Podsumowanie roku 2012 okiem Jakub Oślaka - top 10
To był świetny rok płytowy, pełen powrotów, może przed końcem świata? Starałem się zachować pozory obiektywności, dlatego też kolejność jest nieprzypadkowa, ale też nie wiążąca.
1. Led Zeppelin – Celebration Day
W czasach, gdy celebruje się przeciętność, także w muzyce, bogowie rocka z innego świata potrafią uderzyć jak młotem w głowę i przypomnieć na czym do cholery polega muzyka. Na CD zmarszczek nie widać, chociaż głos Planta pokryła szlachetna patyna. Siłą tego albumu jest ponowne odkrycie klasycznego repertuaru, poddanego obróbce czasu niczym naturalnemu remasteringowi. Do tego chwila życia dla Jasona Bonhama i promocja albumu na skalę dziś niespotykaną.
2. Dead Can Dance - Anastasis
Brzmi jakby od wydania "Spiritchaser" minęły dwa, a nie szesnaście lat. Mój wymarzony powrót i spełnione życzenie. Za każdym przesłuchaniem brzmi lepiej, chociaż zamiast nowej jakości wędrujemy tu po bardzo dobrze znanych terytoriach. Wyważony album bez wypełniaczy, który, jak wszystko co nagrali Brendan i Lisa, przenosi do innego świata. Typowo 'Trójkowy' materiał, zbudowany na solidnych fundamentach muzyki prawdziwej. Szkoda, że Tomek Beksiński nie doczekał.
3. Godspeed You! Black Emperor - Allelujah! Don't Bend! Ascend!
Ten zespół przypomina układ planet, które raz na jakiś czas ustawiają się w rzędzie i wtedy dzieją się rzeczy niesamowite. Np. ukazuje się nowy album, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Jak grom z jasnego nieba, gdyż taką właśnie moc ma zawarta na nim muzyka; a konkretnie jedna kompozycja pt. "Mladic" - reszta to oniryczne dodatki.
4. The Smashing Pumpkins - Oceania
Zaskoczenie roku. Billy i jego drużyna wydali krążek, którego nie sposób przestać słuchać. Jest niesamowicie miodny, wbija się przemocą do głowy i zostaje w niej na długo. Piosenek jest dużo, ale każda trzyma wysoki poziom i tworzy naprawdę dobrze zgrany zestaw. Nie mam pretensji o to, że Billy raźno czerpie z The Cure, bo czyni to z gracją i inteligencją, jak na wielbiciela muzyki przystało. I swoją miłość przenosi na to, co sam tworzy i zaraża nią innych - pod warunkiem, że lubi się jego ptasi głos.
5. Pet Shop Boys - Elysium
Koniec z obiektywnością, czas na moich prywatnych faworytów. Genialny album i tyle. Nie oczekuję, że to zrozumiecie. Nawet nie będę próbować Was do tego namawiać. Tak właśnie sobie wyobrażałem, że będą grać w wieku 50+. Subtelnie, inteligentnie, jak zawsze z poetyckimi tekstami Tennanta. Doskonałe, nowoczesne numery, z których każdy napawa mnie nieopisaną radością. Chwilami za dużo manier, popartu i Westendu, ale tylko chwilami. Reszta to czysta radość, ale warunek jest jeden - dla fanów twórczości zespołu.
6. Soulsavers – The Light The Dead See
Odkrycie roku. Zignorowałem wcześniejsze albumy z Markiem Laneganem, ale wspólnego owocu pracy z Davem Gahanem przeoczyć nie mogłem. I miałem słuszność, bo Dave wzbija się na wyżyny swoich umiejętności wokalnych, o jakie frontmana DM mało kto podejrzewał. Samą muzykę Soulsavers określam jako ciemną wersję Spiritualized, otwierającą się niezwykłym smutkiem, który stopniowo przechodzi w duchowe oczyszczenie. Niezwykła płyta, nie tylko dla fanów Gahana.
7. Ultravox - Brilliant
Midge Ure trochę mnie oszukał - gdy ukazało się pilotujące album nagranie miałem mieszane uczucia, ze wskazaniem na "nie". Wydawało mi się, że głos Ure'a wysiadł, stał się cieńszy i podejrzanie szepczący. W końcu Ure to alkoholik, a lata lecą. Tymczasem pełen album rozwiał wątpliwości - Ure brzmi jak zawsze, ze swoim szkockim akcentem i noworomantyczną ekspresją. Muzycznie zespół wykonał potężny skok, bo musiał - postępu technologii się nie oszuka. Aczkolwiek samo brzmienie to stary, dobry Ultravox z ich najlepszych lat. Każdy kawałek to przebój, radosny, osobisty i na najwyższym poziomie elektronicznego popu. Można mieć zarzut, że uleciała gdzieś atmosfera klasycznych płyt, że nie ma już tego powabu tajemnicy, że wszystko jest jak na dłoni. To kosmetyka - nad Wiedniem nadal świecą latarnie, a "Brilliant" to genialny album.
8. The Beach Boys - That's Why God Made the Radio
Jeśli kogoś podnieca wydanie nowego materiału przez Dead Can Dance po 16 latach lub Ultravox po 18, to co można powiedzieć o weteranach z The Beach Boys, którzy nagrali pierwszy nowy materiał od lat 20? Ta płyta to taki toast koktajlem z parasolką dla uczczenia 50 lat działalności artystycznej, na powrót z Brianem Wilsonem w składzie. Co tu dużo mówić - to wciąż ci sami The Beach Boys, nawet bardziej klasyczni teraz, w wieku starczym, niż na wielu krążkach ze swoich chudszych lat. Harmonie wokalne nadal czynią cuda, a sielska atmosfera relaksu pod kalifornijskim słońcem wymusza dobre samopoczucie.
9. Orbital - Wonky
Jeszcze jeden powrót na mojej liście. Bracia Hartnoll nie pozostali zbyt długo na urlopie i powrócili z krążkiem, który być może gór nie przenosi, ale jest po prostu dobry. A mnie to wystarczy, bo uwielbiam takie klasyczne 'bedroom techno', które kojarzy mi się z Anglią bardziej i lepiej niż wszystkie albumy Oasis i The Beatles do kupy. Fani mają zarzuty, że do klasyki wdarła się nowa technologia, że bracia sięgnęli po modny dubstep i zamiast wyznaczać trendy sami za nimi podążają. Jak kto chce - jeden numer wybitny, jeden numer słaby, reszta na ich stałym, dobrym poziomie. Dla fanów starej, dobrej elektroniki rozrywkowej.
10. Sigur Ros - Valtari
Wahałem się z tą nominacją, ale ostatecznie zdecydowałem się na nią. Sigur Ros to odważny zespół, wrażliwy, ułomny, po prostu ludzki. A jednocześnie niebiański, nierzeczywisty, jakby komponujący muzykę dyktowaną z zaświatów. Każda ich kolejna płyta jest inna, acz posiadająca wspólny mianownik. Nie inaczej jest tu - poprzedniczka była żywa, wesoła, wręcz folkowa. "Valtari" z kolei zabiera nas w niebiańską komę, sen gdzieś w obłokach, w lot nad krainą o której śpiewał John Lennon. Piękna kołysanka, polecam przed snem.
Jakub Oślak
04.01.2013 r.