Baden Baden - You Are The One1985 Wifon str. A A1. Love With Me 4:38A2. The Fool In Me 3:40A3. Easy 4:29A4. Keep Your Hands Off 3:51A5. Is There Something 4:02 str. B B1. You Are The One 5:06B2. All The Words 3:36B3. Come Back 3:50B4. Here And Now 2:55B5. Remedium 3:30 Baden Baden to szwedzka efemeryda grająca w połowie lat 80. muzykę z pogranicza pop rocka i synth rocka o dużym dynamizmie i chwytliwych melodiach. Grupa została zaproszona w 1984 roku na festiwal w Sopocie i występem na nim zaskarbiła sobie dużą sympatię polskich słuchaczy. Wtedy każdego wykonawcę, który był spoza bloku sowieckiego, traktowano jak zachodnią gwiazdę. I niemal tak postrzegany był zespół Baden Baden, który zdobył III miejsce na festiwalu w Sopocie. Nic to, że formacja nie była nadmiernie popularna nawet w Szwecji. W Polsce utwór "Alla Örd", wykonywany w języku szwedzkim, znalazł się na Liście przebojów Programu Trzeciego, na której dotarł do 10. miejsca. Po sukcesie w Sopocie, zespołowi zaproponowano nagranie płyty w Polsce. Debiutancki album grupy pt. "You Are The One", na którym znalazły się wyłącznie nagrania wykonywane w języku angielskim, ukazał się w 1985 roku nakładem firmy Wifon. Pochodzący z niego utwór "Here and Now" już tak dobrze nie radził sobie jednak na trójkowej liście, bo dotarł zaledwie do 32. miejsca. Więcej nagrań Baden Baden na liście już się nie pojawiło a sama płyta też nie odniosła oszałamiającego sukcesu. Mimo wszystko trudno odmówić płycie uroku a ja osobiście mam do niej wielki sentyment. Kupiłem ją w wakacje 1985 roku i bardzo często znajdowała się na moim adapterze na przełomie 1985 i 1986 roku. Szczególnie przypadły mi do gustu dynamiczne, z wyrazistą i chwytliwą melodią: "Love With Me", "You Are The One", "Come Back". Moim zdaniem te nagrania miały szansę stać się prawdziwymi hitami i wtedy żałowałem, że nie były lansowane w Polsce. Choć z drugiej strony utwór "Here And Now" też mi się podobał a jest na podobnym poziomie co wymienione wcześniej utwory a przecież sukcesu w Polsce już nie powtórzył. Najprawdopodobniej wszyscy szybko zapomnieli o Sopocie i Szwedach z Baden Baden. Rok 1985 przyniósł przecież wiele innych świetnych płyt: Kate Bush, debiutancki Sting czy Dire Straits. Za chwilę sukces odnieśli Norwegowie z A-ha, którzy singlem "Take on Me" podbili cały świat. Pojawił się duet Pet Shop Boys z singlem "West End Girls", kto by tam przejmował się jakimś Baden Baden… Ale ja ich do dzisiaj pamiętam i z przyjemnością wracam do albumu "You Are The One", który niestety dostępny jest jedynie w wersji winylowej i na kasecie. Płyta nie została nigdy wznowiona na CD, nie ma jej też w streamingu. Debiutancki album zespołu ukazał się również w 1985 roku w Szwecji, ale pod zmienionym tytułem ("Baden/Baden"), z inną okładką i odmienną listą utworów zaśpiewanych zresztą tylko po szwedzku. Gdy porównać obie wersje płyt, to angielskojęzyczne wydanie Wifonu wyraźnie góruje nad szwedzkim. Płyta "You Are The One" wydana przez Wifon brzmi niemal światowo, jak nagrana przez zespół, który gdyby trochę popracować nad szczegółami i produkcją miał szansę odnieść sukces komercyjny. Ze szwedzkiej wersji albumu wyziera prowincjonalizm tej muzyki i słychać dlaczego grupa nie przebiła się nawet w Szwecji. Zespół nie nagrał już później żadnej autorskiej płyty a w latach 90. kontynuował działalność jako zespół coverowy, co ukazuje skalę niepowodzenia grupy w szwedzkim show-biznesie, nie mówiąc o poza szwedzkim. A przecież szansa była... W 1986 roku grupa reprezentowała Szwecję na Eurowizji, gdzie zajęła VI miejsce. Szwedzka wersja płyty, wzbogacona o bardzo miałki i nieciekawy utwór pt. "Jag har en drom" - to z nim grupa zaprezentowała się na Eurowizji - dostępna jest w streamingu pod tytułem "Jag har en drom", ale nie polecam jej. Jeśli jest jakiś cień szansy na pozytywną ocenę muzyki Baden Baden to tylko w przypadku dotarcia do wersji wydanej przez Wifon pt. "You Are The One". Trzeba dodać, że jest na niej angielskojęzyczna wersja "Alla Örd" pt. "All The Words" a także utwór "Remedium" autorstwa Seweryna Krajewskiego, najbardziej znany z wykonania M.Rodowicz. To pokłosie wystąpienia na festiwalu w Sopocie, na którym zagraniczni wykonawcy musieli wykonać swoją wersją jakiegoś polskiego nagrania. Baden Baden postawili na "Remedium", ale nie jest to ciekawa wersja a mnie wręcz irytuje bezbarwnością i bylejakością. Ogólnie Baden Baden zaprezentował jednak na płycie "You Are The One" dziewięć innych utworów o sporej dawce energii, przebojowości, ze zmiennymi tempami. Wszystko osadzone jest w typowej stylistyce dla połowy lat 80., płyta dodatkowo urozmaicona jest balladami ("Is There Something") i istnieje szansa na to, że album spodoba się fanom "ejtisów". Nie tylko tym, którzy mogą po płytę sięgnąć z sentymentu. A ja to robię co jakiś czas z wyraźną przyjemnością. [7/10] Andrzej Korasiewicz16.02.2025 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=-V2ahJKUbGM{/youtube}
Daniel Bloom - Lovely Fear2015 Pomaton/Warner Music Poland 1. Hungry Ghost (gościnnie: Jon Sutcliffe) 5:482. Looking Forward 4:003. How We Disappear (gościnnie: Gaba Kulka) 5:564. Katarakta (gościnnie: Mela Koteluk) 3:595. Heartbreakers (gościnnie: Tomek Makowiecki) 4:366. Addicted (gościnnie: Tomek Makowiecki) 4:327. Lovely Fear (gościnnie: Iwona Skwarek (Rebeka)) 4:398. Lemon Smile (gościnnie: Marsija) 3:16 W dorobku tego artysty płyta wypełniona w całości piosenkami jest wyjątkiem, bo zajmuje się on zwykle instrumentalną muzyką filmową. Zresztą jest bratem Jacka Borcucha, reżysera, aktora i scenarzysty, z którym często współpracuje, ostatnio przy serialu „Wzgórze psów”. W swojej twórczości posługuje się głównie instrumentami elektronicznymi i gitarą. Jedną z jego pasji są analogowe syntezatory i to właśnie ich brzmienia słychać głównie na tej płycie. Jeśli chodzi o jego muzyczne korzenie to wywiadzie dla portalu „Vice” powiedział, że: „pasją do muzyki zarazili mnie… Tangerine Dream, Klaus Schulze, Lech Janerka, U2 oraz redaktorzy Jerzy Kordowicz, Tomasz Beksiński. Pamiętam jak w nocy słuchałem Trójki w latach osiemdziesiątych i nagrywałem na kasety płyty, które były wtedy emitowane w całości na antenie”. Pewnie wielu Czytelników tej recenzji mogłoby powiedzieć to samo o sobie. Po wydaniu w 2013 r. płyty z muzyką do filmu „Nieulotne” postanowił nagrać we współpracy z różnymi artystami łatwiejszą w odbiorze płytę z piosenkami i sam ją wyprodukować. W październiku płyta „Lovely Fear” będzie obchodziła już dziesięciolecie. Do tej pory nie doczekała się w dorobku Daniela Blooma następczyni. Artysta pozostał przy muzyce filmowej. Swego czasu sprawiła mi jednak dużo przyjemności i dlatego chciałbym ją przypomnieć. Zbiór piosenek otwiera spokojna, wręcz leniwa „Hungry Ghost” zaśpiewana przez Jona Sutcliffe’a z brytyjskiego zespołu Sulk. W drugiej za mikrofonem odważył się stanąć sam Daniel Bloom. Zagrana w podobnym tempie, z basem z sequencera kojarzącym się z wczesnym Markiem Bilińskim i nieco mruczącym wokalem pozostawia pozytywne wrażenie. W rozmarzonym klimacie pozostaje wykonana przez Gabę Kulkę piosenka „How We Disappear”, która stała się drugim singlem promującym płytę. Pierwszym była kolejna na płycie - „Katarakta”. Ta świetna piosenka zaśpiewana po polsku przez Melę Koteluk wprowadza na płycie bardziej mroczny klimat i większą dawkę muzycznej nowoczesności. „Katarakta” dotarła do czwartego miejsca LP3, na której spędziła 25 tygodni. Cała płyta była zresztą mocno promowana w „Trójce” łącznie z koncertem Daniela Blooma w Studiu Agnieszki Osieckiej. Piosenki piąta „Heartbreakers” i szósta „Addicted” różnią się dość mocno od siebie, ale stanowią wspólne muzyczne dzieło Daniela Blooma i Tomka Makowieckiego. Wokalnie udziela się w nich drugi z artystów. Dwie ostatnie to powrót żeńskich głosów. Najpierw najbardziej dynamiczna (mobilizująca - jakby powiedział redaktor Kordowicz) na płycie tytułowa piosenka „Lovely Fear”, zaśpiewana przez Iwonę Skwarek i na koniec znów spokojna „Lemon Smile” w wykonaniu Marsiji z uwypuklonym podkładem sequencera. O płycie Daniela Blooma napisano dużo dobrego. Nie jest to zwykłe „ejtisowe” granie czy nostalgiczny „synthwave”, ale elegancki, nastrojowy i melodyjny synthpop w duetach z dobrymi wokalist(k)ami. Pomimo słowa „fear” w tytule więcej w tej muzyce radości i spokoju niż lęku. Cieszy ucho słyszalne na płycie i widziane podczas koncertów „granie z ręki” łącznie z żywym perkusistą w przeciwieństwie do wszechobecnych dzisiaj na scenach MacBooków. Szkoda tylko, że płyta trwa tak krótko, poniżej 40 minut, ale przynajmniej nie ma na niej rzeczy niepotrzebnych i przypadkowych. [8/10] Krzysztof Moskal12.02.2025 r.
