Recenzje

Zaobserwuj nas

Wyszukaj recenzję:

Depeche Mode - Music for the Masses

Depeche Mode - Music for the Masses
1987 Mute

1. Never Let Me Down Again    4:48
2. The Things You Said    4:02
3. Strangelove    4:56
4. Sacred    4:47
5. Little 15    4:18
6. Behind The Wheel    5:18
7. I Want You Now    3:44
8. To Have And To Hold    2:51
9. Nothing    4:18
10. Pimpf    5:25

bonus CD 1987    

11. Agent Orange    5:05
12. Never Let Me Down Again (Aggro Mix) 4:57
13. To Have And To Hold (Spanish Taster) 2:36
14. Pleasure, Little Treasure (Glitter Mix) 5:36

"Music for the Masses" było pierwszą płytą, na której wydanie czekałem jako zdeklarowany fan Depeche Mode. Do tego "fanostwa" zaprowadziły mnie płyty: "Some Great Reward" [czytaj recenzję >>] , "Singles The 81 → 85" [czytaj recenzję >>] , "Black Celebration" [czytaj recenzję >>]  a przede wszystkim single "People Are People" i zwłaszcza "Shake The Disease". Rok 1987 nie był jednak sprzyjający dla wykonawców grających synth-pop a nawet szerzej muzykę elektroniczną. Scena muzyczna ulegała wtedy przeobrażeniom. W mainstreamie zaczął dominować tzw. amerykański rock i szerzej rozumiany "pudel metal" w rodzaju Bon Jovi, Europe, czy Poison. Zauważalny zaczął być rap. W powszechniejszym obiegu znalazły się nazwy typu Beastie Boys, Run DMC, Public Enemy. Kolaborację z Run DMC nagrał przedstawiciel wspomnianego nurtu rockowego - Aerosmith ("Walk This Way", 1986), ale w Polsce rap popularności nie zdobył. To nastąpiło dopiero w latach 90.

W tych okolicznościach dotychczasowe gwiazdy wylansowane na fali popularności new romantic, wydawały się być dinozaurami z minionej epoki. Popularność zdobyli wprawdzie w tym czasie Pet Shop Boys, A-ha a w Wielkiej Brytanii także Erasure, ale to były odosobnione przypadki. Poza nimi szerszej rozpoznawalności nie zyskał żaden nowy wykonawca grający muzykę podobną do OMD, Ultravox, Spandau Ballet czy Duran Duran. Depeche Mode działali natomiast w swojej lidze, nie przejmując się kompletnie tym, co działo się dookoła. "Music for the Masses" było tego efektem i w chwili wydania wywołało zachwyt mój i wielu innych fanów "new romantic". A tych w Polsce nie brakowało. Cały czas istniała audycja "Romantycy Muzyki Rockowej" [czytaj artykuł >>] , w której Tomasz Beksiński grał "new romantic", tak jakby to był nadal wiodący nurt w muzyce pop. "Music for the Masses" doskonale wstrzeliła się w potrzeby miłośników RMR. Płyta potwierdzała, że nic się nie zmieniło i "new romantic" jest nadal na topie. 

"Music for the Masses" wprawdzie nie jest płytą "new romantic", ale sens tego terminu został przez Beksińskiego bardzo rozszerzony. Wystarczy przypomnieć, że w RMR grał m.in. The Sisters of Mercy, Joy Division czy Dead Can Dance, obok np. Kim Wilde i Pet Shop Boys. 

To że coś się jednak zmieniło w popowym mainstreamie najlepiej pokazują wyniki sprzedaży "Music for the Masses". Płyta dobrze radziła sobie w niektórych krajach Europy kontynentalnej - Niemczech Zachodnich, Szwajcarii, Francji, Włoszech, krajach skandynawskich. W Wielkiej Brytanii jednak, płyta sprzedała się najgorzej od czasów "Speak & Spell", dochodząc tylko do 10. miejsca listy sprzedaży. Popularnością nie cieszyły się w UK również single - najwyżej notowanym był "Strangelove", który osiągnął zaledwie 16. miejsce brytyjskiej listy przebojów. Znacznie lepiej singiel wypadł w Niemczech Zachodnich, gdzie, podobnie jak "Never Let Me Down Again", dotarł do 2. miejsca tamtejszej listy przebojów. Na polskiej Liście Przebojów Programu Trzeciego osiągnął 4. miejsce. Żaden inny utwór z tej płyty nie wspiął się wyżej. Jedynym polskim numerem jeden aż do czasów nagrań z "Violator" pozostawał utwór "Shake the Disease".

