Recenzje

ZAOBSERWUJ NAS
WYSZUKAJ RECENZJĘ:
A
B
C
D
E
F
G
H
I
J
K
L
M
N
O
P
R
S
T
U
V
W
X
Y
Z

Naked Eyes - Burning Bridges

19 odsłon

Naked Eyes – Burning Bridges
1983 EMI

1. Voices In My Head    3:46
2. I Could Show You How    3:24
3. A Very Hard Act To Follow    4:01
4. Always Something There To Remind Me    3:41
5. Fortune And Fame    3:16
6. Could Be    2:48
7. Burning Bridges    3:34
8. Emotion In Motion    4:40
9. Low Life    3:51
10. The Time Is Now    3:22
11. When The Lights Go Out    3:00
12. Promises, Promises    4:26

Naked Eyes to kolejny przykład dobrze zapowiadającego się zespołu synth-popowego, który po kilku minutach sławy i "jednorazowym" sukcesie… przestał istnieć. Mimo to, ich spadek do dziś robi wrażenie i komu synth-pop jest miły, ten powinien poznać ich dokonania. Trudno mówić tu o jakimś wielkim przeboju – być może wierni słuchacze audycji radiowych rozpoznają „Promsies, Promises”, ale to wszystko. Tym bardziej interesującym jest spotkanie po tylu latach z tą płytą, zupełnie na świeżo, bez oczekiwań, ale z radarami mocno nastawionymi na wrażenia muzyczne do potęgi retro. Dziedzictwo lat 80. nie przestaje zadziwiać popularnością, w muzyce, filmie, modzie, designie – cóż zatem prostszego w sięgnięciu do źródła, które nigdy nie zostało należycie odkryte i pochwalone, zamiast oddawać ster do rąk epigonów, którzy próbują czarować dźwiękami starszymi, niż oni sami? 

Naked Eyes tworzyli klawiszowiec Rob Fisher oraz śpiewający gitarzysta Peter Byrne. Na początku był w Anglii krótkotrwały zespół Neon, z którego rozeszli się z kolegami na dwie strony świata: Byrne i Fisher założyli Naked Eyes, a pozostali… Tears For Fears. Ideą muzyków było pionierskie na owe czasy wykorzystanie syntezatorów, w takiej ilości i sile, jaka na początku lat 80-tych była znakiem rozpoznawczym artystów spod znaku Kraftwerk. Naked Eyes chcieli, aby nowoczesne instrumenty, kojarzone głównie z pracą studyjną, wynieść do ludzi. To zadanie jednak ich przerosło i zespół Naked Eyes… nigdy nie koncertował! Wynikało to właśnie z ilości instrumentów, jakich warstwowo używali w studio, a których wierne wykorzystanie na scenie nie było możliwe. Warto wspomnieć, że Fisher był popularyzatorem syntezatora Fairlight CMI, którego używał właśnie do celów muzyki pop. 

Ich debiutancki album „Burning Bridges” to definicja tego, czym był prawdziwy, klasyczny synth-pop. To przykład fantastycznego i niedocenianego albumu, którego poziom pisarsko-kompozycyjny jest na poziomie The Beatles, a który w tamtych czasach był czymś powszednim. To tylko przykład zjawiska skomasowania w jednym czasie prawdziwych arcydzieł, które wyjrzały na światło dzienne na krótko. Chłód nowej fali zaczął w tamtym czasie topnieć od popowego ciepła, czego owocem było chociażby „Blue Monday” New Order. „Burning Bridges” zawiera w sobie mnóstwo potencjalnych hitów: „Promises, Promises”, zachwycające „Emotion In Motion”, świetne „Voices In My Head” na początek, frapujące „When The Lights Go Out” pod koniec, przebojowe „Fortune And Fame” w środku, no i doskonałą interpretację piosenki Burta Bacharacha „Always Something There To Remind Me”. 

To właśnie ten ostatni numer sprawił, że zespołem momentalnie zainteresowano się w USA. Jak to wówczas bywało, przed publikacją albumu za Atlantykiem musiał on przejść „lokalizację” w postaci przerobienia go do lokalnych standardów. Zajął się tym nikt inny, jak Arthur Baker. Zmieniono okładkę i tytuł, numery pomieszano i zmiksowano od nowa. Odsłona amerykańska jest wobec angielskiej śmielsza produkcyjnie, doskonalsza; ta angielska z kolei ma w sobie urok surowości niedopracowanej taśmy demo, za to ciekawszą okładkę. To fantastyczny album synth-popowy, który zerwał z konwencją chłodu, androgeniczności i science-fiction. „Burning Bridges” to dynamiczne, mądre, ciepłe, doskonale napisane piosenki, które rozświetlają świat niczym pierwszy dzień wiosny. Jest w nich ta amerykańska niepoprawna radość, która gdy dobrze podana potrafi cieszyć po dziś dzień. [8/10]

Jakub Oślak
20.03.2023 r.

Real Life - Heartland

41 odsłon

Real Life - Heartland
1983 MCA Records

1. Send Me An Angel    3:54
2. Catch Me I'm Falling    4:04
3. Under The Hammer    3:24
4. Heartland    4:57
5. Breaking Point    4:11
6. Broken Again    4:01
7. Always    3:12
8. Openhearted    3:53
9. Exploding Bullets    4:11
10. Burning Blue    4:45

Historia muzyki synth-pop usiana jest żywotami zespołów, które nie osiągnęły światowego sukcesu takiego jak a-ha, Duran Duran, Pet Shop Boys, Tears For Fears, czy nade wszystko Depeche Mode. Ta prawidłowość dotyczy rzecz jasna wszelkich gatunków – każdy ma swoje światowe sławy, wyrobników, podziemie, gwiazdy jednego przeboju. Synth-pop jest szczególnie znany pod kątem tych ostatnich, tzw. one hit wonders – jednorazowych zespołów i muzyków, którzy nagrali dosłownie jeden przebój, mieli swoje pięć minut sławy na listach przebojów, a nawet w MTV, aby po chwili zniknąć. Ich imię pozostaje nieśmiertelne za sprawą niezliczonej ilości składanek w stylu Forever / Golden / Ultimate / Essential 80’s. Gwiazd jednego przeboju często nie podejrzewamy o to, że nagrali jakiś album, a nawet jeśli tak, to że jest to materiał choćby odrobinę wart naszej uwagi. Przecież znamy już ich największy przebój, więc po co psuć go kontekstem dziewięciu innych nic nie wartych numerów? 

Real Life łatwo wrzucić do szuflady one hit wonders, gdyż nagrali jeden znany szerzej numer – fantastyczny, zimny, syntetyczny „Send Me an Angel”. Nawet jeśli nie kojarzymy tego tytułu, ani nazwy zespołu - skądinąd mało charakterystycznej - to wystarczy chwila na odsłuch tego kawałka, aby go sobie przypomnieć i poczuć jego magię na nowo. Albo poznać go zupełnie od nowa – nie zestarzał się ani na chwilę. Mało tego, z perspektywy czterech dekad łatwo usłyszeć w nim elementy, które posłużyły późniejszym przedstawicielom gatunku synth-pop za silną inspirację. Oczywiście, w latach 80. nikt nie korzystał z tego terminu – to był po prostu pop, ewentualnie new wave. „Angel” to pomost pomiędzy ówczesnym mainstreamem, a klubową niszowością; świadczy o tym ilość remiksów, jakiej dorobił się ten numer ze strony dj-ów i producentów. Ale ambicją Real Life nie była ‘klubowa legenda’ – oni chcieli czegoś więcej i mieli ku temu wiele właściwych argumentów. 

W tym roku minie 40 lat od kiedy ten australijski zespół wydał swój debiutancki album „Heartland”. Otwiera go oczywiście „Angel”, ale pozostałe numery nie są bynajmniej gorsze, a razem tworzą bardzo ciekawy bilet do podróży w czasie i tamtej estetyki. Wspomniałem na początku DM, Duransów, PSB, itd. – to były największe gwiazdy muzyki synth-pop, właśnie dlatego, że przesuwali granicę tego gatunku, brzmiąc nietypowo i wyróżniając się w zalewie radia i MTV. Brzmienie Real Life to typowy synth-pop – stuprocentowy znak tamtych czasów, który gwarantuje natychmiastową teleportację. Są syntezatory, jest perkusja Simmonsa, jest rockowa gitara – o dziwo świetnie tu pasująca – no i wysoki, „kobiecy” głos Davida Sterry, lidera grupy. Jest brzmienie – futurystyczne, plastyczne, chwytliwe i taneczne, z łatwością przywołujące fragmenty nieistniejącego filmu. Są wreszcie słowa, jak zwykle pełne niepokoju, niespełnionej miłości, niewinności w zimnym świecie. 

Real Life mają jeden przebój, ale nagrali dużo więcej ciekawego materiału; o dziwo, działają do dziś, a niestrudzony David Sterry pozostaje ostatnim oryginalnym członkiem, jak często bywa w takich przypadkach. „Heartland” jest pełen tego, za co kochamy lata 80. i to niepodrabialne brzmienie, jakie wówczas zarządziło światem. To nie tylko „Angel” – świetne są także „Always”, „Catch Me I’m Falling”, „Openhearted”, a także „Exploding Bullets”. Co ciekawe, album jest producenckim dziełem Steve’a Hillage – i do dzisiaj jest najczęściej określany jako najbardziej niedocenione dzieło tamtego okresu, oraz muzyki synth-pop w ogóle. Nie jestem pewien czy aż tak bym piał pod jego adresem – ale jedno jest pewne – to materiał w stu procentach wart poznania w całości, ociekający klimatem i atmosferą tamtych lat. Z perspektywy czterech dekad przestał być „starociem”, a stał się „retro” - skarbem muzyki, z którego przez lata czerpało wielu. I wciąż nie doczekał się godnej reedycji na płycie CD. [8/10]

Jakub Oślak
18.03.2023 r.

Berlin Blondes - The Complete Recordings 1980-81

69 odsłon

Berlin Blondes - The Complete Recordings 1980-81
2018 Strike Force Entertainment 

Berlin Blondes (1980')

1. Framework    3:36
2. Astro    3:55
3. Science    3:26
4. Romance    5:46
5. Trail To Istanbul    3:54
6. Secret Days    3:14
7. Mannequin    4:55
8. Neon Probe    3:34
9. Zero Song    9:12

Bonus Tracks    

10. Framework (7" Remix)    3:04
11. Framework (12" Remix)    4:36
12. Zero Song (Instrumental)    8:37
13. Science (7" Mix)    3:04
14. Manikin (Mannequin Instrumental)    4:11
15. Marseille    3:50
16. The Poet    3:41
17. Science (Australian 7" Mix)    3:10

Berlin Blondes to zagubiona perełka przełomu lat 70. i 80. - epoki, gdy syntezatory na potęgę opanowywały grupy postpunkowe i nowofalowe. Zespół powstał w 1978 roku w Glasgow i działał zaledwie trzy lata. W tym czasie Szkoci wydali jeden album pt. "Berlin Blondes" (1980') i trzy single. Wszystkie te nagrania zebrano na płycie "The Complete Recordings 1980-81" i wznowiono w 2018 roku, dzięki czemu jest możliwość ich posłuchania.

Muzycy zespołu tworzyli pod wpływem Kraftwerk, Roxy Music oraz "okresu berlińskiego" Davida Bowiego i to w ich muzyce słychać. Na koncertach wykonywali covery takich utworów, jak "Funtime"  Iggy'ego Popa i „Sister Midnight” oraz "The Model" Kraftwerk. Byli głównie lokalną atrakcją występując w szkockich klubach a największym sukcesem było supportowanie kolegów z bardziej znanego Simple Minds. I właśnie odniesienia do Simple Minds z okresu wydania takich płyt jak "Empires and Dance" czy "Sons and Fascination/Sister Feelings Call"" najbardziej przychodzą mi na myśl, gdy słucham Berlin Blondes. Od stylistyki Simple Minds odbiega nieco utwór nr 9 "Zero Song", który jest dłuższy i przywołuje nieco klimat berlińskiego okresu w twórczości Davida Bowiego.

Berlin Blondes gra bardzo porządną muzykę. Jest to mieszanka brzmienia postpunkowego okraszonego dużą dawką syntezatorów. Nie można muzyce grupy niczego zarzucić. A jednak to Simple Minds zrobił karierę a Berlin Blondes rozwiązał się po trzech latach działalności. Dlaczego tak się stało? Muzyce grupy niby niczego nie brakuje, ale nie zapada ona w pamięć. Bardzo dobrze się tego słucha, ale żadna z kompozycji nie zwraca większej uwagi. Nie ma tutaj ani czegoś bardziej chwytliwego, ani nowatorskiego, ani żadnego artystycznego wyzwania. Może właśnie dlatego Berlin Blondes zginął w otchłani lat 80.? Pewnie tak właśnie jest. A może zdecydował jakiś przypadek, do którego nigdy już nie dojdziemy? Niemniej jednak płyty słucha się bardzo dobrze. To stylowa muzyka z epoki a nie żadna współczensa podróbka i już choćby z tego powodu zasługuje na uwagę. Poziomem nie odbiega od tego, co wówczas tworzył Simple Minds.

Po rozwiązaniu Berlin Blondes, wokalista Steven Bonomi został nagradzanym szefem kuchni i restauratorem w Glasgow. Pozostali muzycy starali utrzymać się w muzycznym biznesie, ale Altered Images to najbardziej znany zespół, do którego trafił Jim Spender, klawiszowiec grupy. (7/10)

Andrzej Korasiewicz
04.03.2023 r.

Japan - Tin Drum 

116 odsłon

Japan - Tin Drum 
1981 Virgin

1. The Art Of Parties    4:09
2. Talking Drum    3:34
3. Ghosts    4:33
4. Canton 5:30
5. Still Life In Mobile Homes    5:32
6. Visions Of China 3:37
7. Sons Of Pioneers 7:07
8. Cantonese Boy    3:44

Największym sukcesem komercyjnym grupy Japan był koncertowy album "Oil on Canvas" wydany w 1983 roku, czyli już po rozpadzie zespołu. To paradoks w historii Japan, który najlepiej unaocznia dziwne losy grupy. Japan z płyty na płytę miotał się między obecnie obowiązującymi modami stylistycznymi, a pragnieniem stworzenia czegoś oryginalnego i niepowtarzalnego. Album "Tin Drum" z 1981 roku, ostatni studyjny, jest chyba najbardziej udanym a jednocześnie najbliższy temu celowi. 

Japan powstał w 1974 roku. Początkowo muzyka grupy oscylowała wokół modnego wówczas glam rocka. Pierwszy album ukazał się w 1978 r. "Adolescent sex" brzmiał jeszcze glamowo, ale już korzystał również z patentów nowofalowych. Druga płyta "Obscure Alternatives", wydana w 1978 r., to pójście za ciosem i o ile grupa na debiut czekała cztery lata, to "Obscure Alternatives" ukazała się kilka miesięcie po "Adolescent sex". Muzyka tam zawarta jeszcze wyraźniej korzystała ze stylistyki nowofalowej. Mimo tego że obie płyty nie odniosły sukcesu, już w kolejnym roku - 1979 - ukazał się trzeci album Japan pt. "Quiet Life". Zespół na fali popularności syntezatorów również poszedł w tym kierunku. I to w końcu spotkało się z uznaniem, choć umiarkowanym, publiczności. "Quiet Life" to najbardziej synth popowa płyta w dyskografii Japan, która w Wielkiej Brytanii osiągnęła top 20 listy sprzedaży albumów. Mimo tego żaden z singli promujących album nie zwrócił uwagi. 

Dopiero singiel z kolejnej płyty "Gentlemen Take Polaroids", wydanej w 1980 roku został odnotowany w top 100 brytyjskiej listy singli. W innych krajach, grupa również nie cieszyła się większym zainteresowaniem. No może poza Japonią. "Gentlemen Take Polaroids", mimo że próbował wpasować się stylistycznie w modę "new romantic", sprzedawał się jednak gorzej niż poprzednik. Panowie tworzący grupę: wokalista David Sylvian, basista Mick Karn, perkusista Steve Jansen, klawiszowiec Richard Barbieri oraz gitarzysta Rob Dean powoli zbliżali się do decyzji o zakończeniu działalności grupy. Ten ostatni zresztą opuścił zespół już w 1981 roku jeszcze przed nagraniem "Tin Drum". 

I wtedy właśnie, gdy panowie mieli już dosć, zaczęło się coś wokół grupy dziać. "Tin Drum", wydany 13 listopada 1981 roku, doszedł do 13. miejsca listy najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii. Został też zauważony w krajach skandynawskich. Już wcześniej ponownie wydany singiel "Quiet Life" doszedł w 1981 r. do top 20 brytyjskiej listy singli. Pochodzący z "Tin Drum" singiel "Ghosts" osiągnął piąte miejsce. Pozostałe utwory wydane jako single dotarły do top 30 listy. Było to trochę zaskakujące, bo ani single, ani płyta "Tin Drum" wcale nie były bardziej przebojowe niż poprzednie wydawnictwa Japan. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że "Tin Drum" jest najtrudniejszą, najbardziej inteligentną i najmniej podążającą za modą płytą Japan.

Na "Tin Drum" tematem przewodnim jest Daleki Wschód. Słychać to w muzyce, jak i widać w tekstach. Już same tytuły poszczególnych utworów wskazują jednoznacznie na inspiracje Davida Sylviana i spółki - "Canton", "Cantonese Boy", "Visions Of China". Mimo zastosowania syntezatorów i całego instrumentarium charakterystycznego dla epoki, muzyka na "Tin Drum" to raczej skrzyżowanie nowofalowości spod znaku Wire oraz poszukującego prog rocka w rodzaju King Crimson. Wszystko ubarwione klimatem orientalnym. 

Niektóre utwory, jak np. "Sons Of Pioneers", to nie proste, przebojowe piosenki, ale kompozycje o złożonej, wielowątkowej strukturze, która rozwija się w sposób niejednoznaczny i nie finalizuje żadnym chwytliwym refrenem. Są tutaj również bardziej chwytliwe momenty jak np. "Cantonese Boy" czy "Visions Of China". Nie jest to jednak chwytliwość oczywista. Zupełnie nie przebojowy wydaje mi się natomiast największy "przebój" grupy pt. "Ghosts", okraszony do tego bardzo osobistym tekstem Sylviana. To numer melancholijny, ciekawie zaaranżowany, z wolno rozwijającym się motywem głównym, ale gdzie tu przebojowość? Dobrze jednak, że takie utwory zostają również przebojami. Niezbadane są ścieżki popularności. (8.5/10)

Andrzej Korasiewicz
22.02.2023 r.

Fontaines D.C. - Skinty Fia 

113 odsłon

Fontaines D.C. - Skinty Fia 
2022 Partisan Records

1. In Ár gCroíthe Go Deo    5:59
2. Big Shot    4:13
3. How Cold Love Is    3:24
4. Jackie Down The Line    4:01
5. Bloomsday    4:30
6. Roman Holiday    4:28
7. The Couple Across The Way    3:57
8. Skinty Fia    3:55
9. I Love You    5:05
10. Nabokov    5:21

Fontaines D.C. to irlandzka młoda grupa nawiązująca na trzeciej już swojej płycie do brzmienia wypracowanego przed czterdziestu lata przez nowofalowych buntowników sceny postpunkowej. W przciwieństwie do neo-postpunkowych grup, które wysypały przed dwudziestu laty, nowa fala młodych zespołów takich jak - Fontaines D.C., Idles, Black Midi, Black Country, New Road, Squid - ma do zaprezentowania zdecydowanie więcej. O ile grupy ze starszego pokolenia jak Interpol, próbowały nawiązać raczej do Joy Division a jeśli do Wire, to robiły to mniej udolnie, o tyle nowe pokolenie wyraźnie inspiruje się bardziej esperymentalnymi grupami postpunkowymi. Oczywiście jest to Wire, ale też tacy wykonawcy jak This Heat czy Camberwell Now. I robi to po swojemu, wyrażając własne lęki i emocje. Choć Fontaines D.C. jest znacznie bardziej melodyjny i mniej eksperymentalny niż np. Black Country, New Road. Czuć jednak w tej muzyce szczerość i prawdziwe zaangażowanie. W przypadku Fontaines D.C. muzyka neo-pustpunkowa to jedynie środek do wyrażania swoich niepokojów, a nie cel estetyczny, jak, mam wrażenie, ma to miejsce w przypadku starszych grup w rodzaju Interpol czy Editors. 

Album "Skinty Fia" jest zwarty i nie nuży. Czterdzieści parę minut muzyki słucha się z uwagą i należnym zaangażowaniem. Grupa wciąga słuchacza w swój świat emocji. Z zaprezentowanego materiału da sie też wyłowić bardziej zwracające uwagę utwory. Dla mnie to jest numer trzy na płycie pt. "How Cold Love Is", który jest moim prywatnymi hitem albumu. Motoryczna śpiewo-mowa, transowe prowadzenie rytmiki, chwytliwy refren, to wszystko sprawia, że chcę do niego wracać. Jak zresztą do całej płyty. Pozycja warta polecenia, jedno z bardziej interesujących wydawnictw minionego roku. (8/10)

Andrzej Korasiewicz
18.02.2023 r.

Interpol - The Other Side of Make-Believe 

101 odsłon

Interpol - The Other Side of Make-Believe 
2022 Matador Records

1. Toni    4:35
2. Fables    4:34
3. Into The Night    5:28
4. Mr. Credit    3:48
5. Something Changed    3:56
6. Renegade Hearts    4:11
7. Passenger    4:14
8. Greenwich    4:01
9. Gran Hotel    4:04
10. Big Shot City    4:04
11. Go Easy (Palermo)    2:47

Z grupą Interpol mam problem od samego początku jej poznania, czyli już od dwudziestu lat, gdy Amerykanie zadebiutowali w 2002 roku albumem "Turn On the Bright Lights". Zespół okrzyknięty został wtedy niemal następcą Joy Division i wraz z innymi wówczas młodymi grupami neo-postpunkowymi, nazwany odnowicielem muzyki postpunkowej i nowofalowej. Cóż ja poradzę, że Interpol zachwycić mnie nigdy nie chciał? Nie słyszałem w tej muzyce nic co chwyciłoby mnie za serce, co spowodowałoby rosnące zainteresowanie muzyką grupy, nic ekstra ponad to, co już znałem z twórczości grup tworzących na przełomie lat 70. i 80. A już porównywanie Interpolu do Joy Division wydawało mi się zawsze kompletnie niezrozumiałe. Nie czuję tutaj nic z klimatu Joy Division. Muzyka Iana Curtisa i spółki była twórczością na wskroś emocjonalną, płynącą prosto z trzewi. Interpol i inni epigoni grają bardzo poprawnie, jednak ani nie wnoszą wiele nowego, ani nie czuć w tej muzyce prawdziwych emocji. Przyjemnie nawet tego się słucha, ale to wszystko. Jako muzyka tła całkiem dobre, ale nic więcej.

Taka również jest dla mnie ostatnia, zeszłoroczna płyta pt. "The Other Side of Make-Believe". Niby muzycznie wszystko się zgadza, ale trudno zawiesić ucho na jakimś konkretnym numerze. Wszystko jest jakby wyprane z emocji. Może taka wyprana z emocji muzyka to jakiś program Amerykanów? Możliwe, ale nawet wtedy, to zblazowanie musi coś wnosić, czymś zainteresować. Ja tutaj niczego takiego nie słyszę. Kolejne utwory toczą się w sposób niezauważalny, przechodząc jeden w drugi. Brakuje tutaj choćby jednej bardziej chwytliwej kompozycji, albo bardziej złożonej, która przyciągnęłoby uwagę. Może wystarczyłoby popracować nad aranżacjami? Może brakuje jakiś szczegółów, które spowodowałyby, że kompozycje Interpolu byłyby bardziej wciągające? A może zwyczajnie panowie nie mają talentu do dobrych kompozycji? Summa summarum płyty "The Other Side of Make-Believe" można posłuchać. Jeśli ktoś lubi brzmienie nowofalowe, to muzyka będzie się podobać, ale nie zachwyci. To jest porządna muzyka, ale bez wzlotów, fajerwerków i niczego co bardziej zapadłoby w pamięć. (6.5/10)

Andrzej Korasiewicz
18.02.2023 r.

Vicious Pink - Vicious Pink (Remastered)

111 odsłon

Vicious Pink - Vicious Pink (Remastered)
1986/2012 Cherry Pop 

1. Cccan't You See    3:32
2. Spooky 3:17
3. The Spaceship Is Over There    4:21
4. Blue (Love Mix)    3:22
5. Fetish    3:21
6. Take Me Now 3:59
7. Always Hoping    3:56
8. 8:15 To Nowhere / Great Balls Of Fire 4:57
9. Cccan't You See (Exxx-tended Re-mixxx)    6:05
10. Cccan't You See (French Extended Mix)    7:19
11. Cccan't You See (Re-mixxx)    3:20
12. Cccan't You See (7'' Version)    4:09
13. Cccan't You See (7" DJ Mix / Master Mix)    4:07
14. Fetish (Extended Mix / Feteeesh)    6:19
15. Take Me Now (Extended Version) 6:21
16. I Confess    3:57

Vicious Pink to duet założony w Leeds w Anglii w 1981 roku. Zaczynali od wspierania wokalnie Soft Cell i to chyba najbardziej interesujący fakt z historii grupy. Jako samodzielny zespół grali lekko kiczowaty, podchodzący pod disco, ale chwilami dosyć falowy synth pop, skierowany przede wszystkim do klubów tanecznych. Istnieli tylko pięć lat i wydali jedną płytę studyjną w 1986 roku. Album zawierał oryginalnie dziewięć utworów, z czego numer dziewięć był remiksem ich najbardziej rozpoznawalnego utworu "Cccan't You See". W 2012 roku firma Cherry Pop, sublabel Cherry Red Records, wydała wznowienie płyty zawierające dodatkowe siedem utworów, z czego cztery to remiksy "Cccan't You See". Nagranie dotarło w 1984 roku do 67. miejsca listy UK Charts, co było największym, acz mało oszałamiającym sukcesem Vicious Pink. W 2022 roku ukazała się kompilacja "West View" gromadząca single i rzadsze dema zespołu. Na razie skupię się jednak na "Vicious Pink".

Co można powiedzieć o płycie "Vicious Pink"? Po latach muzyka nadal brzmi kiczowato. Choć są tutaj momenty bardziej mroczne, np. "Fetish", który określiłbym mianem "dark disco". W nagranie numer osiem wpleciony jest motyw z rock'n'rolowego klasyka "Great Balls Of Fire". Ogólnie płytę należy traktować raczej jako ciekawostkę godną polecenia hardkorowym fanom muzyki lat 80.. Może spodobać się też tym, którzy lubią italo disco. Próżno na płycie szukać jakiegoś przełomu muzycznego, czy zagubionych perełek epoki. "Vicious Pink" przywołuje ducha 80's, ale jednak, jeśli brać pod uwagę tylko to wydawnictwo, to mamy do czynienia z mniej ciekawym przedstawicielem epoki. Trudno spośród utworów zgromadzonych na wydawnictwie zawiesić ucho na czymś na dłużej. (6/10)

Andrzej Korasiewicz
04.02.2023 r.

Apoptygma Berzerk - SDGXXV (digipack)

93 odsłon

Apoptygma Berzerk - SDGXXV (digipack)
2019 Artoffact Records 

I    
1. Like Blood From The Beloved (Part 1) (Interpreted By Steven R. Sellick)
2. Burning Heretic (Cycles Of Absolute Truths Mix By Ancient Methods)
3. Backdraft (Deviced By The Invincible Spirit)
4. Stitch (Restitched By Cronos Titan)
5. ARP (No Sleep Mix By Beranek)
6. The Sentinel (Southern Discomfort Mix By Blackhouse)

II    
7. Walk With Me (FRXTA Skyline Mix By Mortiis)
8. Backdraft (Kill The Light Mix By Codex Empire)
9. Spiritual Reality (Gold Golem Version By Portion Control)
10. Stitch (Amplified Version By Clock DVA)
11. Bitch (Weil Mix By Substaat)
12. Borrowed Time (Sublime Mix By Atropine)

III    
13. The Sentinel (Doom Electronics Version By Prurient) Featuring – Maniac
14. Stitch (Patched & Processed By O/E)
15. Ashes To Ashes (Diabolic Mix By Bal Paré)
16. Skyscraping (Cricket Mix By Monster Apparat)
17. All Tomorrow's Parties (Evolve Or Die Mix By Naked Lunch)
18. Like Blood From The Beloved (Part 2) (Reworked By Erik Wøllo)

Dawno nie słuchałem jakiegoś solidnego electro/EBM i dzisiaj poczułem, że musi się to zmienić. Stefan Groth co najmniej od dwudziestu lat zaskakuje fanów Apoptygmy Berzerk w różny sposób, niestety najczęściej nie taki, jakiego fani APB oczekują. Najpierw  lider APB, na przełomie wieku XX i XXI, porzucił stylistykę twardego electro/EBM na rzecz synth popu na granicy z eurodisco. Następnie postanowił przebić się do szerszej publiczności nagrywając w 2005 r. płytę "You And Me Against The World", na której znalazł się komercyjny rock alternatywny w stylu Placebo. Nawet przyjemne to było, ale przecież nie tego oczekiwali miłośnicy talentu Grotha. Poza tym plany podbicia rynku nie powiodły się zbytnio. Sukces komercyjny grupy był bardzo umiarowany. Kolejny album - "Rocket Science" (2009) - był rozwinięciem stylistyki zapoczątkowanej na "You And Me Against The World" a sprzedawał się gorzej niż poprzedni. To chyba nieco zdeprymowała Grotha, który zamilkł na kilka lat.

W 2016 r. artysta wydał album "Exit Popularity Contest", trochę eksperymentalny, próbujący wrócić do elektronicznych korzeni grupy, ale równocześnie bazujący w części na starszych kompozycjach. Nieco podobny zabieg został zostosowan na ostatniej jak na razie płycie Norwegów pt. "SDGXXV". Album jest  zestawem remiksów utworów z początku kariery, czyli z lat 90. Czyżby Grotha ogarnęła niemoc twórcza? Może tak być, ale przynajmniej lider grupy zrozumiał czego od niego oczekuje większość starych fanów. Bo skoro nie udało się zdobyć zbyt wielu nowych to wypadałoby spróbować odbić stary "elektorat". 

Na płycie "SDGXXV" nie ma więc nowych utworów, ale jest kilka ciekawych remiksów w klimacie mocno elektronicznym, korzystającym zarówno z doświadczeń sceny techno jak i electro-industrial. Zasadniczy trzon kompozycji Apoptygmy w każdym z nagrań jest jednak słyszalny. A znajdziemy tutaj zarówno niezbyt znanych remikserów jak i tak kultowych wykonawców, którzy wzięli na warsztat dorobek APB, jak CLOCK DVA czy Portion Control. A to przecież artyści, którzy położyli podwaliny pod muzykę tworzoną m.in. przez Apoptygmę Berzerk. Płyta brzmi bardzo dobrze, ale jeszcze lepiej byłoby posłuchać nowego materiału Grotha. Póki co mamy jednak interpretacje twórczości Apoptygmy autorstwa innych wykonawców. Dobre i to. (7/10)

Andrzej Korasiewicz
01.02.2023 r.

Rendez Vous - Rendez Vous (reedycja 2022)

108 odsłon

Rendez Vous - Rendez Vous 
1986/2022 GAD Records

1. A na plaży… (Anna)
2. W każdą złą noc
3. Trafiony tobą
4. Zawsze o północy
5. Maszyna zła
6. Nie okłamuj
7. Nie umiem cię
8. Jestem w gwiazdach

bonus tracks

9. I na okrągło
10. Przez auta szybę
11. Na skrzyżowaniu ulic
12. Kradnij mnie
13. Leż bez słów
14. Shiny-Wet

Rendez Vous w końcu na CD z oryginalną okładką i bonusami w postaci czterech utworów singlowych oraz dwóch numerów ze składanek! Poprzednie kompaktowe wydanie płyty sprzed 20 lat z dziwną okładką i tylko z jedynym dodatkiem w postaci utworu "Shiny-Wet", pomijające utwory singlowe, było mocno rozczarowujące. Teraz zaległości nadrabia nieocenione GAD Records, które dba o dopieszczenie kolekcjonerów i zawsze dopracowuje całość wydawnictwa. Dlatego w przypadku wznowienia albumu przez GAD otrzymujemy komplet nagrań grupy wraz z książeczką zawierającą historię powstania płyty i samego zespołu, zdjęcia oraz wszystkie teksty utworów.

Rendez Vous to była jak na warunki PRL bardzo oryginalna muzyka. Łódzki zespół powstał na gruzach punkowego Braku i zadziwił wszystkich ciekawym połączeniem pop rocka i nowej fali. To nie była mroczna, zimna muzyka tak wtedy popularna na scenie jarocińskiej, ale nieco zamglony, melancholijny pop rock raczej w jasnych barwach. Szkoda, że skończyło się tylko na jednej płycie i dwóch singlach. Reaktywacja grupy w XXI wieku to już trochę inna bajka. Wcześniej, lider zespołu - Ziemek Kosmowski - próbował sił solo, ale pod względem komercyjnym udało się jeszcze mniej niż w przypadku Rendez Vous. Szkoda, bo solowa płyta pt. "Ziemek" z 1988 w bardzo udany sposób kontynuowała tropy rozpoczęte przez Rendez Vous. Przydałoby się swoją drogą wznowić jeszcze tę pozycję, bo jak na razie nigdy nie ukazała się na CD. (7/10)

Andrzej Korasiewicz
30.01.2023 r.

Mesh - Touring Skyward (A Tour Movie) [Blu-ray+2CD]

93 odsłon

Mesh - Touring Skyward (A Tour Movie) [Blu-ray+2CD]
2022 Dependent

1. Kill Your Darlings
2. My Protector
3. Circles
4. You Didn't Want Me
5. Tactile
6. Once Surrounded
7. The Fixer
8. Two +1
9. Too Little Too Late
10. Runway
11. I Fall Over
12. Little Missile
13. Leave You Nothing
14. The Last One Standing
15. Confined
16. The Traps We Made
17. Just Leave Us Alone
18. Taken For Granted
19. There Must Be A Way
20. Born To Lie
21. Before This World Ends
bis:    
22. Born To Lie
23. My Protector

Mesh jest już na rynku niezależnego synth popu od ponad 30 lat. Mimo tak długiego okresu działalności nigdy nie zdobyli uznania w rodzimej Wielkiej Brytanii, za to doskonale wpasowali się w niemiecki rynek synthpopowy oraz scenę dark independent. Niewątpliwie Mesh to rzecz dla fanów Depeche Mode, którzy chcieliby powrócić do bardziej klasycznego brzmienia z lat 80.. Mesh to jednak nie grupa z Basildon, więc nie ma tylu dobrych kompozycji w repertuarze, dlatego na dłuższą metę muzyka Mesh zawsze wydawała mi się nieco monotonna. Zresztą tak jest w przypadku większośći epigonów Depeche Mode. Jednak takie utwory jak "You Didn't Want Me" czy "My Procector" zawsze wywołują u mnie lekki dreszczyk. Jest naprawdę nieźle.