Armia - Wojna i pokój2025 Stage Diving Club 1. Wołanie 6:162. Obcy w domu 4:533. Wielki las 5:114. Ja tylko wspominam 6:495. Nas nie ma 7:126. Przyjaciel 4:247. Dzień ojca 5:298. W każdą stronę 4:249. Ciche dni 6:1910. Pielgrzymka 4:2411. Niebo nad niebem 7:3512. Wiatr w drzewach 2:48 Mało w ostatnim czasie słucham cięższej muzyki rockowej i metalowej. Armia jest chyba jednym z ostatnich wykonawców, za którego muzyką podążam od wielu lat, mimo że główną moją strawą muzyczną są obecnie dźwięki wyraźnie bardziej popowe i elektroniczne, by nie rzec często błahe. Z kolei Armia to już nie jest ta Armia z pierwszych lat działalności, kiedy utwory takie jak "Aguirre" czy "Jeżeli" od razu chwytały za serce. Po pierwszym przesłuchaniu nuciło się je i wykrzykiwało. Od czasu "Triodante" muzyka Armii coraz bardziej "metalowiała" w brzmieniu, choć miała cały czas w sobie pewne cechy armijnego, klasycznego stylu a przy tym bywała różnorodna, często skręcając w stronę eksperymentalną ("Freak"). Mimo że żadna z płyt nie miała w sobie tak obezwładniającej mocy jak "Legenda" [czytaj recenzję >>] , to jednak były albumy, które przekonywały swoją jakością i wysokim poziomem kompozycji ("Duch"). Z tych wszystkich powodów "Wojna i pokój" ciężko wchodziła mi przez pierwsze dni. Moje aktualne indywidualne preferencje spowodowały, że nowa Armia w większości wydała mi się początkowo przyciężka i za długa. A jednak były podejścia, gdy przesłuchałem ją w całości z wyraźnym zaciekawieniem. Od pierwszego przesłuchania moją uwagę zwróciły dwa utwory: "Nas nie ma" i "Ciche dni". Ten pierwszy ma przejmujący tekst, który dobrze koresponduje z warstwą instrumentalną, ten drugi zaskakuje intensywnością użytej elektroniki. Po kilku przesłuchaniach zrozumiałem, że muszę potraktować nową Armię jak płytę w pewnym stopniu artrockową i progrockową. W istocie "Wojna i pokój" to właśnie album, który jest bezpośrednim spadkobiercą tradycji Armii powstałej za czasów "Triodante". Przyznaję, że tzw. "cięższa muza", niezależnie od tego, czy mam do czynienia z punkiem, metalem, industrialem czy hard rockiem, zwyczajnie obecnie mnie męczy i nudzi. Cięższej muzyce daję szansę, gdy przedstawia coś ciekawego pod względem artystycznym (np. ostatnio przekonał mnie zespół Toń), albo gdy teksty zamiast przedstawiania brzydoty świata i turpistycznego otoczenia codzienności, mówią o sprawach uniwersalnych i niosą w sobie jakąś mądrość. I właśnie Armia jest takim przypadkiem. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że Budzyński wprost odwołuje się do chrześcijańskiego i biblijnego postrzegania świata. Jego teksty pełne są odniesień do tej wizji rzeczywistości. Ale nie ma w tym żadnego fanatyzmu. Budzyński przez pryzmat Biblii ukazuje uniwersalne wartości naszego, zachodniego kręgu cywilizacyjnego. Nie trzeba być ani wierzącym, ani chrześcijaninem, żeby wiedzieć, że istnieje Dobro i Zło, że to właśnie Dobro jest tym, do czego należy dążyć, a Zło jest godne potępienia. Zło i Dobro jest w nas samych. Nikt nie ma monopolu na nieomylność i świętość. Chrześcijanie wierzą, że jest Bóg, który wyznacza to, co jest dobre i złe, ale nie trzeba być wierzącym, żeby wiedzieć, że Biblia niesie uniwersalne wartości etyczne, których się nie podważa. I jeśli z takich założeń wyjdziemy, płyta Armii stanie się właśnie takim uniwersalnym spojrzeniem na ludzkie życie z perspektywy człowieka, który powoli zbliża się do jego końca. To właśnie wynika z tekstów, które znajdują się na płycie "Wojna i pokój", ale taka jest również muzyka. Podsumowuje dotychczasowy dorobek Armii, choć przede wszystkim wykorzystując schematy muzyczne wypracowane po wydaniu "Triodante". No i mimo wszystko wchodzi czasami na nowe terytoria armijne, jak we wspomnianych "Cichych dniach". Płytę zaczyna powolne "Wołanie", które wyłania się z mrocznych pogłosów generowanych przez elektronikę, by następnie przejść w standardowy zestaw rockowo-armijny: perkusja, ciężki riff gitarowy, waltornia i śpiew Budzyńskiego. Powolnie ciągnąca się przez ponad sześć minut ciężkawa, "blacksabbathowa" muzyka jest podkładem do poetyckich wezwań Budzyńskiego: Ty wołaj mniegłęboki oddechpiękny światzawołaj mniezawołaj mnie Szybciej w temat wchodzi następny utwór pt. "Obcy w domu", który od początku atakuje ciężkim riffem gitarowym i szybszym rytmem, wspartym w tle dźwiękami waltorni. Budzyński podejmuje w nim temat "obcych", ale robi to w swój własny, poetycki i armijny sposób śpiewając: słyszałem, że piekło to inniczytałem, że obcy to wrógkto jest ten obcy?[...]ten obcy to jaobcy to tyw moim domu[...]pamiętaj kochać, pamiętajżyć, pamiętaj umieraćpamiętaj umierać Czyli mamy tutaj typowe ujęcie chrześcijańskie tematu "obcych". Trzeba kochać bliźniego, pomagać i pamiętać o śmierci. Wszystko to marność, ale mamy kochać i wspierać bliźniego swego, jak siebie samego. "Wielki las" zaczyna się od natychmiastowego zaznaczenia rytmu i bardziej zamglonego, schowanego w tle riffu gitarowego. Na pierwszym planie słychać co jakiś czas repetytywny motyw grany przez waltornię, ale osnową jest wokal Budzyńskiego, który buduje napięcie poprzez krótkie powtarzane frazy o wieloznacznej treści: moje serce, czarny lasbestia w lesie, bestia w lesiemoje serce, człowiek w lesiemocniej, mocniej, mocniej czy mnie słyszysz?jestem w lesieumieram w lesiezapal światło Znowu jesteśmy w poetyckim świecie Budzyńskiego, który stara wydobyć się z ciemnego lasu i szuka światła. Mrok, ciemność, ale szukamy nadziei. Rockowo-armijna maszyna urywa się pod koniec utworu, który kończą ambientowe pomruki. W następnym utworze "Ja tylko wspominam", choć zaczyna się wszystko według rockowo-metalowego schematu, to w tle pobrzmiewają motywy elektroniczne, które pełnią rolę ozdobników. W trwającym przez prawie siedem minut nagraniu pojawia się również waltornia a Budzy śpiewa: wszystko jest tak, jakby już się stałoja tylko wspominam, zwyciężają innisfora psów, oni idą nas zabićjak powaleni tak i niepokonani Podsumowuje, ale jednocześnie nawołuje do miłości przez pryzmat swojej wiary: śpiewam tę pieśń i ciągle mam nadziejęja słyszę ten śmiech i ciągle mam nadziejęziarno na ziemię, ziarno między cierpnie[...]niech się zakocha, kto nie kochał nigdy "Nas nie ma" zaczyna się od wezwanie do siebie samego: Tomie Bombadilu, Bombadilu Tomieza rzekę, za płomieńschowamy się, schowamy się i stwierdzenia, że: nic nie mamyale mamy wszystkonic nie mamy, ale mamy to Utwór nie jest tak ociężały jak te rozpoczynające płytę. Jest wyraźnie spokojniejszy, bardziej refleksyjny również w warstwie instrumentalnej, choć są momenty przyśpieszenia. Przejmujące jest zakończenie: gdzie jesteś, gdzie jesteśgdzie jesteś, moje Pięknogdzie jesteś, gdzie Ty jesteśgdzie jesteś, moje Dobro[...]nas nie ma, nas nie manas nie ma Jeszcze jesteśmy, ale nas nie będzie. Słychać tutaj i chwile zwątpienia, i nadzieję, i świadomość tego, co nieuchronne. Ponad siedmiominutowy utwór gaśnie powoli i kończy się motywem waltorni, która dobiega coraz bardziej z oddali. "Przyjaciel" to znowu typowo rockowo-metalowy utwór, który przywraca cięższy klimat. Budzyński wyraża tu swoją rozpacz i żal: pozostał mi jeszcze płaczprzedziwny mój przyjaciel[...]pozostał mi jeszcze wstydprzedziwny mój przyjaciel[...]niech cofnie się czasna ziemistracony czas "Dzień ojca" to utwór ponownie o mozolnie ciągnącej się, ale wyraźnie rockowo-metalowej konstrukcji, czasami bardziej hałaśliwej i ciężkawej, w której słychać refleksję Budzyńskiego na temat końca oraz jest jego wezwaniem do Ojca: tam gdzie kończy się krajnie zapominaj o mnietam gdzie kończy się krajnie omijaj mnie proszęświatło za wodą[...]do końca, do końcado końca W końcówce ponownie gaśnie nawał rockowo-metalowy i wyłania się refleksyjny motyw klawiszowy, który wyciszony ostatecznie kończy nagranie. "W każdą stronę" to kolejny krótszy, bo ledwie ponad czterominutowy, numer rockowo-metalowy, który ma za zadanie pchać do przodu, jest swoistym motywatorem do dalszego działania oraz ostrzeżeniem przed zbaczaniem z wybranego kursu: droga, droga do kogośi droga do nikogo[...]w każdą stronę, w każdą stronęchodźmy do kogoś[...]są zerwane moje więzyzapłacone moje długisą zerwane moje więzyidź "Ciche dni" zaskakuje odmiennością od pozostałych, w większości typowo rockowo-metalowych nagrań, które znajdujemy na płycie. Wprawdzie nadal słyszymy tutaj powracające gitarowe riffy, ale na plan pierwszy wysuwa się elektroniczne pulsowanie, które wyraźnie dominuje w utworze. Może dlatego, że Budzyński śpiewa: nad moim gniewemzaszło już słońce[...]życie ma sensżycie ma sensżycie ma sensmiłość jest możliwa wszyscy zakochanisą niepokonani Przy takiej deklaracji nie jest potrzebny walec rockowo-metalowy. Około trzeciej minuty, kompozycja zmienia jednak tempo z transowej, na bardziej rwaną, z połamaną rytmiką, ale nadal nie ma tutaj ciężkich riffów gitarowych, słychać waltornię i rytmiczne zagrywki gitarowe. Jest wyraźnie spokojniej. W tej części nie słychać śpiewu Budzyńskiego. Po piątej minucie nagranie jeszcze bardziej wycisza się i przeradza w ambientowe tło, w którym słychać szept Budzyńskiego a wszystko kończą bliżej niezidentyfikowane dźwięki, jakby świst pociągu. "Pielgrzymka" to powrót do rockowo-metalowego schematu, ale nie może być inaczej skoro Budzyński deklaruje: przychodzimy z ciemnościz wielkiego utrapieniaprzychodzimy z ciemnościz wielkiego więzieniaz wielkiego strachuz wielkiego bóluz wielkiej samotnościz wielkiego więzienia Jednocześnie autor przypomina, że można z tej ciemności wyjść: wszystko jest nowewszystko jest prawdziwewszystko zakwitłowszystko jest możliwe jeśli jesteś w ciemnościjeśli jesteś w niewoli[...]na światło, na światłona wolność "Niebo nad niebem" znowu jest wezwaniem do wiary i nadziei: niebo nade mnąniebo nad niebiem[...]niebo nad głowąniebo nad myśląniebo nad ziemiąniebo nad niebemniebo nad światem człowiek nie jest samczłowiek Utwór wyłania się jakby z otchłani i po minucie atakuje rockowo-metalowym schematem, który jednak po chwili niespodziewanie urywa się a w tle pojawia się elektroniczne pulsowanie, na tle którego Budzyński śpiewa swoje wezwanie. By je wzmocnić powracają po chwili metalowe gitary, które natychmiast przejmują dominację nad elektroniką. Ale sytuacja po kolejnej chwili powtarza się i ten ponad siedmiominutowy utwór staje się jednym z mocniejszych punktów instrumentalnych płyty, w którym rockowo-metalowa konstrukcja jakby przepycha się z bardziej refleksyjnymi motywami, raz elektronicznymi, innym razem bardziej gitarowo-akustycznymi. A Budzyński śpiewa o sprawach najważniejszych: co robisz tak wysokodelirium wszechmocycząstki elementarne niebo, niebojest po naszej stronie Nagranie kończy się wyciszeniem rockowo-metalowej nawałnicy i końcówka należy do elektronicznego pulsu, z którego wyłania się po chwili przerwy kończący album, instrumentalny "Wiatr w drzewach". Z ambientalnych plam rzeczywiście wyłania się jakby pomruk wiatru, który pokazuje, że gdy nas zabraknie i nic już nie będzie, to właśnie wiatr, ziemia pozostaną dla następców, którzy będą przeżywali to samo, co my. Pozostanie po nas tutaj na ziemi "Wiatr w drzewach". Utwór spina "Wojnę i pokój" swoistą klamrą, bo przecież właśnie z podobnych pomruków wyłania się "Wołanie" zaczynające płytę. Jeśli wierzyć informacjom podanym w streamingu, to autorem kompozycji na płycie jest syn Budzyńskiego Stanisław, choć na okładce fizycznego wydania podano z kolei, że za kompozycje odpowiada: "Antiarmia". Pewne jest, że Stanisław Budzyński jest od kilku lat pełnoprawnym członkiem Armii a najnowsza płyta jest jego pierwszą studyjną aktywnością w zespole jako gitarzysty. Sprawdza się bardzo dobrze i z pewnością stał się integralną częścią zespołu. Najnowszą płytę należy traktować jak swoistą art-punkowo-metalową symfonię, która czasami w ociężałym stylu, ale urozmaicona motywami elektronicznymi i chwilami ambientowymi, przedstawia los człowieka z perspektywy ostatecznej, tak jak widzi to Budzyński. Warstwa instrumentalna to jedynie środki do wyrażenia wizji autora tekstów. Tutaj nie ma przebojów, nagrań, które zapamiętamy jak wspomniane już "Aguirre" czy "Niewiedzialna armia" lub "Saluto". Album trzeba traktować jak zwartą całość, której trzeba przyjrzeć się uważnie i dogłębnie. Wtedy odkryjemy wartość muzyki, której nie można oderwać od słów napisanych przez Budzyńskiego. W istocie warstwę instrumentalną traktuję bardziej jak podkład do tych słów. Muzyka i słowa to integralna całość. Z tego punktu widzenia to bardzo dobra płyta, w której można się zanurzyć. Mam wrażenie jednak, że jest przede wszystkim skierowana do fanów Armii. Nie wiem czy do kogoś przypadkowego, nie znającego twórczości zespołu, album może tak intensywnie przemówić, jak do oddanych fanów zespołu. A może jednak? [8.5/10] Andrzej Korasiewicz09.02.2025 r.