Płytę zaczyna drugi singiel "Never Let Me Down Again", który dzisiaj jest już klasykiem zespołu. To jeden z tych utworów, który przetrwał i został na stałe włączony do setlisty większości koncertów współczesnego Depeche Mode. Popularność nagrania w ostatnim czasie wzmogło użycie go w popularnym serialu SF "The Last of Us ". "Never Let Me Down Again" rozpoczyna wsamplowana, jak twierdzą muzycy DM przypadkowo, gitara, która w sposób powracający nakręca całość. Utwór ma cechy transowe i wysoko motoryczne, przy tym wokal Gahana nie jest agresywny. Gahan śpiewa jakby skarżył się na swój los i szukał czyjegoś wsparcia. Po tak świetnym numerze następuje piękna ballada Gore'a "The Things You Said", która mogłaby spokojnie trafić na "Black Celebration". Delikatne akordy syntezatorowe, na które nałożone są przestrzenne partie klawiszowe oraz basowy puls syntezatora, który wraz z delikatnym brzmieniem automatu perkusyjnego wyznaczają subtelny rytm utworu. Płyta zaczyna się naprawdę wspaniale. Na tym tle blado wypada prosty, popowy "Strangelove". Zawsze uważałem, że to najsłabsze nagranie na płycie, wyraźnie odstające od reszty. Ale to właśnie "Strangelove" został wyznaczony jako singiel promujący album. 

Dzięki komopozycji "Sacred" wracamy na wyższy level. Utwór brzmi zupełnie tak, jakby to była kolejna ballada Gore'a. Wprawdzie po spokojnym początku, nagranie zyskuje więcej dynamizmu, ale śpiew Gahana jest subtelniejszy, bardziej zamglony, a w tle robotę robią delikatne efekty syntetyczne. Jeszcze piękniej robi się przy "Little 15". Choć tekst jest kontrowesyjny, to pod względem muzycznym to piękna ballada, o dziwo znowu śpiewana przez Gahana. Jego głos jest jednak bardziej emocjonalny i zdecydowany niż w przypadku "Sacred". W nagraniu głównym instrumentem jest powracający fortepian, który uwzniośla utwór. Syntezatorowe efekty budują nastrój zadumy a czasami grozy i napięcia. Nie ma tutaj beatu automatu perkusyjnego. Według mnie to jeden z piękniejszych utworów Depeche Mode w ogóle. Choć nie miał być singlem, to został wydany we Francji i jako singiel z importu trafił na brytyjską listę przebojów docierając tam do 60. miejsca.

"Behind the Wheel" to trzeci singiel promujący płytę. W tym utworze słychać już jak kształtuje się nowy styl elektroniczny muzyki Depeche Mode, który w pełni ujawni się na następnym albumie pt. "Violator". To już nie jest ani synth-pop, ani tym bardziej "new romantic". "Behind the Wheel" opiera sie na sekwencjonowanym beacie automatu perkusyjnego, który ma charakter transowy oraz wsparty jest syntetycznym dźwiękiem, który kształtuje melodię i wprowadza atmosferę melancholii. W drugiej minucie wchodzi łagodny śpiew Gahana. To jest coś w rodzaju "synth-popu drogi", zgodnie z tytułem zresztą. Nic dziwnego, że wideoklip przedstawia jadącego Gahana z kobietą na skuterze. Po tym tanecznym, ale mrocznym fragmencie następuje kolejna ballada śpiewana przez Gore'a. "I Want You Now" to typowa piękna, melancholijna pieśń Gore'a. Dla tych, którzy kochają śpiewane przez niego utwory, to kolejny wspaniały fragment płyty.

"I Want You Now" przechodzi niezauważenie w bardziej esperymentalny, ale mroczny i atmosferyczny "To Have And To Hold" z poważnym, podniosłym wokalem Gahana. Ten z kolei przeradza się w dynamiczny, silniej zrytmizowany "Nothing". Wymienione nagrania tworzą rodzaj elektronicznej suity. Przypomina się w tym miejscu niesamowita atmosfera z "Black Celebration". Całość kończy niepokojący "Pimpf", w którym partie fortepianowe łączą się z samplowanymi, niepokojącymi śpiewami chóralnymi, które narastają a następnie gasną przed końcem utworu. Ostatnie dwie minuty "Pimpf" to delikatne efekty syntetyczne, które zamykają album w wersji winylowej.

W wydaniu kompaktowym otrzymujemy jeszcze "Agent Orange", znowu z wyrazistym motywem fortepianowym, ale nie pozbawiony beatu automatu perkusyjnego, który jest sekwencjonowany w wolnym tempie. W tle unoszą się efekty syntetyczne różnego pochodzenia. Mamy też "Never Let Me Down Again" i "To Have And To Hold" w innych miksach oraz miks utworu nie występującego w podstawowym zestawie "Pleasure, Little Treasure". Ten ostatni zupełnie mnie nie przekonuje, jest za prosty, denerwujący, psuje atmosferę zakończenia "Music for the Masses". Moim zdaniem słuchanie płyty lepiej zakończyć na "Pimpf", ewentualnie zahaczając jeszcze o "Agent Orange". Wprawdzie remiksy "Never Let Me Down Again" i "To Have And To Hold" też są ciekawe, ale mimo wszystko rozbijają klimat finału płyty.

Gdy album ukazał się, uważałem go za doskonały, z jednym gorszym fragmentem ("Strangelove"). Zastanawiałem się wtedy, która płyta jest lepsza - "Black Celebration" czy "Music for the Masses"? Były takie chwile, że skłaniałem się bardziej w stronę "Music for the Masses". W późniejszym czasie już tak nie ceniłem płyty, ale gdy przesłuchiwałem ją teraz, by napisać nową opinię na temat albumu, to znowu dostrzegam wspaniałość wydawnictwa. I nawet "Strangelove" okazuje się nie takie złe. [10/10]

Andrzej Korasiewicz
19.04.2024 r.