"Touring-Skyward" to nie pierwsze wydawnictwo video grupy, bo mieliśmy już wydane na DVD: "We Collide Tour" (2007) oraz w symfonicznym anturażu "Live At Neues Gewandhaus Leipzig" (2017), ale "Touring-Skyward" to pierwsze wydawnictwo na blu-ray. Płyta wydana została w dużym boksie o formacie kwadratu odpowiadającego wielkośći A4. Twarda, kartonowo-kredowa okładka zawiera kilkadziesiąt kredowych stron ze zdjęciami z touru i wszystkimi tekstami utworów, które znalazły się na wydawnictwie. Album składa się z jednego krążka blu-ray i dwóch CD, na których znajdziemy ten sam zestaw utworów. Blu-ray ma dźwięk Dolby Digital, dwukanałowy, zatem nie ma DTS Master Audio, znanego z większości wydawctw blu-ray, ani innej formy dźwięku przestrzennego. To minus wydawnictwa, ale nie na tyle wielki, żeby z niego zrezygnować. W końcu bootlegi z komórki brzmią gorzej :). Z drugiej strony jak się wydaje koncert na blu-ray, to przydałoby się jednak zadbać o doskonalszą formę dźwięku. Utwory na wydawnictwie video mają przerwy, nie jest więc to płynny zapis koncertu, bo nagrania wybrane zostały z trzech różnych występów. Realizacja video jest poprawna, nie przeszkadza. Są zbliżenia na muzyków, szerszy plan sceny a także widok na publiczność. Mój egzemplarz wydawnictwa działa, ale słyszałem o problemach z odtwarzaniem płyty blu-ray u niektórych, więc proponuje podchodzić z pewną ostrożnością, gdyby ktoś chciał nabyć płytę.

Grupa podczas zarejestrowanej trasy koncertowej była w trakcie promocji ostatniej jak na razie, wówczas najnowszej, płyty zespołu "Looking Skyward" (2016), dlatego repertuar z jednej strony zawiera numery z tego wydawnictwa, z drugiej jest przekrojowy. Na "Touring Skyward (A Tour Movie)" otrzymujemy wszystko to, co charakterystyczne dla Mesh. Wokalista Mark Hockings w znanej wszystkim czapeczce (że też się nie zgrzeje ;)) odśpiewuje kolejne numery, publiczność tańczy i podskakuje,  a widzowie filmu mają namiastkę występu na żywo. Koncert obejrzałem i wysłuchałem z przyjemnością, choć był pewien moment znużenia monotonią, którą z pewnością Mesh raczy słuchaczy na dłuższą metę. (6.5/10)

Andrzej Korasiewicz
29.01.2023 r. 

Ure, Midge - Orchestrated

84 odsłon

Midge Ure - Orchestrated
2017 BMG

1. Hymn    6:56
2. Dancing With Tears In My Eyes    5:03
3. Breathe    4:47
4. Man Of Two Worlds    4:46
5. If I Was    5:14
6. Vienna    5:07
7. The Voice    5:18
8. Ordinary Man    4:32
9. Death In The Afternoon    7:06
10. Lament    4:29
11. Reap The Wild Wind    4:01
12. Fragile    6:19

Gdy kilka lat temu płyta "Orchestrated" ukazała się, niemal całkowicie ją zignorowałem. Zawsze podchodziłem podejrzanie do nagrywania muzyki w wersji pod orkiestrę. Rzadko to się udaje, no i prawie zawsze jest raczej przejawem wypalenia twórczego, niż wzlotem na wyższy poziom. Przyznam jednak, że z upływem czasu stałem się coraz bardziej tolerancyjny na takie wydawnictwa i gdy któregoś dnia włączyłem "Orchestrated" Midge Ure'a odpłynąłem. Z pewnością więcej to świadczy o mnie, upływie czasu, pewnie starzeniu się i zmianie perspektywy samego słuchacza a nie o słuchanej muzyce. Cóż poradzić jednak, że tak jest a każdy słuchacz jest niejako skazany na takie przeobrażenia. Pytanie tylko, która perspektywa spojrzenia na muzykę jest bardziej adekwatna do jej oceny?

Muzyka Midge Ure'a z tej nowej perspektywy nabrała dla mnie niesamowitego dostojeństwa, szlachetności, ale i ciepła. Zatraciła oczywiście wszelkie aspektywy rockowo-nowofalowe, ale dlaczego nie rozpatrywać muzyki Ultravox i Midge Ure'a również z perspektywy dostojnej i przyjemnej? Przecież taka jest również twórczość Midge Ure'a. Już otwierający album utwór "Hymn" doskonale pokazuje, że niektóre nagrania Ultravox są niemal skrojonie pod taką aranżację. "Dancing With Tears In My Eyes" zatracił pewną dynamikę, ale znowu zyskał dostojeństwa. Ta wersja również jest interesująca! Nie wszystkie utwory tutaj pasują. "Vienna" moim zdaniem nie wypada korzystnie w orkiestrowej aranżacji. Oryginał jest dostatecznie doskonały i nie potrzebuje dodatkowego symfonicznego patosu. Patrząc jednak na całość wydawnictwa, które składa się w znacznej części z klasycznych utworów Ultravox oraz wybranych utworów z solowej kariery Midge Ure'a, płyty słucha się bardzo dobrze. Potrzebne jest jednak odpowiednie nastawienia, bo na płycie próżno szukać rockowej zadziornośći, czy dynamicznej przebojowości. Najbardziej  żwawo wypadają: "Death In The Afternoon", "Reap The Wild Wind" i one są chyba najbardziej zbliżone do oryginałów. Smyczki są tutaj jedynie dodatkiem, a konstrukcja kompozycji pozostaje w głównej mierze nienaruszona. Pozostałe utwory albo z natury są już podniosłe, albo spowolnione i uwznioślone, żeby pasowały do konwencji albumu. W jesienno-zimowe wieczory, na uspokojenie, ukojenie i po to, żeby poczuć się milej, album jest doskonały. (7/10)

Andrzej Korasiewicz
29.01.2023 r.

Dom Mody - Samouwielbienie (LP)

266 odsłon

Dom Mody - Samouwielbienie (LP)
2022 No Pasaran Records

A1. Samouwielbienie
A2. Oda
A3. Auto Da-Fe
A4. Drugi Księżyc
A5. Smuga Cienia
B1. Nadchodzi Noc
B2. Deszcz Słów (Tonpress)
B3. Szyfry (Tonpress)
B4. Holowizja
B5. Oda (Soclos Cover)

Z cyklu "ocalić od zapomnienia". Kielecka ekipa Dom Mody znana z występu w Jarocinie ’83, singla w Tonpressie i udziału na składaku „Jeszcze młodsza generacja” (1985) została odrestaurowana i wydana przez punkowy label No Pasaran Records. Dom Mody to namacalny dowód na to, że polski new romantic to nie tylko Kapitan Nemo czy "Nowy Rozdział". Była również szansa na bardziej nowofalowy wymiar tej stylistyki i tą szansą była muzyka kielczan. Grupa jednak wtedy nie przebiła się. Pozostała w pamięci niewielu a jedynymi dotychczas zachowanymi śladami świadczącymi o podjęciu próby były wspomniane wcześniej dwa nagrania dla Tonpressu z singla i składanki "Jeszcze młodsza generacja". Zresztą wtedy Dom Mody też niespecjalnie mi podszedł, choć przecież słuchałem i Ultravox, i OMD, i innych przedstawicieli new romantic. W muzyce Domu Mody z jednej strony było coś zbyt alternatywnego dla fana typowego synth popu, z drugiej strony twórczość była zbyt syntetyczna dla fana alternatywy. Pewnie dlatego Domowi Mody nie udało się. Z dzisiejszej perspektywy należy tego żałować, bo to kawałek świetnej muzyki.  Może trochę surowej, niedopracowanej, ale z dużym potencjałem. 

Na płycie "Samouwielbienie" znajdziemy dziesięć utworów. Dwa znane już nagrania dla Tonpressu, siedem nagranych przez grupę w styczniu 1983 roku w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach oraz jeden cover numeru Dom Mody nagrany przez grupę Soclos. Jakość nagrań jest nieco garażowo-bootlegowa, ale da się słuchać. Na pewno słychać w muzyce Domu Mody moc syntezatorowo-nowofalowego stylu, który w Polsce wtedy praktycznie nie zaistniał. Na polskiej scenie w latach 80. mieliśmy albo wysyp grup zimnofalowo-nowofalowo-postpunkowych (Made in Poland, Madame, Aya Rl, 1984, Aurora, postbudzyńska Siekiera), albo wykonawców mainstreamowego popu i rocka, którzy zaczęli używać syntezatorów i wzorować się na brytyjskich grupach synth pop (Kapitan Nemo, Kombi, Klincz). Dom Mody wywodząc się z ducha nowej fali próbował grać synth pop. Najwyraźniej w Polsce wówczas taka muzyka nie miała prawa się przyjąć i nie przyjęła się. Cudem zespół w ogóle pozostawił po sobie wspomniane dwa nagrania dla Tonpressu.

"Samouwielbienie" jest więc prawdziwą gratką dla fanów nowofalowego synth popu, którzy odnajdą w muzyce Domu Modu wszystko to, co lubią w takiej twórczości. Tłuste syntezatory są tutaj połączone z chropowatością postpunka. Zimnofalowy wokal nie tchnie optymizmem, ale rytmika utworów zachęca do tańca. Album został wydany jedynie w wersji winylowej, trwa niecałe 37 minut i bezwzględnie powinien znaleźć się w kolekcji każdego fana nowofalowgo synth popu. (7/10)

Andrzej Korasiewicz
29.01.2023 r.

Editors - EBM 

104 odsłon

Editors - EBM 
2022 Play It Again Sam

1. Heart Attack    5:49
2. Picturesque    5:10
3. Karma Climb    5:18
4. Kiss    7:51
5. Silence    5:40
6. Strawberry Lemonade    6:17
7. Vibe    3:40
8. Educate    6:50
9. Strange Intimacy    6:25

No i proszę. Neo-nowofalowy Editors pokazuje, że nie obce jest mu brzmienie EBM (Electronic Body Music), czyli Nitzer Ebb, Front 242 itd. Choć tak naprawdę nowa płyta Editors brzmieniowo nie za wiele ma wspólnego z EBM. Grupa oddaje jednak hołd tej muzyce i chce podkreślić, że mimo niszowości jest to stylistyka wpływowa, która odcisnęła swoje piętno na historii muzyki rozrywkowej. Tytuł płyty ma też nawiązywać do faktu współpracy Editors z twórcą z kręgu muzyki elektronicznej Blanck Massem, który stał się oficjalnym członkiem grupy. EBM to: Editors + Blanck Mass. 

"EBM" jest nieco bardziej elektroniczne niż niektóre wcześniejsze płyty Editors, ale przecież używanie bardziej syntetycznych dźwięków przez zespół nie jest nowością. Tak było chociażby na płycie "In This Light And On This Evening" (2009). Na "EBM" słyszymy przede wszystkim ten sam co dotychczas wokal, mało charakterystyczny dla EBM - monotonny, nosowy i przywołujący klimat brytyjskiej sceny nowofalowej przełomu lat 70. i 80. a także brit pop z lat 90. Może i rytmicznie muzyka jest nieco bardziej EBM-owa - jak np. w utworze "Picturesque" a przede wszystkim "Strawberry Lemonade" - ale całość jest zbliżona do dotychczasowych dokonań Editors. Jest całkiem przyjemnie, są przybrudzone gitary, ale jednak dosyć przeciętnie i bez zachwytów.

Płyta powinna spodobać tym, którzy lubią np. New Order, bo stylistycznie nowemu albumowi Editors najbliżej właśnie do tej grupy. Ale czy to źle? Jest hołd dla EBM, jest niezła muzyka. Da się słuchać, choć bez większych emocji. (6.5/10)

Andrzej Korasiewicz
19.01.2023

Jones, Howard - Dialogue 

73 odsłon

Howard Jones – Dialogue 
2022 Dtox Records

1. Celebrate It Together    3:41
2. Formed By The Stars    4:55
3. My One True Love    4:12
4. Be The Hero    3:50
5. Who You Really Want To Be    4:28
6. You Are The Peacemaker    4:16
7. To Feel Love    5:10
8. I Believe In You    4:25

Tak, ten pan nadal nagrywa i wydaje kolejne płyty! W dodatku wrócił do swojego klasycznego brzmienia synth pop. 67. letni dziś Howard Jones przenosi nas wehikułem czasu do lat 80. nagrywając w tym samym stylu co kiedyś. Poza tym koncertuje i korzysta z wypracowanego przed laty brzmienia. Gdyby ktoś był zainteresowany skorzystaniem z tego wehikułu czasu to jest taka możliwość dzięki najnowszewmu wydawnictwu Howarda pt. "Dialogue".

Płyta zawiera osiem nowych utworów, całośc trwa ledwo 35 minut. Album ukazał się we wrześniu 2022 r. wcześniej poprzedzony kilkoma singlami. Numery znajdujące się na krążku są może nieco mniej chwytliwe niż te z lat 80., ale naprawdę niewiele im brakuje do starych przebojów. Trudno wprawdzie którąś z kompozycji wyróżnić, ale wszystkie prezentują równy, dobry poziom. Płyta powinna przypaść do gustu fanom takich hitów jak "What is Love?", "New song" czy "Things Get Only Get Better", ale fajerwerków nie należy się spodziewać. [6.5/10]

Andrzej Korasiewicz
19.01.2023 r.

Tears for Fears - The Tipping Point

162 odsłon

Tears for Fears - The Tipping Point 
2022 Concord Records

1. No Small Thing    4:42
2. The Tipping Point    4:13
3. Long, Long, Long Time    4:31
4. Break The Man    3:55
5. My Demons    3:08
6. Rivers Of Mercy    6:08
7. Please Be Happy    3:05
8. Master Plan    4:37
9. End Of Night    3:23
10. Stay    4:36

Premierę pierwszej od 18 lat nowej płyty Tears for Fears poprzedziło wydanie już pod koniec 2021 roku singla i videoclipu "The Tipping Point". Utwór zwiastował powrót grupy nie tylko do nagrywania, ale i do formy oraz stylu znanego z lat 80. Melodyjna, nieco melancholijna kompozycja lekko podlana syntezatorowym sosem na pewno nie jednego wychowanego na muzyce lat 80. zakłuła w serce i zrobiło mu się miło.

Po premierze płyty w lutym 2022 r. wysłuchałem jej i wrażenia miałem już mieszane. Całość tak trochę "przelatywała". Może wpływ miała na to sytuacja wojenna, może nie. Postanowiłem jeszcze wstrzymać się z oceną. Po ponownych odsłuchach wrażenie jednak pozostaje. Na albumie jest mało konkretów a dużo rozwodnionego, spokojnego, mało przebojowego popu, który w odpowiednim nastroju może się podobać, ale nie chwyta za serce tak jak "Change", "Pale Shelter", "Shout" czy nawet "Everybody Wants to Rule the World". Nadal najbardziej podoba mi się z płyty "The Tipping Point" a także dynamiczny "My Demons", chyba najbardziej w klimacie 80s.

Jednak całość albumu jest raczej stonowana, balladowa, klimatyczna i wyważona. Bez wyraźnych chwytliwych momentów. Z drugiej strony, bez znużenia wysłuchałem płyty kilkukrotnie, choć raczej w charakterze muzyki tła. Jest bardzo przyjemnie, ale muzyce brakuje jakiegoś nerwu i przebojowości. Mimo wszystko warto nie skreślać "The Tipping Point". Znajdą się momenty, kiedy muzyka Tears For Fears sprawdzi się idealnie jako muzyka towarzysząca. (7/10)

Andrzej Korasiewicz
08.01.2023

 

Marcin Masecki - Die Kunst (Jan Sebastian Bach - Die Kunst der Fuge)

140 odsłon

Marcin Masecki - Die Kunst (Jan Sebastian Bach - Die Kunst der Fuge)
2012 Lado ABC

Według Pierwszego Rękopisu Z 1742:

1. Fuga
2. Fuga (Temat W Inwersji)
3. Fuga (Temat Ornamentowany)
4. Fuga (Temat Ornamentowany, Prosty I W Inwersji, Z Użyciem Stretta)
5. Fuga (Fuga Podwójna)
6. Fuga (Fuga Podwójna, Temat Ornamentowany, W Inwersji)
7. Fuga (Fuga W Stylu Francuskim, Temat W Inwersji, Agumentacji I Dyminucji)
8. Fuga (Temat W Inwersji, Największej Agumentacji I Dyminucji)
9. Canon In Hypodiapason (w Oktawie) Perpetuus
10. Fuga (Fuga Potrójna, 3-głosowa)
11. Fuga (Fuga Potrójna, 4-głosowa)
12. Canon In Hypodiatesseron Al Roversio Per Augmentationem (w Kwarcie, Inwersjii I W Augmentacji) Perpetuus

Plus Dodatki Z 1747:
    
13.1. Fuga (fuga Lustrzana, 4-głosowa – Rectus)
13.2. Fuga (fuga Lustrzana, 4-głosowa – Inversus)
14.1. Fuga (fuga Lustrzana, 3-głosowa – Inversus)
14.2. Fuga (fuga Lustrzana, 3-głosowa – Rectus)
12a. Canon Al Roverscio Et Per Augmentationem (w Inwersjii I Augmentacji) Druga Wersja

Dosyć kontrowersyjna jest sama forma zapisu muzyki. Masecki wykonał słynne Die Kunst der Fuge na fortepianie i nagrał na ... dyktafonie. W takiej formie nagranie zostało wydane na płycie. Oczywiście można się zżymać, że jaki to ma sens. Moim zdaniem średni. Ale nie przekreśla to tego wydawnictwa. Istotą jest tutaj zwrócenie uwagi na to, że sens muzyki można odkryć, usłyszeć nawet gdy brzmienie jest nieco zabrudzone, zasłonięte. Gdy mamy do czynienia z prawdziwym artystą, skupiamy się na tym, co chce nam przekazać a nie na tym czy przypadkiem po drodze nie słychać jakiegoś trzasku, albo czy brzmienie jest trochę przybrudzone. Masecki udowadnia tym wykonaniem, że mamy do czynienia z prawdziwym artystą, bo mimo niedostatków brzmieniowych skupiamy swoją uwagę na jego muzyce. Mimo wszystko wolałbym usłyszeć taką muzykę w lepszej jakości brzmieniowej, bo taka możliwość była dostępna. Czym innym jest nagrywanie bootlegów i ich późniejsze odsłuchiwanie, gdy nie ma innej możliwości odtworzenia brzmienia z danego występu. Czym innym natomiast jest sytuacja stworzona przez Maseckiego, który postanowił dzieło Jana Sebastiana Bacha nagrać w gorszej jakości, żeby pokazać, że sens muzyki nie tkwi w jakości technicznej odsłuchu, ale w jakości samego wykonania. Przyznaję, że przy tych założeniach płyta spełniła swoje zadanie. Mimo wszystko wydawnictwo traktuję raczej w kategoriach ciekawostki, choć skłaniającej do refleksji. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
07.01.2023

Laibach - Wir Sind Das Volk (Ein Musical Aus Deutschland)

104 odsłon

Laibach - Wir Sind Das Volk (Ein Musical Aus Deutschland)
2022 Mute

1. Philoktet    4:09
2. Der Vater    3:20
3. Medea Material    4:11
4. Ich Bin Der Engel Der Verzweiflung    5:51
5. Flieger, Grüß Mir Die Sonne 4:37
6. Ordnung Und Disziplin (Müller Versus Brecht) 4:24
7. Lessing Oder Das Ende Der Aufklärung    4:02
8. Traumwald    4:32
9. Im Herbst 197.. Starb... (Instrumental)    5:21
10. Ich Will Ein Deutscher Sein    4:33
11. Ich War Die Wunde    2:41
12. Das Lied Vom Einsamen Mädchen (Live) 3:54
13. Im Herbst 197.. Starb... (Live)    13:36
14. Wir Sind Das Volk Nur Durch Die Liebe (Abschlussrede Von Peter Mlakar, Live)    5:08

Postanowiłem bliżej przyjrzeć się nowej płycie Laibach. Po pobieżnym przesłuchaniu kilka miesięcy temu i stwierdzeniu, że nie ma tu bitu, odłożyłem na półkę stwierdzając, że na razie nie. Okazało się jednak, że Laibach przyciąga mnie niezależnie od tego czy nagrywa płyty beatowe, czy teatralno-neoklasyczno-pierwotno-industrialne. Bo właśnie z tą drugą płytą mamy do czynienia. Jak zwykle atmosfera grozy miesza się tu z klimatem totalitaryzmu, ale nie może być inaczej skoro to muzyka skomponowana na potrzeby przedstawienia teatralnego Wir Sind das Volk (We are the People) z 2020 roku. Sztuka została oparta na tekstach Heinera Müllera, stawianego w jednym rzędzie z Bertoltem Brechtem. Oczywiście słychać, że to jest muzyka użytkowa, ale nie można powiedzieć, że nie da się jej słuchać niezależnie od przedstawienia, do którego została stworzona. Przedstawiania nie znam. Płytę Laibach wysłuchałem i przy odpowiednim nastawieniu wypada bardzo przekonująco. Dla fanów Słoweńców obowiązek. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
07.01.2023

U2 - Songs Of Innocence

145 odsłon

U2 - Songs Of Innocence
2014  iTunes

1.Miracle (Of Joey Ramone)
2.Every Breaking Vave
3.California (There Is No End To Love)
4.Songs For Someone
5.Iris (Hold Me Close)
6.Volcano
7.Raised By Wolves
8.Cedarwood Road
9.Sleep Like A Baby Tonight
10.The Story Of A Little White Deer
11. The Troubles

Modne jest dzisiaj, żeby pisać i mówić, że U2 wydało kolejną nudną i nieciekawą płytę powielającą patenty z poprzednich, ale bez potrzebnego ognia i "poweru".  Ogólnie to już nie to samo co za czasów "War", "The Joshua Tree" czy "Achtung Baby". Oczywiście, że nie to samo! Zwłaszcza, że każda z tych płyt to zupełnie inna bajka, którą łączy tylko jedno - nazwa U2. Po "Songs Of Innocence" nie powinni sięgać malkontenci, których denerwuje międzynarodowa kariera Irlandczyków, których irytują charytatywne szopki Bono i nie są w stanie zrozumieć jak to możliwe, że taki "bezbarwny pop" zapełnia stadiony na całym świecie. Skoro wcześniej nie zrozumieli na czym polega fenomen U2, to z pewnością nie stanie się to dzięki nowej płycie. Powinni się nad nią pochylić natomiast ci, którzy wiedzą na czym polega czar U2, bo "Songs Of Innocence" na to zasługuje. Jednego na pewno nie da się napisać - że nowemu wydawnictwu brakuje "poweru". "Songs Of Innocence" jest naładowane energią!

Przyznaję, że w przeszłości też byłem krytyczny wobec kolejnych wydawnictw U2. Wielbiłem muzykę U2 w latach 80. i później miałem zbyt duże oczekiwania. Już wynoszona pod niebiosa płyta "Achtung Baby" była dla mnie "zdradą" takiego U2 jaki kochałem w latach 80. Dzisiaj jednak obniżyłem swoje wymagania i kolejne wydawnictwa cieszą mnie czasami mniej, czasami bardziej, ale cieszą. Podobnie jak kolejne wydawnictwa Depeche Mode. Wolę, żeby były niż, żeby ich nie było i żebym był skazany jedynie na nowe zespoły, które myślą, że grają coś nowego a naprawdę wyważają otwarte drzwi.  Zwłaszcza, że w przypadku "Songs Of Innocence" jest zdecydowanie lepiej niż gorzej. Panowie z U2 postanowili wrócić do brzmień z pierwszej połowy lat 80. i nawet jeśli nie całkiem się to udaje a i sama produkcja jest nowoczesna, to jednak czuć w tej muzyce ducha wczesnego U2. Oczywiście, że trudno się tym zachwycić tak jak płytami "Boy", "October" czy "War". Wtedy U2 było czymś świeżym, dzisiaj stara się jedynie nawiązać do tamtej świeżości. A nawiązanie zawsze musi być czymś innym niż to do czego się nawiązuje. Ale jednak po pierwszym wysłuchaniu "Songs Of Innocence" czułem się niemal tak jak wtedy, gdy poznałem "The Unforgettable Fire". Po którymś z kolei przesłuchań, "Songs Of Innocence" nieco spowszedniała, ale i tak mogę ją polecić tym, którzy lubią bardziej nowofalowe oblicze Irlandczyków.

Całość otwiera singlowy, dynamiczny "Miracle (Of Joey Ramone)". Ballada "Every Breaking Vave" przypomina nieco "With or Without You". Na plus zdecydowanie trzeba zapisać dynamiczny "Volcano" i mój ulubiony, nowofalowy "Raised By Wolves". Nieco nudnawa jest kolejna ballada "Songs For Someone", bardziej syntetyczne brzmienia słychać w "Sleep Like a Baby Tonight". "The Story Of A Little White Deer" to typowe, przebojowe, popowe U2 jakie znamy z ostatnich lat. Na koniec otrzymujemy spokojnie bujający „The Troubles” z gościnnym udziałem Lykke Li. "Songs Of Innocence" to bardzo przyzwoita propozycja dla tych, którzy lubią nowofalowe sentymenty w popowym sosie. Warto się zapoznać. (7/10)

Andrzej Korasiewicz
16.09.2014 r.

God's Own Medicine - Drachma

67 odsłon

God's Own Medicine - Drachma
2014 Alchera Visions

1. Clocks 04:58
2. Down Below 04:45
3. Into The Sun 04:07
4. Wrong 04:31
5. Down Is The Only Way Out 02:37
6. Glass Of Jar 04:51
7. Low 04:35    
8. Fever 03:33
9. Coin Of Gold 03:32
10. Rainbows 06:17 

Ten rzeszowski projekt oczarował przed piętnastu laty płytą "Retro". Obok God's Bow byli wówczas jedynymi krzewicielami w Polsce brzmień a la Diary of Dreams czy Deine Lakaien. Po wydaniu w 2005 roku drugiej płyty "Star Therapy" o grupie słuch zaginął. Kilka lat temu okazało się jednak, że God's Own Medicine nadal istnieje, ale pod tym szyldem działa tylko jeden z członków oryginalnego składu. Od tego czasu wokalista Andy zapewnia również warstwę instrumentalną dla twórczości GoM. Począwszy od 2010 roku God's Own Medicine wydał kilka płyt poruszając się w ramach szeroko rozumianego nurtu dark wave. Niektóre pozycje były mocno stechnicyzowane. Najnowsza propozycja Andy'ego nadal mieści się w estetyce dark wave, ale tym razem brzmienie wyraźnie jest bliższe rockowi gotyckiemu. Na "Drachmie" pobrzmiewa echo The Mission, Love Like Blood czy The Sisters of Mercy, ale też Clan of Xymox (po powrocie z lat 90.). 

Oprócz mrocznego brzmienia, mamy tutaj dużo melodii, dzięki czemu płyta nie jest monotonna. Klimatyczny wokal Andy'ego z wzorcowym angielskim sprawia, że God's Own Medicine mógłby stać się gwiazdą na niemieckiej scenie dark independent. W niektórych utworach wręcz pobrzmiewa The Sisters of Mercy. "Fever" spokojnie mógłby znaleźć się na płycie "Vision Thing". "Rainbows" jest bardziej hymnowy, "Wrong" refefleksyjny a początek "Down Below" to znowu coś w stylu Sisters of Mercy, tym razem z czasu "Floodland". Te nawiązania (może nieświadome) do klasyków rocka gotyckiego z jednej strony są zaletą albumu - dla tych, którzy szukają takich brzmień - z drugiej strony mogą być powodem zarzutu o nieco epigoński charakter "Drachmy". Nowej płycie God's Own Medicine nie można jednak odmówić profesjonalizmu, klimatu a samemu Andy'emu należy się podziw, że w pojedynkę zdołał taką płytę nagrać. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
12.09.2014

Ure, Midge - Fragile

168 odsłon

Midge Ure - Fragile
2014 Hypertension Music

1. I Survived
2. Are We Connected
3. Let It Rise
4. Become
5. Star Crossed
6. Wire And Wood
7. Dark Dark Night
8. For All You Know
9. Bridges
10. Fragile Released

07.07.2014
Tegoroczna płyta Midge Ure'a to pierwsze jego wydawnictwo z premierowym materiałem od 13 lat i pierwsze od 6 lat w ogóle. W 2008 roku ukazał się album "10", na którym wokalista Ultravox zaprezentował własne interpretacje utworów innych wykonawców. W międzyczasie Midge Ure wraz z kolegami z Ultravox ucieszył fanów powrotem macierzystej grupy i premierowym wydawnictwem Ultravox w 2012 r., pierwszym od 26 lat. Ta wyliczanka wskazuje, że James Ure to już pan dosyć wiekowy jak na artystę tworzącego muzykę popularną a przy tym klasyk, którego każde kolejne wydawnictwo wzbudza zainteresowanie wielbicieli talentu Szkota. Dodajmy, że krąg wielbicieli jest raczej topniejący niż powiększający się. Nowe wydawnictwa Midge Ure'a czy Ultravox interesują głównie "starych" fanów, bo jakoś młodzieży ta muzyka nie obchodzi. Nie dziwi mnie to zresztą, bo Midge Ure nie odkrywa w muzyce niczego nowego, a z wiekiem ostrze jego muzyki wyraźnie osłabło. Kompozycje, które tworzy sam lub z kolegami zespołu napisane są według klasycznych wzorów, ale odarte z zadziorności i świeżości, którą posiadały na przełomie lat 70/80. I taką muzykę otrzymujemy też na albumie "Fragile".

Gdy usłyszałem pierwszą w całości ujawnioną piosenkę pt. "Become" przygotowywałem się na dynamiczny, taneczny synth pop. Po pierwszym przesłuchaniu całego "Fragile" byłem rozczarowany. Zamiast chwytliwych, nowo-romantycznych utworów syntezatorowych, na płycie mamy dwa utwory instrumentalne oraz siedem leniwych, pastelowych nagrań pop, które nie mają szans stać się przebojami. No i jest wspomniany "Become", przebojowy, choć nawet na liście Trójki radzi sobie słabo. Po kilkukrotnym przesłuchaniu "Fragile" moje rozczarowanie ustąpiło miejsca coraz większemu zachwytowi. Na płycie mamy do czynienia z wysmakowanym, nieco nudziarskim popem, ale wsłuchując się w każdy kolejny utwór słychać coraz więcej smaczków i nawiązań do noworomantycznej przeszłości Midge Ure'a. Jednym z najlepszych utworów jest "Dark Dark Night", w którym gościnnie udziela się nie kto inny jak... Moby, który odpowiada za programowanie i grę na keyboardach. "Dark Dark Night" ma w sobie coś z monumentalności "Vienny" i klimatu "Fade to Grey", choć nie jest tak przebojowy. Na uwagę zasługują również "Star Crossed" czy "Let It Rise". Ten ostatni numer ma chyba najwięcej z klimatu dawnego Ultravox.

Płyta kojarzy mi się trochę z powrotem Red Box i albumem "Plenty". Na obu wydawnictwach króluje podobny nostalgiczny, sentymentalny klimat, choć "Fragile" jest zdecydowanie bliższa 80's, dzięki zastosowaniu większej dawki elektroniki. "Fragile" to płyta dobra, albo nawet bardzo dobra, ale wymaga większej uwagi i skupienia. Podejrzewam, że dla młodych Midge Ure może być kimś takim jak dla mojego pokolenia Jerzy Połomski ;). Ale nic to. Człowiek się starzeje i nic na to nie poradzimy. Dla fanów Ultravox i Midge Ure'a to pozycja obowiązkowa. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
07.08.2014

Heart & Soul Presents Songs Of Joy Division 

35 odsłon

Heart & Soul Presents Songs Of Joy Division 
2013 2.47 Records

1. Eternal [feat. Hania Malarowska]     
2. Transmission [feat. The Shipyard]     
3. A Means To An End [feat. Łukasz Lach]     
4. Dead Souls [feat. Bela Komoszyńska]     
5. Passover [feat. Olleck Bobrov]     
6. Heart & Soul [feat. Łukasz Lach]     
7. Decades [feat. Rykarda Parasol]

Joy Division cieszy się szczególnym uznaniem w tzw. "światku alternatywnym" a od czasu prezentacji filmu "Control" jest zauważony również przez szerszą publiczność. Formacja, która wydała zaledwie dwie regularne płyty odcisnęła zauważalne piętno na współczesnej muzyce. Projekt Heart & Soul to z jednej strony hołd dla Joy Division, ale z drugiej próba zdyskontowania tej rozponawalaności. O ile projekt powołali do życia muzycy starszego pokolenia – Bodek Pezda i Sławek Leniart (kiedyś Agressiva 69, dzisiaj 2Cresky) oraz Piotr Pawłowski (Made In Poland i The Shipyard) o tyle główne role wokalne na płycie "Heart & Soul Presents Songs Of Joy Division" obsadziła młodzież. 

Większą część repertuaru stanowią numery z płyty "Closer". Album uzupełniają dwa utwory z epek ("Dead Souls", "Transmission"). Mimo różnorodności stylistycznej poszczególnych coverów płyta "Heart & Soul Presents Songs Of Joy Division" jest integralnym aktem twórczym. Większość wykonań stanowią numery w konwencji nowofalowej i punkowej "Transmission" [feat. The Shipyard], "Dead Souls" [feat. Bela Komoszyńska], "Heart & Soul" [feat. Łukasz Lach], "A Means To An End" [feat. Łukasz Lach] niewiele odbiegające od oryginałów. Czasami tylko przyprawione są bardziej elektroniką ("A Means To An End" [feat. Łukasz Lach]) albo zadziorniejsze niż oryginał "Transmission" [feat. The Shipyard]. Najbardziej interesujące są jednak te numery, które przynoszą swobodniejszą interpretacją utworów Curtisa i spółki. Nie wszystkie wykonania sprawdzają się. "Eternal" [feat. Hania Malarowska], zachowując oryginalną motyrykę, ma bardziej elektroniczną, "zakwaszoną" oprawę, co wypada bardzo przekonująco. Ale przenoszący nas w świat dubstepu "Passover" [feat. Olleck Bobrov]  moim zdaniem nie jest już tak udany. Monotonny bit i bezpłciowy falset Ollecka Bobrova niszczą klimat oryginału nie dając nic w zamian. "Passover" najbardziej odbiega od wersji Joy Division i wypada najmniej przekonująco. Na koniec mamy jeden z moich ukochanych utworów JD pt. "Decades" w wykonaniu Rykardy Parasol. Żeński wokal z lekką chrypką wypada bardzo ciekawie a całość coveru przynosi odświeżenie brzmienia pierwowzoru nie burząc przy tym jego przejmującego klimatu. [6.8/10]

Andrzej Korasiewicz
14.12.2013

Classix Nouveaux - Secret

104 odsłon

Classix Nouveaux - Secret
1983/2006 Liberty/Cherry Red

1. All Around The World
2. Manitou
3. Heart From The Start
4. The Fire Inside
5. Forever And A Day
6. Never Never Comes
7. The Unloved
8. When They All Have Gone
9. No Other Way

"Secret" to trzeci i ostatni album Classix Nouveaux. Po jego wydaniu zespół rozwiązał się z powodu braku zainteresowania w swojej ojczyźnie - Wielkiej Brytanii. Płyta przeszła tam bowiem bez echa. Ani album, ani żaden z singli - "Forever And A Day", "Never Never Comes" - nie został nawet odnotowany na brytyjskiej liście przebojów. Za to w Polsce, grupa była coraz bardziej popularna. Singiel "Forever and a Day" wspiął się na 5. miejsce LP3, "Never Never Comes" osiągnął 2. pozycję a wykrojony z płyty przez trójkowych didżejów "Heart from the Start" stał się megaprzebojem w 1984 roku. Nie tylko doszedł do 1. miejsca LP3, ale pozostał na nim przez cztery kolejne tygodnie. Na trójkowej liście znalazł się równiez utwór "When They All Have Gone", ale nie został już takim przebojem. Sal Solo, żeby zdyskontować popularność w Polsce, reaktywował grupę specjalnie, by przyjechać do Polski na koncerty. W sumie grupa odwiedziła nasz kraj aż trzy razy. I tak zespół, który już nie istniał, stał się jedną z największych gwiazd w komunistycznej Polsce. Ten fenomen do dzisiaj zadziwia.