Spandau Ballet - True1983 Chrysalis 1. Pleasure 3:302. Communication 3:363. Code Of Love 5:104. Gold 4:495. Lifeline 3:336. Heaven Is A Secret 4:247. Foundation 4:048. True 6:30 Gary Kemp i Steve Norman postanowili założyć zespół w październiku 1976 roku po tym, jak byli świadkami występu Sex Pistols w tym samym roku. Pierwszy repertur, który grali jeszcze nie jako Spandau Ballet, to były covery nagrań z lat 60. The Animals, The Rolling Stones i The Beatles. Po kolejnych zmianach nazwy i składu, gdy na przełomie 1978 i 1979 roku rozpoczęła się aktywność nowej sceny tanecznej, najpierw w klubie Billy's a następnie w Blitz, grupa zmieniła nazwę na Spandau Ballet i weszła w krąg powstającego właśnie nurtu "new romantic". Tak naprawdę jednak ani Gary Kemp, ani reszta składu nie byli szczególnie zafascynowani syntezatorami i elektroniką. Poddali się bardziej potrzebie chwili i modzie, którą przynosiły wieczory w klubie Steve'a Strange'a i Rusty Egana. To w nim właśnie Spandau Ballet zadebiutował koncertowo. Podsumowaniem tej pierwszej, "noworomantycznej" fazy istnienia grupy był album "Journeys to Glory" (1981), który mimo zastosowania syntezatorów oraz elektroniki i tak nie brzmiał dla mnie nigdy wystarczająco noworomantycznie i syntezatorowo. Ponieważ moim wzorem w latach 80. była muzyka w rodzaju Ultravox, OMD, czy The Human League a później Depeche Mode, to na Spandau Ballet nie patrzyłem wtedy zbyt przychylnie. Szczególnie, że na kolejnych albumach, poza kilkoma chwytliwymi przebojami, nie znajdowałem wiele interesującej mnie muzyki. Zmieniło się to dopiero w ostatnich latach, gdy doceniłem elegancki pop Spandau Ballet. Kwintesencją takiej muzyki jest trzeci album pt. "True". Spandau Ballet już na drugiej płycie pt. "Diamond" (1982) całkowicie zmienili kierunek odchodząc od brzmień klubowych i noworomantycznych. Choć synth pop był wtedy cały czas w rozkwicie, panowie ze Spandau Ballet skręcili w kierunku muzyki funk i soul. Grupa święciła triumfy dzięki singlowi "Chant No. 1 (I Don't Need This Pressure On)", który w Wielkiej Brytanii dotarł do 3. miejsca listy sprzedaży singli, ale ich kolejne single z płyty nie powtórzyły tego sukcesu. Album "Diamond" też nie cieszył się nadmierną popularnością. Gary Kemp postanowił jednak całkiem nie przejmować się aktualnymi modami i postawił na pisanie kolejnych nagrań z dobrymi melodiami, popowych, które zwyczajnie jemu się podobały. W międzyczasie Steve Norman, dotychczasowy gitarzysta oraz perkusjonalista, przestawił się na grę na saksofonie, dzięki czemu muzyka Spandau nabrała innego charakteru. Nadchodziła kolejna zmiana w brzmieniu Spandau Ballet. O ile "Diamond" przyniosła muzykę pop, ale osadzoną w bardziej surowym i chwilami chropawym funku, o tyle album "True", który ukazał się w 1983 roku, objawił się gładką i miękką muzyką pop osadzoną w lżejszej tradycji soul. Ponieważ Kemp ma talent do pisania utworów melodyjnych, które potrafią pozostać w pamięci słuchacza, w efekcie album przyniósł grupie międzynarodowy sukces a Spandau Ballet rozbił nim bank, przede wszystkim dzięki tytułowemu przebojowi. Już pierwsze single zapowiadające płytę: "Lifeline" (wrzesień 1982) i "Communication" (luty 1983) odniosły sukces na listach przebojów, osiągając odpowiednio 7. i 11. miejsce na brytyjskiej liście sprzedaży singli. Był to jednak sukces na poziomie wcześniejszych singli, co nie przynosiło grupie przełomu. Oba utwory stały się jednak pierwszymi nagraniami Spandau Ballet, które zostały odnotowane na amerykańskiej liście Billboardu (odpowiednio: 108. i 59. miejsce). Dopiero jednak trzeci singiel, tytułowy "True", wydany już po ukazaniu się płyty w marcu 1983 roku, zanotował kolosalny sukces. Co ciekawe, grupa początkowo nie dostrzegała potencjału komercyjnego tej pięknej ballady. Dopiero, gdy po wydaniu albumu okazało się, że na utwór są pozytywne reakcje wydano go na singlu. "True" dotarło na sam szczyt brytyjskiej listy przebojów, podobnie było w Kanadzie i Irlandii. W pozostałych krajach singiel również zameldował się w czołówce zestawień. W Stanach Zjednoczonych dotarł do 4. miejsca listy Billboardu. Po tytułowym "True" czas przyszedł na czwarty singiel w postaci "Gold". Nagranie było również wysoko notowane, ale aż tak wielkiego sukcesu, jaki miał miejsce w przypadku "True", nie powtórzyło. Na brytyjskiej liście singiel "Gold" dotarł do 2. miejsca, w innych krajach też poradził sobie gorzej. Odrobinę lepiej wypadł w Polscie, gdzie na Liście przebojów Programu Trzeciego osiągnął 7. miejsce listy ("True" tylko 8.). I właśnie te dwa nagrania "True" i "Gold" są najlepiej rozpoznawalnymi przebojami Spandau Ballet nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Nie ukrywam, że dla mnie również, obok jeszcze "Fight for Ourselves" z 1986 roku, Spandau Ballet to kiedyś były przede wszystkim te przebojoe. Pozostałym repertuarem byłem mniej zainteresowany. A przecież albumy Spandau Ballet zasługują na większą uwagę każdego sympatyka inteligentnej muzyki pop. Szczególnie dotyczy to albumu "True". Album rozpoczyna się od piątego singla wydanego z płyty pt. "Pleasure". Temu wydawałoby się standardowemu utworowi pop rockowemu, robotę robi śpiew Tony Hadleya, który nadaje mu odpowiedniej dynamiki i energii. Charakterystyczny, nosowy wokal Hadleya, który potrafi wyciągnąć również wysokie partie wokalne, jest zresztą istotnym i rozpoznawalnym elementem muzyki Spandau. "Pleasure" ubarwia również saksofon Normana a także zrównoważona i elegancka aranżacja całości. Drugi singiel "Communication" brzmi nieco banalnie, ale ma szybsze tempo i chwytliwy refren. "Code Of Love" utrzymany jest ponownie w wolniejszym tempie i przynosi ozdobniki instrumentalne, jak np. delikatne zagrywki rytmiczne na gitarze, czy krótkie sola na saksofonie, czasami wybuchające z większą energą. Spokojny początkowo śpiew Hadleya nabiera z czasem większej ekspresji, wsparty dodatkowymi głosami muzyków Spandau, które powtarzają w tle tytułową frazę "Code Of Love". Następny utwór "Gold" jest znacznie bardziej dynamiczny, o wyrazistym rytmie perkusyjnym i wybuchowym refrenie oraz dodatkowych perkusjonaliach, które wzmacniają różnorodnośc rytmiczną nagrania. W połowie kompozycji wchodzi nieodłączny saksofon, który kontynuuje melodię zastępując przez chwilę na pierwszym planie śpiew Hadleya, w końcówce pojawia się też fortepian, który uwypukla linię melodyczną utworu. To świetny, chwytliwy numer, który możliwe, że ze względu na intensywną rytmikę zawsze podobał mi się najbardziej jeśli chodzi o Spandau Ballet. W "Lifeline" słychać w końcu wyraźniej syntezatory, ale też tylko i wyłącznie w charakteze ozdobnika. Sam utwór brzmi dosyć pospolicie i trochę "stadionowo". "Heaven Is A Secret" to następny utwór, który na tle "Gold" wybrzmiewającego cały czas w głowie, nie zwraca nadmiernej uwagi, ale słucha się go przyjemnie i dzięki chwytliwemu refrenowi nie nudzi. W "Foundation" słychać najpierw nieco funkowo brzmiące klawisze, następnie szybki rytm i chwytliwy refren przyciągają uwagę i zachęcają do podśpiewywania. Ponownie słychać saksofon Normana. Płytę kończy tytułowa ballada, która wzniosła Spandau Ballet na szczyt popularności. "True" to jedna z ponadczasowych płyt lat 80., która przyniosła Spandau Ballet sławę i międzynarodową, wykraczającą poza rynek brytyjski, popularność. Płyta ukształtowała też stylistykę grupy, z której jest najbardziej znana, choć w późniejszym okresie Spandau ciągle próbowali czegoś innego. "True" to uniwersalny pop o doskonałej jakości, przede wszystkim dzięki wysokiej próby kompozycjom Gary'ego Kempa, a także starannym i wysmakowanym aranżacjom oraz nieodpartej przebojowości. Płyta pozostaje jedną ze wzorcowych jeśli chodzi o udane połączenia pop rocka i soulu, nazywanego blue-eyed soul, tworząc przy tym nową jakość, którą moim zdaniem można wpisać w nurt tzw. sophisticated popu. [9.5/10] Andrzej Korasiewicz 05.02.2025 r.
Hiroszyma - Inside Isolation2021 Requiem Records 1. Empty Soul 04:242. What happened in Xanadu 04:243. Black Rain 03:404. New Horizon 03:265. Secret Life 03:266. A Cure 04:597. Helmut Newton 04:048. 4 AM 03:149. Past life double recall 02:5710. Back Again 02:43 Hiroszyma to solowy projekt Grzegorza Szymy, "starego depeszowca", didżeja, który w drugiej dekadzie XXI wieku był współtwórcą projektu Das Moon. Po zakończeniu działalności Das Moon Grzegorz Szyma postanowił rozpocząć działalność solową korzystając ze swojej ksywki didżejskiej, która jest swoistą grą słów Hiro-Szyma. Cztery lata temu ukazała się pełnoprawna płyta solowa Hiroszymy pt. "Inside Isolation". Muzyka, którą na niej można znaleźć na pewno spodoba się fanom oldskulowej elektroniki i nowofalowego synth-popu z przełomu lat 70. i 80. Już początek płyty: "Empty Soul", "What happened in Xanadu", "Black Rain" przywołuje na myśl pierwsze płyty Depeche Mode, The Human League czy OMD. W "New Horizon" słychać jednak już twardszy EBM-owo/technoidalny beat i coraz bardziej taneczne rytmy, które przenoszą nas do przełomu lat 80. i 90. Nic dziwnego zresztą, bo to cover Nowego Horyzontu, czyli polskiego klasyka sceny EBM. W "Secret Life" powracamy do naiwnego synth-popu, ale nie pozbawionego mroku. W dalszej części płyty tłuste syntezatory mieszają się z często twardszym beatem i mruczanym wokalem. Cechą charakterystyczną płyty jest rytm i repetytywność. Brakuje mi tutaj trochę dobrych melodii, które pozwoliłyby stać się niektórym utworom bardziej zapamiętywalnymi. Mimo tego, że na okładce albumu wydrukowane są teksty poszczególnych nagrań, to wokal jest wyraźnie tłem dla Hiroszymy. Teksty są raczej szeptane i mruczane niż śpiewane. Nie wiem czy wynika to bardziej ze skromnych możliwości wokalnych artysty, czy taki był zamysł artystyczny. Jeśli to pierwsze, to rozwiązanie jest dobre. Wokal nie przeszkadza, a jest. Jeśli to drugie, to też straty nie ma. Głos Szymy buduje nieco mroczny nastrój powodując, że ta pierwotna i klasyczna elektronika ma dodatkowy element niepokoju. W kończącym podstawową część płyty "4 AM" słychać najpierw puls basowego syntezatora a następnie wchodzą pasaże syntezatorowe trochę jak wyjęte z klasycznej el-muzyki lub muzyki filmowej, na co nałożone są żeńskie pojękiwania w tle. Tego osobiście nie lubię i nie wiem po co to komu, ale każdy lubi co innego. Od reszty odbiegają nieco utwory bonusowe, w których przede wszystkim słychać regularny i pełnowymiarowy śpiew. Ale są to głosy gościnne. W przypadku "Past life double recall" jest to wokal Pełni a "Back Again" Erny Frelli. Pierwszy bonusowy numer jest bliski stylistyce Front 242, z twardym EBM-owym wokalem. W "Back Again" żeński wokal nieco łagodzi mechaniczność EBM-owego rytmu. "Inside Isolation" to udany album skierowany do miłośników brzmień będących na skrzyżowaniu nowofalowego synth-popu i bardziej technoidalnego EBM. Jak już wspomniałem brakuje mi tutaj melodii, które pomogłyby wznieść muzykę Hiroszymy na wyższy poziom niż użytkowa muzyka do klubu. Ale na pewno jest to płyta konkretna i w klimacie. [7/10] Andrzej Korasiewicz02.02.2025 r.
Gary Kemp - This Destination2025 East West 1. Borrowed Town2. This Destination3. Put Your Head Up4. Take the Wheel5. Dancing in Bed6. Windswept Street (1978)7. Johnny’s Coming Home8. At the Chateau9. Work10. Giving it Up11. I Know Where I’m Going bonus deluxe edition: 12. Boy13. True (Acoustic Live Version)14. Through The Barracades (Acoustic Live Version) Gary Kemp to gitarzysta i autor niemal całego repertuaru Spandau Ballet a "This Destination" to zaledwie trzecia solowa płyta Kempa. Jeśli jednak ktoś spodziewa się usłyszeć coś "w stylu Spandau Ballet", to w zależności od tego, czego dokładnie oczekuje może srodze się zawieść, albo otrzymać właśnie, to czego się spodziewa. Choć początki Spandau Ballet wiążą się nierozerwanie z ruchem "new romantic", którego grupa była sztandarowym przedstawicielem, to przecież muzycznie miała z nim coś wspólnego jedynie na pierwszej płycie "Journeys to Glory" (1981). Już drugi album "Diamond" (1982) przyniósł miks soulu, funku i pop rocka. Panowie zresztą tak naprawdę od początku niezbyt interesowali się syntezatorami i elektroniką a chwilowe przestawienie się na takie instrumentarium na przełomie lat 70. i 80. roku spowodowane było względami towarzyskimi i graniem w klubie "Blitz". No i zapotrzebowaniem na muzykę synth-pop na ówczesnym rynku pop. Spandau Ballet, prowadzony muzycznie przez Kempa, szybko wypisał się jednak z tego syntezatorowego towarzystwa i na albumie "True" (1983) zaprezentował elegancką mieszankę pop rocka, soulu co później zaczęto nazywać "sophisticated pop". I właśnie temu bliższa jest solowa twórczość Kempa, choć też nie do końca. Na albumie "This Destination", jak i poprzednim "Insolo", słyszymy bardzo konwencjonalną muzykę z kręgu soft rocka i popu, która ma w sobie elegancję i równowagę emocjonalną. Na pewno nie jest to twórczość młodzieżowa, co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę wiek Kempa. Kempowi najbliżej do tego, co grają Rick Springfield czy nawet Rod Stewart. W przeciwieństwie do wymienionych, Kemp ma jednak mniej ekspresyjny wokal, co wzmacnia zwyczajność i elegancję jego muzyki. Mimo tych uwag, solowe kompozycje Kempa mają jednak w sobie coś ze Spandau Ballet. W utworach, które znajdują się na jego najnowszym wydawnictwie, np. tytułowym "This Destination" czy "Put Your Head Up", słychać podobne melodie i harmonie do tych, które znajdowaliśmy na albumach Spandau Ballet. Brakuje wprawdzie ozdobników i produkcji, która nadawałaby płycie sznyt charakterystyczny dla Spandau Ballet, ale coś z ducha Spandau u solowego Kempa można wyczuć. Na płycie "This Destination" nie słychać elektroniki, ale brzmi ona bardzo w stylu "ejtisowym", choć w innym stylu. Z albumu emanuje spokój i "normalność". Podobnie jak w przypadku macierzystej grupy Kempa nie ma tutaj momentów krzykliwych i wrzaskliwych. W pewnym sensie to mocno "dziaderska" muzyka, której dobrze słucha się w chwilach, gdy potrzebujemy momentu wytchnienia i uspokojenia myśli. Taki wysmakowany, zrównoważony pop sprawdza się wtedy znakomicie. Kemp potwierdza, że nadal potrafi pisać dobre, popowe kompozycje, które nawet bez bogatej produkcji i fajerwerków zwracają uwagę. Muzyka na "This Destination" nie jest jednak uboga aranżacyjnie. Przeciwnie, wraz z każdym kolejnym odsłuchem odkrywamy nowe dźwięki i smaczki (aranżacje smyczkowe, np. w "Work" i "I Know Where I’m Going", czy saksofon w "Giving it Up"), na które można nie zwrócić uwagi przy powierzchownym słuchaniu płyty. "This Destination" to bardzo dobry popowy album napisany przez profesjonalistę, który potrafi stworzyć zwracające uwagę melodie i zaaranżować je w powściągliwy, ale interesujący sposób. Dla fanów Spandau Ballet są też dodatki w wersji deluxe albumu - dostępne również w streamingu - w postaci akustycznych wersji nagrań macierzystej formacji: "True" i "Through The Barracades". [8/10] Andrzej Korasiewicz01.02.2025 r.