Co można powiedzieć o samej płycie? W porównaniu do dwóch wcześniejszych wydawnictw, brzmienie Classix Nouveax na "Secret" jest wyraźnie złagodzone i "upopowione". Ten album został skrojony pod komercyjny sukces. Nie dziwi więc frustracja Brytyjczyków, że nie tylko tego sukcesu w Wielkiej Brytanii nie było, ale płyta okazała się najgorzej przyjętym albumem z wszystkich dotychczasowych. Po takim odbiorze, łatwo zrozumieć decyzję zespołu o samorozwiązaniu. Z punktu widzenia komercyjnego płyta była klapą. Z punktu widzenia artystycznego, w porównaniu do "Night People" i "La Verité" płyta jest bezbarwna. Poza wymienionymi wcześniej "polskimi" przebojami, piosenki są nijakie i nie zwracają uwagi. Gdyby nie charakterystyczny wokal Sala Solo, trudno jest rozponać w nich brzmienie Classix Nouveaux.  O ile wcześniejsze dokonania CN mieściły się w kanonach "new romantic", o tyle "Secret" to syntezatorowy pop zmierzający w stronę nijakiego pop rocka.  Poszczególne utwory nie wzbudzają też zainteresowania pod względem kompozycyjnym.

Płyta sprawia wrażenie jakby panom wyczerpały się pomysły, ale z drugiej strony za wszelką cenę chcieli odnieść komercyjny sukces. Przy takim podejściu i braku weny, otrzymaliśmy mało ciekawą płytę, którą ratują jedynie trzy wspomniane przeboje: "Heart From The Start", "Forever And A Day", "Never Never Comes". Dziwi dlaczego nie zdobyły one popularności w Wielkiej Brytanii, ponieważ są to murowane hity. Dobrą kompozycją jest też "Manitou", na niezłym poziomie jest "The Fire Inside". Pozostałe utwory to już jednak mizeria. Reasumując. "Secret" to płyta dziwna. Jako całość raczej słaba. Zawiera natomiast ponadczasowe przeboje: "Heart From The Start", "Forever And A Day", "Never Never Comes", które osiągnęły popularnośc jedynie w Polsce. W ojczyźnie muzyków nie zostały nawet odnotowane. Pewnym uznaniem cieszyły się również w Portugalii, Finlandii i Izraelu. Dla polskiego fana 80's, płyta ma więc przede wszystkim wartość sentymentalną. Album "Secret" przez wiele lat dostępny był jedynie w wersji winylowej. Wznowienie na kompakcie ukazało się dopiero w 2006 roku staraniem wytwórni Cherry Red specjalizującej się w wydawania takich rarytasów. Minusem reedycji jest brak jakichkolwiek bonusów. (6/10)

Andrzej Korasiewicz
21.11.2013 r.

Fotoness, The - When I Die

60 odsłon
 
The Fotoness - When I Die
1988/2013 Polskie Nagrania
 
1.What Comes First
2.Border Line
3.When I Die?
4.Another Man
5.Like A River
6.15 10 5
7.Again Again
8.Midnight In The City Of War
9.Too Far Run Away bonusy:
10. Moje serce płonie
11. Foto
12. To co pierwsze
13. Another Man
14. 15 10 5
15. Border Line
16. Wiatr wieje nareszcie
 
The Fotoness to super-grupa założona w 1986 roku przez trzech muzyków: Tomasza Lipińskiego - śpiew, gitara; wcześniej Tilt i Brygada Kryzys, Marcina Ciempiela - gitara basowa; wcześniej Lady Pank i Oddział Zamknięty oraz Jarosława Szlagowskiego - perkusja; wcześniej Lady Pank i Oddział Zamknięty. Zespół zadebiutowali w warszawskim klubie Riviera-Remont na początku 1987 roku, wziął udział w festiwalach w Jarocinie i „Poza kontrolą". W 1988 roku Lipiński reaktywował Tilt co zakończyło działalnośc Fotoness. Po formacji została jedna jedyna płyta oraz kilka nagrań radiowych. Mimo efemeryczności projektu i faktu, że płyta nigdy aż do teraz nie została wydana na CD, Fotoness pozostał w pamięci tych, którzy chłonęli muzykę w latach 80. Jak na tamte czasy zespół wyróżniał się chociażby tym, że prawie cały repertuar wykonywał w języku angielskim, co wówczas nie było typowe.
 
The Fotoness brzmieniowo przypominał Tilt z pierwszej płyty z piosenek takich jak "Mówię ci że...". Choć w latach 80. muzyka Fotoness wydawała się powiewem świeżości a płytę 'When I Die" można było oceniać w samych superlatywach, to z dzisiejszej perspektywy już tak różowo nie jest. "When I Die" jest płytą nierówną. Obok świetnych, dynamicznych, "nowowalowych" killerów takich jak otwierający album "What Comes First" czy przebojów "Another Man", "Again Again" są utwory niezbyt udane jak "Border Line", który brzmi tandetnie i sztucznie przez plastikowe brzmienie klawiszy. Nie zachwyca też balladowy, rozleniowiony "When I Die?". Po jego wysłuchaniu chciałoby się zapytać autorów "po co?". I tak na krążku przeplatają się utwory lepsze - "Like A River" - i gorsze - "15 10 5". Płyta nie jest też koncept albumem a to co jest jej największą wartością to wymiar historyczny. Dzięki "When I Die" można przenieść się w czasie i przypomnieć sobie "jak to było". Tym, którzy nie wiedzą "jak to było" "When I Die" może posłużyć jako artefakt, który w tym pomoże.
 
Kompaktowego wydania albumu The Fotoness słucha się zdecydowanie przyjemniej niż winyla. Niestety, ale dźwięk na winylu był bardzo złej jakości. Prawdopodobnie była to wina tłoczenia. Ówczesne polskie produkcje winylowe często psuły jakość dźwięku przez zastosowane kiepskich materiałów albo błędy popełnione na etapie produkowania płyty. Klasycznym przykładem jest pierwsz płyta Armii, którą wytłoczono w oparciu o zdeformowane brzmienie z taśmy matki. Na CD Fotoness, dzięki remasteringowi, uzyskano soczyste, selektywne brzmienie, które sprawia, że do muzyki chętniej się wraca. Zaletą są też bonusy. Wśród nich utwór "To co pierwsze", który okazał się największym przebojem Fotoness na Liście Przebojów Trójki, a który nie znalazł się na oryginalnej wersji winyla. Podobnie jak pierwszy w ogóle nagrany przez Fotoness utwór pt. "Moje serce płonie" oraz nagranie "Foto", które ukazało się na winylowej składance „Radio nieprzemakalnych". Pozostałe bonusy to inne wersje nagrań, które były na wersji winylowej. The Fotoness to muzyka o korzeniach nowofalowych, ale będąca częścią mainstreamu. Piękna pamiątka z lat 80. i dobrze, że płytę w końcu wznowiono w wersji kompaktowej. [6.8/10]
 
Andrzej Korasiewicz
03.10.2013 r.
 
 

Depeche Mode - Delta Machine

71 odsłon

Depeche Mode - Delta Machine
2013 Columbia Records
 
1. Welcome To My World
2. Angel
3. Heaven
4. Secret To The End
5. My Little Universe
6. Slow
7. Broken
8. The Child Inside
9. Soft Touch / Raw Nerve
10. Should Be Higher
11. Alone
12. Soothe My Soul
13. Goodbye
 
Deluxe edition
 
1. Long Time Lie
2. Happens All The Time
3. Always
4. All That’s Mine
 
Od wydania nowej płyty DM minęły już trzy miesiące a ja nadal nie potrafię jednoznacznie ocenić "Delta Machine". Od pierwszego wysłuchania wiedziałem, że jest to płyta co najmniej niezła. Ale nie potrafię do dzisiaj stwierdzić czy można ją ocenić wyżej. Na razie cały czas utrzymuję, że "Delta Machine" to płyta "niezła". Na pewno "Delta Machine" nie zawiera muzyki, która od razu wpada w ucho. Dla kogoś kto oczekuje łatwych przebojów, ta płyta może być rozczarowaniem. Na najnowszym albumie Depeche Mode znajdziemy przede wszystkim miks tłustej, "oldskulowej" elektroniki syntezatorowej oraz niemal bluesowego feelingu. Zresztą sami muzycy mówią, że do tego wprost nawiązuje tytuł albumu. "Delta" to odwołanie do "delty Mississippi", która jest źródłem bluesa a "machine" to zaznaczenie, że jeśli mamy do czynienia z bluesem to jest to blues mechaniczny, syntetyczny. Oczywiście z tym bluesem to trochę przesada. Tak naprawdę na płycie nie ma żadnego bluesa. Tutaj chodzi raczej o podkreślenie nieco mrocznego, ciężkiego klimatu jaki chwilami pojawia się w muzyce (np. "Slow"). W przeciwieństwie do mroku noworomantycznego znanego choćby z "Black Celebration", tutaj mamy do czynienia rzeczywiście z czymś bliskim nastrojowo bluesowi, ale to może wychwycić tylko wprawne ucho. Dla postronnego słuchacza nawiązania do bluesa mogą być czymś mocno naciąganym.
 
Oprócz konstrowersji związanych z "bluesowością" "Delta Machine", słyszymy jednak przede wszystkim na płycie dużo "oldskulowych" brzmień nawiązujących do klasycznego syntezatorowo-elektronicznego image'u Depeche Mode. Utwór "Broken" jest chyba najbliższy takiemu klasycznemu DM. "The Child Inside" to z kolei klasyczny balladowo-akustyczny wtręt wokalny Martina Gore'a (coś jak "Somebody"). Natomiast singlowy "Heaven" to całkiem udana syntezatorowa ballada zaśpiewana przez Gahana. Równie udany, nieco w stylu "Personal Jesus" jest drugi singiel "Soothe My Soul". Bardzo dobrym, dynamicznym numerem jest też "Soft Touch / Raw Nerve" (nieco w duchu stylistyki z "Playing The Angel"). Trzeba też wspomnieć, że "Delta Machine" ma swój wstęp ("Welcome To My World") oraz zakończenie ("Goodbye"). Depeche Mode postanowili poukładać nagrane utwory w pewną całość. Dlatego na podstawową wersję płyty nie trafiły cztery bardzo dobre utwory, które umieszczono na dodatkowym dysku w wersji deluxe ("Long Time Lie", "Happens All The Time", "Always", "All That’s Mine"). Według wypowiedzi muzyków, nagrania te również oni uważali za dobre, ale nie pasowały im do koncepcji "Delta Machine". Mam pewne wątpliwości czy rzeczywiście taki "All That’s Mine" zakłóciłbym koncepcję płyty, gdyby znalazł się na niej np. zamiast "Alone". No ale stało się tak jak się stało i była to suwerenna dezycja Depeche Mode. Dobrze, że dodatkowe utwory ocalały i ukazały się jako bonusy.
 
Reasumując. "Delta Machine" to dobry album Depeche Mode. Nie odkrywa w muzyce niczego nowego, nie jest też próbą cofnięcia się w czasie. Na "Delta Machine" mamy do czynienia  raczej z solidnym rzemiosłem i próbą ukazania fanom DM nowych rejonów emocjonalnych przy użyciu tradycyjnego (dla DM) instrumentarium. Próbą  udaną, choć nie zwalającą z nóg. (8/10)
 
Andrzej Korasiewicz
14.06.2013 r.
 
 

Visage - Hearts And Knives

73 odsłon
Visage - Hearts And Knives
2013 Blitz Club Records
 
1. Never Enough
2. Shameless Fashion
3. She's Electric (Coming Around)
4. Hidden Sign
5. On We Go
6. Dreamer I Know
7. Lost In Static
8. I Am Watching
9. Diaries Of A Madman
10. Breathe Life
 
"Hearts And Knives" to chyba najbardziej zaskakujący powrót nie tylko tego roku, ale w ogóle ostatnich kilku lat.  Steve Strange, lider Visage, od wielu lat nie miał zbyt wiele wspólnego z tworzeniem muzyki. Ten, dzisiaj 54-letni pan zajmował się natomiast organizacją imprez klubowych, czyli tym od czego zaczynał. Ale Strange to przecież faktyczny kreator i inicjator stylistyki new romantic, która narodziła się w jego klubie Blitz. Visage, muzyczne "dziecko" Strange'a, wylansował utwór "Fade to Grey", który obok "Vienna" Ultravox stał się sztandarowym nagraniem "new romantic". Visage nagrał w sumie trzy płyty i w 1984 roku odszedł w otchłań historii muzyki rozrywkowej. Tak się przynajmniej wydawało. Nikt nie sądził, że Steve Strange będzie miał jeszcze coś muzycznie do zaproponowania. Visage był przecież projektem jednej stylistyki, w której nie chodziło o rozwijanie walorów artystycznych. Visage miał być tłem dla mody new romantic i taką rolę spełniały płyty "Visage" (1980) oraz "The Anvil" (1982). Gdy moda zaczęła się wypalać powstał album "Beat Boy", na którym Strange próbował oderwać się od stylistyki syntezatorowej. Okazało się jednak, że nie jest zbyt utalentowanym twórcą, bo album był komercyjną i artystyczną klapą.
 
Płyta "Hearts And Knives" jest potwierdzeniem tego, że muzyki Strange'a nie należy traktować jako przejawu działalności artystycznej. Bo mamy tutaj do czynienia z sentymentalnym powrotem do początku lat 80. i miłą dla ucha muzyczna rekonstrukcją new romantic. Tak jak niektórzy bawią się w historyczne rekonstrukcje, odtwarzając bitwy, które już się kiedyś odbyły, tak "Hearts And Knives" jest taką "Bitwą pod Grunwaldem" synth popu. Album jest więc skierowany do miłosników muzycznego sentymentalizmu i w takich kategoriach należy rozważać muzykę zawartą na "Hearts And Knives". Przyjrzyjmy się więc czy dochowano wierności szczegółom i czy czuć na płycie "ducha czasu"? Niewątpliwie odpowiedż na to pytanie musi być twierdząca. Już samo nagranie singlowe, które zapowiadało album - "Shameless Fashion" - wskazywało na to, że Strange cofnął się w czasie i potrafi odtworzyć klimat początku lat 80. To samo można powiedzieć o otwierającym album "Never Enough" oraz następnych nagraniach: "She's Electric (Coming Around)", "Hidden Sign", "On We Go". Soczyste, konkretne syntezatory z epoki, niezmienny, nieco niedbały i mechaniczny wokal Strange'a, dobre melodie, aura syntezatorowej dekadencji - to wszystko usłyszymy do połowy płyty. Coś zaczyna się psuć wraz z utworem numer sześć - "Dreamer I Know". Nagle klimat zmienia się i słyszymy utwór do bólu banalny, tandentny, utworzony jakby na siłę. Podobnie jest z numerem siedem na płycie - "Lost In Static". Dobra atmosfera powraca wraz z numerem osiem - "I Am Watching" i kontynuowana jest w numerze dziewięć - "Diaries Of A Madman". Płytę kończy jednak dosyć przeciętny "Breathe Life", trochę lepszy od wcześniej wymienionych najgorszych nagrań, ale nie dorówujący pięciu pierwszym z ""Hearts And Knives".
 
Na dziesięć nagrań mamy więc siedem dobrych rekonstrukcji, dwie słabawe i jedną przeciętną. Oceniając płytę w kategoriach sentymentalnych i "rekonstrukcyjnych" wystawiam siedem punktów na dziesięć możliwych. Mimo utworów wadliwych, płyta dobrze oddaje ducha epoki. Warto również podkreślić, że oprócz rekonstrukcji muzycznej, mamy również do czynienia z graficznym i wizerunkowym nawiązaniem do new romantic. Okładka "Hearts And Knives" to niemal kopia debiutanckiego "Visage". Podobna kolorystyka, te same makijaże, to samo logo. Zaskakujący, ale bardzo sympatyczny powrót, który musi sprawić fanom 80's sporo przyjemności. [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
27.05.2013 r.
 
 

Controlled Collapse - Babel

29 odsłon

Controlled Collapse - Babel
2013 Machineries
    
1. Pain 04:07
2. Numb 03:57
3. Change The World 04:01
4. Dzień Sądu 04:28
5. Fragment Of Time (Feat. Aleksandra Burska) 05:10
6. Runner 03:46
7. Cube 04:10
8. Alone 04:23
9. Demons 04:06
10. My Fault 03:52
11. Too Late 04:20 

Controlled Collapse, kiedyś jednoosobowy projekt Wojtka Króla, dzisiaj to już cała electro-industrialna machina, w którą zaangażowany jest również jego brat Piotr. Choć kroolik pozostaje cały czas głównym autorem wszystkich kompozycji i głównym mózgiem odpowiedzialnym za całość. "Babel", trzeci regularny album CC, przynosi zbiór jedenastu numerów osadzonych w estetyce electro-industrial. Controlled Collapse próbuje jednak wyrzeźbić w tej estetyce coś własnego, odciskając tym samym piętno na całej stylistyce. To odważne wyzwanie, biorąc pod uwagę, że scena electro w Polsce to kilka projektów, których liczbę można policzyć na palcach jednej ręki. W dodatku na takim poziomie, na jakim działa CC, nie znajduje się chyba nikt więcej. Czy udaje się zrealizować ten cel? 

Płyta zaczyna się mrocznym numerem "Pain", później jest bardziej "melodyjny" utwór pt. "Numb". Numer trochę pod The Klinik. Nastrój apokaliptycznego electro utrzymuje "Change The World". "Dzień Sądu" zaskakuje pozytywnie polskim tekstem i dynamicznym, połamanym rytmem. Nastrój płyty siada przy "Fragment Of Time (Feat. Aleksandra Burska)". Zbyt wolno, zbyt jednorodnie. "Runner" zaczyna się charakterystycznym plumkaniem jak w Suicide Commando i choć dalej idzie szybciej to numer pozostaje dosyć monotonny. "Cube" z kolei zaczyna się jak klasyczny numer Nitzer Ebb i energetyczność płyty zdecydowanie się poprawia. Następny numer "Alone" przynosi połamany rytm i zniekształcony, zwokoderowany wokal CC. Co ciekawe, wcześniej wokalista w wielu miejscach niemal śpiewa, bez zastosowanie charakterystycznego dla electro przesteru. Spowolniona dynamika płyty zostaje utrzymana w numerze "Demons". Utwór bardzo zgrabnie operuje klimatem mroku, posiadając przy tym wewnętrzną spójność. Zastanawiam się czy nie lepiej by to brzmiało, gdyby wokal był akurat w tym przypadko nieco mniej zniekształcony. Dalej jest bardzo dobry "My Fault", który ma pomieszany wokal - przesterowany i bez przesteru. Album kończy się powolnie snującycm się numerem "Too Late"

Podsumowując, mimo że płyta jest dosyć zróżnicowana brzmieniowo, to paradoksalnie są na niej miejsca dosyć monotonne (wspomniane "Fragment Of Time", "Runner"). Na płycie prawie nie ma przesterowanych wokali, co należy zapisać na plus, bo ile można słuchać tych zdeformowanych wyziewów piekielnych? Nie znaczy to, że nie ma deformacji głosu. Są i bardzo dobrze że są, bo pewnie nie chcielibyśmy usłyszeć śpiewającego całkiem swoim głosem Wojciecha Króla ;). Ale nie każda deformacja musi oznaczać bezmyślny przester. Poszukiwanie nowych środków wyrazu to właściwy kierunek rozwoju muzycznego Controlled Collapse. (7/10)

Andrzej Korasiewicz
20.04.2013

Pet Shop Boys - Elysium

18 odsłon

Pet Shop Boys - Elysium
2012 Parlophone

1 Leaving
2 Invisible
3 Winner
4 Your Early Stuff
5 A Face Like That
6 Breathing Space
7 Ego Music
8 Hold On
9 Give It A Go
10 Memory Of The Future
11 Everything Means Something
12 Requiem In Denim And Leopardskin

Nowa płyta Pet Shop Boys za pasem, a ja nie rozprawiłem się jeszcze z poprzednią. Niecały rok odstępu pomiędzy albumami to niecodzienna sytuacja, chociaż tutaj ma ona swoje uzasadnienie. Gdy PSB komponowali materiał do następcy bardzo udanego "Yes" z 2009 r., ich należąca do EMI wytwórnia Parlophone zaczęła być obiektem zainteresowania konkurencji. Do transakcji doszło, a nabywcą został amerykański Warner. Kontrakt PSB z Parlophone pod banderą EMI przewidywał wydanie albumu, dlatego też zdecydowano się opublikować to, co już było gotowe. Właśnie tu fani upatrują źródła kontrowersyjności płyty "Elysium". 

Płyta należy do tych bardziej refleksyjnych w dyskografii zespołu, takich jak wspaniałe "Behaviour" czy intymne, skromne "Release". Neil Tennant przegląda się na niej w lustrze i stwierdza, że w jego wieku należy się wyciszyć i żyć chwilą póki trwa, zanim nie przeminie ostatecznie jako człowiek i artysta. Ta warstwa liryczna ma także swój wydźwięk w muzyce: przeważają spokojne, stonowane dźwięki w średnim tempie, jedynie miejscami przeplecione przypadkowym, mocniejszym bitem. Sama muzyka została stworzona z baczeniem na nowoczesne trendy w popowej elektronice (zasługa Andrew Dawsona), ale jak zawsze z klasą i wyczuciem. 

Albumu jako całości słucha się bardzo przyjemnie. To udana, wciągająca kompozycja szerokiej gamy barw, dźwiękowej nowoczesności, lirycznej zadumy i wielu sztuczek, jakimi dysponują tylko tacy weterani jak PSB. Każdy kolejny utwór na płycie jest zupełnie inny od poprzedniego i stara się zaskoczyć czymś słuchacza, nawet tego obeznanego z przepastnym portfolio duetu Tennant/Lowe. Być może jest tu pogrzebany pierwszy z psów. Różnorodność muzyczna i liryczna kolejnych kompozycji z czasem przysparza o zawroty głowy i wrażenie rażącej nierówności tych piosenek. A to z kolei oznacza jego wysoką niedoskonałość. 

Jako fan PSB nie mogę oprzeć się wrażeniu, że płyta powstała pod podwójną presją czasu. Pilotujący singiel "Winner", moja ulubiona kompozycja na płycie, ukazał się u zarania olimpiady w Londynie, przez co krytyka odrzuciła jakąkolwiek jego interpretację inną niż sportowa. Po drugie, presja ze strony wytwórni spowodowała, że większość numerów sprawia wrażenie niedokończonych, wybranych losowo z naprawdę sporej ilości zgromadzonego w trakcie sesji nowego materiału. Albumowi nie towarzyszyła żadna trasa koncertowa i tak naprawdę brzmi on jak preludium do nadchodzącego triumfalnie "Electric". [7/10]

Jakub Oślak
12.04.2013 r.

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - English Electric

62 odsłon

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - English Electric
2013 BMG/100% Records
 
1. Please Remain Seated
2. Metroland
3. Night Café
4. The Future Will Be Silent
5. Helen of Troy
6. Our System
7. Kissing The Machine
8. Decimal
9. Stay With Me
10. Dresden
11. Atomic Ranch
12. Final Song
 
Drugi album OMD po reaktywacji w 2006 roku w oryginalnym składzie, przynosi brzmienie jeszcze bardziej nawiązujące do klasycznego synth pop/new romantic niż płyta "History of Modern". Najbardziej kojarzy mi się z debiutanckim albumem "Orchestral Manoeuvres in the Dark" z 1980 roku. Nawet okładka z prostą grafiką geometryczną nawiązuje nieco do tej pozycji. Muzyka jaką odnajdujemy na "English Electric" to proste, syntezatorowe kompozycje, których autorzy nie silą się na poszukiwanie "nowych brzmień". Po krótkim wstępie pt. "Please Remain Seated" mamy promowany jako singiel "Metroland", do którego udostępniono w sieci miesiąc przed premierą teledysk. Słyszymy prosty, jednostajny bit okraszony syntezatorowymi melodyjkami rodem z Atari czy Commodore 64. I właśnie duch takiej pierwotnej, prymitywnej wręcz elektroniki unosi się nad całym albumem. "English Electric" nie jest więc płytą, która spodoba się każdemu.
 
Mimo nieco odświeżonego brzmienia, muzyka OMD anno domini 2013 brzmi archaicznie i nienowocześnie. Z drugiej strony wielu poszukuje właśnie takich "oldskulowych" brzmień, bo ile można słuchać starych, znanych na pamięć płyt?  Nowa propozycja OMD skierowana jest właśnie do takich słuchaczy. Tych, którzy nie szukają "nowych brzmień", ale nowych płyt ze starymi brzmieniami. Z tego punktu widzenia płyta OMD jest doskonała. A jednak pozostawia we mnie pewien niedosyt. Po pierwsze czasami OMD "przesadza" z tym archaizmem, jak w utworze "Kissing The Machine", który moim zdaniem brzmi jakby do syntezatora dorwało się dziecko, które tworzy jedynie dla zgrywy. Po drugie, na "English Electric" brakuje przynajmniej jednego numeru bardziej chwytliwego - przeboju. Mimo że właściwie wszystkie nagrania są rytmiczne, taneczne, "popowe", to nie odnajdziemu tutaj czegoś na miarę "Electricity" czy "Messages".
 
Reasumując. Mam wrażenie, że panowie Andy McCluskey, Paul Humphreys, Malcolm Holmes i Martin Cooper wrócili za pomocą maszyny czasu, którą najwyraźniej posiadają do przełomu lat 70/80, ale nie udało im się stworzyć choć jednego utworu klasy wspomnianych "Electricity" i "Messages". Promujący płytę "Metroland" jest wprawdzie dosyć chwytliwy, ale ta chwytliwośc opiera się na jednostajnym bicie i rytmice a nie na melodii, przez co dla niektórych może być nieco nużący. I właśnie dobrych melodii trochę brakuje na "English Electric". Mimo tego mankamentu pozycja obowiązkowa dla fanów 80's. [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
12.04.2013 r.
 
 

Alphaville - Catching Rays On Giant 

21 odsłon

Alphaville - Catching Rays On Giant 
2010 Universal Music Group, We Love Music

1. Song For No One 
2. I Die For You Today 
3. End Of The World 
4. The Things I Didn't Do 
5. Heaven On Earth (The Things We've Got To Do) 
6. The Deep 
7. Call Me 
8. Gravitation Breakdown 
9. Carry Your Flag 
10. Call Me Down 
11. Phantoms 
12. Miracle Healing 

Należę do osób o niewyczerpanych pokładach sympatii dla Alphaville. Ongiś stworzyli cudowny debiut w stylu new romantic i nieśmiertelny hymn tej epoki. Później przyszły dwa ambitne albumy pop-rockowe, a po nich zwycięskie próby odnalezienia się w trudnym okresie lat 90. Do tego dochodzą dwie bardzo udane płyty solowe Mariana Golda, plus dwa potężne zbiory niepublikowanego wcześniej materiału. Zespół nie przestaje koncertować, głównie na wschód od Menu i do dziś posiada zaskakująco wierne i liczne grupy fanów we wszystkich krajach w których często i chętnie gości, także w Polsce. W pewnym sensie, pomimo wielu przeciwności losu, stał się zespołem samowystarczalnym. Dość powiedzieć, że Marian Gold nie próżnuje, a jego ambicja nie pozwala mu trwonić swojego dorobku jeżdżąc na fali nostalgii. Dowodem na to był długo oczekiwany, zupełnie nowy materiał, jaki Gold skomponował i wydał pod szyldem Alphaville w 2010 roku nakładem jednego z sub-labeli Universalu.

Zmieniają się czasy, zmieniają się trendy w muzyce, zmienia się estetyka popkultury i rozrywki masowej. Marian Gold też zmienił się fizycznie. Niezmienne pozostały jednakże dwa najważniejsze dla Alphaville zjawiska - głos i ambicja Golda. Wspominam tylko jego nazwisko, jako że już od dawna jest on jedynym stałym członkiem Alphaville. Do nagrania "Catching Rays on Giant" zmontowany został zupełnie nowy zespół, spośród których jedynie Martin Lister pojawiał się wcześniej u boku Golda, jako muzyk towarzyszący w trasie. Sam fakt wydania pierwszej od 13 lat płyty studyjnej stawia dużego plusa temu albumowi, zanim jeszcze przeszedłem do zapoznania się z jego brzmieniem. Zawsze cieszą mnie nowe płyty artystów kojarzonych z okresem lat 80., nawet jeśli są słabe i ważne jedynie dla wiernych fanów. Co do samego "Catching..." - mam poważną zagwozdkę odnośnie sprawiedliwej jego oceny, jako że po trzech latach wciąż nie mogę dojść z samym sobą do porozumienia, co ja właściwie sądzę o tej płycie. 

Rzut oka na okładkę mówi wszystko - mamy do czynienia z niewysłowionym kiczem. Piszę to z lekkim przekąsem, gdyż to zupełnie nic nie oznacza, a w kontekście takiego zespołu jak Alphaville nabiera szczególnie podejrzanego wydźwięku. Marian Gold ponownie serwuje nam krążek pełen ambitnej, przebojowej muzyki pop, wśród której on sam jawi się jako niekoronowany książe własnego, fantazyjnego świata. Tak było na "Afternoons in Utopia", tak było też na "Prostitute" - i tak jest teraz. Piosenki tu zebrane to same przeboje zwarte i gotowe w dowolnym momencie wystrzelić, zauroczyć słuchacza i wzniecić u niego ambicje taneczne. Poukładane są w logiczną całość, która ma prawo przypominać quasi-concept-album, jakimi zresztą są wspomniane wcześniej krążki. Materiał jest bogaty i różnorodny, operujący zarówno tanecznymi rakietami, jak i balladami, a także frapującymi, malowniczymi numerami w średnim tempie. Przeboje bardzo szybko wpadają w ucho i nie wyróżniają się na tle klasycznych hitów z lat 80. 

Co zatem jest nie tak z tą płytą? Gold po raz kolejny bierze się na niej za bary z duchem czasu. W zasadzie każdy album Alphaville jest nacechowany walką z czasem w którym powstał, mierzeniem się z modą i umiejętnością odpowiedzenia na panujące w popie trendy. W roku 2010 tak postawione założenie mogło oznaczać wiele, od próby introspekcji wobec lat 80., do prób dopasowania się do zmiennej energii współczesnego electro-popu. "Catching..." oferując magazynek pełen pocisków, nie zawsze trafia w dziesiątkę. Wachlarz stylów jakie Gold usiłuje musnąć jest przytłaczający, a przez to kiczowaty. Mam wrażenie, że Gold zbyt mocno stara się brzmieć nowocześnie, przez co trafia na opór kogoś, kto przede wszystkim ceni jego brzmienie sprzed lat. Czyli właściwie wszystkich jego sympatyków. Ta płyta ma prawo podobać się. Momentami jest wręcz zachwycająca. Ma potencjał trafić do osób, które nigdy o Alphaville nie słyszały. Ale przy całej jej mocy i przebojowości - jej wiarygodność jest ograniczona. [6/10]

Jakub Oślak
02.04.2013 r.

Killing Joke - Brighter Than a Thousand Suns

50 odsłon

Killing Joke - Brighter Than a Thousand Suns
1986 - E.G. Records

1. Adorations
2. Sanity
3. Chessboards
4. Twilight of the Mortal
5. Love of the Masses
6. A Southern Sky
7. Victory
8. Wintergardens
9. Rubicon
10. Goodbye to the Village
11. Exile
12. Ecstasy
13. Adorations (Supernatural Mix)
14. Sanity (Insane Mix)

To była pierwsza płyta Killing Joke jaką usłyszałem w całości. Pechowo to i szczęśliwie zarazem. Ustawiła ona na zawsze moje postrzeganie brzmienia tego zespołu, jednocześnie pozostając jednym z moich ulubionych krążków lat 80. Lubię gdy artyści przełamują swoje własne bariery, gdy rock i elektronika podają sobie ręce gdzieś na przestrzeni wzajemnego, euforycznego dopełnienia. Tę płytę można kochać i nienawidzić z bardzo wielu powodów, a kontrowersje z nią związane do dziś nie doczekały się sprawiedliwego rozwiązania. 

Killing Joke to jeden z tych zespołów, które mocno wpłynęły na współczesną muzykę rockową, jednocześnie pozostając pewnego rodzaju symbolem niezależności. A legenda muzyki post-punk zobowiązuje. Gdy w środku lat 80. zespół skierował swoje twarde, zaczepne brzmienie na lżejsze, bardziej popowe tory, konserwatywni fani odebrali to jako symptom komercjalizacji i presji mediów. Już poprzednia płyta "Night Time" brzmiała podejrzanie, zawierając co najmniej dwa przeboje. A po niej nadszedł ten oto krążek, który jest ich pełen.

Z pewnością postrzegam sprawę inaczej niż ci, dla których klasycznym brzmieniem KJ jest "Requiem" czy "Wardance". Dla mnie już na zawsze będą to "Adorations" i "Sanity", dwie pierwsze kompozycje z tej płyty. Owszem, rżnięcie strun i walenie w bębny ustąpiły miejsca doskonałym melodiom i syntezatorom, ale tuż obok nadal czai się gitara Geordiego Walkera i bas Paula Ravena. Jaz Coleman wreszcie zaczął śpiewać, a nie tylko wykrzykiwać swoje teksty. Jednakże nadal czyni to w sposób bardzo przekonujący, wraz ze swoim charakterystycznym akcentem.

Sam album "Brighter..." to niekończąca się plejada potencjalnych hitów. Każdy kawałek jest cudownym dzieckiem post-punku i synth-popu, pełnym rozmachu, wizji, natchnienia i wielkich pokładów energii. KJ nie stracili absolutnie nic ze swojego wywrotowego, niepokornego oblicza, jakie wyrobili sobie na początku kariery. Poszli po prostu naprzód z duchem czasu, któremu nie oparł się nikt. Album który udało im się stworzyć, to nie tylko znak tego czasu, ale także próba wyznaczenia mu nowego poziomu. To ostatnie niestety, nie wyszło. 

Nie mamy tu do czynienia z płytą doskonałą, a szkoda. Słuchając jej w całości, od samego początku nie można oprzeć się wrażeniu, że każdy kolejny utwór jest kopią poprzedniego. Nie bez powodu jeden z recenzentów napisał w owym czasie, że album zaczyna się i kończy perfekcyjnym "Adorations". Mnie do dziś wciąż nie jest łatwo odróżnić wszystkie utwory na wyrywki, mimo iż ta płyta towarzyszy mi właściwie codziennie. Polecam ją jednak szczerze wszystkim - jest to jedno z zignorowanych arcydzieł lat 80., brzydkie kaczątko w portfolio KJ. [9/10]

Jakub Oślak
27.03.2013 r.

Camouflage - Methods of Silence 

29 odsłon

Camouflage - Methods of Silence 
1989 Metronome

1. One Fine Day
2. Love Is A Shield
3. Anyoneഀ
4. Your Skinhead Is The Dreamഀ
5. On Islands
6. Feeling Down
7. Sooner Than We Think
8. A Picture Of Life
9. Les Rues
10. Rue De Moorslede

Camouflage to jeden ze spóźnionych zespołów synth-popowych lat 80. Gdy powstawali, brzmienia elektroniczne, które jeszcze kilka lat wcześniej przyniosły rewolucję w całej muzyce rozrywkowej, były już lekko irytującym nurtem głównym. Niemcy w pośpiechu zdążyli wydać co najmniej dobry album debiutancki, zawierający ich największy przebój "The Great Commandment". Tu jednak rewolucji już nie było, chociaż sukces komercyjny pozwolił im na nagranie drugiej, równie udanej płyty "Methods of Silence". Był rok 1989, czas przemian, a synth-pop przechodził przez czyściec lamusa. 

Łatka najlepszych epigonów Depeche Mode bardzo szybko przylgnęła do Camouflage już po debiucie. Ta krzywdząca, acz niebezpodstawna opinia była przez Niemców potraktowana bardzo poważnie, czemu dali wyraz właśnie na "Methods of Silence". Większa swoboda artystyczna miała odgonić obraz imitatorów DM, podkreślając jednocześnie indywidualność twórczą Camouflage. Album zawiera raptem jeden typowo synth-popowy przebój - "Love is a Shield" - podczas gdy reszta kompozycji to kontestacja gatunkowa w służbie różnorodności, artyzmu i alternatywy. To zbiór syntezatorowych impresji z różnych bajek, ukazujący ten muzyczny odcinek w innym niż powszechnie znanym świetle.

Album jest wciągający i miodny. Zaraz po końcowych okrążeniach własnej osi, płyta momentalnie prosi o więcej i nie daje się znudzić. To wielki plus, zakładając jednakże, że rozumiemy to, co słyszymy. To próba wyjścia poza szablon muzyki synth-pop, jednocześnie bez zniekształcania jej fundamentów. Camouflage zaryzykowali stworzenie płyty niespójnej, niejednolitej i mało przebojowej, aby na nowo odkryć magię syntezatorów i głębi jaką kryją poza radiem i telewizją. Pomysł odważny, chociaż wciąż nie nowatorski - przed nimi robili to już O.M.D., Midge Ure, John Foxx, a nawet Alphaville. 

Powraca zatem kwestia spóźnienia. Pomimo ambicji i właściwych prób, Camouflage został odrzucony przez szerszą publikę jako zespół wtórny, udziwniony i zupełnie niemodny. Ich muzyka nie została szerzej doceniona także po latach, gdy synth-pop ponownie wyjrzał z podziemia, lecz w znacznie zmienionej postaci. Skąd zatem regularnie wydawane albumy, gdzie czuwa publiczność Camouflage? Paradoks sprawił, że płyty tego zespołu stoją na półkach dużej części fanów Depeche Mode. Niemcy na tyle dobrze i przekonująco inspirowali się DM, że uratowali synth-pop przed całkowitym zapomnieniem. To dzięki nim i im podobnym zespołom (jak np. And One, Mesh, De/Vision, czy wreszcie Covenant) gatunek ponownie nabrał pierwotnej surowości, alternatywnego powabu i charakterystycznego mroku. [7/10]

Jakub Oślak
08.03.2013 r.

Oddział Zamknięty - Oddział Zamknięty

45 odsłon

Oddział Zamknięty - Oddział Zamknięty
1983 Polskie Nagrania

1. Odmienić Los
2. Party
3. Zabijać Siebie
4. Obudź Się
5. Jestem Zły
6. Andzia I Ja
7. Twój Każdy Krok
8. Ich Marzenia
9. Na To Nie Ma Ceny
10. Ten Wasz Świat

Oddział Zamknięty kojarzy się pewnie niektórym, spośród tych, którzy w ogóle kojarzą zespół, z dosyć typowym rockowym graniem do kotleta. Grupa do dzisiaj funkcjonuje na rynku muzycznym, choć niewiele ma wspólnego z Oddziałem, którego wokalistą był Krzysztof Jaryczewski. Ten charyzmatycznym lider ukształtował wizerunek zespołu i mimo że kariera Oddziału z Jaryczewskim trwała ledwie 3 lata (1982-85), trudno przejść obojętnie wobec tego fenomenu. Bo Oddział był w pierwszej połowie lat 80. fenomenem. Grupa zawojowała wtedy rynek muzyczny i niewiele ustępowała w popularności Republice czy takim zespołom jak: Maanam, Perfect, Lady Pank. Zespół brzmiał chłopięco a przy tym zadziornie, rockowo, ale i melodyjnie, przebojowo. Oddział zasłynął też z typowo "rock'n'rollowego" stylu życia. Rozróby w hotelach wykreowały wizerunek "niegrzecznych chłopców". Wówczas grupa grała koncerty niemal codziennie. W ciągu tych kilku lat Oddział był w permenentnej trasie koncertowej. Jak opowiada Jaryczewski, muzycy często nie wiedzieli w jakiej aktualnie znajdują się miejscowości. Odgrywali koncert, po występie balanga, trochę snu, a rano w drogę, by kolejnego dnia powtórzyć ten sam schemat. I tak codziennie. Nic dziwnego, że muzycy korzystali z używek i nic dziwnego, że organizm nie mógł tego wytrzymać. W takim trybie życia celował Krzysztof Jaryczewski.

W 1985 roku "Jary" stracił głos. Muzyk wpadł też w uzależnienie od alkoholu, z którym się borykał przez następne lata o czym dzisiaj chętnie opowiada, by przestrzec przed takim trybem życia innych. Dramat Jaryczewskiego nie tylko złamał jego karierę, przetrącił również kręgosłup zespołowi. Wokalista do dzisiaj nie odzyskał w pełni głosu. Mimo, że mózgiem muzycznym grupy był Wojciech Łuczaj Pogorzelski, to Jaryczewski był postrzegany jako lider i to dzięki niemu grupa był popularna i rozpoznawalna. Charakterystyczna chrypka Jarego i pasja z jaką wykrzykiwał kolejne manifesty Oddziału przyciągały do grupy fanów i budowały jej popularność. Gdy zabrakło Jarego, wypalił się również Oddział. Kolejni wokaliści, których brał do składu Wojciech Łuczaj Pogorzelski nie uratowali zespołu. W końcu w 1987 roku grupa zawiesiła działalność. Oddział wrócił w latach 90. Wówczas niewielką popularność udało się odbudować dzięki Jarosławowi Wajkowi, ale to nie był ten sam zespół co Oddział z Jarym. Wokal Jaryczewskiego nadawał grupie wyjątkowości. Oddział z Wajkiem to zwykła, przeciętne grupa rockowa. Ale i Wajk odszedł od Oddziału w 1996 roku. Od tej pory zespół funkcjonuje na marginesie muzyki, jako żywy dinozaur. Pogorzelski próbuje następnych wokalistów. W 2001 roku ukazał się nawet premierowy materiał. Ale to wszystko w niczym nie przypomina dni chwały Oddziału z lat 80.

Gdy w 1983 roku ukazała się debiutancka płyta "Oddział Zamknięty", grupa miała już na koncie wiele hitów. Wówczas popularność zespołu była już ugruntowana a szaleństwo na jego punkcie przypominało lokalną wersję "bitlemani". Do historii przeszło podpisywanie omawianej płyty w warszawskim EMPiKu. Z powodu tłumu fanów na ulicy Marszałkowskiej został zablokowany ruch. W salonie zostały powybijane szyby. Nie obyło się bez interwencji milicji, zespół zaś musiał uciekać tylnym wyjściem.

Żywiołowość Oddziału często porównywano do Rolling Stones. Stylistycznie grupa również mieściła się w kategorii klasycznego rocka, jednak był to rock oscylujący nieco w kierunku muzyki postnowofalowej. Punkową zadziorność można wyczuć np. w utworze "Ten Wasz Świat", zresztą jednym z większym przebojów grupy. Z pewnościa najbardziej znanym nagraniem z tego okresu jest "Party", które do dzisiaj jest stałym elementem wszystkich śpiewników ogniskowych. Dużym przebojem okazała się równiez ballada "Obudź Się" (numer 1 na Liście Trójki). Sporo zamieszania wiązało się z utworem "Andzia i ja", który pierwotnie nosił tytuł "Gandzia i ja". Z wiadomych względów (niepolitycznych bynajmniej) cenzura nie zgodziła się na taki tytuł. Jednak zmiana tytułu nie pomogła. Ten przebojowy numer nie dostał się na szczyt, bo wszyscy i tak wiedzieli o czym śpiewa (na swoją zgubę jak się później okazało) Jary. Starali się więc nie lansować przeboju. Cała płyta "Oddział Zamknięty" to kopalnia hitów. "Nowofalowość" słychać również w numerze "Twoj każdy krok". "Ich marzenia" są nieco podobne do twórczości The Police. "Jestem Zły" brzmi hardrockowo. Niewątpliwie na płycie mamy do czynienia z muzyką prostą i nieskomplikowaną. Nieskomplikowane były też teksty Oddziału. Mówiły albo o miłości, albo o rozterkach dojrzewającego młodego człowieka. I właśnie to, w połączeniu ze zgrabnymi melodiami oraz charyzmatycznym wokalem Jarego wyniosło Oddział Zamknięty na szczyt. Może właśnie dzięki tej prostocie muzyka Oddziału z Jarym broni się również po latach? [8/10]

Andrzej Korasiewicz
27.02.2013 r.

Alphaville - Afternoons In Utopia

31 odsłon

Alphaville - Afternoons In Utopia
1986 WEA

1. Iao     
2. Fantastic Dream     
3. Jerusalem     
4. Dance With Me     
5. Afternoons In Utopia     
6. Sensations     
7. 20th Century     
8. Voyager     
9. Carol Masters     
10. Universal Daddy     
11. Lassie Come Home     
12. Red Rose     
13. Lady Bright     

Debiut płytowy to spełnienie marzeń każdego zespołu muzycznego. A genialny debiut to już polucja dorastających chłopców z gitarami. Jednakże prawdziwa wartość zespołu jest najczęściej nadawana przy drugiej płycie, gdy kończą się sny, a zaczyna harówka. To właśnie ten moment, gdy artysta musi udowodnić swojej publiczności, a przede wszystkim samemu sobie, ile jest wart jako twórca. Czy dziecięcych marzeń Mariana Golda i jego kompanów z którymi uformował i uniósł Alphaville starczyło na obronienie gwiezdnego mistrzowstwa? 

"Afternoons in Utopia" to piękny sequel fantastycznego debiutu Niemców i dowód ambicji Golda jako twórcy uzależnionego jedynie od swoich snów. Płyta wyraźnie różni się od "Forever Young", wykonując krok naprzód w stronę pop-rocka. Wystarczy zwrócić uwagę na bogate aranżacje, przestrzenność i rozmach, ferie przeróżnych dźwięków i pomysłów poupychanych w każdym możliwym jej zakamarku. Żywa perkusja na pierwszym planie w miejscu maszynowych rytmów, gitary i bas, a w tle szerokie sekcje dęte i chóry. W sumie 30 muzyków w studiu. 

Siłą albumu jest jego spójność i koncepcyjność, jako że "Afternoons" wyraźnie opowiada pewną historię. Nie znamy imion bohaterów ani zarysu ich przygód. Mimo to słowa Mariana Golda tworzą iluzoryczny krajobraz pozaziemski, gdzie mieszkają obce nam cywilizacje w powszechnym ładzie i wiecznym szczęściu. Słyszeliśmy to już wcześniej na "Forever Young", lecz bez takiej konsekwencji działania. Od teraz tego typu estetyka science-fiction, już nie tylko w kwestii inspiracji, stanie się jednym ze znaków rozpoznawczych Alphaville. 

Wady płyty? Bywa nierówna, a pod koniec wręcz nudna, a jej kosmiczny patos ociera się o dziecięcą naiwność. Jednakże, to wszystko wciąż jest elektronicznym sercem na dłoni Golda, obnażającym to skąd przychodzi i dokąd zmierza. To romantyczna, bajkowa wizja przyszłości, która kontrastuje ze złowrogimi obrazami rzeczywistości, jakie nakreślał Kraftwerk. To triumf muzyki elektronicznej, którą pokierował ktoś o ambicjach Klausa Schulze i wrażliwości Bryana Ferry. To piękna płyta, którą warto poznać pomimo jej niedoskonałości. [8/10]

Jakub Oślak
23.02.2013 r.

Depeche Mode - Heaven (single)

43 odsłon
 
Depeche Mode - Heaven 2013 Columbia/Sony
 
Single
 
1. Heaven (Album Version)
2. All That's Mine
 
(Deluxe Album Version) Maxi
1. Heaven (Album Version)
2. Heaven (Owlle Remix)
3. Heaven (Steps To Heaven Rmx) - Thomas Fehlmann
4. Heaven (Blawan Remix)
5. Heaven (Matthew Dear Vs. Audion Vocal Mix)
 
"Heaven" jest pierwszym singlem zapowiadającym nową płytę Depeche Mode pt. "Delta Machine", która ukaże się 26 marca. Depeche Mode to dzisiaj wielka machina marketingowa, która działa jak każda inna firma a jej działania ukierunkowane są na jedno - jak największy zysk. Wiadomo, że zysk będzie wtedy, kiedy fanom spodoba się muzyka na nowej płycie, dlatego jakość samej muzyki również ma znaczenie. Żeby było jasne. Ja nie krytykuję tego marketingowego podejścia Depeche, ale piszę o nim, żeby można było oddzielić sferę marketingu od twórczości.
 
Depeche Mode atmosferę zaczęło podgrzewać już w 2012 roku. Przecieki o wydaniu nowej płyty oraz trasie koncertowej zaczęły rozpalać serca fanów wiele miesięcy temu. W końcu odbyła konferencja prasowa w październiku, na której zaprezentowano fragmenty filmowo-muzyczne z pracy w studio oraz podano daty koncertów. W styczniu dowiedzieliśmy się jaki będzie tytuł nowej płyty oraz promującego singla. Drugiego lutego ukazał się singiel "Heaven" - od razu w dwóch wersjach. Singiel podstawowy zawiera albumową wersję utworu "Heaven" oraz nagranie "All That's Mine", które znajdzie się na dodatkowym dysku wersji deluxe "Delta Machine". Druga wersja singla to tzw. "maxisingiel", na którym znajdziemy ponownie albumową wersję "Heaven" oraz cztery remiksy tego utworu. Ponieważ do wydania "Delta Machine" jeszcze niemal dwa miesiące, z pewnością sporo osób kupiło oba single (to wyczekiwanie...). Ja równiez należę do tej grupy. Należy więc stwierdzić, że fani zostali świetnie rozegrani, tak by wyciągnąć od nich jak najwięcej pieniędzy. Nie żebym się skarżył. To raczej podziw profesjonalizmu biznesowego Depeche Mode.
 
Tak to wygląda z marketingowego punktu widzenia. A jak jest muzycznie? Ponieważ to właściwie tylko dwa nowe utwory, to trudno przewidzieć w jakim kierunku ostatecznie wyewoluuje płyta. Skrawki muzyczne z konferencji prasowej w 2012 roku wskazywały na brzmienie wręcz industrialne. Singlowy "Heaven" jest natomiast lekko zakwaszoną balladą, bliską tego co Gahan robił ostatnio z Soulsavers. "All That's Mine" jest utworem bardziej dynamicznym i wielu osobom podoba się bardziej niż "Heaven". Ponieważ jednak Depeche Mode postanowili nie umieszczać go na podstawowej wersji albumu powstaje pytanie, czy pozostałe utwory są tak dobre, że szkoda im było miejsca na "All That's Mine", czy może muzycy DM stracili busolę i nie bardzo potrafą odróżnić dobre utwory od tych gorszych? Czas pokaże. Tymczasem stwierdzę tylko, że należę do osób, którym "Heaven" podoba się i to w podstawowej wersji. Same remiksy nie ruszają mnie specjalnie. Ot, miłe dodatki. Najbardziej przekonuje mnie "Heaven (Blawan Remix)". Dobry jest też numer "All That's Mine". W związku z tym, że nie znajdzie się na "Delta Machine" pozostaję z nadzieją, że płyta będzie naprawdę dobra. Niedługo wszystko się okaże. [8/10]
 
Andrzej Korasiewicz
11.02.2013 r.
 
 

Sal Solo - Heart & Soul

38 odsłon
 
Sal Solo - Heart & Soul
1985/2006 MCA/Cherry Red
 
1. Heartbeat
2. Poland (Your Spirit Won't Die)
3. Shout! Shout!
4. San Damiano
5. Music + You
6. Contact
7. Go Now
8. Forever Be bonus 2006 edition
9. Adoramus Te
10. Just A Feeling
11. How Was I To Know?
12. Metanoia
13. Drift Away
 
Sal Solo, czyli wokalista niezwykle popularnego w Polsce w latach 80. syntezatorowego zespołu Classix Nouveaux, wydał w 1985 roku debiutancką i zarazem pożegnalną płytę "Heart & Soul". Nie żeby Sal nie nagrywał później muzyki, ale po nawróceniu na chrześcijaństwo, przestał wydawać płyty nastawione na zysk i zdobycie popularności. Głównym celem jego twórczości stał się przekaz chrześcijański. Muzyka, jaką od tego czasu tworzy Sal Solo jest różnorodna, choć ogólnie jest to pop z elementami gospel i wtrętami innych stylistyk, ale przede wszystkim jest dodatkiem do słów niosących chrześcijańskie przesłanie.
 
W latach 1984-85 Sal Solo wraz z kolegami z właściwie wtedy już nieistniejącego Classix Nouveaux - grupa reaktywowała się specjalnie, żeby wystąpić w Polsce - znajdował się na szczycie popularności. Najpierw listę przebojów Trójki opanował numer "Heart From The Start" CN - cztery razy na pierwszym miejscu - a na przełomie 1984 i 85 roku na pierwsze miejsce trafił solowy numer wokalisty pt. "San Damiano" - również cztery razy na szczycie LP3. Pomiędzy tymi numerami wylansowano utwór pt. "Poland (Your Spirit Won't Die)"  - doszedł do piątego miejsca LP3 - nagrany w hołdzie Polsce. Na liście występował jako numer Classix Nouveaux, choć ukazał się później na solowej płycie Sala.
 
W 1985 roku, kiedy wydawało się, że Classix Nouveaux definitywnie przestał istnieć, Sal Solo wydał omawianą płytę "Heart & Soul", która okazała się kopalnią przebojów. Po pierwsze, znalazły się na niej znane już wcześniej utwory "San Damiano" i "Poland (Your Spirit Won't Die)". Kiedy zmalała popularność "San Damiano" w charakterze singla promującego solowy album wokalisty CN ukazał się "Music + You" - druga pozycja na LP3. Co dziwne, kolejne numery, które lansowała Trójka z solowej płyty wokalisty nieistniejącego Classix Nouveaux, trafiały na listę jako nagrania... Classix Nouveaux. Zatem "Heartbeat" w połowie 1985 roku doszedł do 3. miejsca LP3 a "Shout! Shout!" 14 września 1985 roku był nawet liderem zestawienia! Oczywiście oba jako numery Classix Nouveaux. Pokazuje to pokrętność tamtych czasów, specyfikę popularności Classix Nouveaux oraz Sala Solo w Polsce no i przede wszystkim nonszalancję i dowolnośc w podejściu do rzeczywistości ówczesnych radiowych macherów. Bezpośrednią przyczyną takich rozwiązań, była czasowa reaktywacja Classix Nouveaux, który przybył wtedy do Polski na koncerty i podczas trasy grał również solowe numery wokalisty.
 
Sal Solo i Classix Nouveaux karierę na liście zakończyli w grudniu 1985 roku, kiedy numer "Forever Be" doszedł do 5. miejsca LP3. Tym razem utwór "występował" jako nagranie Sala Solo. O silnych związkach Sala Solo z Polską może świadczyć również to, że na okładce płyty "Heart And Soul" widnieje reprodukcja fragmentu obrazu z jasnogórskiej Sali Rycerskiej, przedstawiającego oblężenie klasztoru. Poza tym w teledysku do "San Damiano", nakręconym w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, brali udział chórzyści z polskiego chóru Lutnia.
 
"Heart And Soul" to w istocie pożegnanie z noworomantyczną twórczością Classix Nouveaux i poprzez delikatne akcenty chrześcijańskie pokazanie drogi, którą Sal Solo wtedy zaczął podążać i robi to konsekwentnie do dzisiaj. Muzycznie jest to kontynuacja albumu "Secret" Classix Nouveaux i z tego punktu widzenia rzeczywiście płyta "Heart And Soul" mogłaby być firmowana nazwą Classix Nouveaux. Pod względem jakości kompozycji jest nawet lepiej niż na "Secret". Osiem utworów nie tworzy wprawdzie zwartej całości, ale przeciętnie poszczególne utwory są bardziej udane niż na płycie "Secret". "Heart And Soul" robi wrażenie nieco nieskładnej zbieraniny kończącej pewien etap twórczości. Obok niekwestionowanego hitu "San Damiano" , niezwykle zgrabnego i udanego przeboju "Music + You" oraz pięknej ballady "Forever Be", nieco przypominającej "San Damiano" na płycie znalazł się równiez numer "Contact", który wcześniej Sal Solo zaśpiewał na płycie franckuskiego zespołu Rockets, z którym również występował.
 
"Heart & Soul" na swoją kompaktową premierę czekał aż do 2006 roku. Na reedycji, oprócz ośmiu kompozycji z oryginalnego winyla, znalazło się pięć bonusów. "Adoramus Te" to singiel wydany w 1987 roku już w pełni chrześcijańskiej fazie życia Sala Solo. Muzycznie bardzo jeszcze zbliżony do klimatu "San Damiano".  Z tego samego 1987 roku pochodzi "How Was I To Know?" - numer zdecydowanie słabszy. "Just A Feeling" to druga strona 12' "Forever Be" z 1985 roku. Z kolei "Metanoia" i "Drift Away" to nagrania pochodzace oryginalnie z limitowanego wydania kasety magnetofonowanej pt. "Metanoia" z 1992 roku, choć nagrane jeszcze w latach 80. Oba już trochę w innym klimacie niż syntezatorowy pop. Moim zdaniem słabe. Jedyne co jest dobre i klimatyczne to głos Sala Solo. Muzyka nieco koszmarkowata. Podsumowując. Dla fanów 80's pozycja obowiązkowa. Dla innych niekoniecznie. Mimo że płyta wielkim osiągnięciem artystycznym nigdy nie była to w kolekcji maniaka 80's musi być :). [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
13.12.2012 r.
 
 

Limahl - Don't Suppose

36 odsłon
 
Limahl - Don't Suppose
1984/2012 EMI/Gold Legion
 
1. Don't Suppose     4:19
2. That Special Something  4:16
3. Your Love     4:27
4. Too Much Trouble     3:57
5. Never Ending Story    3:31
6. Only For Love     3:56
7. I Was A Fool     4:45
8. The Waiting Game     4:03
9. Tar Beach     3:46
10. Oh Girl     4:39 bonus
11. Never Ending Story (12" Dance Mix)    5:20
12. Only For Love (Dance Mix)     6:35
 
Limahl miał w połowie lat 80. status megagwiazdy. Nastolatki wieszały sobie zdjęcia Limahla na ścianie i kochały się w nim "na zabój" a niektórzy chłopcy starali się naśladować charakterystyczną fryzurę Christophera Hamilla, bo tak naprawdę nazywa się Limahl. Ten brytyjski wokalista popularność zdobył dołączając do nowofalowej grupy Art Nouveau, która zmieniła nazwę na Kajagoogoo i styl na modny wówczas synth pop. Utwór "Too Shy" z 1982 r. wyniósł w 1983 roku Kajagoogoo na szczyt list przebojów a z samego  Limahla uczynił gwiazdę światowego formatu. Ukoronowaniem sukcesu była debiutancka płyta pt. "White Feathers", która dotarła do 5. miejsca brytyjskiej listy najlepiej sprzedających się albumów w 1983 roku. Zaraz po tym fakcie, niesiony popularnością Limahl odszedł z Kajagoogoo i nagrał debiutancki, solowy singiel "Only For Love", który zdobył sporą popularność.
 
Rokiem Limahla był niewątpliwie rok następny - 1984. Wtedy Brytyjczyk wydał debiutancką płytę solową "Don't Suppose" oraz odniósł sukces jednym z najbardziej rozpoznawalnych do dzisiaj utworów 80. "Never Ending Story". Ten motyw przewodni baśniowego filmu fantasy Wolfganga Petersena pt. "Niekończąca się opowieść" zapewnił Limahlowi nieśmiertelność muzyczną. Oprócz tego sukces, choć mniejszy, odniósł jeszcze singiel "Too Much Trouble". Potem jednak solowa kariera wokalisty zaczęła zwalniać. Czasy zmieniały się i syntezatorowy pop tracił na popularności. Wydana w 1986 roku druga płyta pt. "Colour All My Days" była komercyjną porażką, choć singlowy "Love In Your Eyes" został jeszcze odnotowany na listach przebojów. Ale to właściwie łabędzie śpiew Limahla. Wokalista popadał w zapomnienie. Wydany w 1992 roku trzeci album "Love Is Blind" przeszedł całkowicie bez echa. Od tego czasu Limahl właściwie przestał nagrywać. Dodatkowym smaczkiem stało się ujawnienie Limahla jako ...geja. Dla wielu była to informacja szokująca, bo Limahl był kreowany w latach 80. na męski wzór i obiekt westchnień nastoletnich panienek. A tutaj taki numer...
 
Limahl próbował powrócić w 2006 roku singlem "Tell Me Why", ale ten został zauważony jedynie w Niemczech. W tym samym mniej więcej czasie zszedł się z resztą Kajagoogoo, ale reunion nie odbiło się szerszym echem. Poza nielicznymi wspólnymi koncertami, które wzbudziły zainteresowanie jedynie z przyczyn sentymentalnych wśród osób pamiętających kultowy status Limahla i Kajagoogoo w latach 80., powrót Limahla nie zainteresował nikogo. O skali obojętności na twórczość Limahla najlepiej niech świadczy fakt, że debiutancka, solowa płyta wokalisty aż do tego roku nigdy nie ukazała się na CD. Dopiero w tym roku, amerykańska wytwórnia Gold Legion postanowiła nadrobić zaległości i wypuściła "Don't Suppose" w formie CD. I choć płyta jest dostępna tylko na rynku amerykańskim, to dzisiaj na szczęście nie jest już przeszkodą, by do niej dotrzeć.
 
Co można napisać o samej muzyce na "Don't Suppose"? Mamy do czynienia z popem skrojonym na modłę lat 80.. Wydaje się, że płytę można słuchać niemal wyłącznie z przyczyn sentymentalnych. Nie jest i nigdy nie było to żadne osiągnięcie artystyczne. Płyta była nagrana wyłącznie z przyczyn komercyjnych - miała wykreować Limahla na gwiazdę pop i wtedy to się udało. Mimo wszystko trudno odmówić piosenkom, które znalazły się na płycie przebojowości i uroku. No i przede wszystkim krążek utrzymany jest w charakterystycznym dla pierwszej połowy 80's duchu syntezatorowego popu. Z pewnością dla fanów 80's kompaktowe wydanie "Don't Suppose" jest wydarzeniem. Trudno mi ocenić czy płyta się zestarzała. Ja należę do tej grupy słuchaczy, która wielkim sentymentem darzy "Don't Suppose" i nic tego nie zmieni :). W porównaniu do współczesnej popowej sieczki, "Don't Suppose" wydaje się być mistrzostwem świata w kategorii komercyjnego popu. A biorąc pod uwagę fakt, że Limahl jest dzisiaj kompletnie zapomniany, to można go nawet podciągnąć pod underground ;). [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
04.12.2012 r.
 
 

Arcadia - So Red the Rose (Remastered 2010)

65 odsłon

Arcadia - So Red the Rose
1985/2010 Parlophone/EMI

CD 1
1. Election Day (5:30)
2. Keep Me in the Dark (4:32)
3. Goodbye Is Forever (3:49)
4. The Flame (4:24)
5. Missing (3:40)
6. Rose Arcana (0:51)
7. The Promise (7:30)
8. El Diablo (6:05)
9. Lady Ice (7:32)

Bonus tracks:
10. Say The Word (Theme from Playing For Keeps) - 7" Edit (4:29)
11. She's Moody And Grey, She's Mean And She's Restless (4:28)
12. Election Day - Single Version (4:30)
13. Goodbye Is Forever - Single Remix (4:16)
14. The Promise - 7" Mix (4:45)
15. The Flame - 7" Remix (4:05)
16. Say The Word - (Theme from Playing For Keeps) - Soundtrack Version (5:06)

CD 2
1. Election Day - Consensus Mix (8:39)
2. Goodbye Is Forever - 12" Extended Vocal Mix (6:37)
3. The Promise - Extended Version (5:35)
4. Rose Arcana - Extended (5:37)
5. The Flame - Extended Remix (7:20)
6. Say The Word (Theme from Playing For Keeps) - Extended Vocal Remix (6:30)
7. Election Day - Cryptic Cut (9:06)
8. The Promise - 12" Mix (7:02)
9. Goodbye Is Forever - Dub Mix (5:13)
10. Say The Word (Theme from Playing For Keeps) - Extended Instrumental Remix (5:46)
11. Election Day - Early Rough Mix (8:41)
12. Flame Game - Yo Homeboy Mix (2:05)

DVD
1. Filming "Election Day" - Paris, France, September 1985
2. Election Day (7:47)
3. Filming "The Promise" - Cote D'Azur, France, December 1985
4. The Promise (4:46)
5. Filming "Goodbye Is Forever" - London, UK, January 1986
6. Goodbye Is Forever (4:11)
7. Filming "The Flame" - London, UK, April 1986
8. The Flame (4:00)
9. Filming "Missing" - London, UK, December 1986
10. Missing (3:40)

W 1985 roku zespół Duran Duran w praktyce zawiesił dzaiałalność. Muzycy Durans najwyraźniej byli sobą znużeni i postanowili spróbować sił w innych projektach. John Taylor i Andy Taylor wzięli udział w nagraniach Power Station, grupie utworzonej przez nich wraz z Robertem Palmerem i Tony Thompsonen (byłym perkusistą Chic). Pozostali muzycy Durans - Simon LeBon, Nick Rhodes i Roger Taylor - powołali do życia formację Arcadia. Wydana w tym samym roku płyta "So Red The Rose" pokryła się w USA platyną a muzycy do współpracy zaprosili m.in. Grace Jones, Stinga oraz gitarzystę Pink Floyd Davida Gilmoura. To najlepiej świadczy o ówczesnym statusie Duran Duran.

"So Red the Rose" ma brzmienie bardzo zbliżone do starego Duran Duran, choć jest bardziej subtelne i wysmakowane, przesuwając tym samym muzyków Durans z kręgu new romantic w stronę inteligentnego 80's pop. Płyta rozpoczyna się od singlowego "Election Day", który mimo że nie stał się wielkim przebojem, urzeka swoją motoryką i transowością. Po bardzo udanym wstępię mamy dosyć przeciętny "Keep Me in the Dark", który stylistycznie lokuje się między noworomantycznym Duran Duran a twórczością po "Notorious". Kolejnym jest bardzo zgrabny "Goodbye Is Forever", który brzmi jak klasyczny numer Duran Duran. "The Flame" to już czasy "Notorious". Klimatyczny, balladowy "Missing" wprowadza nas w drugą częśc albumu. Po krótkiej przejściówce "Rose Arcana" słyszymy "The Promise" z udziałem Stinga oraz dwa wieńczące dzieło nagrania "El Diablo" i "Lady Ice". Już "The Promise" udowadnia, że Arcadia to dojrzalsza wersja Duran Duran. Piękny refren z wokalizą Stinga w tle buduje niepowtarzalny klimat. Mimo użycia instrumentów dętych i zastosowania innych rozwiązań charakterystycznych dla grup popowych wyraźnie słychać i czuć w Arcadii korzenie noworomantyczne. Prawdziwymi majstersztykami są natomiast wspomniane "El Diablo" i "Lady Ice". Oba utrzymane w spokojnym tempie mają w sobie transowość i klimat noworomantycznej ballady przywołując na myśl najlepsze momenty Duran Duran - "The Chauffeur", "Save a Prayer". Wokal Simona LeBona daje poczucie, że Arcadia to właściwie inna nazwa dla Duran Duran. Bo faktycznie tak jest. Płyta Arcadii ma więcej wspólnego z klasycznym Duran Duran, niż niektóre płyty wydane pod tym szyldem po 1986 roku. "So Red the Rose" to z jednej strony płyta przejściowa między klasycznym syntezatorowym okresem twórczości Duran Duran a tym co nastąpiło po wydaniu w 1986 roku płyty "Notorious". Z drugiej strony jest to opus magnum klasycznego Duran Duran, mimo że w składzie brakuje dwóch Taylorów a płyta ukazała się pod nazwą Arcadia. Choć są tutaj nagrania słabsze, to wszystko rekompensuje genialna końcówka. Jako całośc album zasługuje na wysoką ocenę i można go nazwać bez przesady jednym z majstersztyków popu lat 80.

Rok 2010 przyniósł kolekcjonerską reedycję albumu. Płyta podstawowa została wzbogacona o utwór "Say The Word", który ukazał się na singlu w 1986 r. a oryginalnie pochodził z filmu "Playing for Keeps". To był ostatni akt twórczy Arcadii. Po tym nagraniu muzycy postanowili przegrupować się i również w okrojonym składzie, ale innym niż Arcadia, działać jako Duran Duran, czego efektem było wydanie płyty "Notorious". Oprócz "Say The Word" pierwszy dysk omawianej reedycji wzbogacony jest jeszcze singlową wersją "Election Day" oraz innymi nagraniami z drugich stron singlii i ep. Edycja zawiera również drugi dysk CD z kolejnymi dwunastoma wersjami singlowymi i wydłużonymi nagrań z "So Red the Rose" oraz dysk DVD, na którym znalazło się pięć klipów oraz pięć filmików o tym jak powstawały. Warto zaznaczyć, że klipy to osobne dziełka sztuki pop. Do reżyserowania video do numeru "Missing" zaproszono fotografa Deana Chamberlaina, który zasłynął jako twórca efektów specjalnych z użyciem wydłużonego czasu ekspozycji. W 1988 roku muzycy Duran Duran zaprosili go ponownie do współpracy przy realizacji teledysku do "All She Wants Is", który potem zdobył nagrodę MTV w kategorii “najbardziej innowacyjne wideo”. Dla fanów Duran Duran oraz innych miłośników brzmień 80's "So Red the Rose" to pozycja obowiązkowa. (8/10)

Andrzej Korasiewicz
03.10.2012

 

Jones, Howard - Human's Lib

57 odsłon
 
Howard Jones - Human's Lib
1984 - WEA
 
1. Conditioning        4:32
2. What Is Love? (Extended Version)     6:32
3. Pearl In The Shell     4:03
4. Hide And Seek     5:34
5. Hunt The Self     3:42
6. New Song             4:15
7. Don't Always Look At The Rain     4:13
8. Equality     4:26
9. Natural     4:25
10. Human's Lib     4:03
11. China Dance          3:49
 
Howard Jones urodził się 23 lutego 1955 roku w Southampton, w Anglii. Dzisiaj jest więc niemal 60-letnim starszym panem, który znajduje się na obrzeżach brytyjskiej muzyki pop. W Polsce jest niemal zupełnie zapomniany, choć przeboje z lat 80. regularnie trafiają do playlist największych komercyjnych rozgłośni radiowych. Prawie nikt już nie pamięta, a młodzież nie wie, że w pierwszej połowie lat 80. ten brytyjski wokalista był ikoną synth popu i jedną ze wschodzących gwiazd new romantic. Zadebiutował singlem "New song" w 1983 roku. Na videoclipie nakręconym do tego utworu widać wokalistę w powyciąganym białym swetrze z typową dla lat 80. bujną fryzurą, w której lakierowane włosy znajdowały się w dobrze zaplanowanym "nieładzie". Video do tej piosenki wyniosło singiel na trzecie miejsce brytyjskiej listy najlepiej sprzedających się singli oraz do pierwszej trzydziestki U.S. Billboard Hot 100. Kolejny singiel pt. "What Is Love?" wydany w tym samym 1983 roku, dotarał do 2. miejsca UK Singles Chart. To było potwierdzenie miejsca Jonesa w mainstreamie opanowanym wówczas przez gwiazdy new romantic i synth pop.
 