The Young Gods - L'Eau Rouge - Red Water1989 Play It Again Sam Records 1. La Fille De La Mort 7:582. Rue Des Tempêtes 2:513. L'Eau Rouge 4:204. Charlotte 2:025. Longue Route 3:416. Crier Les Chiens 3:157. Ville Nôtre 4:078. Les Enfants 5:329. L'Amourir 4:1710. Pas Mal 2:45 Druga połowa lat 80. to zmierzch synth-popu, który wyewoluował z eksperymentalnej przecież początkowo muzyki Kraftwerk oraz twórczości zespołów nowofalowych. Grupy te stosowały w swojej muzyce syntezatory i inne instrumenty elektroniczne, jak np. syntezatory z możliwością samplowania dźwięków a później już dedykowane samplery a także sekwencery. Ten cały rozwój technologiczny spowodował z jednej strony upowszechnienie się nowych, elektronicznych instrumentów w muzyce popularnej, w tym również rockowej, a z drugiej strony doprowadził do zaniku synth-popu czy new romantic, które królowały przez kilka lat w mainstreamie. Gdy wszyscy zaczęli używać syntezatorów i przestały być one postrzegane jako coś nowego, nie były już potrzebne grupy dedykowane do grania tylko na syntezatorach. Nowe, elektroniczne instrumenty i technologie studyjne wpłynęły też na sposób produkowania muzyki i wprowadziły do muzyki dźwięki, które wcześniej były w niej nieobecne. Np. popowa przecież grupa Depeche Mode zaczęła używać od płyty "Construction Time Again" na większą skalę tych nowinek, by wpleść do swojej muzyki dźwięki otoczenia o charakterze głównie industrialnym. Istniały też niszowe, z punktu widzenia "alternatywnego mainstreamu", projekty jak Foetus Jima Thirwella czy jego duet z Roli Mossimanem Wiseblood, które całkowicie zmieniły sposób tworzenia muzyki. Muzycy ci wywodzący się ze środowiska industrialnego i nowofalowego dekonstruowali muzykę jako taką, tworząc za pomocą elektronicznych instrumentów dźwięki bez żadnych ograniczeń. Odróżnienie naprawdę użytych w nagraniu tradycyjnych instrumentów od samplingu stawało się niemal niemożliwe. To dzisiaj całkowicie normalne zjawisko było nowością w latach 80. Dotychczas wiadomo było czym jest muzyka rockowa i czym różni się od muzyki "poważnej" czy elektronicznej. Wiadomo było, że jak słyszymy w nagraniu gitarę elektryczną, to z pewnością gra na niej muzyk zatrudniony przy nagrywaniu płyty. Wraz z rozwojem technologii i zastosowaniem jej w muzyce elektronicznej te podziały oraz przekonanie, że naprawdę w nagraniu słyszymy muzyka grającego na sesji nagraniowej płyty a nie jedynie próbkę wyciętą z większej solówki gitarzysty nagranej do zupełnie innych celów, zaczęły zanikać. The Young Gods (TYG) był jedną z najważniejszych formacji, która przebiła się z tym przekazem do mainstreamowych krytyków muzycznych oraz swoistego "alternatywnego mainstreamu" słuchaczy. Stało się to zresztą m.in. za sprawą wspomnianego Roli Mossimanem, który był producentem pierwszych płyt The Young Gods. Muzyka Szwajcarów dotarła około 1988 roku również do mnie i wraz z wydaniem płyty "L'Eau Rouge" w roku następnym całkowicie przewartościowała mój świat muzyczny i moje postrzeganie muzyki. O The Young Gods czytałem już w 1988 roku w "Magazynie Muzycznym", w którym Przemysław Mroczek pisał o debiutanckiej płycie formacji pt. "The Young Gods". Jego słowa - „Jak tu recenzować płytę, która przez dziennikarzy Melody Maker uznana została albumem 1987 roku?[...]Muzyka The Young Gods to właśnie samplery, a także głos i akustyczna perkusja. Czy muzycy szwajcarskiego tria są nowatorami ? Nie! Oni zastosowali samplery w niespotykanej dotąd skali. Słuchając albumu nie sposób przyporządkować poszczególnych dźwięków czemukolwiek znanemu. Nawet „metalowa” gitara w utworze „Feu” wcale nie jest gitarą. [...] Wydawać się może, że tworzenie muzyki na komputery nie wymaga wyobraźni. Nic bardziej błędnego. Potrzeba dużej wyobraźni, aby przekazać ją maszynie, która rozróżni tylko zera i jedynki” - zafascynowały mnie, ale muzyka na "The Young Gods" wydawała mi się trochę męcząca. Wszystko zmieniło się, gdy usłyszałem "L'Eau Rouge". Ten album choć zawierał wszystkie elementy znane z debiutu, to charakteryzował się swoistą lekkością, by nie rzec "popowością". Ale po kolei. Dotychczas muzyka elektroniczna kojarzyła mi się z twórczością w rodzaju Kraftwerk czy Johna Foxxa z płyty "Metamatic", która była mocno zdehumanizowana, robotyczna i mechaniczna. To była zwyczajnie "sztuczna" muzyka. Choć grupy synth-popowe wzorujące się na Kraftwerk jak OMD czy początkowo Depeche Mode stawiały przede wszystkim na pisanie dobrych melodii, które można przekuć w sukces komercyjny, a ich twórczość nie była pozbawiona emocji, to brzmienie było również wyraźnie syntentyczne, "sztuczne". Tymczasem Szwajcarzy z The Young Gods postanowili tworzyć muzykę, która nie brzmi jak "tworzona przez robota", ale ma charakter rockowy. Przy tym, poza akustyczną perkusją, wszelkie dźwięki były generowane za pomocą samplerów i elektroniki. Czyli The Young Gods, choć nie byli w tym pierwsi, tworzyli muzykę elektroniczną, która nie brzmi jak muzyka elektroniczna. To swoista hybryda elektronicznej metody tworzenia i uzyskanego brzmienia, które ochrzczono mianem "rocka samplerowego". Ale "L'Eau Rouge" to coś znacznie więcej niż tylko rock tworzony przy pomocy elektroniki. W przypadku The Young Gods zagrało kilka wyjątkowych elementów. Użycie na taką skalę samplerów, to pierwsza rzecz. Ale niezwykłe było również to, że ten Szwajcarski zespół nie śpiewał po angielsku, ale po francusku! Nie przeszkodziło to grupie zyskać uznanie angielskich krytyków muzycznych, którzy przecież nigdy nie pałali nadmierną miłością do twórców spoza anglosaskiego kręgu kulturowego. Również dla mnie osobiście utwory śpiewane po francusku stały się ważnym punktem odniesienia. W liceum, do którego wówczas chodziłem, oprócz obowiązkowego języka rosyjskiego, moim drugim językiem obcym był właśnie francuski. Dzięki The Young Gods nabrałem przekonania, że ten język jest coś wart :). Jak już pisałem, debiutancki album The Young Gods był trochę cięższy, bardziej industrialny. "L'Eau Rouge" nie gubi tych industrialnych cech, ale muzyka wzbogacona jest o elementy kabaretu i wodewilu, co tym łatwiej uzyskać, gdy śpiewa się w języku francuskim. Oprócz tego, już w otwierającym album "La Fille De La Mort" słychać masywne sample instrumentów smyczkowych o orkiestrowym rozmachu. W połączeniu z gardłowym i agresywnym wokalem Franza Treichlera, słyszymy muzykę jak nie z tego świata, która zawładnęła całkowicie moim licealnym umysłem w 1989 roku. W dynamicznym, o intensywnych gitarowych riffach "Rue Des Tempêtes", słyszymy ciężki, charczący wokal Franza zmierzający wręcz w stronę śpiewu podobnego do wokalu Toma Waitsa. "L'Eau Rouge" jest wolniejsza, bardziej transowa o krótkich ciętych próbkach gitarowych i ponownie desperackim śpiewie Treichlera oraz intensywnych samplach smyczkowych. Dzięki "Charlotte" przenosimy się na ulice Paryża, by usłyszeć kataryniarza, na którego tle wybrzmiewa zachrypnięty śpiew Treichlera. "Longue Route" rozpoczynają masywne metalowe riffy gitarowe, które równo cięte i zapętlone sprawiają wrażenie swoistej nawałnicy dźwiękowej. Na początku "Crier Les Chiens" znowu słychać pętlę gitarową, ale o bardziej rytmicznym charakterze. Nagranie przetykane jest jednak bardziej gwałtownymi samplami gitarowymi, które docierają do słuchacza niczym grzmoty. A całość utworu nadaje rytm perkusji, na której gra Use Hiestand. Śpiew Treichlera ani przez chwilę nie daje oddechu kontynuując go za pomocą gardłowej chrypy. Trochę podobnie wypada "Ville Nôtre", który jednak ani przez moment nie wywołuje znużenia. Podstawową winylową wersję albumu wieńczy "Les Enfants", w którym główną rolę od połowy utworu odgrywają sample smyczków o orkiestrowym rozmachu. Na kompakcie mamy jeszcze dwa dodatkowe utwory: "L'Amourir" oraz "Pas Mal", które pierwotnie ukazały się jako singiel w 1988 roku - "L'Amourir" na stronie A, "Pas Mal" na stronie B. "L'Eau Rouge" wraz z płytami Słoweńców z Laibach całkowicie zmieniły w 1989 roku moje myślenie o muzyce. To było dla mnie ostateczne pożegnanie z "new romantic" i "polskim rockiem", od którego zaczynałem kilka lat wcześniej swoją przygodę z muzyką. Oprócz tego prawdopodobnie to właśnie The Young Gods (ale i Laibach - "Macbeth"!) otworzyli mnie na dźwięki tzw. "muzyki poważnej", którą zacząłem zgłębiać w latach 90. Nagromadzenie sampli orkiestrowych spowodowało, że utkwiło mi to w głowie i muzyka, którą dotychczas ignorowałem stanęła przede mną otworem. "L'Eau Rouge" stało się dla mnie swoistym portalem, dzięki któremu od muzyki synth-pop przeszedłem do bardziej ambitnej muzyki i była to "moja" muzyka. Znałem przecież wcześniej twórczość z kręgu "rocka progresywnego". Ale mimo że szanowałem King Crimson, Yes czy Genesis z Peterem Gabrielem, to jednak nie całkiem potrafiłem utożsamić się z tą muzyką jako "własną". The Young Gods stało się "moją" muzyką. Oczywiście piszę tutaj o ówczesnej perspektywie 16-17-latka. Z dzisiejszego punktu widzenia patrzę jeszcze inaczej na muzykę, a upływ czasu unieważnił różne podziały i ograniczenia, w których tkwiłem. Jednak to właśnie The Young Gods zawdzięczam swój ówczesny rozwój muzyczny i wejście na innym poziom wtajemniczenia w świecie dźwięków. Ale nie tylko dla mnie osobiście The Young Gods, w tym płyta "L'Eau Rouge", stali się ważni. Do inspiracji muzyką Szwajcarów przyznawali się tacy artyści jak The Edge (U2), który mówił, że to właśnie m.in. TYG wpłynął na zmianę kierunku działania U2 i powstanie płyty "Achtung Baby". Muzyką The Young Gods inspirował się także w latach 90. David Bowie, o czym wprost wspominał w wywiadzie z 1995 roku. Późniejszy sukces komercyjny Nine Inch Nails również wiele zawdzięcza twórczości Szwajcarów, a na wpływy ich muzyki powoływali się również tak różni wykonawcy jak: The Chemical Brothers, Sepultura, Napalm Death czy Mike Patton. "L'Eau Rouge" to dla mnie płyta skończona i bez wad. W latach 1989-90 przesłuchałem jej niezliczoną ilość razy i mimo wielu zmian w moich gustach muzycznych na przestrzeni lat zawsze do niej powracam. Nie może być więc innej oceny niż maksymalna. [10/10] Andrzej Korasiewicz23.01.2025 r.