W 1984 roku Howard Jones ugruntował swoją pozyję wydając debiutancki album "Human's Lib". Znalazły się na nim wspomniane dwa single oraz kolejne utwory utrzymane w tym samym, syntezatorowym duchu. Zdecydowanie wyróżnia się w tym towarzystwie przepiękna, syntetyczna ballada "Hide And Seek", która stała się trzecim singlem z tej płyty. Według mnie to najlepszy utwór Howarda Jonesa w ogóle i absolutny klasyk syntezatorowego popu. W moim przekonaniu "Hide And Seek" może nawet konkurować ze słynną "Vienna" Ultravox, choć jednak ustępuje Midge Ure'owi i spółce. Czwartym i ostatnim singlem, moim zdaniem najsłabszym, był numer "Pearl in the Shell". Mimo mojej opinii, "Pearl in the Shell" doszedł do 7. miejsca UK Singles Chart a "Hide And Seek" zaledwie do 12. Sam album "Human's Lib" był jednak jedną z najlepiej sprzedających się płyt w 1984 roku. Osiągnął na Wyspach podwójną platynę i doszedł do 1. miejsca listy najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii. W USA nie poradził sobie już tak dobrze. Polska jest osobna planetą w tym towarzystwie, bo w PRL w ogóle nie ukazywały się zachodnie płyty. Skazani byliśmy na zgrywanie płyt z państwowego radia (legalne piractwo). Jednak i w Polsce Howard Jones zaznaczył swoją popularność. Trzy z wymienionych singli (oprócz "New song") grane były w radiowej Trójce, czego efektem była ich obecności w zestawieniach Listy Przebojów Programu Trzeciego. Z kolei video do "New song" można było zobaczyć czasami w Videotece. Dzięki temu Polacy wychowani muzycznie w siermiężnych latach 80. również mieli dostęp do radosnej twórczości Howarda Jonesa i z pewnością wszyscy go wspominamy z sentymentem.
 
O pozycji Howarda Jonesa na brytyjskiej scenie pop w połowie lat 80., najlepiej może świadczyć fakt, że w 1985 roku artysta wystąpił na słynnym Live Aid. A do tego przedsięwzięcia zaproszono tylko śmietankę najlepszych i najpopularniejszych wówczas. Kariera Jonesa nie trwała jednak długo i zaczęła gasnąć wraz ze zmierzchem epoki new romantic. Dobry był jeszcze rok 1985, w którym muzyk nie tylko wystąpił na Live Aid, ale i wydał drugi album "Dream into Action", który sprzedał się tylko nieco gorzej od debiutu. Trzecia płyta pt. "One to One" z 1986 roku, mimo zastosowania tych samych patentów muzycznych co na wcześniejszych wydawnictwach, zaczęła zwiastować jednak upadek Howarda. Mimo że osiągnęła 10. miejsce najlepiej sprzedających się płyt w 1986 roku na Wyspach, wówczas odebrano to jak porażkę. Single z tego wydawnictwa dotarły zaledwie do trzeciej i czwartej dziesiątki UK Singles Chart. O dziwo, jeden z singli lepiej poradził sobie w USA. Wtedy Howard Jones postanowił zrezygnowac z syntezarorowego popu, który właśnie wyszedł z mody i poszukać nowego stylu. Zaprowadziło go to do grania całkowicie bezbarwnego popu. W tym bezpłciowym stylu muzyk wydaje od ponad 20 lat kolejne wydawnictwa, które przechodzą bez echa. W 2005 roku próbował wrócić do synth popu wydając płytę "Revolution of the Heart". Wyszło bardzo dobrze, ale nie poprawiło sprzedaży płyt.
 
Wydawnictwa Jonesa od dawna nie są nawet odnotowywane w pierwszej 100. najlepiej sprzedawnych płyt i singli. Ale Howard Jones cały czas jest aktywny. W tym miesiącu (w tym roku!) odbyła się trasa koncertowa po Australii, podczas której muzyk w całości wykonuje swoje dwie pierwsze płyty "Human's Lib" i "Dream into Action". Sukcesywnie ukazują się też wznowienia starych płyt Howarda. Jeśli ktoś chciałby zapoznać się z twórczością Howarda Jonesa to powinien zacząć właśnie od "Human's Lib". Jest tutaj najlepszy utwór Jonesa w ogóle ("Hide And Seek"), są największe jego przeboje ("What Is Love?", "New Song'). Cała płyta to zgrabny, przebojowy i skoczny syntezatorowy pop. Dzisiaj chwilami brzmi może nieco archaicznie, ale dla poszukiwaczy prawdziwych brzmień z lat 80. jest to pozycja obowiązkowa. [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
21.09.2012 r.
 
 

Classix Nouveaux - Night People

60 odsłon
 
Classix Nouveaux - Night People
1981/2003 Cherry Red
 
1. Foreward     3:22
2. Guilty     4:39
3. Run Away     2:39
4. No Sympathy, No Violins     4:04
5. Inside Outside     4:18
6. 623     2:27
7. Every Home Should Have One     3:54
8. Tokyo     2:38
9. Or A Movie     4:28
10. Soldier     3:43
11. The Protector Of Night     5:20
 
Bonus Tracks (Remaster 2003 edition):
12. The Robot's Dance     3:53
13. Nasty Little Green Men     3:13
14. Test Tube Babies     2:44
15. Night People     3:51
16. Old World For Sale     2:34
17. 627     2:28
18. We Don't Bite     3:23
 
"Night People" to debiut Brytyjczyków. Wtedy jeszcze pełni zapału i energii młodzieńcy wierzyli w sukces, który jednak nie nadszedł. Może to dziwić, bo Classix Nouveaux nie tylko nagrywał dobre płyty, zawierające potencjalne przeboje, ale i wyróżniał się na tle innych grup new romantic wizerunkiem - vide łysizna Sala Solo. Tymczasem potencjał grupy został doceniony głównie w Polsce i to dzięki nagraniom z pożegnalnej, trzeciej płyty "Secret" z 1983 roku.
 
Debiutanckie "Night People" nosiło wszelkie znamiona sukcesu. Grupa doskonale wpasowała sie w obowiązującą w 1981 roku stylistykę new romantic a przy tym nie była podobna do żadnego innego zespołu. Utwory zgromadzone na "Night People" z jednej strony ociekają syntezatorowym sosem, z drugiej mają w sobie postpunkowo-nowofalową zadziorność. To nie jest ten Classix Nouveaux kojarzony z przebojowymi, ale nieco rozmarzonymi "Never, Never Comes" i "Heart From The Star". W muzyce na "Night People" słychać agresję i moc, jak np. w "Inside Outside". Instrumentalny "623" to już numer typowo syntezatorowy, niemal "kraftwerkowy". Nawet jeśli któryś z utworów rozpoczyna się delikatnie, to szybko rozwija się w bardzo dynamiczny i rytmiczny kawałek - "Every Home Should Have One". Trudno powiedzieć dlaczego takie potencjalne hity jak: "Tokyo", "Guilty" czy pierwszy singiel z 1980 r. "The Robots Dance" - tutaj w charakterze bonusu - nie porwały publiczności.
 
"Night People" nie jest może płytą szczególnie wybitną, ale jak na debiut była pozycją bardzo obiecującą a poszczególne utwory mogły osiągnąć status przebojów. Tak się jednak nie stało. Po latach albumu słucha się jednak nadal z przyjemnością i zadziwia dlaczego historia grupy potoczyła się tak a nie inczej. Trudno powiedzieć choćby, dlaczego większą popularnością na Wyspach cieszył się np. Blancmange? Albo dlaczego status megagwiazdy osiągnął w tym czasie Duran Duran a nie właśnie CN? Classix Nouveaux to dowód na to, że ścieżki popularności są niezbadane. Można odnieść niespodziewany sukces, kiedy niewiele go zapowiada i można przejść niemal zupełnie niezauważonym mimo posiadania potencjału predystynującego do osiągnięcia sukcesu.
 
Na szczęście dla Classix, grupa tak całkiem bez echa nie przeszła, bo cieszyła się niezwykłą popularnością w Polsce. I do dzisiaj wielu nie zapomniało o grupie. W tym niżej podpisany. Możliwe jednak, że nie tylko polscy fani pamiętają o Classix Nouveaux. Mimo że grupa ostatecznie rozwiązała się w 1985 roku i nic nie wskazuje na możliwośc reaktywacji, to w 2003 roku wznowiono wszystkie trzy płyty Classix Nouveaux na kompaktach. Do tego z bonusowym materiałem, na który składają się utwory ze strony B singli oraz te ze stron A - pierwsze single CN z 1980 roku - "The Robots Dance", "Nasty Little Green Men" - które nie znalazły się na regularnych płytach. Dla fanów new romantić "Night People" to rzecz nieodzowna. [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
30.08.2012 r.
 
 

Dead Can Dance - Anastasis

39 odsłon
Dead Can Dance - Anastasis
2012 PIAS
 
1. Children Of The Sun
2. Anabasis
3. Agape
4. Amnesia
5. Kiko
6. Opium
7. Return Of The She-King
8. All In Good Time
 
Cuda się zdarzają a powiedzenie "nigdy nie mów nigdy" ostatnio znajduje swoje potwierdzenie wyjątkowo często. Po niespodziewanej reaktywacji i nowych płytach Red Box i OMD w latach poprzednich, w tym roku ucieszyła nas nowa produkcja Ultravox. Dzisiaj, po 16 latach przerwy, ukazał się album duetu Dead Can Dance. Nie można powiedzieć, żeby przez te lata Brendan Perry i Lisa Gerard próżnowali. Brendan wydał w tym czasie dwie płyty solowe, bardzo zbliżone klimatem do Dead Can Dance, Lisa Gerrard nagrywała muzykę filmową i brała udział w wielu kolaboracjach, m.in. z Klausem Schulze. O ile płyty Brendana były gratką dla fanów DCD, choć brakowało na nich głosu Lisy i ukazywały się bardzo rzadko, o tyle solowe dokonania Lisy Gerrard mnie nie przekonywały. Jednak dla każdego miłośnika DCD solowa twórczość Lisy i Brendana pozostawiała niedosyt. Najwyraźniej ten niedosyt odczuwali nie tylko fani. Mimo że DCD nie nagrał niczego nowego od 1996 roku oraz mimo zarzekań obu artystów, że Dead Can Dance to już etap zamknięty, już w 2005 roku Brendan i Lisa zatęsknili za sobą i wyruszyli na wspólną trasę koncertową. Od tego czasu fani DCD czekali z nadzieją na nowy materiał, puszczając mimo uszu zapewnienia Brendana i Lisy, że to tylko jednorazowa aktywność i raczej nie ma mowy o powrocie do wspólnego nagrywania. A jednak! "Nigdy nie mów nigdy".
 
Dead Can Dance powróciło i to w stylu, którego wszyscy oczekiwali. Na "Anastasis" nie ma żadnych eksperymentów. Fani DCD dostają dokładnie to, na co czekali. Podniosłe, monumentalne pieśni etniczne podlane mrokiem i osadzone w nowoczesnej elektronice. Cztery numery melodeklamuje Brendann Perry, cztery śpiewa Lisa Gerrard. Czasami wokalizy się przenikają. Te Brendana budują nastrój mroczny i psychodeliczny, a czasami coś co określiłbym mianem "apokaliptycznego optymizmu" ("All In Good Time"). Zaśpiewy Lisy są bardziej "etniczne" (mnie kojarzą się z klimatami indiańsko-szamańskimi - "Return Of The She-King"). Muzycznie całość osadzona jest w elektronicznych pejzażach, zabarwionych partiami skrzypiec, czasami sielską atmosferą ("All In Good Time"), często spowita aurą tajemniczości ("Agape"). Nie ma tutaj bardziej dynamicznych motywów znanych z wcześniejszych albumów (jak np. "Saltarello" z Aion), ale "Anastasis" nie rozczarowuje. Mimo pewnej monotonności i wykorzystywania znanych oraz ogranych patentów, Australijczykom udało się stworzyć dzieło, które nie nuży i w pełni satysfkacjonuje poszukiwaczy "nowej-starej" muzyki. Kolejna płyta grupy, która pozostaje wierna sobie i swoim fanom. [8.5/10]
p.s. Utwór "Amnesia" doszedł do pierwszego miejsca listy przebojów radiowej Trójki!
 
Andrzej Korasiewicz
13.08.2012 r.
 
 

Hogarth & Barbieri - Not The Weapon But The Hand

33 odsłon
 
Hogarth & Barbieri - Not The Weapon But The Hand
2012 K Scope
 
1. Red Kite
2. A Cat With Seven Souls
3. Naked
4. Crack
5. Your Beautiful Face
6. Only Love Will Set You Free
7. Lifting The Lid
8. Not The Weapon But The Hand
 
Dla większości odbiorców to płyta Steve'a Hogartha z Marillion i Richarda Barbieri z Porcupine Tree. Z punktu widzenia fanów art rocka, "Not The Weapon But The Hand" może być jednak nie przekonywająca, bo zamiast muzyki progrockowej otrzymaliśmy elektroniczne, nastrojowe ballady nawiązujące bardziej do twórczości nowofalowo-syntezatorowego Japan, którego Richard Barbieri był członkiem. I dla mnie Barbieri to właśnie przede wszystkim Japan a nie Porcupine Tree, którego wielkim fanem nie jestem. Płyta nawiązuje moim zdaniem do tradycji Japan, choć oczywiście nie bezpośrednio. "Not The Weapon But The Hand" to zbiór pięknych plam akustyczno-syntezatorowych, na tle których śpiewa Steve Hogarth. O dziwo jego dosyć monotonny a według niektórych denerwujący głos pasuje idealnie do muzyki zawartej na płycie. Wokal Hogartha i muzyka Barbieriego tworzą spójną całość. Album rozkręca się powoli, nabierając intensywności. "Red Kite" to piękny, epicki wstęp. Następny "A Cat With Seven Souls" powala pulsującym basem i transowością. To mój "numer jeden" na płycie. "Naked" jest stonowaną balladą przetykaną podniosłymi, ale nie pretensjonalnymi wokalizami Hogartha. "Crack" jest z kolei znacznie bardziej agresywny, okraszony transową motorycznością i niemal industrialnym pazurem. Później jest spokojniejszy "Your Beautiful Face" oraz przepiękny, przejmujący "Only Love Will Make You Free". "Lifting The Lid" pobrzmienia gdzieś echem Future Sound Of London. Całość kończy melodeklamacyjna sekwencja tytułowa "Not The Weapon But The Hand". Wszystko razem to zaledwie osiem kompozycji, ale za to, poza utworem tytułowym, dłuższych. W sumie jednak płyta nie jest za długa. To zaleta, bo dzięki skondensowanej formie, muzyka intensyfikuje emocjonalność, która jest jej cechą charakterystyczną. Solowa twórczość Barbieriego jest dla mnie w większości nużąca. W Porcupine Tree jakoś nie potrafię się zakochać. Marillion z Hogarthem nie lubię. Japan lubię bardzo. Duet Barbieriego z Hogarthem powalił mnie na kolana. Wnioski?  "Not The Weapon But The Hand" to nowa jakość, która przypadnie go gustu ludziom skłaniającym się w stronę elektroniki i/lub wychowanym na brzmieniach nowofalowo-syntezatorowych. Propozycję duetu Hogarth & Barbieri nazwałbym transowym ambientem osadzonym w tradycji falowej, przetworzonym przez doświadczenia progrockowe. Efekt jest urzekający. Z pewnością nie każdego. Ale jeśli ktoś zostanie "trafiony" tą muzyką, to szybko się nie pozbiera. Dla fanów nastrojowej muzyki elektronicznej o dużej intensywności emocjonalnej konieczność. Piękna płyta. [9/10]
 
Andrzej Korasiewicz
20.06.2012 r.
 
 

Soulsavers (& Dave Gahan) - The Light The Dead See

34 odsłon
 
Soulsavers (& Dave Gahan) - The Light The Dead See
2012 V2 Records
 
1. La Ribera
2. In The Morning
3. Longest Day
4. Presence of God
5. Just Try
6. Gone Too Far
7. Point Sur Pt.1
8. Take Me Back Home
9. Bitterman
10. I Can’t Stay
11. Take
12. Tonight
 
Soulsavers to duet producencki Richa Machina i Iana Glovera. "The Light the Dead See" jest czwartą płytą projektu. Na dwóch poprzednich głównym wokalistą był Mark Lanegan. Na ostatniej trasie koncertowej Depeche Mode, Soulsavers supportował Depeche. Podobno Gahan był fanem Soulsavers od dawna. Nic więc dziwnego, że wspólne występy zbliżyły ich do siebie. Efektem jest kolaboracja przy najnowszym albumie projektu. Muzykę na płytę stworzyli panowie z Soulsavers (choć na okładce Dave Gahan podany jest jako współautor). Wszystkie teksty napisał i zaśpiewał Dave Gahan. Z wyjątkiem dwóch utworów instrumentalnych mamy więc wrażenie, że słuchamy kolejnej solowej propozycji Dave'a Gahana. Ale muzyka nie ma nic wspólnego z wcześniejszymi solowymi dokonaniami Gahana, ani tym bardziej z twórczością Depeche Mode. Zresztą również Soulsavers gra inaczej niż na swoich wcześniejszych płytach, na których można było znaleźć mroczną i nastrojową elektronikę. Na "The Light The Dead See" mamy do czynienia z muzyką nastrojową i akustyczną, niemal folkową. W połączeniu z przejmującym, nostalgicznym, pełnym zadumy i powagi wokalem Gahana propozycja Solusavers robi oszałamiające wrażenie. Muzyka jest jak płynąca rzeka. Idąc obok można w ogóle nie zwrócić na nią uwagi. Dopiero z upływem czasu wyłania się szum wody i intensywność emocjonalna "The Light The Dead See". Śpiew Gahana nabiera wtedy pasji i mocy. Muzyka pełni rolę  służebną wobec wokaliz Gahana, ale nie drugoplanową, świetnie pomagając wokaliście DM w budowaniu nastroju. Wielu chce widzieć w tym  odskoku Gahana, próbę wyrażenia emocji związanych z ostatnimi problemami zdrowotnymi wokalisty. Pewnie tak jest. Mimo że to nie jest płyta ani elektroniczna, ani synthpopowa pewne jest jedno. Dla fanów głosu Gahana, dla miłośników Depeche Mode otwartych na dobrą muzykę, pozycja obowiązkowa. Piękna i wzruszająca płyta, którą można słuchać po wielokroć. Jak na razie dla mnie jedna z płyt roku. [9/10]
 
Andrzej Korasiewicz
18.06.2012 r.
 
 

7JK - Anthems Flesh

32 odsłon

7JK - Anthems Flesh
2012 Redroom Records

01. Dirt City
02. Dear Claire
03. Krau
04. Wroclaw In The Rain
05. End Of The Year
06. Organ Madness
07. Boxed In Green
08. Maid Of Orleans
09. Planning For Zombie Apocalypse
10. The World's Pain
11. Anthems Flesh
12. 47 Words For Sheffield
13. Dirt Reprise 

7JK to niewątpliwie wydarzenie wydawnicze na polskim rynku szeroko rozumianego "dark independent". Nie tylko zresztą polskim, bo 7JK to projekt Matta Howdena (Sieben) i wrocławskiej Job Karmy a sama płyta miksowana i wydana została w Sheffield, kolebce postpunkowej elektroniki.

Oficjalna premiera płyty miała miejsce 25 maja, czyli stosunkowo niedawno, a jednak wszyscy, którzy mieli napisać o niej lub odnotować jej istnienie już to zrobili. Już sam ten fakt może świadczyć o tym, że album był wyczekiwany. I rzeczywiście dla polskiej sceny to ważne i cały czas rzadkie wydarzenie, kiedy polski klasyk sceny industrialnej współpracuje na równych prawach z zasłużonym przedstawicielem postindustrialnej sceny światowej. Oczywiście kontakty obu "stron" trwają od dawna, ale płyta "Anthems Flesh" świadczy o stopniu "zażyłości" artystycznej Matta Howdena i Job Karmy.

7JK to projekt niezależny zarówno od Sieben jak i Job Karmy. Oczywiście bez drogi którą przebyła Job Karma oraz indywidualnej ścieżki artystycznej Matta Howdena, muzyka na "Anthems Flesh" spotkałaby się zapewne w innym miejscu i efekt muzyczny byłby całkiem inny. Na szczęście punkt, w którym panowie odnaleźli się jako 7JK jest optymalny dla uzyskania niemal powszechnego zachwytu nad płytą. Gdy pierwszy raz włożyłem krążek do odtwarzacza poczułem gwałtowny przypływ krwi do mózgu, wzrastającą adrenalinę i stan ekstazy. Tak, to jest to, czego szukam w muzyce.

Kiedy w necie zaczęły pojawiać się kolejne recenzje płyty okazało się, że nie jestem odosobniony w moich odczuciach. Choć, rzecz jasna, każdy postrzegał muzykę 7JK na swój sposób. Bo twórczości nie da się oderwać od kontekstu przede wszystkim świata słuchacza. A co za tym idzie odbiór muzyki zawsze jest różny. Chyba że mamy do czynienia z twórczością jednoznaczną, adresowaną do konkretnego odbiorcy o wyraźnie sprofilowanym postrzeganiu świata. Taka muzyka też jest potrzebna, ale najtrudniej stworzyć coś, co nie jest jednoznaczne a przy tym na tyle jednorodne i mimo wszystko określone, by nie wiało nudą.

Jak przyznaje sam Maciek Frett, jeden ze współtwórców Job Karmy i 7JK, "twórczość Job Karmy jest coraz bardziej bliska zwartych piosenek-nie piosenek". I właśnie taką muzykę znajdziemy na "Anthems Flesh". Mniej tutaj jest rozlanych plam będących odzwierciedleniem poszukiwania nowych industrialno-mechanicznych terytoriów. Mamy do czynienia raczej z przechwytywaniem nastrojów, które istnieją w otoczeniu, gromadzeniem własnych i ubieraniem ich w "piosenki-nie piosenki". Mówiąc prościej "Anthems Flesh" to płyta tkwiąca silnie w tradycji muzyki nowofalowo-syntezatorowej przełomu lat 70/80 przetrawiona przez 30 lat rozwoju muzyki industrialnej. Ale kierunek jest inny niż 30 lat temu. O ile pod koniec lat 70. chodziło o jak najdalsze odejście od formy piosenkowej, o tyle 7JK powraca do "piosenek". Najlepszym tego dowodem jest cover klasyka epoki new romantic - OMD - "Maid Of Orleans" ("Architecture & Morality", 1981), niewiele odbiegający pod względem formy od oryginału.

Trzynaście kompozycji, które składają się na "Anthems Flesh" ukazują świat raczej bliski apokalipsie ("End Of The Year", "Planning For Zombie Apocalypse"), bólu ("The World's Pain"), czasami nostalgicznego zawieszenie wzroku ("Wroclaw In The Rain"), ale i stwierdzenia, że można zatrzymać się w tym pędzie do samozagłady, choć raczej bez nadziei, że tak się stanie ("Boxed In Green"). Muzyka również nie napawa optymizmem. Jest mroczno, ciemno i mało przyjemnie ("Dirt City"). I choć pod koniec robi się nieco spokojniej i pogodniej ("Anthems Flesh", "47 Words For Sheffield"), to jednak ukojenie jakie wyłania się nie może być trwałe. 

Czy wy też należycie do tej kategorii ludzi, którzy w chwili największego zdołowania słuchają "Pornography" albo "Closer"? Bo jeśli tak, to "Anthems Flesh" musi wam przypaść do gustu. [9/10]

Andrzej Korasiewicz
14.06.2012

Ultravox - Brilliant

33 odsłon

Ultravox - Brilliant
2012 EMI Records Ltd

1. Live 4:11
2. Flow 4:24
3. Brilliant 4:22
4. Change 4:30
5. Rise 4:04
6. Remembering 3:43
7. Hello 5:40
8. One 4:43
9. Fall 4:07
10. Lie 4:35
11. Satellite 3:58
12. Contact 4:31

Ta płyta miała się nigdy nie ukazać. Midge Ure porzucił ideę tworzenia muzyki pod szyldem Ultravox w 1986 roku i bardzo długo nic nie wskazywało na to, żeby miał zmienić zdanie. Dwie płyty wydane przez Billy Currie w latach 90. pod szyldem Ultravox były rozczarowaniem. Po tym niepowodzeniu nazwa Ultravox, wydawało się, przeszła ostatecznie do historii muzyki elektronicznej. A jednak! Po 18 latach od ostatniej studyjnej płyty wydanej pod nazwą Ultravox pt. "Ingenuity" i 26 lat od "U-Vox" uznawanej za ostatnią płytę "prawdziwego" Ultravox, ukazuje się premierowy materiał odrodzonego w 2010 roku klasycznego składu angielskiego klasyka new romantic. Panowie rozkręcali się powoli. Wszystko zaczęło się od reedycji klasycznych płyt Ultravox jako "remaster definitive edition", które sukcesywnie od 2008 roku ukazywały się na rynku. W 2009 roku muzycy oficjalnie ogłosili reaktywację i ruszyli na krótką trasę koncertową "Return to Eden". W kolejnym roku - 2010 - ukazuje się materiał zarejestrowany podczas trasy w formie płyt CD i DVD pt. "Return to Eden: Live at the Roundhouse". W końcu odrodzony Ultravox ogłasza, że rozpoczęły się prace nad nowym materiałem. Czym zelektryzował wszystkich starych fanów Ultravox. Przyznam, że nie wierzyłem, iż ta płyta się ukaże. Gdyby jednak miała się ukazać, obawiałem się, że panowie nie spełnią nadziei, jakie pokładali w nazwę Ultravox fani grupy.

I w końcu jest. Premierowy materiał emerytowanych "nowych romantyków". Jaki jest? Genialny? A może kiepski? Gdy usłyszałem tytułowy "Brilliant", który jako pierwszy dotarł do naszych uszu miałem bardzo mieszane uczucia. Z pewnością nagranie brzmiało jak stare Ultravox, ale wokal Midge Ure'a nie miał już tej energii co kiedyś. Nie ma się co dziwić, bo Midge w tym roku kończy 59 lat, więc młodzieńcem już nie jest, choć starcem jeszcze też nie. To nie jest wypominanie wieku, ale obiektywne stwierdzenie, że każdy się starzeje i nawet nowe płyty dziadków z Rolling Stones nie brzmią tak samo jak te z lat 60. Patrząc z tej perspektywy nowa płyta Ultravox jest genialna.

Czy "Brilliant" dotrze do młodzieży? czego szuka młody człowiek nasto- i dwudziesto- letni słuchający muzyki? Przypomnijmy sobie jak to było, kiedy miało się te 15-20 lat lub kilka więcej. Muzyka musiała być "energetyczna" (nawet jeśli to był ambient) i nowatorska. Gdy posłuchać propozycji współczesnych młodzieżowych zespolików indie, nie można im zarzucić braku energetyczności. Są młodzi, więc mają siłę. Jednak to, co sami uważają za nowatorstwo to najczęściej epigońska kompilacja tego, co było. No choćby nie wiem jak bardzo chcieli, to żaden współczesny zespolik czy projekt młodzieżowy - elektroniczny, "niezależny", popowy, rockowy czy jakikolwiek inny - nie jest w stanie wznieść się ponad ideę kompilatorstwa, epigoństwa i w najlepszym razie dooskonalenia rzemiosła. Problemem tych młodych zespołów jest najczęściej to, że oni o tym nie wiedzą sądząc w swojej naiwności, że właśnie wynaleźli proch. A przecież wyważają jedynie otwarte drzwi.

"Brilliant" też nie jest płytą nowatorską. Nie jest też zbytnio energetyczna. Nowa płyta Ultravox jest albumem DOSTOJNYM. To jest powrót do przeszłości i kontynuacja stylu, którego rozwój zboczył po wydaniu płyty "Lament". "Brilliant" brzmi jak następca "Lament" (1984), ale z powodu upływu niemal 30 lat brzmi inaczej, niż gdyby ukazał się w 1986 roku zamiast "U-vox". W 1986 roku połączenie pomysłów z "Brilliant", "U-vox" i solowych poszukiwań Midge Ure'a możliwe, że dałoby płytę wbijającą w fotel, będącą opus magnum Ultravox. Ale tak się nie stało a moje dywagacje to swoiste "musical fiction". Bo "Brilliant" świadczy o geniuszu Ultravox. Nagrać po niemal trzydziestu latach płytę w stylu, za który kochali ten zespół wszyscy w latach 80. tego nie umie nawet Depeche Mode. Z drugiej strony po wysłuchaniu nowego dzieła Mistrzów ze trzydzieści razy cały czas odczuwam niedosyt. Czegoś mi tutaj brakuje. Prawdopodobnie czasu, który upłynął od wydania "Lament". Ale tego nie da się nadrobić.

Dla kogo jest ta płyta? Dla tych, dla których czas muzyczny zatrzymał się w latach 80. i którym brakuje nowych płyt (bo lata 80. już się skończyły i dzisiaj nikt już tak nie gra). Dla tych, którzy kochają synth pop z lat 80., którzy urodzili się za późno, by posmakowac tej muzyki jako teraźniejszej. "Brilliant" jest teraźniejszą muzyką z lat 80. Co więcej nie mamy tutaj do czynienia z jakimiś młodzieżowymi epigonami, którzy usilnie starają się odtworzyć tamten styl, siłą rzeczy nie mogąc tego zrobić, bo muszą przede wszystkim wypracować własny styl, a ten musi być stylem odmiennym od muzyki tworzonej w latach 80. Mamy do czynienia z zespołem, który kreował styl lat 80. i powraca z muzyką dokładnie w tamtym duchu. Czego nie udało się dokonać, mimo szumnych zapowiedzi, nawet Depeche Mode, że się powtórzę.

Zarzuty do płyty? Jest trochę zbyt mdło. Zalatuje chwilami miałkim pop rockiem, ale tylko trochę, nie w każdym miejscu i można udać, że się tego nie słyszy. Słucham "Brilliant" od dwóch tygodni po kilka razy dziennie i cały czas waham się. Bardzo mi się podoba, ale... A może coś więcej o samej muzyce? Niedoczekanie wasze. Sami posłuchajcie! [8/10]

Andrzej Korasiewicz
10.06.2012 r.

Ultravox - Lament (Remastered Definitive Edition)

39 odsłon
 
Ultravox - Lament (Remastered Definitive Edition)
1984/2009 Chrysalis/EMI
 
CD1: Lament
 
1. White China
2. One Small Day
3. Dancing With Tears In My Eyes
4. Lament
5. Man of Two Worlds
6. Heart of the Country
7. When the Time Comes
8. A Friend I Call Desire
 
CD2: Further Listening
 
1. One Small Day (Special 12" Remix)
2. Easterly (B-side of One Small Day)
3. Lament (Extended 12" version)
4. One Small Day (Limited Edition Remix)
5. Dancing With Tears In My Eyes (Special 12" Remix)
6. Building (B-side of Dancing With Tears In My Eyes)
7. White China (Special Mix, original CD version)
8. Heart of the Country (Instrumental) (B-side of Lament)
9. One Small Day (Final Mix)
10. A Friend I Call Desire (Work In Progress Mix)
11. Lament (Work In Progress Mix)
• Track 10, 11 previously unreleased.
 
"Lament" to czwarty studyjny album Ultravox z Midge Urem oraz siódmy w ogóle, licząc pierwsze trzy płyty z Johnem Foxxem. Wydany w 1984 roku był jedną z oznak, że epoka "new romantic" odchodzi definitywnie do przeszłości. Wydana w tym samym roku co "Lament", płyta "Beat Boy" Visage - już bez Midge Ure'a w składzie - była odejściem od syntetycznego romantyzmu w stronę miałkiego popu. Podobne ewolucje przeszły inne grupy kojarzone z estetyką "new romantic" - A Flock Of Seagulls, Duran Duran, Spandau Ballet. Z jednej strony w muzyce pop upowszechniły się syntezatory i elektroniczna perkusja, co było niewątpliwym sukcesem estetyki "new romantic", z drugiej strony projekty z kręgu "new romantic" przestały być w tym zakresie progresywne. Wypaliły sie pomysły, ale i instrumentarium charakterystyczne dla nowych romantyków spowszedniało. Przestało być więc dla publiczności novum i by utrzymać się w show-biznesie trzeba było szukać nowych rozwiązań. Ten proces dotknął też Ultravox. Jak pokazał czas, tylko nieliczni potrafili sobie z tym poradzić. Większość grup syntezatorowych i noworomantycznych do końca lat 80. albo rozwiązała się  - np. Blancmange, A Flock Of Seagulls, Spandau Ballet, Ultravox - albo zmieniła stylistykę z większym lub mniejszym powodzeniem (Tears For Fears, Talk Talk, Duran Duran), albo kontynuowała działalność na marginesie show-biznesu i z przerwami - OMD, The Human League. Jedynym zespołem, który wywodzi się z tego kręgu i wszedł do pierwszej ligi show-biznesu był Depeche Mode. Właśnie w takim kontekście historyczno-muzycznym ukazała się płyta "Lament".
 
Muzyka na płycie tkwiła jeszcze w syntezatorowym nowym romantyźmie, ale stała się mniej chropawa, bardziej dostojna, choć również bliższa estetyce pop. W 1984 roku przyjęta została jako bardziej "komercyjna", choć w rzeczywistości poza singlowym hitem "Dancing With Tears In My Eyes", potencjał komercyjny pozostałych siedmiu utworów jest moim zdaniem nikły. Takie utwory jak "When the Time Comes" czy tytułowy "Lament" - ten drugi też został wydany na singlu - są mało przebojowe. Mają za to w sobie dostojeństwo i monumentalizm, ale takiego rodzaju, który rzadko gości na listach przebojów. Dynamiczny utwór kończący oryginalny album "A Friend I Call Desire" również nie jest hitem. Z pewnością natomiast jest najbliższy tradycji "Vienny" czy "Rage In Eden". Właśnie takich utworów zabrakło, moim zdaniem, na tym wydawnictwie. Dużym przebojem został wspomniany "Dancing With Tears In My Eyes". Dzisiaj to chyba najbardziej rozpoznawalny utwór Ultravox, klasyczna "Vienna" jednak rzadziej gości w rozgłosniach radiowych.  Na liście najlepiej sprzedawanych singli w Wielkiej Brytanii osiągnął w 1984 roku 3. pozycję. To drugi największy przebój brytyjski Ultravox (największy to "Vienna" z 1980 r.). Na polskiej LP3 dotarł do 6. miejsca, ale za to był najdłużej goszczącym utworem Ultravox w pierwszej dwudziestce trójkowego zestawienia. Na pewno jest to dobry numer, ale w porównaniu z wcześniejszą twórczością Ultravox jest zbyt uładzony. Ci którzy znają tylko "Dancing With Tears In My Eyes" mają mylne wyobrażenie jaką muzykę gra Ultravox.
 