Nitzer Ebb - That Total Age1987 Mute 1. Fitness To Purpose 5:032. Violent Playground 3:493. Murderous 5:434. Smear Body 5:495. Join In The Chant 6:046. Alarm 3:417. Let Your Body Learn 2:488. Let Beauty Loose 2:249. Into The Large Air 4:1310. Join In The Chant (Metal Mix) 5:1611. Fitness To Purpose (Mix Two) 4:5612. Murderous (Instrumental) 5:04 Z nazwą Nitzer Ebb spotkałem się prawdopodobnie po raz pierwszy w "Magazynie Muzycznym" w krótkiej notatce na temat grupy autorstwa Arkadiusza Pragłowskiego na początku 1989 roku. Tekst był raczej krytyczny, ale rzetelnie przedstawiał cechy stylu zaprezentowanego przez brytyjskie trio. Miałem wtedy 16 lat i opisana muzyka doskonale wpisywała się w moje ówczesne potrzeby muzyczne. Dawno - w rozumieniu nastolatka "dawno" oznaczało pewnie około roku, maksymalnie dwóch - odszedłem od ugrzecznionej muzyki pop skłaniając się do muzyki bardziej energetycznej i agresywnej. Dużo słuchałem wówczas hc/punk a także metalu. Cały czas jednak jednym z moich głównych kierunków zainteresowania pozostawała muzyka oparta o elektronikę. Przechodziłem wtedy przede wszystkim fascynację twórczością The Young Gods i Laibach. Ale szukałem czegoś prostszego, czegoś w stylu hc/punk, ale w jakiś sposób nawiązującego do tradycji synth pop z pierwszej połowy lat 80. - The Human League, OMD, Depeche Mode. Po przeczytaniu artykułu Pragłowskiego wiedziałem, że muszę zdobyć muzykę Nitzer. Prawdopodobnie otworzyłem katalog Jarosława Szeligi ze Skwierzyny, by sprawdzić czy ma Nitzer Ebb i gdy okazało się, że ma - zamówiłem nagranie wydawnictwa na kasetę drogą wysyłkową. Zapewne wraz z jakimiś innymi pozycjami. Katalog Szeligi stał się wówczas moim głównym źródłem pozyskiwania muzyki, zostawiając radio daleko w tyle. "Romantycy Muzyki Rockowej" odchodzili w moim młodocianym życiu do przeszłości. Po włożeniu kasety do magnetofonu doznałem prawdziwego wstrząsu. To było to, czego wówczas szukałem! Prosta, punkowa muzyka w elektronicznej formie. Rytm wszystkim, melodia niczym. Odhumanizowane electro, które znałem wcześniej z płyty "Metamatic" Johna Foxxa na poziomie level hard. D.A.F., z którym również już wcześniej spotkałem się podkręcony na maksa i bez żadnych kompromisów. Electro-punk! To było to! Bardzo mnie ta muzyka wkręciła, słuchałem jej w kółko, niemal jak w transie. Bo i taką funkcję miała ona przecież głównie spełniać. Już pierwszy utwór "Fitness To Purpose" prawdziwie mnie zmiażdżył, tego uczucia nigdy już potem przy żadnej płycie z kręgu EBM nie udało mi się powtórzyć. Bo przecież nie jest to możliwe. EBM polega na szybkim, miażdżącym rytmie, skandowanym wokalu, bez żadnych ozdobników i dodatków. I to działa przede wszystkim przy pierwszym kontakcie z tą muzykę. Im dalej w las, tym gorzej. Kolejne nagrania mają za zadanie jedynie utrzymywać słuchacza na poziomie transu, w który wprowadza początek płyty. Ważne, żeby to się udawało. "That Total Age" jest w całości bezbłędny pod tym względem. I choć Nitzer Ebb nie wymyślił EBM, to stworzył na albumie "That Total Age" wzorzec, do którego wszyscy grający EBM muszą siłą rzeczy się odwoływać. Album wydany kilka lat po pierwszych nagraniach niemieckiego D.A.F. czy Belgów z Front 242 stał się jednocześnie zwieńczeniem rozwoju muzyki EBM, jak i jego wzorcową formą. To tylko pozorny paradoks. Nitzer Ebb, mimo że nie odkryli tej muzyki, to nadali jej na albumie "That Total Age" ostateczny kształt. To nie znaczy, że to jest najlepsza płyta zespołu. Nad tym można dyskutować. Osobiście dzisiaj najbardziej lubię "Showtime" (1990), który jest albumem najbardziej "muzycznym" i ciekawym, w którym pojawiają się nawet elementy funku a agresja i rytm nie są jedynymi wyznacznikami muzyki. Ale to "That Total Age" jest tym wzorcem z Sevres dla EBM i z tego punktu widzenia nie widzę innej możliwości niż ocena maksymalna dla tego wydawnictwa. Co jeszcze można powiedzieć o "That Total Age"? To tutaj znajduje się klasyk EBM "Join In The Chant". Na wydaniu kompaktowym z 1987 roku zabrakło nagrania "Warsaw Ghetto", znanego wcześniej z singla z 1985 roku, które znalazło się na amerykańskiej wersji winylowej albumu wydanej przez Geffen Records. Za to na kompakcie dodano miksy trzech nagrań z wersji podstawowej płyty: "Join In The Chant (Metal Mix)", "Fitness To Purpose (Mix Two)", "Murderous (Instrumental)". Po latach do muzyki EBM wracam bardzo rzadko. Ale gdy potrzebuję jakiegoś "kopa", to Nitzer Ebb sprawdza się doskonale. Front 242 nigdy nie był dla mnie nadmiernie ważny, ale Nitzer Ebb stał się moją prywatną inicjacją w świat EBM. "That Total Age" był też jedną z pierwszych płyt kompaktowych, które nabyłem na początku lat 90. Dźwięki z kompaktowego wydania "That Total Age" wtedy jeszcze bardziej mnie zmiażdżyły. I to wspomnienie pozostaje ze mną do dziś. I za to również ocena maksymalna. [10/10] Andrzej Korasiewicz21.01.2025 r.
The Legendary Pink Dots - So Lonely In Heaven2025 Metropolis Records 1. So Lonely In Heaven 06:392. The Sound of the Bell 03:433. Dr. Bliss '25 05:254. Sleight of Hand 04:295. Choose Premium : First Prize 05:256. Darkest Knight 04:337. Cold Comfort 04:118. Wired High : Too Far To Fall 07:099. How Many Fingers In the Fog 04:1210. Blood Money : Transitional 06:5011. Pass The Accident 04:5612. Everything Under The Moon 05:43 The Legendary Pink Dots to grupa, która jest jak znajomy, którego rzadko się odwiedza, bo jest przewidywalny i czasami trochę nużący, ale gdy po jakimś czasie do niego wpadasz czujesz, że to jest naprawdę dobry i porządny facet, którego nie da się nie lubić. Przy tych odwiedzinach zawsze dostajesz to, czego się spodziewasz, ale jest to na swój sposób wyjątkowe i podnoszące na duchu, że tacy ludzie jeszcze istnieją. Takie uczucia mam właśnie, gdy raz na kilka lat sięgam po kolejne nowe wydawnictwo Edwarda Ka-Spela i spółki. Nigdy na ich muzyce się nie zawiodłem, zawsze otrzymałem to, czego się spodziewałem, ale tylko za pierwszym razem, gdy usłyszałem w audycji Beksińskiego album "The Maria Dimension" (1991) byłem prawdziwie zachwycony i olśniony muzyką anglo-holenderskiej formacji. Każdego kolejnego razu z innym wydawnictwem LPD nie dało się porównać do tego, czego doznałem po wysłuchaniu tamtej płyty. Możliwe, że gdybym najpierw poznał inny album LPD, to nim byłbym tak dozgonnie olśniony. Ale jak większość słuchaczy radia na przełomie lat 80. i 90. trafiłem właśnie na "The Maria Dimension", które niezależnie od przeżyć związanych z prawem "pierwszego razu", obiektywnie jest przecież doskonałym wydawnictwem. Czy najlepszym w karierze zespołu? Niech ocenią jego zagorzali fani i badacze. Jak zawsze zdania będą podzielone. Z całej bogatej dyskografii Legendarnych Różowych Kropek słyszałem co najmniej kilkanaście albumów, może ponad dwadzieścia, ale na pewno nie wszystkie, dlatego nie podejmuję się ocenić najnowszej płyty w kontekście całej twórczości formacji, na którą składa się ponad czterdzieści wydawnictw. Mogę jednak stwierdzić, że "So Lonely In Heaven" jest kolejnym albumem, który wpisuje się w psychodeliczno-nowofalowo-elektronicznego ducha The Legendary Pink Dots. Fani onirycznych klimatów budowanych przez zespół od początku lat 80. znajdą na nim wszystkie elementy, które dla grupy były dotychczas charakterystyczne. Mamy więc oniryczny śpiew Ka-Spela, syntetyczne wykrętasy, zgrzyty i ozdobniki, transową rytmikę, ambientowe przestrzenie, knajpiano-jazzowe tła oraz momenty odjechano-psychodeliczne. Są zarówno popowe melodie, jak i fragmenty bardziej eksperymentalne. A to wszystko mimo tego, że formację opuścił w 2022 roku drugi nieodłączny jej członek Phil Knight. Jednak zastępstwo w postaci Randalla Fraziera doskonale się sprawdziło. The Legendary Pink Dots nadal jest sobą i wszyscy, którzy oczekują muzyki w stylu "Legendarnych Różowych Kropek" na najnowszym wydawnictwie ją otrzymają. Bardzo dobra płyta, utrzymująca wysoki poziom wykonawczy i realizacyjny. "So Lonely In Heaven" cieszy i u mnie przywołuje wspomnienia tego "pierwszego razu" z "The Maria Dimension", ale nie tylko. To naprawdę dobra i wciągająca muzyka, która pobudza wyobraźnię i może wprawić w rozmarzony i nostalgiczny, czasami niepokojący nastrój. Dla tych, którzy tego potrzebują pozycja obowiązkowa. [8/10] Andrzej Korasiewicz18.01.2025 r.
Kirlian Camera – Invisible Front. 20052004 Sad Eyes/Trisol 1. Mission Diary 1 2:562. K-Pax 6:183. Nefertiti One 4:474. Dead Zone In The Sky (Vintage Solution Mix) 6:375. The Immaterial Children 5:516. The Path Of Flowers 4:487. K-Space-Y 1 7:328. Kobna Dob (The Sinister Season) 5:539. A Woman's Dreams 7:3210. K-Space-Y 2 7:0011. Recorded Memory 2:51 Płyta „Invisible Front. 2005” to przynajmniej dziesiąta a może nawet dwunasta (zależy jak liczyć dłuższe epki) długogrająca płyta Kirlian Camera. Mimo, że ukazała się w roku 2004 ma w tytule rok 2005. Bez wątpienia jest przełomową płytą dla zespołu. Rzadko zdarza się, że jakaś grupa nagrywa przełomową płytę w tak dojrzałym, ale też trudnym momencie kariery. A stało się to tak: pod koniec lat 90. sytuacja Kirlian Camera nie wyglądała najlepiej. Po trasie koncertowej w RFN wiosną 1998 r. tygodnik „Der Spiegel” zarzucił zespołom Kirlian Camera, Death In June oraz Non propagowanie treści nazistowskich i wezwał do ich bojkotu. Na celownik wzięła te zespoły Antifa. Koncerty w Niemczech, gdzie cieszyli się największą popularnością, stały się przez pewien czas niemożliwe. Angelo Bergamini zamierzał w tej sytuacji rozwiązać KC. Tym bardziej, że zaczęły rozchodzić się drogi między nim a drugim filarem zespołu Emilią Lo Jacono. Zamierzała też odejść wokalistka Barbara Bofelli. Całkiem zatem możliwe, że historia Kirlian Camera dobiegłaby końca razem z XX stuleciem, gdyby do zespołu nie dołączyła w 1999 r. (oficjalnie od stycznia 2000 r.) niespełna osiemnastoletnia Elena Alice Fossi, wykształcona muzycznie (m.in. w szkole techniki wokalnej Susanny Rigacci jednej z najwybitniejszych śpiewaczek włoskich, znanej ze scen operowych i ze współpracy z Ennio Morricone). Od stycznia 2000 roku, jak mówi sam Bergamini, Kirlian Camera zaczęła swoją podróż na nowo. Po odejściu Lo Jacono, Elena A. Fossi ze swoją niezwykłą wrażliwością i talentem mogła w KC bardziej rozwinąć skrzydła nie tylko jako wokalistka. Zanim jednak do tego doszło w 2002 roku wzięła udział w nowym projekcie Bergaminiego i Ivano Bizzi o nazwie Stalingrad (płyta „Court Martial”). W tym samym roku założyła z pomocą Andrei Savelli i swojego brata Andrei Fossi electro-popowy zespół Siderartica (płyta „Night Parade”). Przez cztery lata współpracy Bergamini nabrał do Eleny A. Fossi takiego zaufania, że podzielił się z nią artystyczną odpowiedzialnością za Kirlian Camera i do pracy nad recenzowaną płytą przystąpili w 2003 r. jako autorski duet. Koncept płyty nawiązuje do tematu podróży w przestrzeń kosmiczną albo do innego wymiaru. W pierwszym utworze „Mission Diary” słyszymy w tle narastających sygnałów alarmowych głos Jamesa Lloyda z neofolkowego zespołu Sol Invictus czytający fragment dziennika pokładowego statku zmierzającego tam, gdzie „każda istota jest zgodna z nieskończonością, myśl analizuje samą siebie na diagramach wiecznego światła, a niebo traci swoje granice”. Drugi „K-Pax” zaskakuje na początku ostrym i ciężkim elektronicznym brzmieniem kontrastującym z urzekającą melodią. Tekst piosenki zaśpiewanej przez Elenę A. Fossi, inspirowany jest filmem o tym samym tytule z 2001 r. opowiadającym historię pacjenta szpitala psychiatrycznego, który wierzy, że pochodzi z odległej planety K-PAX. Trzecia piosenka „Neferiti One” rozpoczyna się czytanym przez wokoder w języku włoskim tekstem o wysłanym w kosmos w roku 2005 statku kosmicznym o nazwie „Nefertiti One”, przewożącym jedynie zmumifikowane na tysiąc lat specjalną metodą martwe ciało pięknej 33-letniej kobiety. Wysłano je, aby umożliwić pozaziemskim inteligentnym formom życia podziwianie ludzkiego piękna w najlepszej postaci. Do tego nawiązuje właśnie zdjęcie na okładce płyty. Zagraną w wolnym tempie, ale pełną napięcia piosenkę śpiewają wspólnie Bergamini i Fossi. „Dead Zone In The Sky” to druga piosenka o dużym potencjale na przebój, śpiewana przez Fossi. Tekst mówi o martwej strefie na niebie, które przechowuje wspomnienia tego, co naprawdę się dzieje. Może ona stanowić granicę między nauką a szaleństwem, niewidzialny front dla tych, którzy nie są w stanie w nią uwierzyć. Piąta „The Immaterial Children” to kolejna, wolniejsza, spokojniejsza piosenka z oryginalnym pulsującym rytmem. Pełna emocji, ale przyjemna w odbiorze „Path Of Flowers” podobnie jak poprzednia piosenka odchodzi od tematyki kosmicznej. Śpiewając w duecie z Eleną A. Fossi Bergamini wyraża uczucia mężczyzny, który utracił swoją kobietę. „K-Space-Y 1” to urocza kołysanka z długim instrumentalnym intro, znów o treści związanej z kosmosem i śmiercią. Elektroniczne tło wzbogaca tutaj gitara akustyczna. „Kobna Dob (the sinister season)” to pełen niepokoju i piękna utwór z recytowanym tekstem, Bergamini robi to w języku serbsko-chorwackim a Fossi po włosku. W dziewiątym utworze „A Woman’s Dreams”, gdzie już trudno mówić o wpadającej w ucho melodii, słyszymy głos amerykańskiej artystki Jarboe (m.in. Swans). Eksperymentalny „K-Space-Y 2” pozbawiony melodii, przypomina nam, że w naszej podróży docieramy już do niepojętych dla człowieka przestrzeni. Wreszcie „Recorded Memory”, instrumentalny z prostą fortepianową melodią wskazuje, że jesteśmy już tam „where man cannot live”, jak głosi zdanie na ostatniej stronie książeczki dołączonej do płyty. Niektóre wydania płyty zamyka nowa wersja piosenki „Days To Come” w wykonaniu Eleny. Pierwotnie nagrana była z udziałem Barbary Boffelli w 1998 r. Bardzo lubię to balladowe zakończenie. Płyta „Invisibile Front” dzieli się na dwie części. W pierwszej znajdują trzy piosenki bliższe muzyce popularnej: „K-Pax”, „Dead Zone In The Sky” oraz „Path Of Flowers”. W drugiej widzimy Kirlian Camera tradycyjnie otwarty na eksperymenty, ale już w odnowionym wydaniu. Obie części stanowią całość połączoną konceptem niezwykłej podróży kosmicznej. Podkreślić należy oryginalne, często nowatorskie użycie brzmień elektronicznych. Kirlian Camera był już pod koniec XX wieku zespołem z dużym dorobkiem i wierną rzeszą fanów, ale dopiero połączenie potencjałów Bergaminiego i Fossi, które po raz pierwszy objawiło się na tej płycie sprawiło, że jak napisał autor w Alternation.pl Kirlian Camera stało się: „jednym z tych wyjątkowych muzycznych projektów który sprawia, że znawcy z płonącymi oczami obłąkańczo mówią jacy oni są dobrzy, że są zdolni połączyć eksperymenty dźwiękowe, klubowe dopasowanie, patos hymnów wraz z całościową, unikalną aurą, w jedyne w swoim rodzaju doświadczenie sprawiające, że łączą w ten sposób wiele pokoleń fanów”. [10/10] Krzysztof Moskal14.01.2025 r.
Ultravox - Revelation1993 Deutsche Schallplatten Berlin 1. I Am Alive 4:562. Revelation 4:053. Systems Of Love 4:324. Perfecting The Art Of Common Ground 5:175. The Great Outdoors 4:126. The Closer I Get To You 4:137. No Turning Back 4:218. True Believer 4:569. Unified 4:2710. The New Frontier 4:43 W 2024 roku minęło 30 lat, kiedy w sklepie muzycznym zobaczyłem kasetę magnetofonową z płytą „Revelation” zespołu Ultravox, wydaną 10 maja 1993 r. Oczywiście kupiłem ją po sprawdzeniu, że nie mam do czynienia z kolejną składanką największych przebojów. Byłem zaskoczony, bo nie dotarły do mnie informacje o reaktywacji zespołu. Na obwolucie kasety, którą wciąż posiadam, nie było podanych żadnych nazwisk. Audycji „Romantycy muzyki rockowej”, z której czerpałem takie wiadomości też już nie było. Po pierwszym przesłuchaniu miałem mieszane uczucia. Pomyślałem sobie wtedy: a więc tak teraz będzie brzmiał Ultravox, bez basu Chrisa Crossa, bez perkusji Warrena Canna, bez głosu i gitary Midge Ure’a. Zostaje za to fortepian, skrzypce i klawisze Billa Curriego. Jak do tego doszło? Po zakończeniu trasy koncertowej promującej album „U-vox” w 1986 r. wymienieni wyżej muzycy przez ponad 20 lat nie powrócili już do współpracy. Dwa lata później ukazały się druga solowa płyta Midge Ure’a „Answers To Nothing” i pierwsza solowa Billa Currie „Transportation” z gościnnym udziałem Steva Howe (m.in. Yes, Asia, GTR) i wielu innych nie wymienionych na okładce muzyków. Ta druga to płyta z muzyką instrumentalną, pierwsza w której główny autor nie był ograniczony szyldem zespołu Ultravox. W 1989 r. Currie powrócił do zespołowego grania tworząc z Robinem Simonem (także ex-Ultravox) zespół Humania. Licząca pięć osób (oprócz wyżej wymienionych: Marcus O’Higgins, Sue Rachel i Ray Weston) Humania nagrała płytę „Sinews Of The Soul”. Nie wzbudziła jednak zainteresowania i Currie wydał ją dopiero w 2006 r. w swojej wytwórni płytowej Puzzle. Na następnej solowej płycie Currie’go „Stand Up And Walk” z 1990 r. znalazł się utwór instrumentalny zatytułowany „Ukraine”, pod którym podpisani są także Chris Cross i Warren Cann, ale prawdopodobnie został on nagrany pięć lat wcześniej, kiedy wyżej wymienionych członkom Ultravox dłużyło się oczekiwanie na Midge Ure’a zajętego swoją karierą solową i sprawami Live Aid. W 1991 r. Billy Currie przy postawie „désintéressement” dawnych kolegów postanowił reaktywować Ultravox. Nowym wokalistą i gitarzystą zespołu został Tony Fenell, który pomyślnie przeszedł przesłuchanie. Ważną rolę przy reaktywowanym Ultravox miał pełnić producent i tekściarz Rod Gammons. W marcu 1992 r. wydany został maxi singiel. Na stronie A znalazła się nowa wersja utworu „Vienna 92” (Goodnight Vienna remix), a na stronie B wersja krótsza „Vienna 92” i nowa piosenka o dość zuchwałym wobec dorobku Ultravox tytule „Systems Of Love”. Wreszcie w maju następnego roku ukazała się płyta długogrająca zatytułowana „Revelation”. Otwiera ją piosenka „I Am Alive”, która stała się także singlem promującym płytę z efektownym teledyskiem. Piosenka dotarła do miejsca 90. na brytyjskiej liście przebojów (UK singles chart) i do 80. na niemieckiej (GfK Entertainment charts). „I Am Alive” to dobra piosenka z nieco dramatyczną aranżacją, w której na pierwszy plan wybija się fortepian oraz instrumenty smyczkowe. Rzecz jasna wszystko w elektronicznym „sosie”. Piosenka w sam raz na początek płyty. Tytułowa „Revelation” to propozycja bardziej oddalona od tego, co kojarzyć się mogło do tej pory z Ultravox. Typowa raczej dla muzyki popularnej lat 90. z czarnymi głosami Alison Limerick i Jackie Wiliams w chórkach i z wyrazistym elektronicznym basem. Ostatnie słowo należy w niej jednak do Currie’go jako pianisty. Pod koniec słyszymy nawet temat znany z utworu „Liberation” z płyty „Stand Up And Walk” grany właśnie na fortepianie. Trzecia piosenka to „Systems Of Love”. Uderza swoją przebojowością i wręcz tanecznym rytmem. Tego, że to Ultravox dowodzi jednak „firmowa” solówka na syntezatorze ARP Odyssey. Spokojna „Perfecting The Art Of Common Ground” to zdaniem niektórych surowszych krytyków najlepsza piosenka na płycie z piękną partią na skrzypcach i fortepianie. „The Great Outdoors” i „The Closer I Get To You” trzymają średnią. Ciekawiej zaczyna robić się przy „No Turning Back” i „True Believer” połączonych motywem dźwięków zmiany stacji w radioodbiorników, podobnie jak kiedyś „Rage In Eden” i „I Remember”. Te dwie piosenki najbliższe są moim zdaniem stylowi new romantic. Druga z nich z ciekawie rozwiązanym wokalem Fenella wpisuje się w modną w tym czasie krytykę amerykańskich telewizyjnych kaznodziejów. Słychać w niej przypuszczalnie głos jednego z nich - Kennetha Copelanda. Dziewiąty na płycie „Unified” wyróżnia się m.in. solową partią gitary akustycznej. Wreszcie dziesiąty „New Frontier”. Piosenka bardzo udana, podniosła, z udziałem zespołu smyczkowego, bardziej może kojarzy się z finałem musicalu niż z Ultravox, ale na koniec albumu pasuje znakomicie. Jak ocenić tę płytę? Billy Currie nie mógł zdecydować się na rekonstrukcję brzmienia sprzed 10 lat, ponieważ z innymi muzykami niż tradycyjny skład raczej by to nie wyszło. Wybrał dopasowanie do współczesności, chociaż nie poskąpił charakterystycznych dla siebie elementów, stanowiących o klasycznym brzmieniu Ultravox. Na mój słuch w pewnym sensie „Revelation” jest poprockowym rozwinięciem „Stand Up And Walk”. Fenell jest wokalistą z mocnym głosem i moim zdaniem dobrze poradził na „Revelation”, bo te piosenki też zostały skrojone pod niego. Miał też swój wkład jako współautor utworów. Trudno go jednak porównywać z Midge Ure’m. Ostatecznie zakończył przygodę z Ultravox po „Revelation” i nie dotrwał do następnej płyty „Ingenuity”, na której Currie zmienił muzyczny kierunek. Słuchacze szukający na „Revelation” klimatów z „Vienny” czy „Rage In Eden” będą zawiedzeni. Ktoś złośliwie napisał, że Ultravox odbył na „Revelation” drogę „od Mr X do Mr Mister”. Może jest w tym trochę racji, ale czy np. Clan Of Xymox nie wykonał podobnej drogi od pierwszych płyt do „Twist Of Shadows”? Dzisiaj już niewielu ma o to pretensje. Aaron Badgley napisał w „All Music Review”, o płycie „Revelation”, że „gdyby nie użyto nazwy Ultravox, otrzymałaby wysoką ocenę, ale faktem jest, że próbowano przyciągnąć fanów tą tekturową wycinką niegdyś genialnego zespołu”. Przyznał w ten sposób, że muzyka zawarta na niej jest więcej warta niż półtora punkta na pięć, które dał w swojej recenzji. Mnie jednak mimo wszystko ta płyta podoba się i oceniam ją na [7.5/10]. Ostatecznie Billy Currie pozostał jedynym członkiem Ultravox, którego nazwisko obecne jest na każdej płycie nieistniejącego już zespołu. Krzysztof Moskal01.01.2025 r.