O ile "Dancing..." jest udanym numerem, z przebojowym refrenem i udaną rytmiką ozdobioną intrygującym pulsem syntezatorowym, o tyle pierwszy singiel z tej płyty "One Small Day" jest bardzo błahym utworem poprockowym, który rozczarowuje. Numerowi niestety brakuje zarówno polotu jak i dobrego pomysłu. Okraszony jest za to solówką gitarową.  Małym rozczarowaniem jest też dla mnie dwupłytowe "Remastered Definitive Edition" z 2009 roku. Już dziesięć lat wcześniej w 1999 roku ukazało się zremasterowane jednopłytowe wydanie "Lament", na którym znalazło się siedem bonusów. Mimo że "Remastered Definitive Edition" ukazało się na dwóch krążkach, nie zawiera wszystkich bonusów z poprzedniego remasteru - brakuje instrumentalnej wersji "Man of Two Worlds". Jest wprawdzie w sumie jedenaście bonusów - cały drugi krążek - w tym dwa wcześniej niepublikowane, ale pominięcie "Man of Two Worlds (Instrumental)" jest zabiegiem niezrozumiałym z punktu widzenia kolekcjonera. "Lament" nie jest moim zdaniem płytą wybitną, ani nie jest sztandarowym dziełem Ultravox. Po latach album zyskał jednak na szlachetności i z wyjątkiem utworu "One Small Day", który brzmi koszmarkowato, to bardzo solidna i niezła płyta, która z każdym kolejnym przesłuchaniem zyskuje. [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
28.03.2012 r.
 
 

Kershaw, Nik - Human Racing (2CD Expanded Edition)

33 odsłon
 
Nik Kershaw - Human Racing (2CD Expanded Edition)
1984/2012 MCA Records/Universal
 
CD1: The Album
 
1. Dancing Girls     3:48
2. Wouldn't It Be Good    4:37
3. Drum Talk     3:10
4. Bogart    4:37
5. Gone To Pieces     3:13
6. Shame On You     3:37
7. Cloak And Dagger     4:55
8. Faces    4:05
9. I Won't Let The Sun Go Down On Me    3:23
10. Human Racing     4:34
 
CD2: The B-Sides And 12" Mixes
 
1. Dancing Girls (Extended 12" Remix)     8:05
2. Bogart (Extended 12" Remix)    4:29
3. Monkey Business     3:31
4. Shame On You (Additional Brass Mix)     3:41
5. Drum Talk (Extended 12" Remix)     5:00
6. Faces (Extended 12" Remix)    4:41
7. Dark Glasses     4:16
8. Wouldn't It Be Good (Extended 12" Remix)    6:52
9. Human Racing (Extended 12" Remix)     5:52
10. She Cries     3:48
11. I Won't Let The Sun Go Down On Me (Extended 12" Remix)    6:33
12. Cloak And Dagger (Live At Hammersmith Odeon 1984)     5:07
 
Nik Kershaw to nieco już dzisiaj zapomniana gwiazdka lat 80. poruszająca się wokół estetyki synth pop. Ten angielski gentleman odniósł w 1984 roku gigantyczny sukces przebojem "Wouldn't It Be Good", którego skalę popularności można chyba porównać tylko do dzisiejszego szaleństwa na punkcie "Somebody That I Used to Know" Gotye. Nik, idąc za ciosem, wydał w 1984 roku album "Human Racing" nagrany w 1983 roku oraz po kilku miesiącach kolejny - "The Riddle", z którego wylansował utwór tytułowy. O tym, że był wówczas niezwykle popularny najlepiej świadczy fakt, że w 1985 roku został zaproszony do zaśpiewania kilku piosenek w czasie Live Aid. Z każdym kolejnym rokiem jednak popularność słabła. Wydany w 1986 roku album pt. "Radio Musicola" został jeszcze zauważony, ale poniósł komercyjną klapę - 47. miejsce na liście najlepiej sprzedawanych płyt w UK, tytułowy singiel dotarł do 43. pozycji w UK. Kolejna płyta pt. "The Works" z 1989 nie została nawet odnotowana w pierwszej setce najlepiej sprzedawanych płyt na Wyspach. Nik Kershaw po tym niepowodzeniu zamilkł wydając przez następnych 10 lat jedynie składanki. Wrócił w 1999 roku albumem pt. "15 Minutes". Od tego czasu wypuszcza co kilka lat kolejne premierowe wydawnictwa, ale niewiele mają one wspólnego z dokonaniami Nika z lat 80.
 
Okazją do przypomnienie o Niku jest tegoroczna, specjalna reedycja debiutu płytowego. Na pierwszym krążku znajdziemy oryginalny album, na drugim utwory z drugich stron singli oraz miksy z maksisingli. Muzyka jest oczywiście starannie zremasterowana. Jest lepsza selekcja dźwięków, więcej basów i ogólnie dżwięk jest podgłośniony. Choć nie każdy lubi takie sztuczne zwiększanie dynamiki, to jednak brzmi to według mnie dobrze. Z czym mamy do czynienia muzycznie? Już na omawianej, debiutanckiej płycie, słychać, że Nik Kershaw nie należy mentalnie do głównego nurtu synth pop i jakościowa odbiega od stylistyki "new romantic". Wprawdzie płyta jest mocno nasycona syntetycznymi dźwiękami a otwierający płytę "Dancing Girls" jest bardzo interesującym numerem electro, z pulsującym, nerwowym rytmem wybijanym na perkusji elektronicznej oraz szarpanym, chropawym brzmieniem syntezatora. Również w drugim numerze, słynnym "Wouldn't It Be Good" słyszalne są partie syntezatora, ale numer jest o wiele bardziej konwencjonalny i bliższy zwykłego pop rocka. "Drum Talk" zabarwiony jest nieco funkowym rytmem a czwarty utwór pt. "Bogart" to już prosty pop zabarwiony jedynie brzmieniem syntezatora.
 
Dosyć charakterystyczny i pasujący do synth popu jest nosowy wokal Nika, ale jako całość płytę trudno zaliczyć do nurtu new romantic. W połowie lat 80. używanie elektronicznej perkusji i syntezatorów było tak powszechne, że modzie ulegli nawet przedstawiciele rocka progresywnego - Genesis, Yes - oraz gwiazdy wywodzące się z tradycji soul - Tina Turner, Stevie Wonder. Niewątpliwie "Human Racing" wpisuje się w tę modę i choć muzycznie bliski jest synth popu/new romantic, to faktycznie Nik Kershaw jest raczej gwiazdą głównego nurtu pop. Świadczyć o tym może drugi, bardzo już konwencjonalny przebój pop Nika pt. "I Won't Let The Sun Go Down On Me". Za numer "Dancing Girls" należą się mu jednak prawdziwe owacje, no a hit "Wouldn't It Be Good" jest klasą samą dla siebie, do dzisiaj intensywnie granym przez radiowe stacje.
 
Ciekawostką jest utwór "Monkey Business". Oryginalnie ukazał się na drugiej stronie singla "Wouldn't It Be Good". Został więc potraktowany jak odpad i w wersji kompaktowej był dotychczas dostępny jedynie na wydawnictwie "The Best Of Nik Kershaw" z 1993 roku, zawierającym oprócz największych przebojów drugie strony singli i miksy z maksisingli. To co dla Nika było odpadem, w Polsce stało się przebojem. Radiowa Trójka po sukcesie "Wouldn't It Be Good" - numer 1 na Liście Trójki w 1984 roku - postanowiła wylansować inny utwór Anglika. Wybór padł właśnie na "Monkey Business". I tak druga strona singla "Wouldn't It Be Good" okazała się drugim, największym polskiem przebojem Nika Kershaw. Utwór "Monkey Business" doszedł do 2. miejsca LP3. Dzięki tej reedycji możemy więc kontemplować w komplecie przeboje z płyty "Human Racing" i wydawnictw powiązanych. Dla fanów brzmień 80's to bardzo cenne wydawnictwo. Choć spodoba się raczej tym, którzy są otwarci również na brzmienie bliższe popu. Bardziej "alternatywni" powinni płytę omijać. [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
27.03.2012 r.
 
 

Ure, Midge - The Gift (Remastered Definitive Edition)

29 odsłon
 
Midge Ure - The Gift (Remastered Definitive Edition)
1985/2010 Chrysalis/EMI
 
CD1: The Gift
 
1. If I Was
2. When The Winds Blow
3. Living The Past
4. That Certain Smile
5. The Gift
6. Antilles
7. Wastelands
8. Edo
9. The Chieftain
10. She Cried
11. The Gift [Reprise]
 
CD2: Further Listening
 
1. No Regrets
2. Mood Music
3. If I Was (Extended Mix)
4. Piano
5. The Man Who Sold The World
6. That Certain Smile (Extended Mix)
7. The Gift (Instrumental)
8. Fade To Grey (Recorded Live In Rehearsals, 27 Sep 1985)
9. Wastelands (Extended Mix)
10. When The Winds Blow (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985)
11. After A Fashion (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985)
12. The Chieftain/The Dancer (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985)
13. Call Of The Wild (Extended Mix)
14. That Certain Smile (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985)
15. The Gift (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985)
 
Midge Ure, czyli główna podpora Ultravox po odejściu z U-vox Johna Foxxa, w połowie lat 80. wyraźnie był znużony działalnością w ramach Ultravox. W 1984 roku zaangażował się w pomoc charytatywną i wraz z Bobem Geldofem skomponował utwór pt. "Do They Know It’s Christmas", który następnie, jako Band Aid, wykonała czołówka brytyjskiej sceny pop. Utwór odniósł sukces i to, co w 1982 roku, kiedy Midge Ure wydał pierwszego solowego singla pt. "No Regrets", wydawało się chwilowym kaprysem, zapowiadało tym razem koniec Ultravox. Rozochocony sukcesem "Do They Know It’s Christmas" i perspektywą samodzielności artystycznej, Midge Ure nagrał płytę solową, którą zapowiadał singiel "If I Was". Zarówno piosenka, jak i cała płyta utrzymana była w duchu syntezatorowego popu i stylu Ultravox z okresu płyty "Lament". Piosenka "If I Was" osiągnęła szczyt brytyjskiej listy przebojów a także polskiej Listy Przebojów Programu Trzeciego. Sztuka ta nie udała się ani wcześniej, ani później żadnemu singlowi wydanemu pod szyldem Ultravox - najbliżej w UK był utwór "Vienna", który w 1980 roku osiągnął 2. miejsce a w LP3 najwyżej zaszedł utwór "All Fall Down" z pożegnalnej płyty z 1986 roku.  Z jednej strony fani Ultravox cieszyli się, że mają więcej muzyki do słuchania w duchu Ultravox, z drugiej strony solowy sukces Midge Ure'a zapowiadał rychły koniec Ultravox. Co, niestety, nastąpiło w roku kolejnym po wydaniu "U-vox".
 
Jaka muzyka jest na "The Gift"? Bardzo bliska stylistyce Ultravox znanej z płyty "Lament", wydanej rok wcześniej. Choć widać większe inklinacje Midge Ure'a w stronę pop rocka. Mamy tutaj cover Jethro Tull - "Living The Past" - który brzmi jak oryginalny utwór Midge Ure'a. Są piękne synthpopowe ballady: tytułowa oraz "Wastelands". Jest bardziej eksperymentalny i nostalgiczny numer "Edo". Są też liczni goście zaproszeni na sesję, m.in.: Mark King (Level 42), Mark Brzezicki (Big Country). No i przede wszystkim jest wspomniany hit "If I Was". Słucha się tego przyjemnie, choć całość szczególnie nie porywa. Ot, solidny, syntezatorowy pop z jednym miażdżącym przebojem. Ale dla fanów Ultravox jest to pozycja obowiązkowa. Zwłaszcza, że "The Gift", to właściwie jedyna płyta Midge Ure'a wyraźnie nawiązująca brzmieniowo do twórczości Ultravox. Zaryzykowałbym tezę, że jest nawet bardziej "ultravoksowa" niz ostatnia płyta macierzystego zespołu "U-vox".
 
To że Midge Ure powoli odchodził od synth popu to tak naprawdę nic dziwnego. Przecież ten szkocki wokalista i gitarzysta zaczynał karierę w punkowo-nowofalowych zespołach The Rich Kids i Silk. Przez kilka miesięcy był w 1979 roku gitarzystą... Thin Lizzy i nawet po dołączeniu do Ultravox i występach w ramach syntezatorowego Visage, współpraca z Philem Lynottem nie wygasła. Znając początki kariery Midge Ure'a  zawsze dziwiłem się jak to się stało, że w latach 80. stał się jedną z ikon muzyki syntezatorowej. Ciekawostką niech będzie fakt, że niewiele brakowało, by Midge Ure został  wokalistą... Sex Pistols. Taką propozycję złożył mu w połowie lat 70. Malcolm McLaren. Na szczęście Midge Ure ją odrzucił. Na szczęście dla Sex Pistols i sceny new romantic :).
 
"The Gfit" w 2010 roku doczekała się dwupłytowej edycji specjalnej. Na pierwszym krążku znajdziemy oryginalny album. Na drugiej płycie jest sporo rarytasów, które w końcu zostały zgromadzone w jednym miejscu. Niestety, nie jest idealnie. Brakuje drugiego singla Midge Ure'a z 1983 roku pt. "After A Fashion". Wprawdzie utwór jest, ale w wersji koncertowej z 1985 roku. Żeby mieć wersję studyjną, trzeba kupować którąś z licznych składanek Szkota. Nie ma również singlowej wersji przeboju Midge Ure'a z 1986 roku pt. "Call Of The Wild". To drugi największy polski przebój wokalisty. Na Liście Trójki osiągnął 3. pozycję, w UK już tak dobrze mu nie poszło - doszedł do miejsca 27.. Zamiast wersji singlowej mamy wydłużoną wersję "Call Of The Wild" z maksisingla. Też dobrze, ale singlowa wersja również powinna się tu znaleźć. Poza tymi niedociągnięciami mamy zarówno pierwszy singiel z 1982 roku "No Regrets" wraz z utwoerem ze strony B pt. "Mood Music", unikatowy cover Davida Bowiego pt. "The Man Who Sold The World", wydany również w 1982 roku oraz bogaty zestaw stron B i utworów z maksisingli a także niepublikowane wcześniej nagrania koncertowe. Pozostaje pewien niedosyt, ale mimo braków "The Gift" (Remastered Definitive Edition) jest pozycją wartą uwagi, a dla fanów Ultravox pozycją obowiązkową. [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
27.03.2012 r.
 

Clan Of Xymox - Medusa

50 odsłon

Clan Of Xymox - Medusa
1986 4AD

1. Theme I
2. Medusa
3. Michelle
4. Theme II
5. Louise
6. Lorretine
7. Agonised By Love
8. Masquerade
9. After the Call
10. Back Door

"Medusa" to płyta zasługująca na garść superlatyw. Najjaśniejsza w dorobku Clan of Xymox, jedna z najlepszych w całym katalogu starej 4AD, a także wśród najważniejszych alternatywnych dzieł lat 80. Można śmiało stwierdzić, że jest to album prawdziwie kultowy i legendarny. Na swojej drodze zainspirował całe pokolenie muzyków, przyczynił się do rozwoju stylu darkwave i muzycznej subkultury gothic i po latach wciąż zachwyca starszych fanów.

Chociaż jego fragmenty powracają na koncertach CoX, na czele z obowiązkową "Louise", to czas tego albumu należy uznać za bezpowrotnie przeszły. Jego siłą sprawczą była kombinacja trzech głosów, indywidualności i wrażliwości w osobach Ronny'ego Mooringsa, Anke Wolbert i Pietera Nootena. Rozpędzeni sukcesem debiutu, inspirowani swoim czasem i miejscem, stworzyli muzykę po części mroczną i majestatyczną, po części kruchą i intymną. I ponad wszystko przebojową.

Ową przebojowość w przypadku "Medusy" należy rozumieć dwojako. Jest ona złożona i wielowarstwowa, emanująca zarówno noworomantycznym rozdarciem natury, jak i przeniesieniem z dala od wyniszczającej rzeczywistości. Mocą CoX jest mrok osobisty, intymny, przebity resztkami światła nadziei i miłości. "Medusa" to wymiar obcy, tymczasowy, niedostępny dla niezaproszonych. To album zamknięty, który należy podejmować w całości majestatu.

"Medusa" to także jedna z definicji piękna muzyki elektronicznej, niekoniecznie ukierunkowanej na stricte kinetyczne brzmienia. Jest zbudowana na pięknie i energii, krajobrazach i serenadach, impresjach i tańcu. Zestawy klawiszy, automat perkusyjny, gitara z efektami i lekko fałszujący głos Mooringsa dały efekt prawdziwie rozrywający. Tak właśnie dzieje się, gdy za brzmienia elektroniczne biorą się właściwi ludzie, a nie naiwni epigoni.

Powracając do rzeczywistości, jest to album nie do powtórzenia. Drogi ludzi którzy go stworzyli rozeszły się, i choć każda z nich pozostaje aktywna twórczo, nie przewiduje się powrotu do przeszłości. Tym bardziej zatem "Medusa" pozostaje albumem okrytym odległą tajemnicą i coraz bardziej zanikającym wspomnieniem innego czasu. Dzisiejszy Clan of Xymox to odrębny zespół, grający inną muzykę. Warto jednak pamiętać skąd przyszedł i którędy nie poszedł. [9/10]

Jakub Oślak
25.03.2012 r.

Alphaville‎ - The Breathtaking Blue

22 odsłon

Alphaville‎ - The Breathtaking Blue
1989 WEA

1. Summer Rain
2. Romeos
3. She Fades Away
4. The Mysteries Of Love
5. Ariana 
6. Heaven Or Hell 
7. For A Million 
8. Middle Of The Riddle
9. Patricia's Park
10. Anyway

Marianowi Goldowi można zarzucić dużo, ale z pewnością nie brak ambicji. Po dwóch znakomitych albumach przyszła kolejna próba - przełom dziesięcioleci i koniec popytu na pop lat 80. To był niesamowity czas, w którym zmieniał się świat pod wieloma względami. Przemiany były doskonale zarysowane także w pop-kulturze, gdzie etosowi lat 80. zaczęto mówić zdecydowane Stop! Nastał czas buntu i rocka, brudu i grunge'u, w klubach królował house, do głosu doszli też raperzy. Wszelkie odmiany popu, które królowały w latach 80. po prostu wyblakły. Tylko najlepsi przetrwali - nie bez przeszkód - w świadomości nowego pokolenia. Dla Alphaville biletem w nowe dziesięciolecie miał być właśnie "The Breathtaking Blue". 

Gold i jego kompani, z pomocą Klausa Schulze i Rainera Blossa nagrali być może najambitniejszy z dotychczas wydanych albumów. Zespół postanowił pójść objętą już wcześniej ścieżką pop-rocka. Postawiono na inny niż dotychczas klimat, większą różnorodność kompozycji, przy całym bogactwie aranżacji znanej z poprzedniej płyty. Powstała płyta melancholijna, łzawa, tajemnicza, wypełniona w większej części przez eleganckie ballady niż dynamiczne hity. Pochodzące z niej przeboje - "The Mysteries of Love" i doskonałe "Romeos" - są bardzo mylące wobec reszty albumu; zamiast nich wystarczy rzut ucha na otwierający album "Summer Rain" i wszystko stanie się jasne. To właśnie tak Gold to sobie wymyślił - ukazanie popu w jego możliwie najwyższej, najdojrzalszej formie.

Moim zdaniem całość zdaje egzamin co najmniej poprawnie - płyta wciąga, relaksuje, intryguje, a chwilami wprost porywa. Do tego ani przez moment nie nudzi, co bardzo łatwo jest jej zarzucić przy braku właściwej uwagi i nastawienia. Inna sprawa, że nie jest to brzmienie Alphaville, jakiego przygodny słuchacz oczekiwałby po autorach nieśmiertelnego hymnu synth-popu. Album przy pierwszym kontakcie dziwi i zniechęca, dlatego też przeznaczony jest bardziej cierpliwym słuchaczom. Gdy wreszcie zostaje odkryty zyskuje sympatię tak wielką, że można go słuchać non-stop. Tylko komu na tym zależy? [7/10]

Jakub Oślak
08.03.2012 r.

Cieplarnia - Przebudzony

44 odsłon

Cieplarnia - Przebudzony
2009 2.47 Records/EMI Music Poland

1.Do wtóru i bez końca
2.Ze snu
3.Nie ja sam
4.Pokochaj inercję
5.Toczy twoje wnęrze
6.Aberracja
7.Czekałem
8.Płoń, płoń
9.Wieńce
10.Bez słońca

Czasami jest tak, że do pewnej muzyki trzeba dojrzeć. Niekoniecznie dlatego, że jest to twórczość szczególnie wybitna. Można zwyczajnie trafić na moment, kiedy dana płyta "nie wchodzi". Niby wiadomo, że muzyka jest obiektywnie rzecz biorąc dobra, kompozycje są w porządku, do brzmienia nie można się przyczepić, teksty nie są szczególnie głupie a stylistyka jest w twoim typie. A jednak coś nie zaskakuje. Po odleżeniu się, przychodzi chwila, kiedy wszystko zaczyna "trybić". Tak właśnie miałem z płytą Cieplarni. Leżała u mnie ponad dwa lata i dopiero niedawno "chwyciła". To niejako wytłumaczenie dlaczego tak długo zwlekałem z recenzją.

Cieplarnia to rzeszowski projekt, który w 2009 roku zelektryzował miłośników polskiej sceny nowofalowej z lat 80.. Grupa zupełnie otwarcie postanowiła nawiązać do twórczości takich wykonawców jak: Madame, Made In Poland, Variete, 1984. Nawiązanie jest dosłowne, poniewaz Maciej Dobosz, wokalista Cieplarni, wraz z kolegami postanowili nagrać płytę, która będzie odtwarzać tamto brzmienie. Ze szczególnym uwzględnieniem klimatu charakterystycznego dla tzw. "sceny rzeszowskiej". Trzeba przyznać, że pomysł został zrealizowany zadziwiająco dokładnie. Brzmienie uzyskane na "Przebudzonym" jest bardzo zbliżone do tego z lat 80. Najbardziej przypomina trzy zespoły: Made In Poland, 1984 i Variete. A ponieważ każda z tych grup miała swój własny, charakterystyczny dla siebie klimat, wytworzenie takiego klimatu udało się również Cieplarni. Bo Cieplarnia nie przypomina w całości żadnego z wymienionych zespołów. W poszczególnych utworach pobrzmiewają jedynie echa muzyki wymienionych. Rzeszowianom udało się uzyskać własne brzmienie, tworząc tym samym nowy rozdział muzyczny polskiej nowej fali.

Mam jednak jeden zarzut do tej płyty. Oczywiście wynika to z mojego subiektywnego podejścia do muzyki. Mimo iż z brzmieniem muzyki Cieplarni jest wszystko w porządku, nieco monotonne są kompozycje. Tzn. w przypadku nowej fali pewna monotonność, w sensie motoryczności i pospunkowej transowości, jest niezbędna. Jednak ja oczekuję od takich płyt, jako pewnego urozmaicenia, "nowofalowego hitu". Każdy wykonawca nowofalowy miał taki numer. Variete ("I znowu ktoś przestawił kamienie"), Madame ("Sybilla", "Gdyby nie szerszenie"), 1984 ("Specjalny rodzaj kontrastu", "Ferma hodowlana"), Milion Bułgarów "("Czerwone krzaki"), Made In Poland ("Ja myślę"). Taki "hicior" dodaje płycie "kopa", ale i świadczy o tym, że muzycy potrafią taki, bardziej przebojowy, numer stworzyć. Bo wbrew pozorom nie jest to łatwe. I właśnie tego oczekiwałbym od ewentualnej następczyni "Przebudzonego". Oprócz mroku, dołu i nowofalowego brzmienia, proszę o nowofalowy "przebój". Wtedy uznam, że Cieplarnia jest zespołem kompletnym. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
01.03.2012

Deathcamp Project - Paintings

26 odsłon

Deathcamp Project - Paintings
2011 Alchera Visions

1. Predestination
2. Too Late
3. Cold The Same
4. No Cure
5. About:Blank
6. Betrayed
7. Through The Fire
8. Painthings
9. Scars Remain
10. Kłamać 

Deathcamp Project to wyjątkowy zespół dla polskiej sceny dark independent. Zaczynał 10 lat temu, kiedy następował bujny rozwój Castle Party i kiedy w Polsce przebijała się świadomość o istnieniu sceny electro. Wtedy za gotyk w Polsce uznawano Artrosis i Closterkeller a słowa gotyk i electro wykluczały się wzajemnie co powodowało, że organizatorzy festiwalu w Bolkowie nawet nie śmiali zapraszać wykonawców z kręgu electro. I właśnie w takich okolicznościach narodził się Deathcamp Project. Muzycy bynajmniej nie mieli nic wspólnego z electro, ale nie chcieli grać również "gotyku" a la Artrosis. Zafascynowani byli klasycznym europejskich "nowofalowym" gotykiem oraz amerykańskim deathrockiem. I właśnie, jeśli pamięć mnie nie myli, panowie, choć wywodzili się raczej z metalowych klimatów, chcieli grać właśnie polskiego death rocka, ewentualnie skrzyżowanego z Fields Of The Nephilim. Oczywiście to moja własna interpretacja, bo twórcy DP przede wszystkim chcieli mieć "swój styl", jak wszyscy inni artyści rzecz jasna :).

Deathcamp Project szybko wydał jedno demo, drugie demo i jeszcze szybciej zdobył uznanie rosnącej garstki fanów klasycznego gotyku. Po kilku latach od chwili powstania, kluczborski duet był już właściwie gwiazdą na rodzimym podwórku. Ale nadal nie miał na swoim koncie oficjalnego płytowego debiutu a jedynie kilka garażowych demówek. Może to i dobrze, bo muzycy rozwijali swój styl, m.in. wzbogacając swoje brzmienie o elementy electro. W 2008 roku, po siedmiu latach istnienia, Deathcamp Project wydał pełnoprawdą płytę "Well-Known Pleasures". Zarzucano jej pewną niespójność, ale była to bez wątpienia produkcja o światowym wymiarze.

Listopad 2011 roku przyniósł drugie oficjalnego wydawnictwo DP. "Paintings" zaczyna się niemal jak album Hocico a kończy jak nowofalowy rock w stylu lat 80.. "Predestination" rozwija się z prawie dwuminotowego wstępu, by zaatakować charakterystycznym dla Hocico bitowym motywem. Później wchodzi wokal, który jednak nie ma nic wspólnego z przesterami znanymi z dark electro. Nieco oniryczny śpiew Voida kojarzy się bardziej z wokalem charakterystycznym dla grup synth popowych i dark wave. Kolejny numer jest już znacznie bardziej rockowy i falowy. Właśnie w tym kierunku rozwija się płyta, choć nie bez pewnych zacięć. Wokal w "Too Late" chwilami przypomina nawet śpiew Carla McCoya. Jest zdecydowanie bardziej gotycko. "Cold The Same" znowu zaczyna się jak numer electro, ale rozwija bardziej w kierunku dark wave. "No Cure" to już zdecydowanie numer nowofalowy, co zresztą jest trochę dziwne, bo udziela się w nim lider Controlled Collapse, czyli projektu jak najbardziej zelektryfikowanego. "About:Blank" znowu zaczyna się jak porządny numer electro a rozwija bardziej falowo. "Betrayed" to z kolei numer niemal całkowicie rockowy. Choć w tle pobrzmiewają klawisze, to gitara jest wręcz metalowa. W chwilach wytchnienia robi się romantycznie, ale za moment wchodzą gitary oraz motoryczna perkusja i czar pryska. "Through The Fire" rozpoczyna się od wiodącej linii basu, co przywodzi na myśl granie falowe a la The Cure. Po drodze wchodzą gitary i znowu, mimo wkładu Wojciecha Króla z Controlled Collapse, numer brzmi bardzo falowo. Tytułowy "Painthings" rozpoczyna się od elektronicznych modulacji. Następnie łagodnie wchodzą bębny, nastrojowo dobija gitara, w tle brzmienie klawiszy i robi się bardzo przyjemnie. W trzeciej minucie odzywa się Void, który śpiewa nieco z manierą Adriana Hates'a. Bardzo przyjemny, klimatyczny numer. "Scars Remain" z kolei rozbija na kawałki. Numer instrumentalny, w uszach słuchacza bardzo dobrze przemyślany, połamany bit poprzetykany samplami nie rozpoznanych przeze mnie głosów, a także zmyślnie włączoną gitarą. Utwór jakoś nie pasuje mi do Deathcamp Project, ale jest bardzo dobry. Na koniec otrzymujemy nie dość, że świetną dawkę klasycznej muzyki nowofalowej, to na dodatek po polsku. "Kłamać" brzmi jak numer wyjęty żywcem z lat 80. Riff gitarowy jest tylko może bardziej metalowy. Numer skojarzył mi się z kawałkiem Gardenii "Papierosy i zapałki".

Podsumowając. Wbrew intencjom twórców, "Paintings" jest nadal płytą dość eklektyczną. Nie dość, że poszczególne utwory sporo różnią się między sobą brzmieniowo, to na dodatek w ramach danego numeru czasami współistnieją dwa sprzeczne style. To nie musi być zarzut, ale nie wiem czy taki efekt zamierzali osiągnąć twórcy. Płyta jak na polskie warunki jest wyjątkowa, bo niewiele grup z tego kręgu stylistycznego, gra na takim poziomie. Jednak, jeśli przyjmujemy założenie, że dążymy do ideału, to mam wrażenie, że Deathcamp Project nadal nie do końca wie jakim chce być zespołem. Deathrockowo/nowofalowym, electro/dark wavewowym czy może jeszcze jakimś innym. Nie jest powiedziane, że musi dokonywać takiego wyboru. Można przecież korzystać z wielu stylistyk i łączyć je w spójną całość. Jeśli przyjmujemy takie założenie, to moim zdaniem jeszcze trochę brakuje do osiągnięcia tej spójności. A może warto się jednak zdecydować na jakąś bardziej jednorodną stylistykę? Może ostatni numer "Kłamać" mógłby wyznaczać kierunek rozwoju grupy? [7/10]

Andrzej Korasiewicz
08.02.2012

Talk Talk - Laughing Stock

21 odsłon

Talk Talk – Laughing Stock
1991 Verve Records, Polydor

1. Myrrhman
2. Ascension Day
3. After The Flood
4. Taphead
5. New Grass
6. Runeii

Kto raz usłyszy "Laughing Stock" ten już nigdy stamtąd nie wróci. Piąty i ostatni album Talk Talk równie mocno zasługuje na grand prix i miano arcydzieła, co dwa poprzedzające go albumy tej enigmatycznej grupy. Spór o palmę pierwszeństwa nie ma tu żadnego sensu, a jedynie pokazuje jaką mocą twórczą dysponowali wówczas ci upadli wizjonerzy popu. 

Świat muzycznej konsumpcji z przełomu dekad nie potrafił dostrzec tej płyty równie mocno, co następne pokolenie. Po latach album okrzyknięto protoplastą post-rocka. Jednak światło jakie niósł Mark Hollis wyprzedziło swój czas tylko po to, aby bezpowrotnie zgasnąć. Niewykluczone, że to jedynie potęguje legendę jaka otacza Talk Talk. 

"Laughing Stock" jeszcze bardziej niż "Spirit of Eden" okrywa atmosfera tajemnicy. Od razu jest jasne, że jest to kontynuacja swojego genialnego poprzednika. Jednak tym razem brzmienie stało się bardziej niepokojące, rozedrgane. Cierpki głos Hollisa wyrywa mu z duszy resztki chęci do życia, a ciche uniesienie zastępuje natchniony krzyk. 

W mojej opinii jest to ścisła czołówka płytowa do wieczornego wyciszenia. W świetle dnia i huku ulicy nie ma ona racji bytu - jest zbyt krucha i upstrzona niuansami, aby słuchać jej inaczej niż w skupieniu, przez słuchawki. Bardziej niż wielbicielom popu przypadnie do gustu odkrywcom alternatywy, chociaż powinna zachwycić wszystkich. [9/10]

Jakub Oślak
26.01.2012 r.

Classix Nouveaux - La Verite

33 odsłon
Classix Nouveaux - La Verite
1982/2002 EMI/Cherry Red Records
 
01. Foreward
02. Is It A Dream
03. To Believe
04. Becouse You Are Young
05. Six To Eight
06. La Verite
07. Never Again
08. It''s All Over
09. 1999
10. I Will Return
11. Finale
12. It's Not Too Late
13. Where To Go
 
Classix Nouveaux to zespół szczególny dla Polski. Ta brytyjska grupa została utworzona w 1979 roku przez wokalistę Sala Solo i basistę Mike'a Sweeneya, związanych wcześniej z nowofalowymi grupami The News i X-Ray Spex. Classix Nouveaux był już zespołem w pełni syntezatorowym, zaliczającym się do powstałego właśnie nurtu "new romantic". Brytyjczycy wyróżniali się na tle innych wykonawców wyjątkowym wizerunkiem. Wokalista Sal Solo był kompletnie łysy, co na tle innych wykonawców, nie tylko new romantic, było w latach 80., kiedy raczej zapuszczano włosy i tleniono je, dosyć szokujące. 
 
Dlaczego zespół ma szczególne znaczenie dla Polski? Ci którzy pamiętają tamte czasy, albo o nich czytali wiedzą doskonale. Przypominam więc tylko, że Classix Nouveaux był w Polsce megagwiazdą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ta brytyjska grupa na swojej macierzystej Wyspie nie zdobyła niemal żadnej popularności. Na początku 1984 roku, kiedy w Polsce zaczęło się na punkcie Classix szaleństwo, grupa postanowiła z powodu braku sukcesów zawiesić działalność. Dość powiedzieć, że zespół reaktywował się specjalnie, by odbyć trasę koncertową w Polsce. Popularność w Polsce została udokumentowana w filmie muzycznym "To tylko Rock" w reżyserii Pawła Karpińskiego, w którym grupa wystąpiła. Płyta "La Verite" to drugi album w dyskografii grupy i zarazem jej największy sukces komercyjny na Wyspach. Doszedł do... 44 miejsca listy najlepiej sprzedających się albumów brytyjskich. Zawiera również największy brytyjski przebój Classix "Is It A Dream", który osiągnął w kwietniu 1982 roku 11. miejsce na brytyjskiej liście przebojów. Na tym albumie jest też pierwszy polski przebój, dzięki któremu Polacy odkryli grupę pt. "Never Again". Doszedł do 4. miejsca Listy Przebojów Pr. III w połowie 1983 roku, kiedy zespół przygotowywał już następną (i zarazem ostatnią) płytę pt. "Secret". I to właśnie nagrania z trzeciej płyty przyniosły Classix prawdziwą popularność w Polsce. Mimo że "Secret" było albumem bardziej komercyjnym, popowym i zawierał kilka niekwestionowanych hitów, w Wielkiej Brytanii przeszedł całkiem bez echa. To z tego powodu muzycy popadli we frustrację, której nie ukoiła gwiazdorska pozycja grupy w Polsce.
 