China Crisis - Working With Fire And Steel (Possible Pop Songs Volume Two)r>1983 Virgin 1. Working with Fire and Steel - 3:412. When the Piper Calls - 4:043. Hanna Hanna - 3:294. Animals in Jungles - 3:405. Here Come a Raincloud - 4:166. Wishful Thinking - 4:427. Tragedy and Mystery - 4:038. Papua - 3:369. The Gates of Door to Door - 4:1610. The Soul Awakening - 4:36 Po odbyciu pierwszego poważnego w karierze zespołu tournee, występując jako support dla Simple Minds, China Crisis zaprezentowali na początku 1983 roku podczas Peel Session trzy nowe utwory. Wśród nich ciepło brzmiący i refleksyjny "Golden Handshake for Every Daughter", który nie trafił ostatecznie na ich drugi album, podobnie jak swego rodzaju synthpopowy szant - kapitalny "Greenacre Bay". Ten ostatni znalazł się stronie B singla "Christian" wydanego w styczniu tegoż roku, już po wypuszczeniu na rynek premierowej płyty. Zespół został zasilony nowymi muzykami: perkusistą Kevinem Wilkinsonem z The Waterboys, basistą Garym Johnsonem oraz grającym na oboju i saksofonie Stevem Levym, co przełożyło się na ewolucję brzmienia China Crisis. Utwory zaprezentowane na drugim wydawnictwie grupy są mniej syntezatorowe, a bardziej popowe, zgodnie z przewrotnym podtytułem płyty. Za podrasowanie bogactwa dźwięku odpowiadał także Mike Howlett, producent pracujący wcześniej z takimi tuzami jak: OMD, Thompson Twins, Tears for Fears, Blancmange czy A Flock of Seagulls. China Crisis, korzystając z tego multi-instrumentarium, prezentuje dziesięć utworów z wpadającymi w ucho melodiami i ponownie inteligentnymi, sarkastycznymi, czasem alegorycznymi tekstami. Znów, tak jak na pierwszym albumie, słyszymy głos niezadowolonego robotnika czasów rządu Margaret Thatcher, głos szarego człowieka w przeludnionych i ogarniętych japiszońską pogonią za sukcesem materialnym miastach oraz w bezdusznej i ogarniętej hipokryzją rzeczywistości świata lat 80. Na "Working with Fire and Steel" odnajdujemy kompozycje szybkie i energiczne, ale i wolniejsze, spokojne ballady. Rytmiczny tytułowy utwór swoim tekstem odzwierciedla frustrację rozczarowanej ideologiami politycznymi jednostki, która czuje się uwięziona w wadliwym społeczeństwie, kierowanym przez skorumpowane przywództwo, próbując odnaleźć z tego ucieczkę przez zaangażowanie w swoje rzemiosło. Nie mniej symboliczne słowa posiada drugi i także taneczny "When the Piper Calls" śpiewany przez Eddiego Lundona. Album nie zwalnia żywego tempa przy trzeciej swojej pozycji "Hanna Hanna", której sarkastyczny tekst dotyczący refleksji nad sprzecznymi emocjami związanymi głównie z młodymi kobietami aspirującymi do wielkiej kariery zawodowej, jakiej mogą doświadczyć w społeczeństwie, które oczekuje konformizmu i oszustwa, co można porównać do słów "Sweat in Bullets" Simple Minds. Energiczny początek płyty domyka kapitalny, melodyjnie "Animals in Jungles" z dosadnym, ironicznym przedstawieniem w krzywym, "zwierzęcym" zwierciadle - jakże niezmiennie aktualnej - plątaniny w relacjach męsko-damskich. Piąty utwór pt. "Here Come a Raincloud" raczy nas wybornymi partiami na oboju i skrzypcach wplecionymi w spokojną, relaksującą melodię, a tekst skłania do refleksji nad życiem. Po nim wysłuchujemy nagrania uchodzącego - głównie na podstawie notowań na listach przebojów - za największy hit grupy z całości ich repertuaru, czyli "Wishful Thinking". I znów kołysze nas obój Levy'ego, a piosenka swoim ciepłem w warstwie melodyjnej i tekstowej krzepi zasmucone serca. Po niej przechodzimy do genialnego "Tragedy and Mystery", który powinien być wymieniany w każdym rankingu najpiękniejszych nagrań z nurtu nowo-romantycznego. Chwytliwa aranżacja z wybornymi partiami na basie bezprogowym i zachwycającym oboju, proste, lecz dosadne słowa - fan gatunku, który nie znał wcześniej tej piosenki, powinien koniecznie nadrobić zaległości. Z zagmatwanego brytyjskiego molochu, China Crisis przenosi nas w kolejnym nagraniu pt. "Papui" na południowy Pacyfik i alegorycznie a zarazem ironicznie komentuje tzw. "wojnę kokosową" z 1980 roku. Melodia ponownie na wysokim poziomie, brzmi tak pogodnie w intrygującym konstraście wobec nieco mrocznego w swoim sednie tekstu. W przedostatnim "The Gates of Door to Door" przesuwamy się z Oceanii do Azji dzięki pięknym, orientalnym motywom, na których opiera się ten wpadający w ucho kawałek. Album zamyka przeurocza ballada "The Soul Awakening", która także zasługuje na plasowanie się bardzo blisko "topowych dziesiątek" najlepszych utworów synthpopu. Drugi album China Crisis został po wydaniu ogólnie dobrze przyjęty przez brytyjskich krytyków muzycznych. Udało mu się utrzymać przez szesnaście tygodni na liście UK Albums Chart, osiągnąwszy szczytową pozycję dwudziestą. Zespół zaczął koncertować poza Wielką Brytanią i dzięki prezentacji materiału z obu płyt uzyskał większą rozpoznawalność w Europie. Nie zakorzenił się niestety zbytnio w świadomości polskich słuchaczy, a szkoda. "Working with Fire and Steel" to najlepsze wydawnictwo wśród stworzonych przez duet z Kirkby. Moim zdaniem pozbawiony jest słabych stron i może być najlepszą wizytówką China Crisis w retrospektywnych odkryciach tzw. "zapomnianych" czy "niedocenionych" bandów lat osiemdziesiątych. Na płycie znajdziemy doskonałe melodie, błyskotliwe teksty z poruszającym przekazem (łaczącym protest robotnika i intelektualisty zarazem), perfekcyjne wykorzystanie sekcji dętej, ogólną żywiołowość i wiele "potencjalnych przebojów pop" - zgodnie z ironicznym podtytułem. Pomysł i wykonanie w pełni zasługuje na ocenę [10/10]. Szymon Przybylak/red. AP01.01.2025 r.
A Flock of Seagulls - Some Dreams2024 August Day 1. Some Dreams 4:482. Him 4:333. Castles In The Sky 4:274. Lovers And Strangers 5:425. You're A Fool 6:356. All To You 4:167. Valley Of The Broken Dreams 4:328. We Want It Back Again 4:489. Got To Get To You 5:1510. Perfect 3:42 A Flock of Seagulls nie należał w Polsce lat 80. do najpopularniejszych zespołów, mimo że ukazał się wtedy nakładem Tonpressu singiel z utworami "Wishing (If I Had A Photograph Of You)" i "I Ran". Fragment tego drugiego nagrania został też użyty jako czołówka Studia S-13, audycji emitowanej w Programie Pierwszym Polskiego Radia od 1970 roku, podczas której łączono się za stadionami, na których rozgrywane były mecze piłkarskiej ekstraklasy. Mimo tego, że był potencjał dla większej rozpoznawalności zespołu w Polsce, tak się nie stało. Na Liście przebojów Programu Trzeciego, która wyznaczała wówczas trendy popularności, znalazły się tylko dwa utwory: "Wishing (If I Had a Photograph of You)" (w 1983 roku dotarł do 13. miejsca listy) oraz "The More You Live, the More You Love" (w 1984 roku osiągnął 19. pozycję listy). Żaden inny utwór zespołu nie trafił na listę. Nie przypominam sobie również większego zainteresowania grupą przez prezenterów radiowych. Tomasz Beksiński, propagator takiej stylistyki w latach 80., w swoich "Romantykach Muzyki Rockowej", audycji dedykowanej brzmieniom "new wave", "new romantic" i "synthpop", grupę zaprezentował tylko raz. W 1987 roku zagrał debiutancką płytę zespołu "A Flock Of Seagulls" z 1982 roku. A jednak to właśnie A Flock of Seagulls stał się jednym z tych zespołów, który najlepiej zniósł próbę czasu. Już w latach 90. dosyć niespodziewanie formacja stała się bohaterem cytatu z filmu "Pulp Fiction". Pamiętana była też charakterystyczna fryzura lidera formacji Mike'a Score'a. Później ich muzyka zaczęła być dostrzegana na początku XXI wieku, kiedy miał miejsce renesans zainteresowania latami 80. i grupami zarówno synthpopowymi, jak i nowofalowo-indierockowych. A Flock of Seagulls łączył w sobie obie stylistyki. Ich miękka i syntezatorowa muzyka, nasycona brzmieniami gitarowymi a także pewną charakterystyczną dla indie rocka beznamiętnością a nawet monotonią, stała się ciekawa i interesująca. Poza kilkoma największymi przebojami A Flock of Seagulls nigdy nie błyszczał łatwym, prostym popem i banalnymi hitami. To wzbudzało zainteresowanie nowej publiczności wychowanej w innych czasach, ale zerkającej w stronę lat 80. Paradoksalnie, to co spowodowało, że grupa nie zrobiła w latach 80. wielkiej kariery w świecie muzyki pop, przyczyniło się do zwiększenia szacunku wobec grupy po latach. Dodać też trzeba nietypową pozycję A Flock of Seagulls w USA, czego pokłosiem był wspomniany cytat w "Pulp Fiction". Choć zespół funkcjonował w USA raczej w kategoriach "grupy jednego przeboju", to w istocie na liście Billboardu sukces odniosły dwa hity: "Wishing (If I Had A Photograph Of You)" i "I Ran". Oba dotarły do 3. miejsca listy najlepiej sprzedających się singli. W latach 80. w USA nie zaistniał ani Ultravox, ani Visage czy wiele innych brytyjskich grup synth-pop, a zapamiętany został właśnie A Flock of Seagulls. Mimo tych oznak zainteresowania zespołem, grupa pod wodzą Mike'a Score'a wegetowała na obrzeżach show-biznesu od końca lat 80. - po rozpadzie w 1986 roku i wznowieniu działalności w 1988 roku już jako jego całkowicie "prywatny" projekt. Od tamtego czasu ukazała się tylko jedna płyta z premierowym materiałem pt. "The Light at the End of the World" w 1995 roku, która nie odniosła sukcesu komercyjnego, nie została też dobrze przyjęta przez krytykę. Score zmieniał skład, zawieszał działalność, próbował kariery solowej, ale kończyło się to za każdym razem marazmem. Coś się zaczęło zmieniać kilka lat temu, kiedy zebrał się oryginalny skład A Flock of Seagulls i w tym gronie nagrano album "Ascension", który ukazał się w 2018 roku. To nie był premierowy materiał, ale stare kompozycje nagrane w aranżacji z Prague Philharmonic Orchestra. Mimo tego płyta zebrała dobre recenzje i spodobała się słuchaczom. Grupa poszła za ciosem i w 2021 roku ukazał się kolejny album w tym duchu pt. "String Theory", tym razem nagrany ze Slovenian Symphonic Film Orchestra. Wcześniej, w 2019 roku ukazało się jeszcze wydawnictwo "Inflight (The Extended Essentials)", zawierające nowe miksy starych utworów. Aktywność wydawnicza była całkiem spora, ale wszystko było "odgrzewanymi kotletami". Przyjemnie się tego słuchało, ale gdzie nowy materiał? Gdy wydawało się, że A Flock of Seagulls nie są w stanie nagrać już nic nowego, niespodziewanie w sierpniu 2024 roku zespół zapowiedział album z nowymi piosenkami. Wydany został też singiel "Some Dreams", który go zapowiadał. Nagranie narobiło wielkiego apetytu, ale nadal można było powątpiewać czy nowa płyta w ogóle powstanie. Zespół dosyć mętnie informował, że album ukaże się na początku 2025 roku. Gdy już zwątpiłem, że to nastąpi, po raz kolejny grupa zaskoczyła pod koniec listopada drugim singlem pt. "Him" oraz informacją, że płyta ukaże się 13.12.2024 r. Data symboliczna, ale tylko z polskiego punktu widzenia, dla Brytyjczyków pewnie nic nie znaczy. Mimo to przecierałem oczy ze zdumienia, bo początkowo była mowa o płycie w 2025 roku, w dodatku w grudniu w ogóle mało co się ukazuje na rynku premier. Ale wszystko stało się zgodnie z zapowiedziami zespołu! Dokładnie 13 grudnia w serwisach streamingowych pojawił się oczekiwany album "Some Dreams". Grupa przez swoją stronę internetową sprzedaje też nośnik fizyczny wydawnictwa i to w wersji 4 CD, gdzie na pozostałych trzech dyskach znajdziemy wersje instrumentalne oraz remiksy. Wydanie płyty po 29 latach przerwy, w dodatku przez zespół, który nie ma statusu kultowego, mogło oznaczać wszystko. Płytę bardzo złą i nudną, albo wybitną, która otwiera przed zespołem nowe horyzonty. Wyszło ani tak, ani tak a raczej coś pomiędzy. "Some Dreams" nie jest na pewno płytą wybitną, ale nie jest też albumem złym. W międzyczasie z A Flock Of Seagulls wypadli pozostali członkowie oryginalnego składu zespołu i Mike Score działa od kilku lat z nowym zestawem muzyków. Mimo wszystko brzmienie na "Some Dreams" nie odstaje zbytnio od tego, co grupa robiła w latach 80. Nadal otrzymujemy melodyjny synth pop ubarwiony gitarowymi zagrywkami rytmicznymi, a czasami bardziej wyrazistymi riffami. Album rozpoczynają dwa udane single "Some Dreams" i "Him". Następnie mamy balladowy, o nieco folkowym zabarwieniu "Castles In The Sky", moim zdaniem odstający trochę od oczekiwanego brzmienia, zbyt łzawy i nie pasujący do płyty. Czwarty "Lovers And Strangers" rozpoczyna się jednak od pulsującej elektroniki, która dobrze wprowadza w nastrój i nadaje odpowiedni nerw rytmiczny nagraniu, które zyskuje kolorytu dzięki płynącej melodii granej na gitarze. Bardzo podoba mi się klimatyczny "You're A Fool", w którym barwę maluje ponownie brzmienie gitary, a przestrzenne klawisze i melancholijny, zamglony wokal Score'a z chwytliwym refrenem, w którym wybrzmiewa tytułowe "You're A Fool" przyciągają uwagę. "All To You" to udany, choć nie wyróżniający się szczególnie utwór w stylu A Flock of Seagulls - gitara, miarowa perkusja i syntetyczne tła. Utwór ma wydźwięk indie rockowy. "Valley Of The Broken Dreams" to utwór najbardziej "ubitowiony", taneczny i z wyraźnie zaznaczonym rytmem oraz wyrazistymi syntezatorami, choć utrzymywanymi w tle. Śpiew Score'a, choć nadal nie jest nazbyt narzucający się, to jak na niego jest bardziej dynamiczny. Ogólnie - utwór na dyskotekę. Kolejne nagrania: "We Want It Back Again", "Got To Get To You" i "Perfect" to już bardziej zrównoważone i typowe nagrania A Flock Of Seagulls. W "We Want It Back Again" zastosowano głos przepuszczony przez jakiś filtr (autotune?), co można oceniać różnie. Moim zdaniem rozwiązanie średnie, choć nieco urozmaicające monotonię wokalną Score'a. Na nagraniu słychać też dęciaki wplecione do aranżacji. "Got To Get To You" pasuje mi na następny singiel, bo słyszymy tutaj chwytliwy refren z tytułowym "Got To Get To You", wyrazisty, choć niezbyt szybki rytm i tradycyjną paletę barw instrumentalną od gitary rytmicznej, przez cięższe riffy schowane w tle, po przestrzenne syntezatory. Score śpiewa tutaj nawet z większym zaangażowaniem. Jeśli nie "Got To Get To You" jako następny singiel, to stawiam na "Perfect", który kończy album. Tym razem Score śpiewa delikatniej, ale w sposób bardziej zaangażowany i nie tak manieryczny i zblazowany jak zwykle. Muzyka płynie spokojnie przy wykorzystaniu wszystkich charakterystycznych motywów instrumentalnych grupy. "Some Dreams" to udany powrót, choć trudno uznać płytę za wielką. Na pewno przypadnie do gustu miłośnikom "ejtisów", bo album w całości opiera się na brzmieniach, które mogłyby spokojnie powstać w tamtych czasach. Muzyka nie brzmi jednak archaicznie, bo i stare płyty A Flock of Seagulls dobrze wypadają współcześnie. Album może być rozczarowaniem jednak dla bardziej "alternatywnie" zorientowanych słuchaczy, bo na płycie próżno szukać dźwięków bardziej chropawych i "zaangażowanych". Płyta ma dwa momenty, które rozbijają spójność stylistyczną albumu - pseudo-folkowy "Castles In The Sky" i pseudo-dyskotekowy "Valley Of The Broken Dreams". Choć tytułowy utwór "Some Dreams" to również numer dynamiczny i o sporym potencjale tanecznym, to jednak "Valley Of The Broken Dreams" przebija tę ofertę. Być może właśnie przez te dwa nagrania, album wydaje mi się nie tak spójny, jak mógłby być. Szczególnie "Castles In The Sky" niezbyt przekonuje mnie. Mimo wszystko płyty słucham od ponad tygodnia z przyjemnością i będę do niej co jakiś czas wracać. [8/10] Andrzej Korasiewicz22.12.2024 r.
Tears For Fears - The Seeds Of Love1989 Fontana 1. Woman In Chains 6:302. Badman's Song 8:323. Sowing The Seeds Of Love 6:164. Advice For The Young At Heart 4:525. Standing On The Corner Of The Third World 5:306. Swords And Knives 6:147. Year Of The Knife 7:068. Famous Last Words 4:23 Tears For Fears to jeden z wielu zespołów kojarzonych ze stylem i brzmieniem lat 80., ale ich największe osiągnięcie ukazało się dopiero pod koniec złotej dekady. Rok 1989 był czasem żniw w muzyce rozrywkowej – gwiazdy nowej fali i synth-popu osiągały szczyty kreatywności, ale czuć było już powiew zmian, które miały nastąpić wraz z przeskoczeniem 8 na 9. Synth-pop ustępował miejsca brzmieniom klubowym, które zaczęły być rozpoznawane i wykorzystywane przez mainstream. Syntezatory i samplery już dawno przestały być postrzegane jako nowinki, a stały się zwyczajnymi narzędziami pracy. Nadszedł czas, aby ekipy, których tożsamość wprost wywodzi się z brzmień syntetycznych poszerzyła swoje horyzonty, po prostu aby przetrwać. To ironia, ale prawdziwa. Gwiazdy lat 70., wraz z nastaniem lat 80. musiały się dostosować albo przepaść. Analogicznie, to co na starcie lat 80. było nowością, pod ich koniec było przeżytkiem. Tears For Fears dobrze to rozumieli, a ich brzmienie zaczęło ulegać transformacji już po pierwszej płycie „The Hurting” – jedynym ich albumie stricte synth-popowym. Kolejne „Songs From The Big Chair”, powszechnie uważane za ich opus magnum, rozbiło bank i zapewniło Rolandowi i Curtowi status super-gwiazd. Ale już ten album był inny w swoim brzmieniu, stawiając bardziej na ‘pop’ niż ‘synth’. Był także dowodem ambicji Rolanda jako mózgu zespołu, który poszukiwał doskonałości brzmienia w znacznie szerszym niż wcześniej kontekście. I tak dochodzimy do „The Seeds of Love”, które z synth-popem nie ma już nic wspólnego. Melodie oparte na syntezatorach uległy dyfuzji i pełnej symbiozie z bardziej konwencjonalnymi środkami wyrazu, a zamiast chwytliwych przebojów album wypełniają ambitne, złożone, bogate, wręcz poszukujące kompozycje. Gdy weźmiemy na warsztat flagowe numery z tej płyty, takie jak „Woman in Chains” czy „Sowing the Seeds of Love” i porównamy je z wczesnymi przebojami grupy, np. „Mad World” czy „Change”, ten kontrast jakości będzie wręcz uderzający, a jego ocena jednoznaczna. Na „The Seeds of Love” Tears For Fears osiągnęli nie tylko szczyt kreatywności, ale także odnaleźli to brzmienie, z którym pozostają kojarzeni po dziś dzień. Po „The Big Chair” trzeba było czekać na nowy album aż cztery lata. Dziś to nic nadzwyczajnego, ale w tamtym czasie wytwórnie wywierały na swoich podopiecznych znacznie większą niż obecnie presję. A pamiętajmy, że po stratosferycznym sukcesie jakim było „The Big Chair” zespół ruszył w długą trasę koncertową, która była nie tylko ‘spieniężaniem’ ich osiągnięcia studyjnego, ale także inwestycją w kolejną płytę, od której oczekiwano przynajmniej drugiego „The Big Chair”. To nie współgrało ze słynącym z perfekcjonizmu Rolandem Orzabalem, na którym spoczywał ciężar dostarczenia nowych kompozycji. Curt Smith w tym czasie używał życia, co okaże się jednym z powodów ich rozstania niedługo po wydaniu „The Seeds of Love”. Pisanie „The Seeds of Love” nie szło Rolandowi łatwo, a wiele kompozycji szło do kosza we wczesnych stadiach komponowania. Nieocenioną pomocą okazała się być Nicky Holland, brytyjska wokalista i pianistka, która najpierw wspierała zespół na scenie przy okazji tras promujących „The Hurting” i „The Big Chair”, a teraz napisała wspólnie z Rolandem praktycznie całą płytę, a jej kontrybucja w studiu była większa, niż Curta Smitha. Być może to wpływ kobiecej wrażliwości, ale Tears For Fears nigdy wcześniej nie brzmieli tak pięknie i ciepło, czerpiąc pełnymi garściami z jazzu, soulu i klasycznego popu. Owa wrażliwość to także Oletta Adams, bez wokalu której na „Woman in Chains” ta płyta straciłaby całą swoją tożsamość. „The Seeds of Love” to efekt tytanicznej pracy całego zastępu muzyków, symfonicznych aranżacji i chóru. Wytwórni ewidentnie zależało na tym, aby krążek okazał się arcydziełem, dlatego też nie szczędzili grosza i czasu na inwestycję w jego produkcję. Popatrzmy na personel: Phil Collins i Manu Katché na bębnach, Jon Hassell na trąbce, a obok nich szereg wytrawnych studyjnych wyjadaczy, takich jak Randy Jacobs i Robbie McIntosh na gitarach, Pino Palladino na basie, Simon Phillips na perkusji, Simon Clark na keyboardach. Produkcję wsparli także Chris Hughes i Ian Stanley, którzy pracowali z Tears For Fears od początku; ale „The Seeds of Love” okazał się być ostatnim razem. Górę wziął Roland i jego wola kontroli całego procesu od A do Z. „The Seeds Of Love” jest być może albumem najbliższym temu, czego Roland oczekiwał od siebie, gdy zabierał się za muzykę na starcie lat 80., w Graduate i w Neon, cały czas razem z Curtem Smithem. To album bogaty w brzmieniu, dojrzały, wieloetapowy, pełen niuansów, kontrybucji, pierwiastków i horyzontów. To ‘kieszonkowa symfonia’, taka jak „Pet Sounds” Briana Wilsona i The Beach Boys. Nie do przecenienia jest wpływ kobiet na jego brzmienie, nie tylko Nicky Holland i Oletty Adams, ale także wytrwanych chórzystek (w tym Tessy Niles, ulubienicy Trevora Horna) oraz saksofonistki Kate St. John. To album, który był doskonałym finałem lat 80., ale z podniesionym czołem witał nowe brzmienie, jakie nadchodziło wraz z latami 90. „The Seeds Of Love” jest płytą bez słabych momentów. Wspominałem flagowe single w postaci „Woman in Chains” oraz „Sowing the Seeds of Love”, ale obok nich mamy moje ulubione „Advice For The Young At Heart”, dalej “Standing On The Corner Of The Third World”, “Swords and Knives”, a także ukryty skarb w postaci “Badman's Song”. W konstrukcji tego albumu widać dużo podobieństw do “The Big Chair”, ale w mojej ocenie „The Seeds Of Love” jest od swojej wielkiej poprzedniczki pozycją równiejszą, bardziej zróżnicowaną, mocniejszą jako całość, bardziej kompleksową, tak jak jego okładka. Postawiłbym pomiędzy nimi znak równości, piękny remis, wyłącznie z osobistym sentymentem do „The Seeds Of Love”. [8.5/10] Jakub Oślak21.12.2024 r.
China Crisis - Difficult Shapes & Passive Rhythms Some People Think It's Fun To Entertain1982 Virgin 1. Seven Sports For All 3:182. No More Blue Horizons (Fool, Fool, Fool) 3:493. Feel To Be Driven Away 2:554. Some People I Know To Lead Fantastic Lives 3:495. Christian 5:456. African And White 3:477. Are We A Worker 3:318. Red Sails 4:449. You Never See It 2:5710. Temptation's Big Blue Eyes 3:2511. Jean Walks In Freshfields 1:54 Debiutancki album zespołu z Kirkby z okolic Liverpoolu, wydany w listopadzie 1982 roku, charakteryzuje się specyficznym świeżym i delikatnym brzmieniem, które jest wynikiem oryginalnego połączenia stylistyki typowej dla ewoluujące nowej fali z multi-instrumentalnymi aranżacjami. Intrygująca wydawać się może decyzja o nie zaprezentowaniu na płycie, może surowszego w formie, ale szalenie melodyjnego "This Occupation" z Peel Session nagranej dla BBC w marcu 1982 roku. Na albumie nie ma też wydanych w maju tegoż roku utworów z singla "Scream Down at Me", gdzie poza piosenką tytułową, jakże energiczną i wpadającą w ucho, godnym odnotowania był hipnotyzujący "Cucumber Garden". Na debiutancką płytę nie załapał się również wspaniały "No Ordinary Lover", który był dołączony do singla "No More Blue Horizons", wydany ledwie miesiąc przed albumem. Pomimo braku tych pozycji, słuchacz dość szybko zostaje przeniesiony w klimat początkowej twórczości China Crisis. Przyjemne dla ucha, zgrzebne kompozycje syntezatorowe w akompaniamencie cymbałów, trąbki, skrzypiec, gitar i perkusji łączą się z niebanalnymi i dość ironicznymi tekstami śpiewanymi delikatnym wokalem Gary Daly'ego. Jego maniera śpiewania nacechowana jest specyficznym "brakiem siły", co na swój sposób naturalnie współgra z muzyką zespołu. China Crisis za swoje inspiracje podawał twórczość Davida Bowiego, Briana Eno czy OMD. Barwa głosu drugiej połowy duetu Eddie Lundona, który śpiewa w "You Never See It" zdaje się być jeszcze łagodniejsza od Daly'ego. Duet China Crisis, który wywodzi się z robotniczych rodzin, nie miał w planach tworzenia wyłącznie romantycznych piosenek o miłości. Chciał przekazać głosy niepokoju reprezentowanej przez siebie klasy społecznej, a o samych sprawach miłosnych opowiadał z charakterystycznym brytyjskim sarkazmem. Album rozpoczyna odprężający "Seven Sports for all", by przejść do kapitalnego "No More Blue Horizons" z sarkastycznym tekstem i świetną linią trąbki. Jako trzeci na płycie znajduje się statyczny "Feel to Be Driven Away" z symbolicznym przesłaniem i pierwszymi orientalnymi akcentami, tak wyraźnymi na kolejnej płycie zespołu. Potem przechodzimy do niesionego sekwencjami na ksylofonie "Some People I Know to Lead Fantastic Lives" z jakże zabawnym, ironicznym tekstem. Następnie pojawia się melancholijny i monumentalny zarazem "Christian", który warstwą tekstową uruchamia refleksje nad kwestiami wojen i problemów egzystencjalnych. Ciekawostką może być fakt, że tytuł utworu może, ale nie musi naprowadzać wprost na kontemplację chrześcijaństwa. Tytułowe słowo Christian to imię chłopca kolegującego się z bratankiem Gary'ego dołożone do tekstu, by zdaniem autora po prostu lepiej brzmiał. Po tym poważnym i uznawanym za jeden z największych hitów grupy, wysłuchujemy lekkiego i promienistego "African and White", który jest subtelnym apelem przeciw rasizmowi. Utwór zaczyna serię nagrań poruszających kwestie społeczne i polityczne. "Are We a Worker" oraz "You Never See It" łączą się z głosem robotnika niezadowolonego z życia w Wielkiej Brytanii pod rządami Torysów. Następna jest piękna synthpopowa ballada "Red sails", której słowa można także interpretować jako wyraz zagubienia przedstawiciela klasy robotniczej w rzeczywistości początku lat osiemdziesiątych - okresu protestu górników, walki rządu ze związkami zawodowymi, wojny o Falklandy. Przedostatni utwór "Temptation's Big Blue Eyes" ponownie serwuje nam orientalne motywy, a tekstem ironicznie krytykuje bezduszną manipulację partii politycznych wyborcami, jak i nowo przyjmowanymi młodymi działaczami. Płytę zamyka instrumentalny, ale przeciętny "Jean Walks in Fresh fields". "Difficult shapes..." zdaje się być gorszym nieco albumem od kolejnego "Working With Fire and Steel". W chwili ukazania się na rynku musiał konkurować z silniejszymi wizerunkowo oraz bardziej ekspresyjnymi dźwiękowo płytami Duran Duran, Spandau Ballet, Tears For Fears, czy Simple Minds. Mimo mniejszej medialności i dość ubogiego w charyzmę wokalu, oryginalność synthpopowego brzmienia nasyconego orientalizmami i wzbogaconego błyskotliwymi, ironicznymi tekstami zawierającymi krytykę kwestii społecznych zwraca uwagę na debiutanckie wydawnictwo China Crisis. Płyta zasługuje na uwagę i uznanie miłośników muzyki nowofalowej i syntezatorowej. Ze względu na moim zdaniem trzy słabsze momenty (utwory nr 3, 7 oraz 11) wystawiam płycie ocenę [8/10]. Szymon Przybylak/red. AP16.12.2024 r.