"La Verite" rozpoczyna minutowe intro "Foreward", które płynnie przechodzi we wspomniany brytyjski przebój "Is It A Dream". O brzmieniu grupy stanowi połączenie głębokiego, basowego wokalu Sala Solo, elektroniczna perkusja charakterystyczna dla pierwszej połowy lat 80., syntezatorowe, masywne tło oraz wyraźnie słyszalna linia basu. Całość dopełniają chórki często powtarzające wokalizy Sala Solo. Brzmienie porównywane było przez brytyjskich krytyków do twórczości Duran Duran, ale zaiste do dzisiaj nie wiem dlaczego. Classix Nouveaux brzmi, moim zdaniem, oryginalnie i niepodrabialnie. Z drugiej strony twórczość Classix ma wszystkie właściwości stylu new romantic i syntezatorowego popu pierwszej połowy lat 80. Na płycie oprócz dynamicznych, parkietowych hitów w rodzaju "Is It A Dream", "Becouse You Are Young", "Never Again", "1999" są również spokojne, romantyczne (choć cały czas syntezatorowe) numery w rodzaju "To Believe", "La Verite" a także podniosłe, patetyczne jak "I Will Return". Są też krótkie, instrumentalne przerywniki. Oprócz wspomnianego intro, niemal dwuminutowy "Six To Eight" a także kończący oryginalne winylowe wydanie płyty "Finale". Na kompaktowej reedycji z 2002 roku dodano dwa utwory z drugich stron singli: "It's Not Too Late" i "Where To Go".
 
"La Verite" to z pewnością nie jest wielkie dzieło sztuki. Ale niesie ze soba wszystkie najbardziej charakterystyczne cechy stylu new romnantic, a jednocześnie trudno posądzać grupę o naśladownictwo. Classix Nouveaux nie wyznaczał styli, nie kreował gustów i nie ma swoich epigonów. Ale tym, którzy pamietają lata 80. na trwałe wpisał się w pamięć. I dlatego nie można obok tej płyty przejść obojętnie. [7/10]
 
Andrzej Korasiewicz
25.01.2012 r.
 
 

Simple Minds - New Gold Dream (81–82–83–84)

21 odsłon

Simple Minds - New Gold Dream (81–82–83–84)
1982 Virgin

1. Someone Somewhere In Summertime
2. Colours Fly and Catherine Wheel
3. Promised You A Miracle
4. Big Sleep
5. Somebody Up There Likes You
6. New Gold Dream (81/82/83/84)
7. Glittering Prize
8. Hunter and the Hunted
9. King Is White and in the Crowd

Niełatwo jest pisać o swoich ulubionych albumach bez popadania w ton pustego zachwytu. Wszelkim recenzjom więcej wiarygodności dodają słowa krytyki niż serdecznego zauroczenia - dlatego też na początek trochę żółci. Ten album posiada jedną z najbardziej odpychających okładek jakie znam. Zresztą element graficzny nigdy nie był mocną stroną dyskografii Simple Minds. Ponadto, sam tytuł płyty mylnie sugeruje coś w rodzaju wybiegającej w przyszłość kompilacji (de facto, zespół w tym samym roku wydał składankę o ładniejszym tytule "Celebration"). 

Przechodząc do meritum, czyli muzyki: można, a nawet warto się spierać, czy "New Gold Dream (81-82-83-84)" jest najlepszą pozycją w wielowątkowym dorobku płytowym Simple Minds. Poza wszelką wątpliwością jest to, że dla zespołu Jima Kerra i Charliego Burchilla był to album przełomowy. Po okresie debiutu, obrony i eksperymentu, podsumowanych wspomnianą wyżej kompilacją, skład zespołu był wciąż niestabilny, przez co niejasny pozostawał kierunek w którym chcieli podążać. Należało sobie odpowiedzieć - co dalej? 

Wtedy też ktoś wpadł na pomysł, który zawsze w podobnych przypadkach spotyka się z kontrowersjami - wpuścić zimne, nowofalowe brzmienie Simple Minds na bardziej komercyjne tory. Jim Kerr wyraźniej niż na poprzednich albumach objął rolę frontmana, a jego maniera śpiewu nabrała ekspresji, która szybko stała się znakiem towarowym SM. Brzmienie uległo znacznemu ociepleniu, ocierając się zarówno o pop-rock jak i new romantic. Szczęśliwym wynikiem losu kompozycje nabrały przebojowości nie tracąc nic ze swoich konstrukcyjnych ambicji. Natchniony wynik przerósł oczekiwania. Tym samym marzenie wielu muzyków - o połączeniu sukcesu komercyjnego z artystycznym - stało się ciałem.  

Osobiście jestem od tego krążka uzależniony. Wracam do niego częściej niż do innych płyt Simple Minds, a za każdym razem podoba mi się jeszcze bardziej. Nie mogę powiedzieć, aby to właśnie od niego zaczynać przygodę z SM. To album jedyny w swoim rodzaju, przez co nie jest zbyt przekrojowy. Jest przystankiem pomiędzy dwoma zespołami: nowofalowym składem poszukującym własnego światła w syntetyczno-mrocznej mgle, a eksplodującą supernową, która przez kilka ładnych lat zaliczała się do czołówki światowej muzyki rozrywkowej tamtego czasu. 

"New Gold Dream (81-82-83-84)" jak każda wielka płyta przenosi mnie w inne, lepsze miejsce. Zaklęta w niej energia to zastrzyk euforii i zadumy, niesiony zahipnotyzowanym, pełnym inspiracji głosem Kerra. Jest zaraźliwie przebojowa, a jednocześnie intrygująca. To piękna całość, pełna emocji i genialnych detali. [10/10]

Jakub Oślak
10.01.2012 r.

New Order - Movement

22 odsłon

New Order – Movement
1981 Factory

1. Dreams Never End    3:13
2. Truth    4:37
3. Senses    4:45
4. Chosen Time    4:07
5. ICB    4:33
6. The Him    5:29
7. Doubts Even Here    4:16
8. Denial    4:20

Recenzję poświęcam Olegowi Staniszewskiemu, tragicznie zmarłemu na wiosnę 2011 roku liderowi ukraińskiej grupy Happy End oraz jego kolegom - Serhijowi Boyko, Ostapowi Lewickiemu i Wolodymirowi Szymanskiemu, którzy kontynuują działalność artystyczną pod inną nazwą.

Jest to najpiękniejsza płyta o męskiej przyjaźni

Gdy za oknami pada właśnie pierwszy w 2011 roku śnieg z prawdziwego zdarzenia, trudno nie ulec refleksjom na temat świata i dostrzec, ilu wartościowych oraz twórczych ludzi zabrało ostatnich dwanaście miesięcy. W poniższym tekście nie będę używał określeń "mroczny album", "gotyk" lub podobnych niedorzeczności, gdyż "Movement" New Order ma zupełnie inną wymowę. Płyta była przez bardzo długi czas niedoceniona przez krytyków muzycznych, a również i u mnie zalegała latami na półce. Do czasu...

"Dowiedziałem się co się stało, gdy zadzwonił do mnie policjant. to było okropne. Szok, który paraliżował umysł. Bardzo trudno żyć z taką pamięcią. Widzę to wszystko, jakby wydarzyło się wczoraj." Peter Hook

Ian Curtis, lider grupy Joy Division popełnił samobójstwo przez powieszenie się 18 maja 1980 roku. Cierpiący na epilepsję, zaledwie 23-letni urzędnik państwowy, jednocześnie robiący oszałamiającą karierę jako charyzmatyczny wokalista, niesłusznie oskarżany przez swoją żonę o romans z jedną z fanek, podczas gdy łączyła ich platoniczna miłość, poddany dodatkowo presji dotyczącej rozwoju swojej formacji - nie wytrzymał...

"Po czymś takim, nie wiesz co robić. Jedyną stałą rzeczą u nas było granie prób. Gdy wychodziliśmy z pogrzebu Iana, powiedzieliśmy sobie - 'do zobaczenia na sali prób'." Peter Hook

Gdy człowiek jest bardzo młody, nie myśli o śmierci, traktuje ją jako coś nierealnego, niejako zarezerwowanego wyłącznie dla ludzi starych. Tym większym szokiem dla reszty Joy Division była śmierć ich kolegi - z którym stawiali swoje pierwsze kroki na scenie, dokonali pierwszych w życiu nagrań, stali się gwiazdami rocka. To była ciężka i mozolna walka na scenie, w studio oraz z ignorancją mass-mediów. Walka, której zbyt wczesnym końcem dla jednego z nich był wieczny odpoczynek...

"Tego niedzielnego popołudnia skomponowałem riff piosenki Dreams Never End na moim sześciostrunowym basie. Nagraliśmy ją z New Order. Po prostu odłożyliśmy nazwę Joy Division do trumny razem z Ianem i zatrzasnęliśmy wieko. Nasza pozostała przy życiu trójka odrodziła się jako New Order. To dzięki New Order ludzie nadal pamiętają o Joy Division." Peter Hook

Najważniejsze w obliczu śmierci bliskich osób z którymi wspólnie pracuje się, przeżywa sukcesy i porażki - jest nie poddawać się. Tylko ruch naprzód jest oddaniem im szacunku, zachowaniem pamięci, podkreśleniem ich godności jako ludzi. Zarówno krewki "Viking" (Peter Hook) - twardziel z Salford, jak przewrażliwiony Bernard Sumner i "żywy automat perkusyjny" Steve Morris przezwyciężyli dręczące ich cierpienie i rozpoczęli próby oraz pisanie nowych piosenek. Nie jest też prawdą, że nie wykonywali klasycznych kawałków powstałych za życia Iana - w początkowym okresie mieli po prostu bardzo mało własnego materiału - patrz np. singiel "Ceremony" wraz z "In A Lonely Place".

"Wiem, że Joy Division zawsze będzie stał w cieniu śmierci Iana. Pamiętam, gdy jechałem samochodem do biura podatkowego, aby uregulować zaległości w postaci 100 funtów, gdy w radio usłyszałem 'na miejscu 11 Joy Division i ich Love Will Tear Us Apart' wyłączyłem je. Dla nas Joy Division takie jakim było - odeszło na zawsze." Peter Hook

Album "Movement" New Order wydany został zimą roku 1981, niedługo po retrospektywnym "Still" Joy Division. Zespołem, działającym początkowo jako trio, ciągle targały niepewności, kto zostanie wokalistą. W związku z tym wszyscy muzycy podzielili części płyty pomiędzy siebie, a w ostatniej chwili skład uzupełniła dziewczyna Stevena - Gillian Gillbert, która odciążyła nieco Bernarda od podwójnej roli gitarzysty oraz klawiszowca. W brzmieniu znaczną rolę zaczęły odgrywać syntezatory z sequencerami, choć jeszcze trochę czasu musiało minąć do momentu nagrania tanecznych hitów typu "Blue Monday". Dodatkowych trudności przy pracy nad materiałem oraz jego rejestracji nastręczały coraz większe problemy z narkotykami oraz alkoholem legendarnego producenta, Martina Hannetta.

"A nervous bride for your eyes
A fractured smile that soon dies
A love that's wrong from your life and soul
A savage mine had begun
Hello, farewell to your love and soul" (Dreams Never End)

Hook zawsze był postrzegany jako ten, który doskonale rozumie wymowę tekstów Curtisa, ale nie chce o nich mówić publicznie. Być może nie spędził z nim tyle czasu, co Bernard, który odbywał z Ianem wyprawy w najbardziej nieprawdopodobne miejsca - ale faktem jest, że pierwszy "tren" na "Movement" zaśpiewał Peter. Charakterystyczny motyw grany na sześciostrunowym basie o krótkiej skali - który to instrument w dużej mierze odpowiada za brzmienie "Closer" Joy Division - otwiera nabierającą rozpędu piosenkę. Niski wokal Hooka wraz z drugą falsetową ścieżką w tle oraz sposób aranżacji niezwykle przypomina wszystko to, co jeszcze do niedawna pisali wspólnie z Curtisem. Minimalistyczna gitara Sumnera akcentuje swoją obecność wyraźniej tylko pomiędzy kolejnymi zwrotkami. Utwór nie posiada "wybuchających" refrenów, tak charakterystycznych dla ekspresji Iana. Jest stonowany, napięcie buduje raczej wymowa jego tekstu, aniżeli wokal. Niemniej jednak, Peter Hook zabrzmiał bardzo przekonująco, gdy śpiewał o swoim niedawno zmarłym przyjacielu - z pewnością znacznie lepiej, aniżeli Bernard Sumner i Steve Morris w kolejnych ścieżkach płyty.

"And the people around me
Seemed so glad to be here
Will my time pass so slowly
On the day that I fear?" (Truth)

Joy Division już podczas nagrywania "Unknown Pleasures" eksperymentowało z zastosowaniem elektroniki w ich muzyce, "Closer" tylko umocnił kierunek, w którym ewoluowali. W "Truth" połączono automat perkusyjny z żywymi bębnami oraz syntezatorami. Powolny, snujący się pomiędzy wokalem a syntezatorem bas i rozmyta gitara. Sumner nie czuje się jednak zbyt pewnie jako wokalista, a zamiast być frontmanem - wybrał budowanie tła razem z resztą instrumentów. Kompozycję wieńczy gra basu Petera w górnym rejestrze, po czym całość zwalnia, aby całkiem beznamiętnie zakończyć się.

"My eyes are weary of you before me
I see for their sake, the light of daybreak
It shines upon me, this day we'd all see" (Senses)

Promykiem nadziei na "Movement" New Order jest bez wątpienia ten utwór. Słychać w nim coraz więcej elementów alternatywnej muzyki elektronicznej oraz tanecznej, której niekwestionowanymi pionierami został kwartet w następnych latach. Syntezatorowy bas z sequencera, łączenie perkusji z automatem, sześciostrunowy bas brzmiący wręcz jak gitara prowadząca, wraz z coraz bardziej schowaną gitarą - zostały na zawsze "znakiem firmowym" utworu. Niestety, sam zespół nie do końca wie, w którym kierunku podążyć - stąd końcówka wydaje się być bardziej zabawą instrumentami muzycznymi, aniżeli do końca przemyślaną aranżacją.

"One day it's now or never
To stay at home
Sometimes the dreams are better
One thing you hold" (Choosen Time)

Dalsze zgłębianie obszaru tanecznego, w którym Joy Division nigdy by się nie odnalazł. Znów słychać sześciostrunowy bas w roli gitary prowadzącej, wokal raczej w tle, niż zdecydowanie na froncie i automatyczny, hipnotyczny rytm będący kolejny raz połączeniem elektroniki z żywymi instrumentami. Prawdę mówiąc, ta piosenka znacznie lepiej wypadła na żywo podczas trasy promującej "Movement", zagrana w Nowym Yorku w Ukraińskim Domu Narodowym, a uwieczniona na video oznaczonym jako "FACT 77 - Taras Shevchenko". Na koncercie, tuż pod jej koniec, Peter Hook całkowicie dominuje na scenie, przejmując jednocześnie rolę basisty i gitarzysty - na co pozwala mu Shergold Marathon.

"My love falls from heaven
To talk of this strange design
Then it goes forever
Where all things never die" (ICB)

"Dead Souls" Joy Division był jednym z ich najbardziej znanych utworów - min. użyto go w formie coveru Nine Inch Nails w filmie "Kruk" - a ICB - skrót od Ian Curtis Burried - Ian Curtis Pochowany - wyraźnie kontynuuje muzyczny temat poprzednika. Gdyby nie niepewny wokal oraz elektroniczne "przeszkadzajki", można pomyśleć, że New Order na chwilę zatrzymali się w rozwoju i próbują odcinać kupony od wcześniejszych dokonań. Bernard Sumner nie jest również w stanie, niestety, stworzyć tak głębokich, przepełnionych napięciem oraz pasją tekstów, które charakteryzowały poezję Curtisa...

"Some days you waste your life away
These times I find no words to say
A crime I once committed filled me
Too much of heaven's eyes I saw through" (The Him)

Gdyby spojrzeć na cały "Movement" New Order z pewnym dystansem i nie przejmując się potężną falą krytyki prasowej zaraz po jego ukazaniu się, można dostrzec, jak wielka przyjaźń połączyła czterech młodych ludzi wchodzących w skład Joy Division. "The Him" jest niczym innym, jak kolejnym trenem, pisanym by uczcić pamięć Iana. Aranżacja jeszcze bardziej przypomina JD, z charakterystycznymi przyspieszeniami zapożyczonymi z punka oraz "bombardującą" wówczas uszy perkusją. Wolniejsze zwrotki, bardzo silnie podkreślona w tle elektronika i transowy rytm sprawiają, że niejeden słuchacz zastanowi się poważnie nad życiem oraz jego nieuchronnym przemijaniem. Gasnąca końcówka wydaje się początkowo przypominać minimalnie "The Eternal" z "Closer", lecz po krótkiej pauzie wybucha gniewem, wściekłością, żalem i całą masą nagromadzonych uczuć, które tak zintensyfikowane nie znajdują już nigdzie ujścia. Pauza, będąca finałem, podkreśliła bezsilność twórców w obliczu śmierci ich przyjaciela.

"Small boy kneels, wandering in a great hall
He pays pennance to the air above him
White circles, black lines surround me
Reborn, so plain my eyes see
This is the reason that I came here
To be so near to such a person" (Doubts Even Here)

Doprawdy nie wiem, ile lat musiało minąć, abym odkrył kompozycję mającą cechy utworu doskonałego. Peter Hook śpiewa niskim i "matowym" głosem, grając jednocześnie na sześciostrunowym basie na tle "płynących" syntezatorowych smyczków, a powolne tempo sprawia, że całość nabiera pewnego rodzaju patosu. The Cure mogłoby umieścić to na albumie "Pornography". Słowa są stanowczo zbyt małe, by opisać uczucia związane z odsłuchiwaniem "Doubts Even Here". W końcówce, nabierającego tempa trenu Petera Hooka, do głosu dochodzi także Gillian Gillbert, tworząc z nim bardzo ciekawy chórek. Jedno z piękniejszych pożegnań, jakie prawdziwy artysta może dać komuś bardzo bliskiemu sobie...

"Here I am in a house full of doors but no exits
In a light that is grey like the stain on my windows
All of this is a gift, such a painful companion
Inside of me" (Denial)

Podczas całej kariery New Order, mało który ich album daje się słuchać w całości, choć poszczególne piosenki wydane jako single - nieraz rządziły na listach przebojów. "Movement" stanowi bardziej monolityczną konstrukcję. "Denial" wprowadza ożywienie po swoim poprzedniku, a choć daleko mu do przebojowości - ukazuje, w którym kierunku grupa rozwinie się już w bardzo niedalekiej przyszłości. Ian Curtis niech odpoczywa w spokoju...

"Myślałem znacznie później, że wraz z Kurtem Cobainem - to była śmierć niewinności. Córka Iana nie miała ojca. Czy muzyka niezależna potrzebuje ikony? Jestem zbyt blisko tego. Musiałem przyjrzeć się zagadnieniu śmierci Joy Division jako nowemu początkowi własnego życia. Te wszystkie bitwy stoczone przez Joy Division na scenie - musieliśmy z New Order przejść przez nie jeszcze raz." Peter Hook

Powyższa recenzja nie będzie miała zdecydowanego końca - jak "Movement" New Order. Jeśli mówimy o świecie sztuki - chyba nikt inny w historii muzyki nie napisał zaraz po sobie dwóch tak głębokich albumów - "Closer" Joy Division będący ostatnim pożegnaniem kogoś, kto jest świadom swojej śmierci w niedługim czasie oraz "Movement" New Order, który jako jedyny stał się zbiorem najprawdziwszych muzycznych trenów dla zmarłego towarzysza. Pomimo pewnych usterek technicznych związanych z produkcją, dla każdego konesera niebanalnej oraz nieschematycznej muzyki która aż kipi prawdziwymi emocjami - jest perełką, jaką powinien koniecznie mieć. Zwłaszcza w zimowe dni, gdy kończy się stary rok i czas go podsumować.

Adam Pawłowski
23.12.2011 r.

Duran Duran - All You Need Is Now

31 odsłon

Duran Duran - All You Need Is Now
2011 - Tape Modern/Mystic

01. All You Need Is Now
02. Blame The Machines
03. Being Followed
04. Leave A Light On
05. Safe (In The Heat Of The Moment)
06. Girl Panic!
07. A Diamond In The Mind
08. The Man Who Stole A Leopard
09. Other People's Lives
10. Mediterranea
11. Too Bad You're So Beautiful
12. Runway Runaway
13. Return To Now
14. Before The Rain

Duran Duran to jedna z tych gwiazd lat 80., która niemal nieprzerwanie działa na rynku muzycznym do dzisiaj. Nie licząc kilku krótkich przerw i załamań kariery, kiedy muzycy mieli dość siebie i zespołu, Simon Le Bon wraz z kolegami próbuje cały czas utrzymać się w show-biznesie i robi to dosyć skutecznie. Na początku lat 80. Duran Duran był megagwiazdą. Reakcje fanów na koncertach przypominały niemal "bitlemanię" a Depeche Mode mógł grać na nich rolę supportu. Popularność Duranów zaczęła słabnąć w połowie lat 80.. Grupa konksekwentnie nagrywała jednak kolejne płyty. Konsekwencja została nagrodzona w 1993 roku, kiedy Durani nagrali krążek pt. "Duran Duran (The Wedding Album)" i wylansowali z niego dwa wielkie przeboje: "Ordinary World" i "Come Undone". Przez chwilę grupa znów świeciła dawnym blaskiem.

Następne wydawnictwa przechodziły jednak bez echa. Mimo że Duran Duran próbowali różnych sposobów, by dotrzeć do nowych odbiorców. Unowocześniali brzmienie, nagrali płytę z coverami - "Thank You", 1995 - a nawet zaprosili do produkcji albumu "Red Carpet Massacre" (2007) modnych gigantów współczesnego popu - Timbalanda i Justina Timbarlake'a. Nic z tego. Grupa wylansowała wprawdzie kilka drobniejszych przebojów, ale nie udało się dotrzeć do młodzieży i pozyskać nowych fanów. Starzy fani natomiast wyrośli ze słuchania takiej muzyki, zajmując się raczej zarabianiem pieniędzy i niańczeniem dzieci. Owszem, można było czasami posłuchać Duran Duran, ale nikogo nie interesowały nowe płyty, jedynie składanki z największymi przebojami.

Ale Duran Duran nie dali za wygraną. Mimo że panowie dobijają dzisiaj 50-tki, postanowili nagrać płytę, która dotrze do "starszej młodzieży". Czyli ludzi, którzy wychowywali się na muzyce Duran Duran w latach 80. No bo nie oszukujmy się, przeboje z lat 80. są bardzo fajne, ale ile można ich słuchać? W końcu wszystko może się znudzić. Płyta "All You Need Is Now" wychodzi naprzeciw tym zapotrzebowaniom przynosząc muzyką dokładnie w takim klimacie jak na "Rio". Jest tutaj wszystko to, za co kochaliśmy Duranów. Są ckliwe "noworomantyczne" balladki w stylu "The Chauffeur" ("Leave A Light On", "Mediterranea"), są dynamiczne przeboje w stylu "Hungry Like The Wolf" ("Girl Panic!"). Wszystko podane jest w syntezatorowo-noworomantycznym sosie charakterystycznym dla wczesnych 80's. Produkcja płyty również nie budzi zastrzeżeń. Markowi Ronsonowi udało się doskonale oddać ducha wczesnych wydawnictw Duran Duran, choć bez popadania w archaiczność. Serce raduje się słuchając tego albumu. Niestety, dzisiaj już wiemy, że mimo iż płyta zebrała dobre recenzje, nie odniosła wielkiego sukcesu komercyjnego. Wiadomo - młodych przekonać nie mogła. Bo to ewidentny staroć. Niestety "starszej młodzieży" widać jest zbyt mało, by wywindować Duran Duran choć do średniej popularności. Mimo że chociażby radiowa Trójka mocno lansowała dwa utwory z nowego wydawnictwa - tytułowy "All You Need Is Now" oraz dynamiczny "Girl Panic!" nie odniosły sukcesu. Pierwszy utwór ledwo wszedł do trzydziestki Listy Przebojów Trójki i szybko spadł, drugi nie dotarł nawet do trzydziestki. Smutne, ale widać "starsza młodzież" ma coraz słabsze oddziaływanie i nawet tak konserwatywne (muzycznie) medium jak Trójka ma swoich nowych bohaterów.

Warto odnotować jeszcze, że płyta "All You Need Is Now" najpierw ukazała się w grudniu 2010 r. w skróconej wersji cyfrowej na iTunes a dopiero w lutym 2011 w wersji fizycznej (CD i LP). [8/10]

Andrzej Korasiewicz
16.09.2011 r.

Blancmange - Blanc Burn

30 odsłon
Blancmange - Blanc Burn
2011 Proper Records
 
1. By the Bus Stop @ Woolies
2. Drive Me
3. Ultraviolent
4. The Western
5. Radio Therapy
6. Probably Nothing
7. I'm Having A Coffee
8. Don't Let These Days
9. WDYF
10. Don't Forget Your Teeth
11. Starfucker
 
Fala retro zalewa rynek muzyczny. Nie dość, że młodzi  - Junior Boys, Cut Copy - próbują od kilku lat nawiązać do brzmień 80's, to wracają również starzy. Czasami powroty są bardzo zaskakujące. Tak było w przypadku Red Box i tak jest z reaktywacją duetu Blancmange. Pisałem o nim na łamach AP jakiś czas temu w ramach wspomnień o grupach zapomnianych i nawet przez myśl nie przyszło mi, że Blancmange wróci. W latach 80. Blancmange pozostawili po sobie trzy płyty i kilka umiarkowanych przebojów. Na pewno jednak byli jednym z bardziej interesujących projektów kojarzonych z estetyką new romantic. Co jednak skłoniło panów do nagrania po 26 latach przerwy nowej płyty? Nie mam pojęcia. Możliwe, że sentyment podobny do tego, jaki mają słuchacze wykopujący zapomniane płyty synth pop i new wave z lat 80.. Możliwe, że panowie usłyszeli Junior Boys i stwierdzili - "Kurcze, przecież my to graliśmy już 30 lat temu".
 
Co przynosi nowa produkcja Blancmange? Na pewno brzmienie jest unowocześnione. Przeciwnie niż na najnowszej płycie Duran Duran, nie jest to powrót do klimatu z pierwszej połowy lat 80., ale próba kontynuacji własnej twórczości zatrzymanej w 1985 roku. Czy udana? Mam do tego bardzo ambiwalentny stosunek. Na pewno płyta nie porywa. Tutaj nie słychać 80's. Z drugiej strony jeśli porówna się ją ze wspomnianymi już Junior Boys, to Blancmange nie ma czego się wstydzić. Jednak wątpię, żeby Brytyjczycy przekonali do siebie młodzież. Ta będzie wolała "swoich". Czy nowa muzyka Blancmange może przekonać "starszą młodzież"? To chyba bardzo indywidualna sprawa. Spotkałem się z entuzjastycznymi ocenami "Blanc Burn". Mnie płyta podoba się bardzo umiarkowanie. Denerwujące jest użycie vocodera. Niestety, ale kojarzy mi się to zawsze z Cher i to nie jest dobre skojarzenie w moim przypadku. Rozumiem, gdyby był w tym jakiś głębszy zamysł artystyczny, ale ja go nie widzę. Zabieg z vocoderem raczej wygląda mi tak: "użyjmy od czasu do czasu vocodera. Będzie fajnie". Niestety, ale nie jest fajnie.
 
Przekonujący jest numer "Drive Me", w którym czuć ducha 80's, ale nie brzmi jak ramotka. Niezrozumiała jest próba kopiowania Kraftwerk w utworze pt. "Radio Therapy". Klimat Yello czuć w "Don't Forget Your Teeth". Numer "Don't Let These Days" brzmi trochę jak future pop w stylu Assemblage 23. No i właśnie. Nowa produkcja Blancmange może spodobać się fanom 80's, którzy współcześnie odpłynęli w kierunku future popu. Bo "Blanc Burn" nie ma klimatu 80's, ale z drugiej strony brzmi archaicznie. Tylko to jest archaizm raczej w stylu lat 90.. Czy "Blanc Burn" to dobra płyta? Jestem nieco skonfundowany. Nie do końca wiem jak ocenić nowy Blancmange. Jak na rok 2011, nie spełnia moich oczekiwań. Nie jest to ani nowoczesna elektronika, ani dobra muzyka synth popowa nawiązująca do 80's. Płyta podoba mi się w stopniu bardzo średnim. Nie mam ochoty do niej wracać a kolejne próby powrotu nie kończą się entuzjastyczną weryfikacją oceny albumu. Z drugiej strony nie jest to ewidentnie zła muzyka. Może jeszcze kiedyś odkryję w niej coś, co teraz mi umyka? [6/10]
 
Andrzej Korasiewicz
16.09.2011 r.
 

A Flock of Seagulls - Listen

56 odsłon

 

A Flock of Seagulls - Listen
1983/2010 Cherry Pop

1. Wishing (If I Had A Photograph Of You) 5:34
2. Nightmares  4:39
3. Transfer Affection  5:23
4. What Am I Supposed To Do  4:13
5. Electrics  3:37
6. The Traveller  3:27
7. 2:30  1:00
8. Over The Border  5:04
9. The Fall  4:30
10. (It's Not Me) Talking  5:01

Bonus Tracks

11. Wishing (If I Had A Photograph Of You) (Extended Version)  9:13
12. Committed  5:38
13. Nightmares (12" Version)  5:05
14. Quicksand  4:44
15. Tanglimara  4:31

"Listen" to drugi krążek w dyskografii tej brytyjskiej grupy new romantic. To na nim właśnie znajdziemy największy przebój zespołu pt. "Wishing (If I Had A Photograph Of You)". Album jako drugi w kolejności (odwrotnej zresztą) został zremasterowany, uzupełniony dodatkami i wydany w zeszłym roku przez firmę Cherry Pop - oddział Cherry Red Records, który zajmuje się odświeżaniem zapomnianych perełek popu z lat 80..

"Listen" przyjęto słabiej niż debiutancki album pt. "A Flock of Seagulls". Jednak prawdę pisząc to A Flock of Seagulls nigdy nie odniósł jakiegoś wielkiego sukcesu. Najbardziej popularny był w Australii i Nowej Zelandii. Zaistniał również w USA a przecież tam grupom brytyjskim nigdy nie było łatwo się przebić (no może poza The Beatles :)). Natomiast zarówno na Wyspach Brytyjskich jak i kontynencie europejskim, grupa nie cieszyła się wielką popularnością. A Flock of Seagulls najcześciej porównywano do Duran Duran. Czy słusznie? Na pewno grupa z Liverpoolu nie miała takiego talentu do tworzenia chwytliwych przebojów jak Simone Le Bon i spółka. Z drugiej strony twórczość A Flock of Seagulls wydaje się bliższa new romantic niż twórczość Duran Duran. Lepiej też przetrwała próbę czasu. Jest nastrojowa i zawiera więcej smaczków niż bezpośredniejsze i bardziej oczywiste produkcje Duran Duran.

Album "Listen" wydaje się na pierwszy rzut ucha monotonny. Ale tak naprawdę nie jest to monotonia w sensie nudy a powolne budowanie nastroju. Płyta zaczyna się mocnym akcentem od wspominanego "Wishing (If I Had A Photograph Of You)". To utwór najbardziej przebojowy i chwytliwy. Nic dziwnego, że odniósł sukces. Następny - "Nightmares" - rozpoczyna się pulsującym rytmem, który przechodzi w łagodny, jakby mówiony, śpiew Mike'a Score'a. Rytm perkusyjny cały czas pulsuje, ale jest tłem dla opowieści snutej przez Score'a. "Transfer Affection" rozwija się niemal przez minutę spokojnym biciem perkusji elektroniczne. Wydaje się, że numer zaciął się albo jest wprawką kogoś kto sprawdza możliwości sprzętowe. Później pojawia się wokal, ale numer nie staje się dynamiczny. Mike Score śpiewa jakby cały czas raczej coś opowiadał niż faktycznie śpiewał.

"What Am I Supposed To Do" to najpierw puls basu a później rewia syntezatorów i nachodzącej na nie gitary. Wokal Score'a, mimo włożonej przez wokalistę większej energii, nadal jest cokolwiek zblazowany, co pogłębia wrażenie monotonii. A Flock of Seagulls konsekwennie wciągają jednak słuchacza w świat zagubionych dźwięków i smaczków. Od takich smaczków zaczyna się właśnie ósmy numer  pt. "Over The Border". Dalej rozwija się w soczysty, zawadiacki syntezarowy hymn - nieco patetyczny, na pewno wzniosły i noworomantyczny. Partie klawiszy kojarzą mi się z Ultravox i innym hymnem noworomantyczny - "Vienna". "Over The Border" to zagubiona perełka epoki new romantic. Równie podniośle zaczyna się kolejny song - "The Fall". Jest w tym jakiś dogłębny smutek i dół, dlatego być może ten patos i sos syntezatorowy nie wieje tandetą.

Podstawowa wersja płyty kończy się numerem "(It's Not Me) Talking", który w zamyśle miał chyba być bardziej dynamiczny, ale  wycofany i zblazowany wokal Score'a uniemożliwia rozwinięcie skrzydeł. Jednocześnie utwór utrzymuje się w nastroju, w który zostaliśmy wkręceni mniej więcej w połowie płyty. "Listen" jest albumem, któremu trzeba poświęcić uwagę a odkryjemy rejony muzyczne, które w świecie muzyki pop są zazwyczaj niedostępne. Według mnie to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika new romantic i "80's". Zaczyna się od banalnego przeboju, później jest niby monotonnie i niemal nudno, ale już na wysokości "The Traveller" zostajemy wkręceni w dziwny klimat niby synth popowy, ale zalatujący duchem Iana Curtisa. Najlepszym wyrazem tego stanu są utwory "Over The Border" i "The Fall".

Remaster z 2010 roku uzupełniają wydłużone wersje "Wishing (If I Had A Photograph Of You)" i "Nightmares" oraz trzy utwory, które znalazły się na winylowych 12'. [8.5/10]

Andrzej Korasiewicz
18.01.2011 r.

 

A Flock Of Seagulls - The Story Of A Young Heart

52 odsłon

A Flock Of Seagulls - The Story Of A Young Heart
1984/2008 Cherry Pop

1. The Story Of A Young Heart  6:06
2. Never Again (The Dancer)  5:05
3. The More You Live, The More You Love  4:10
4. European (I Wish I Was)  4:26
5. Remember David  4:06
6. Over My Head  3:55
7. Heart Of Steel  5:45
8. The End  3:34
9. Suicide Day  5:23

Bonus Tracks

10. The More You Live, The More You Love (7" Remix)  4:13
11. The More You Live, The More You Love (Full Moon Mix)  6:16
12. Lost Control (Totally)  4:12
13. Never Again (The Dancer) (7" Version)  3:45
14. Never Again (The Dancer) (12" Dance Mix)  5:17
15. Living In Heaven  5:32
16. Remember David (7" Version)  4:06

Kolejny zespół new romantic, który w Polsce przeszedł niemal bez echa a dzisiaj pamiętają o nim wyłącznie maniacy brzmienia "80's". Grupa używała, obok syntezatorów - najbardziej charakterystycznych dla new romantic, również gitar. I to właśnie połączenie dźwięku gitary i syntezatora stanowiło o wyjątkowości A Flock Of Seagulls.

Sukces A Flock Of Seagulls przyniósł przede wszystkim debiutancki album z 1982 r. pt. "A Flock of Seagulls". Zawierał m.in. przebój "I Ran (So Far Away)" oraz dziewięć innych zgrabnych numerów gitarowo-syntezarowych. Na drugiej płycie pt. "Listen" z 1983 znalazł się największy przebój zespołu pt. "Wishing (If I Had a Photograph of You)", dzięki któremu zespół do dzisiaj bywa rozpoznawalny. Utwór zdobył również umiarkowaną popularność w Polsce a nawet został wydany na winylowym singlu przez Tonpress. Sama płyta została jednak przyjęta znacznie słabiej.

"The Story of a Young Heart" jest trzecią pozycją w dyskografii A Flock Of Seagulls, wydaną już w czasach, kiedy popularność syntezatorowego popu spod znaku new romantic na Zachodzie wyraźnie słabła. Mimo to album zawierał dziewięć zwartych piosenek z singlem "The More You Live, the More You Love" na czele. Utwór zaistniał również w Polsce na LP3. Płyta trzyma poziom, ale słychać na niej schyłek możliwości kompozycyjnych w ramach tej stylistyki. Poszczególne nagrania nie wyróżniają się niczym wyjątkowym a płyta z pewnością nie jest żadnym wybitnym osiągnięciem artystycznym. Nawet jeśli ocenia się ją przez pryzmat jednej stylistyki. Album powinien się jednak sposobać tym, którzy szukają oryginalnych brzmień 80's. A Flock Of Seagulls ma wszystkie charakterystyczne elementy stylu new romantic a jednocześnie użycie gitar w dużej ilości buduje oryginalność zespołu. Oczywiście nie są to solówki gitarowe w stylu grup rockowych. Tutaj partie gitar zlewają się w jedno z syntezatorem i stanowią tło dla melodii.

"The Story Of A Young Heart" zostało wznowione w 2008 roku przez Cherry Pop. Na remasterze znajdziemy 7 bonusów - w tym aż dwie wersje hitu "The More You Live, The More You Love".  Oprócz tego jest pięć innych piosenek i remiksów, które ukazały się na winylowych singlach i maksisinglach. Bardzo wartościowe wydanie i bardzo przyjemna płyta dla wszystkich sympatyków "80's". (7/10)

Andrzej Korasiewicz
17.01.2011 r.

 

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - History of Modern

30 odsłon

 

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - History of Modern
2010 100%/Rough Trade

1.New Babies: New Toys
2.If You Want It
3.History of Modern (Part I)
4.History of Modern (Part II)
5.Sometimes
6.RFWK
7.New Holy Ground
8.The Future, the Past, and Forever After
9.Sister Mary Says
10.Pulse
11.Green
12.Bondage of Fate
13.The Right Side

Gdy w 2007 roku Orchestral Manoeuvres in the Dark wyruszyli w trasę koncertową w oryginalnym składzie grając w całości materiał z płyty "Architecture & Morality" a rok później ukazały się płyty CD i DVD z tych koncertów, wielu nie posiadało się z radości. Odżyły dawne wspomnienia i nadzieje, że OMD wraca. Na początku 2010 roku usłyszaliśmy wieści, że OMD szykuje całkiem nowy materiał, ale w starym stylu. Zacisnęliśmy kciuki i z niecierpliwością wyglądaliśmy nowej płyty. Album od kilku miesięcy jest już z nami.

Mimo tego, że na płycie usłyszymy utwór "Sister Mary Says", który powstał jeszcze w latach 80. i według relacji OMD zbyt przypominał "Enola Gay", by wtedy zostać wydany (co nadrobiono teraz), album "History of Modern", oddaje raczej klimat późnego OMD, niż tego z przełomu 70/80. Miałem naprawdę bardzo dużo dobrej woli, żeby usłyszeć w tej muzyce klimat OMD z początku kariery, ale mimo najszczerszych chęci i wielu prób przesłuchania albumu, ja tego tam nie słyszę. I tym razem jestem pewien, że to nie w wyniku mojej głuchoty, ale z tego prostego powodu, że tego klimatu tam nie ma.

"History of Modern" jest niewątpliwie płytą OMD. Na pewno nawiązuje też do historii OMD, ale to, co ja słyszę na tej płycie to klimat OMD z przełomu lat 80/90. Co jest o tyle dziwne, że nowa płyta została nagrana w oryginalnym składzie z początku lat 80. a OMD działające na przełomie lat 80. i 90. to hybrydowy twór bez Paula Humphreysa.

Nie mam pojęcia skąd się biorą opinie, że "History of Modern" nawiązuje muzycznie do przełomu lat 70/80. Płyta jest całkiem przyjemnym zbiorem przebojów w stylu lat 80. (niewątpliwie). Brzmienie piosenek jest unowocześnione. Ale nie ma tutaj tego "feelingu", który znamy z płyty debiutanckiej czy z "Organisation", nie mówiąc już o "Architecture & Morality", który pozostaje niedoścignionym wzorem dla wszystkich, którzy starają się, by synth pop otarł się o sztukę.

Nie ukrywam, że nie przepadam za "Sugar Tax" i zupełnie nie trawię "Liberatora" i "Universal". "History of Modern" jest płytą na pewno lepszą od dwóch ostatnich. Ale nie dorównuje ani "Architecture & Morality", ani nawet nie dotyka klimatu OMD z dwóch pierwszych płyt. Płyta, moim zdaniem, jest na poziomie "Sugar Tax". Zatem spodoba się tym, którzy lubią OMD z tego okresu. Dobrze, że płyta jest z nami, ale tym, którzy jeszcze jej nie słyszeli, proponuję podejść do niej z lekkim dystansem i nie spodziewać się czegoś na miarę "Enola Gay", "Electricity" czy "Souvenir". [7/10]

Andrzej Korasiewicz
14.01.2011 r.

Red Box - Plenty

33 odsłon

 

Red Box - Plenty
2010 Cherry Red Records

1. Stay (03:49)
2. Hurricane (04:19)
3. Without (04:22)
4. Plenty (03:31)
5. The Sign (04:11)
6. Brighter Blue (03:39)
7. I've Been Thinking Of You (3:28)
8. Don't Let Go (03:53)
9. Say What's In Your Head (04:08)
10. It's True (02:57)
11. Sacred Wall (03:48)
12. Let It Rain (05:07)
13. Green (03:16)
14. Never Let It Be Said (04:14)

To było wielkie zaskoczenie, gdy kilka miesięcy temu, niespodziewanie wypłynął news o nowej płycie Red Box. Brytyjska efemeryda pod wodzą Simona Toulsona-Clarke'a wydawała się jedynie wspaniałym wspomnieniem z dzieciństwa. Jeszcze nie dawno najbardziej znana płyta Red Box "The Circle & The Square" była rarytasem, od dawna niedostępnym na CD i poszukiwanym przez garstkę maniaków. Gdy ponad dwa lata temu ukazało się wznowienie "The Circle & The Square" wydawało się to zwieńczeniem marzeń. Nikt wtedy nie sądził, że to tylko przygrywka, bo czeka nas nowy, wydany po 20 latach przerwy, album Red Box.

To zaledwie trzecia płyta w karierze Red Box. Oprócz wspomnianego "The Circle & The Square" z 1986 roku, grupa wydała jeszcze płytę "Motive" w 1990 roku i zaprzestała działalności. Simon Toulson-Clarke wspomina w wywiadzie dla "Teraz Rocka", że czuł wtedy, iż to nie koniec Red Box, ale nie miał kompletnie pojęcia, kiedy zespół odrodzi się. Wiedział tylko, że przyszedł czas na zakończenie działalności, a później nawet w ogóle wycofanie się z show-biznesu.

Nowa płyta Red Box to tak naprawdę nie do końca jest taki Red Box, jaki kojarzymy z utworu "Chenko" czy przeboju "For America". Już druga płyta "Motive" z 1990 roku była inna od "The Circle & The Square", mniej "plemienna" i mniej przebojowa. "Plenty" to kontynuacja tych bardziej spokojnych i kameralnych partii "Motive". Ze starego składu Red Box pozostał jedynie Simon Toulson-Clarke. I o zespole należałoby raczej napisać, że to projekt solowy Toulsona-Clarke'a wraz z towarzyszącymi mu muzykami. Poza nim w składzie nie ma nikogo, kto brał udział w nagrywaniu "The Circle & The Square" i "Motive".

Jaka jest muzyka Red Box dzisiaj? "Plenty" to zbiór bardzo spokojnych, balladowych nagrań pop, które brzmią niemal jak utwory akustyczne. Delikatny fortepian, nastrojowe partie smyczek, leniwy rytm no i rozmarzony głos Toulsona-Clarke'a, który jako jedyny jest łącznikiem między starym Red Box a nowym. "Plenty" jest jednak logiczną kontynuacją drogi Red Box. "The Circle & The Square" to przebojowy, "plemienny" pop z indiańskimi zaśpiewami, "Motive" był juz zwykłym popem w stylu lat 80., ale bardziej klimatycznym i nie pozbawionym całkiem przebojowości ("Train'). "Plenty" jest całkowicie nieprzebojowy, kameralny i uduchowiony.

Ewolucja muzyczna Red Box jest trochę podobna do ewolucji Talk Talk. Z tą różnicą, że Talk Talk nie miał dwudziestoletniej przerwy w aktywności i to, co wydał Mark Hollis 20 lat temu było bardziej surowe, mniej popowe i bardziej nowatorskie. Twórczość Red Box pozostaje w granicach muzyki pop. Choć jest to pop z wysokiej półki albo inaczej pisząc: dla zgredów. Mimo ewidentnego braku oznak przebojowości z "Plenty" udało się wyciąć magikom z Trójki utwór "The Sign", który stał się w Trójce (dla mnie niespodziewanie) przebojem i to sporym (cztery razy numer jeden na liście Trójki). I w ten sposób również powracamy do lat 80., kiedy prezenterzy radiowi lansowali utwory, które im się podobały, a które niekoniecznie były wydane na singlu (z "Plenty" na singiel wybrano utwór "Hurricane").

To wszystko pozostawia u mnie mieszane uczucia. Podejrzewam, że gdyby taką płytę jak "Plenty" nagrał jakiś debiutant, nie zwróciłbym w ogóle na nią uwagi. Tutaj jednak mam do czynienia ze znaną marką i z wokalistą, który przywołuje we mnie pozytywne skojarzenia. W przypadku nowej płyty Red Box działa więc coś, co można nazwać sentymentalizmem. A może jednak się mylę? Może ta płyta jest dobra niezależnie od mojego sentymentalizmu? Najlepiej przekonajcie się sami. Ja tylko mogę napisać, że cieszę się z tej płyty. I cieszę się, że zespół zapowiada reedycję albumu "Motive". Już zacieram ręce z zadowolenia i w oczekiwaniu :). [8/10]

Andrzej Korasiewicz
12.01.2011 r.

Talk Talk - Spirit Of Eden

20 odsłon

Talk Talk - Spirit Of Eden
1988 EMI

1   The Rainbow 
2   Eden 
3   Desire   
4   Inheritance   
5   I Believe In You 
6   Wealth 

Tej płyty właściwie nie powinno tu być. Nie mieści się ona w kategoriach synth-popu, ani nawet popu. Miano 'chamber pop' (pop kameralny), jakim określano poprzednią płytę Talk Talk, "The Colour of Spring", także przestało tu pasować. Zespół Marka Hollisa wykonał siedmiomilowy krok, porzucając syntezatory na rzecz czegoś zupełnie pionierskiego. Czegoś, co w roku 1988 nie miało racji bytu, przez co zakończyła się współpraca zespołu z konglomeratem EMI. Czegoś, co z perspektywy czasu miało bezpośredni wpływ na pojawienie się bardziej współczesnych, emocjonalnych odłamów progresywnego rocka, takich jak shoegaze czy post-rock. 

"Spirit of Eden" poraża swoim spokojem. Wcześniej Talk Talk oscylowało gdzieś pomiędzy subtelnością a mocniejszym uderzeniem, nie raz podkreślanym podniesionym do poziomu krzyku głosem Hollisa. Tymczasem teraz jest zupełnie inaczej. Ów spokój to stoicyzm w ogrodzie botanicznym wiosenną porą, gdzie feria barw i zapachów wtóruje zadumie i medytacji. Zespołowi towarzyszy zastęp muzyków, z których każdy oddał tym kompozycjom pojedyńcze dźwięki o wielkim znaczeniu. Poukładane w instrumentalne, akustyczne pasaże stanowią o tym drugim obliczu popularnego zespołu, intymnym, zachwycającym i absolutnie ponadczasowym. 

Sukces tej płyty należy rozumieć nie dosłownie. Pod względem komercyjnym była porażką. Natomiast pod względem uznania krytyki i fanów, plasuje się gdzieś na szczycie najważniejszych albumów dekady. Duża w tym zasługa Tima Friese-Greene'a, który wyraźniej niż wcześniej objął ster kompozycji i produkcji. Największy paradoks tego albumu polega na tym, że dopiero po latach szersza publiczność doceniła jego wartość, długo po wycofaniu się Hollisa z życia twórczego. Wielka szkoda, ale może właśnie to stanowi o jego wyjątkowości i fenomenie. Polecam absolutnie każdemu zwolennikowi dobrej muzyki. [8/10]

Jakub Oślak
25.12.2010 r.

Alphaville - Forever Young

31 odsłon

Alphaville - Forever Young
1984 Warner Music Group

01. A Victory Of Love            
02. Summer In Berlin          
03. Big In Japan          
04. To Germany With Love     
05. Fallen Angel          
06. Forever Young         
07. In The Mood         
08. Sounds Like A Melody             
09. Lies                         
10. The Jet Set

Lata 80-te nie bez powodu nazywane są złotą dekadą. To czas eksplozji nowych zespołów, nowych dźwięków i wielu młodych talentów. To okres rewolucji na bardzo wielu płaszczyznach kultury i pop-kultury. Pod strzechy zawitało MTV, kasety video i nowy wynalazek - płyta kompaktowa. To czas "elektronifikacji" życia, także muzyki, gdzie syntezatory i klawisze stały się obowiązkowym elementem brzmienia zespołów. To czas w którym do głosu doszła młodzież, mająca dosyć stetryczałych i depresyjnych zespołów rockowych z lat 70'tych. To czas nowej fali, której dzieckiem były m.in. styl new romantic i synth-pop. 

Nowa fala i new romantic miały swoje źródło w Wielkiej Brytanii, aczkolwiek przeniosły się także na resztę Europy. W Niemczech, jako pokłosie Neue Deutsche Welle, zrodziło się Alphaville - trio z Monastyru, którym przewodził charyzmatyczny, utalentowany, obdarzony niecodziennym głosem młodzieniec o piorunującej fryzurze i wystających zębach, Marian Gold. Ich debiut przypadł na rok 1984, kiedy to eksplodował nowy pop i nowa estetyka muzyki, do której musieli przystosować się wszyscy. Ze świeżą białą kartą, z głową pełną pomysłów, niemiecka trójka nagrała płytę-symbol popu tamtych lat - "Forever Young". 

Nie uwierzę, jeśli ktokolwiek z czytających ten tekst stwierdzi, że nigdy nie słyszał pochodzącej z tego albumu przepięknej tytułowej ballady. Ów wyciskacz łez, a także bardziej dynamiczny "Big in Japan", to wizytówka Alphaville. Futurystyczna melanholia, niespełniona miłość, dramatyczny patos, przestrzenne aranże i na wskroś syntetyczne melodie - tak to właśnie miało brzmieć. To zaprzeczenie bezduszności muzyki elektronicznej, to przesadna wręcz teatralność uczuć weń włożonych, to wreszcie porywające ciało do tańca i wyobraźnię do wspomnień dźwiękowe pocztówki z przeszłości. Lepszej i szczęśliwszej pod względem muzycznym. 

Ale "Forever Young" nie kończy się na dwóch singlach. Dużo tracą ci, którzy zawężają znajomość niemieckiej formacji tylko do tych przebojów. Poniższy album od nich pęka. Powtórzę swój slogan - każdy z tych utworów nadaje się na singla, na potencjalny hit. Na dodatek, owe hity z satelity tworzą razem cudownie spójną płytę, bez jakichkolwiek bonusów. Sprawdźcie stonowane "Summer in Berlin" czy radosne "Fallen Angel". Sprawdzcie mniej klasyczne single - przesłodzony "The Jet Set" i melodramatyczny "Sounds Like a Melody". Kto wie, ilu z Was obudzi dzięki nim dawno uśpione wspomnienia, a jednocześnie ilu odnajdzie tu swoją nową prawdę objawioną. 

Siła "Forever Young" to nie sentyment, ale witalność i spójność. Przyznam otwarcie - w tamtych czasach znałem tą płytę jedynie z okładki świecącej na wystawie pewnej warszawskiej księgarni. Potem przyszła kaseta kupiona na dyżurnym "ruskim" bazarze. Potem CD, wcale nie najlepszej jakości. Gdy dziś słucham tego materiału z ipoda, zachwyca mnie jego świeżość. To nie brzmi jak typowy złoty przebój lat 80-tych; to wciąż zachwyca swoim zapachem, jakby zostało wydane wczoraj. Ta płyta to spełnienie ponadczasowych 'electric dreams', jakie drzemią w każdym pokoleniu. Zachęcam wszystkich, chociaż wiem, że nie wszystkim się spodoba. [10/10]

Jakub Oślak
25.11.2010 r.

Depeche Mode - Tour Of The Universe: Live In Barcelona [BLU-RAY]

42 odsłon

 

Depeche Mode - Tour Of The Universe: Live In Barcelona [BLU-RAY]
2010 Mute 

- Blu-ray 1 -

01 :: Intro
02 :: In Chains
03 :: Wrong
04 :: Hole To Feed
05 :: Walking In My Shoes
06 :: Its No Good
07 :: A Question Of Time
08 :: Precious
09 :: Fly On The Windscreen
10 :: Jezebel
11 :: Home
12 :: Come Back
13 :: Policy Of Truth
14 :: In Your Room
15 :: I Feel You
16 :: Enjoy The Silence
17 :: Never Let Me Down Again
18 :: Dressed In Black
19 :: Stripped
20 :: Behind The Wheel
21 :: Personal Jesus
22 :: Waiting For The Night

Bonusowe utwory:
01 :: World In My Eyes
02 :: Sister Of Night
03 :: Miles Away / The Truth Is
04 :: One Caress

- Blu-ray 2 -

Tour Of The Universe / Projekcje:
01 :: In Chains
02 :: Walking In My Shoes
03 :: Precious
04 :: Come Back
05 :: Policy Of Truth
06 :: Enjoy The Silence
07 :: Personal Jesus

Tour Of The Universe / Próby:
01 :: Wrong
02 :: Walking In My Shoes

Bonusowe utwory:
01 :: Insight
02 :: Hole To Feed
03 :: Behind The Wheel
04 :: Never Let Me Down Again

Sounds Of The Universe - Teledyski:
01 :: Wrong
02 :: Peace
03 :: Hole To Feed
04 :: Fragile Tension

Już od kilku miesięcy czekałem na to wydawnictwo. W końcu miało to być pierwsze blu-ray w historii Depeche Mode. Spodziewałem się mocnego uderzenia. Niestety, to co zobaczyłem i przede wszystkim usłyszałem po włożeniu płyty do odtwarzacza blu-ray spowodował wielki zawód. Wprawdzie początkowo obraz wydawał się rzeczywiście bardzo dobry, ale to co zdruzgotało moje oczekiwania był dźwięk. Zero dynamiki, zero selekcji instrumentów, prawie brak efektu surround - mimo że dźwięk DTS HD Master Audio - brak basów, brak kopa. Wszystko brzmi płasko jakby nagrywane na Grundigu. Wrażenie takie, jakby się stało od sceny kilkaset metrów albo jakby wszystko leciało z centralnego głośnika. Tragedia. Z czasem również zacząłem mieć zastrzeżenia do oglądanego obrazu. Może nie tyle do jego jakości, co do sposobu filmowania. Nawet jeśli niektóre ujęcia są interesujące, to dominującą metodą filmowania jest daleki plan. Co zwłaszcza w przypadku płyty blu-ray daje do zastanowienia nad sensem zakupu płyty w wysokiej rozdzielczośći. Wygląda to trochę jak filmowany z tłumu bootleg. Ujęcia, na których na pierwszym planie są wyciągnięte ręce publicznośći - efekt jakby się stało w tym tłumie - a scena jest daleko w oddali są niestety częste. To jednak oczywiście jest kwestia gustu. Może niektórych przekona ten zabieg, nie wiem czy można go nazwać artystycznym. Jednak bezapelacyjnie skopany jest dźwięk. Może na płytach CD tego nie słychać - nie wiem, bo posiadam jedynie wersje blu-ray - ale w wersji surround brzmi to jak zwykłe stereo i do tego dosyć kiepskie. Czasami wręcz brzmi jak mono i jedyny efekt surround, jaki można zaobserwować, jest w przerwach utworów, kiedy pojawiają się oklaski publicznośći. Same utwory brzmią jednak strasznie płasko i bez wyrazu. Zresztą również sam koncert jest jakiś taki bez jaj. Zestaw utworów niespodzianką nie jest, bo wiadomo co grali na tej trasie. Jednak w porównaniu chociażby do koncertów w Łodzi jest bardzo ubogo. Wprawdzie publiki jest tłum, ale nie ma ani takiego szaleństwa jak w Łodzi, ani takich akcji jak zorganizowali polscy fani (np. ta z balonikami).

Wiele do życzenia pozostawiają też dodatki na drugiej płycie. Poza klipami, tak naprawdę nie ma niczego ciekawego. To znowu może zainteresować tylko fanatycznych fanów DM. Do tego karygodny jest brak polskich napisów, w sytuacji kiedy są napisy... węgierskie i czeskie. A przecież, przy całym szacunku dla Czechów i Węgrów, Polaków żyje więcej niż Czechów i Węgrów razem wziętych. Kompletnie niezrozumiały zabieg ze strony wydawcy i dodatkowy minus dla wydawnictwa.

Jeśli nie jesteś, drogi Czytelniku, fanatycznym fanem Depeche Mode, to radzę głęboko zastanowić się nad zakupem płyty. Fani oczywiście i tak kupią tę pozycję, ale jeśli ktoś chce dzięki temu wydawnictwu zapoznać się z koncertowym obliczem Depeche Mode to serdecznie odradzam. Lepiej niech sięgnie po wcześniej wydawnictwa DVD - "Devotional", "One Night in Paris" a nawet "Live in Milan". Ten ostatni zresztą ma moim zdaniem jak na razie najlepszą jakość dźwięki surround. Wprawdzie do obrazu też można mieć zastrzeżenia... [4/10]

Andrzej Korasiewicz
11.11.2010 r.

The The - Mind Bomb

37 odsłon

The The - Mind Bomb
1989 Epic

01. Good Morning Beautiful
02. Armageddon Days Are Here (Again)
03. The Violence Of Truth
04. Kingdom Of Rain
05. The Beat (en) Generation
06. August & September
07. Gravitate To Me
08. Beyond Love

The The - czyli zespół, którego płyty trudno znaleźć w serwisach aukcyjnych, bo po wpisaniu frazy "the the" wyskakują wszystkie grupy, których nazwa rozpoczyna się od "The" ;). Trudno znaleźć w zalewie "the beatles" i "the who" właściwe The The. Czyli od początku nie jest łatwo. A jeszcze trudniej znaleźć w internecie jakieś informacje o grupie w języku polskim. Tak naprawdę nie ma niemal nic. Zresztą nawet w języku angielskim nie jest łatwo.

Cały czas piszę o The The jak o grupie i zespole. W rzeczywistości The The to raczej projekt jednego człowieka - Matta Johnsona - który zaprasza na swoje kolejne płyty różnych muzyków. Ten tajemniczy jegomość zaczynał swoją działalność muzyczną od współpracy z legendarną wytwórnią 4AD. Jego debiutancka płyta pt. "Burning Blue Soul" ukazała się w 1981 roku nakładem 4AD i w niczym nie przypominała późniejszych dokonań Matta. Znalazła się na nim w pełni eksperymentalna muzyka, którą można od biedy zakwalifikować jako psychodeliczny postpunk. Nie ma tam melodii i piosenek. Jest ciężko, mrocznie i posępnie. Płyta zresztą nie ukazała się pod szyldem The The, tylko jako Matt Johnson. Dopiero wznowienie z 1993 roku podpisano The The. Ale wtedy już marka The The była przez niektórych kojarzona. Bo Matt Johnson miał swoje pięć minut na rynku muzycznym właśnie na przełomie lat 80. i 90. i właśnie dzięki płycie "Mind Bomb".

Po mrocznym "Burning Blue Soul" przyszła kolej na "Soul Mining" (1983), "Infected" (1986) i wreszcie "Mind Bomb" (1989). Twórczość Matta Johnsona ewoluowała w kierunku muzyki postalternatywnej, popowej. Jeśli czasami nie wiadomo muzykę jakich wykonawców można określać mianem "alternatywnego popu", to ja tak nazywam właśnie twórczość Matta Johnsona. A krytycy do tego określenia dorzucają jeszcze art pop i progressive pop. Bo zaiste The The z lat 80. wspięło się na wyżyny sztuki pop i sprawiło, że muzyka pop otarła się o sztukę właśnie. A płyta "Mind Bomb" to zwieńczenie tej drogi i największe osiągnięcie artystyczne Matta Johnsona a jednocześnie największy sukces komercyjny.

Już płyty "Soul Mining" i "Infected" świadczyły o olbrzymim talencie Matta Johnsona. Oba albumy przynosiły inteligentną muzykę pop, ocierającą się o klimaty alternatywne. Na "Mind Bomb" Matt Johnson doprowadza swój kunszt do perfekcji. Zresztą już fakt kogo udało się zaprosić do nagrania albumu wiele mówi. Podstawowym członkiem grupy The The podczas nagrywania albumu był Johnny Marr (ex-The Smiths), który grał na gitarze oraz harmonijce. W utworze "Kingdom of Rain" zaśpiewała, będąca wówczas na fali wznoszącej, Sinead O'Connor. Oprócz tych dwóch nazwisk w nagrywaniu płyty wzięła udział cała plejada muzykó, któzy grali na takich instrumentach jak: Klarnet, obój, skrzypce, flugelhorn, fortepian, saksofon i wiele innych. Johny Marr nie tylko grał, ale był rónież współautorem jednego z utworów ("Gravitate to Me").

Z płyty uderza wielka staranność produkcji. Czuć tutaj dużo pietyzmu, który włożono w nagranie. Wszystko zaczyna się od arabskich zawodzeń muezzina, które przechodzą w "Good Mornign Beautiful". Wcześniej nie napisałem, że Matt Johnson śpiewa w specyficzny sposób. O ile można nazwać to śpiewem. Jest w tym coś z Toma Waitsa, choć wokal Matta nie jest tak drapieżny i pijacki. Matt Johnson jest bardziej elegancki. Trochę takie skrzyżowanie Toma Waitsa i Bryana Ferry.

Następny utwór - "Armageddon Days Are Here (Again)" ukazał się również na singlu i w Polsce został wylansowany w radiowej Trójce na największy "przebój" The The (doszedł do 5. miejsca LP3), choć trudno nazwać to klasycznym przebojem. Jest to zresztą jedna z najlepszych piosenek na płycie. Swego czasu słuchałem tego na okrągło. Numer 4 - "Kingdom Of Rain" - to duet z Sinead O'Connor, który również zainstniał w radiowej LP3. Podobnie jak "The Beat (en) Generation", który z kolei odniósł największy sukces w zachodnich listach przebojów (w Wielkiej Brytanii doszedł do 18 miejsca).

Trudno jednak ten album rozpatrywać w kategorii zbioru przebojów. Bo tak naprawdę utwory, zgromadzone na "Mind Bomb", przebojowe, w takim rozumieniu tego słowa, jak je rozumiemy włączając komercyjne rozgłośnie radiowe, nie są. "Mind Bomb" to płyta-majstersztyk. Lekko mroczny klimat miesza się tutaj z elegancją; alternatywny brud ze znakomitą produkcją; bogactwo instrumentów z prostotą wokalu Johnsona; ambitne i wyszukane poszukiwania muzyczne z popem; smaczki i ozdobniki z

I jedyny zarzut jaki można mieć do tej płyty to to, że jest za krótka. Trwa 46 minut, ale wydaje się to stanowczo za mało. Tej muzyki chciałoby się słuchać i słuchać. Matt Johnson wzniósł się na tym albumie na wyżyny. Szkoda, że płyta jest tak naprawdę dzisiaj całkowicie zapomniana. Bo jeśli można mówić o inteligentnej muzyce pop to jest nią właśnie album "Mind Bomb". A jeśli ktoś za muzykę "alternatywną" uznaje Interpol czy Editors, niech posłucha The The. Matt Johnson to prawdziwy mistrz, od którego współczesne gwiazdki "indie" powinny się uczyć jak łączyć niezależne granie z melodiami i jak tworzyć przy tym muzyczne perełki. [10/10]

Andrzej Korasiewicz
26.10.2010

 

 

Section 25 - Always Now

22 odsłon

Section 25 - Always Now
1981 Factory

01. Friendly Fires
02. Dirty Disco
03. C.P.
04. Loose Talk
05. Inside Out
06. Melt Close
07. Hit
08. Babies In The Bardo
09. Be Brave
10. New Horizon

1 marca 2010 r. zmarł Lawrence John Cassidy. Recenzję dedykuję Jemu oraz Jego bezkompromisowemu podejściu do Muzyki.

Manchester i klimat Sztuki tam tworzonej zawsze był dla mnie jedną z największych inspiracji. Stamtąd właśnie wywodzi się Joy Division i New Order, Stone Roses, czy Moby. Oprócz wielu międzynarodowych sław pochodzących z tego miasta, są również zespoły mniej znane, a które z pewnością miały spory wpływ na współczesną muzykę. Section 25, bo o nim mowa - jest bardzo ciekawą, ale mało znaną w Polsce grupą. Zespół był zresztą bardziej artystycznym eksperymentem, aniżeli "maszynką do pisania przebojów pop dla mas".

"Friendly Fires" otwierający album można porównać z "Incubation" Joy Division z dodanym wokalem. Podobieństwa utworów Joy Division i Section 25 wynikają z faktu bardzo bliskiej przyjaźni muzyków obu zespołów, a także podobnego kierunku rozwoju ich grup. Niestety, ale ta piosenka nie przekonuje mnie.

"Dirty Disco" - producentem tego kawałka był Ian Curtis, w odróżnieniu od reszty płyty, którą wyprodukował Martin Hannett. Hannett w początkowym okresie istnienia Sectio 25 pełnił także obowiązki ich managera i promotora. Linia basu oraz perkusji brzmi niczym krzyżowka "Heart And Soul" z "Glass" Joy Division. Dodatkowo transowa gitara grająca proste funkcje i schowana głęboko w tle, plus monotonny wokal... Na koncertach był to jeden z bardziej znanych numerów Section 25, często grany także z Joy Division podczas wspólnych jam sessions. Nawet po tylu latach brzmi dość intrygująco, całkiem awangardowo, zaś w czasie gdy powstał - z pewnością zaliczano go do nowoczesnej muzyki.

"C.P." - bardzo ciekawy instrumental, gdzie bas pełni rolę gitary prowadzącej, zaś gitara traktowana jest różnymi efektami przestrzennymi w sposób, jaki znamy chociażby z "Exercise One" Joy Division.

"Loose Talk" - pierwsze skojarzenie: ponownie "Joy Division", perkusja niczym w "Glass"! Gitara kontynuuje temat z poprzedniego utworu, linia basu bardzo przypomina to, co robił z nim Peter Hook. Niestety, ten kawałek jest zbyt wtórny, aby mógł mi się podobać...

"Inside Out" - tajemniczy nastrój kreowany od samego początku... Niczym z  podziemnego klubu jazzowego, gdzie odbywa się impreza podejrzanych typków w mglistą manchesterską noc... Jeden z moich zdecydowanych faworytów na "Always Now". Utwory instrumentalne były mocną stroną Section 25. Wiodący bas i "mechaniczna" perkusja, gitara traktowana wieloma efektami uprzestrzenniającymi jej brzmienie - znaki firmowe "Inside Out" i naprawdę warto go wysłuchać!

"Melt Close" - kolejny ciekawy utwór z intrem przypominającym trochę nagrany wiele lat potem "Come As You Are" Nirvany. Typowe dla produkcji Hannetta "klaustrofobiczne" brzmienie, potęguje monotonny wokal. Tutaj perkusja pokazuje, jak ważną i pierwotną "siłą napędową" jest w każdym stylu muzycznym.

W historii rock'n'rolla wiele zespołów pisało kawałki autoironiczne, pastiszowe lub szydercze wobec niektórych osób i środowisk. Tak też jest z "Hit" Section 25. Jeżeli słuchacze spodziewają się pop-hitu porównywalnego z "Love Will Tear Us Apart" Joy Division, to mają jego dokładną odwrotność. Powolne tempo, wręcz depresyjny klimat, przypominający wycieczkę po wyniszczonych i nieczynnych od lat industrialnych pustyniach... Zdecydowanie - jedna z ciekawszych "perełek" na albumie, mimo całej przewrotności tytułu, sugerującego coś zgoła innego...

"Babies In The Bardo" - tego kawałka nigdy nie rozumiałem, zawsze wydawał mi się bardzo nijaki... Praktyka pokazała, że na monotonnej linii basu można pisać prawdziwe hity - np. "Transmission" Joy Division - a tutaj niestety nic ciekawego nie dzieje się przez ponad 5 minut...

"Be Brave" - perkusja podobna do "Leaders Of Men", ale cała piosenka opiera się na zupełnie innej koncepcji. To już nie jest wczesno - punkowe brzmienie grupy Warsaw, z której wzięło się Joy Division, ale autorski pomysł muzyków Section 25, oparty na schemacie perkusyjnym bardzo podobnym do swoich znacznie bardziej znanych kolegów.

Nic nie wskazuje na to, że po "Be Brave" nastąpi prawdziwy hit, podsumowanie "Always Now" - piosenka "New Horizon"... Nakręcono nawet teledysk idealnie oddający klimat utworu. Początek klipu to świat opustoszały, świat bez ludzi, z resztką żyjących zwierząt, jakimiś wrakami i pozostałościami cywilizacji... Jakby po Apokalipsie lub po wojnie atomowej wyniszczającej wszystko. Potem scena zespołu grającego w swojej sali prób, jakże typowa dla wczesno-falowych grup... Wokalista i basista śpiewający, czy raczej - melorecytujący, tekst z rezygnacją postawiony został na tle "siły napędowej" w postaci perkusji oraz dogrywającej minimalistyczne "smaczki" gitary. Naprawdę doskonałym pomysłem było stworzenie teledysku do "New Horizon". W swoim gatunku z pewnością jest muzycznym skarbem, z którym warto się zapoznać.

Podsumowanie: od czasu gdy poznałem całą twórczość Joy Division i "nowej fali", nie jestem już zbuntowanym nastolatkiem rozpoczynającym karierę muzyczną. Od tamtej pory minęło już dobrych kilkanaście lat i z zupełnie innej perspektywy oceniam moje młodzieńcze fascynacje. Do winyli Section 25 wróciłem po latach... Słynne "manchesterskie brzmienie" wzbudzające wiele kontrowersji wśród producentów muzycznych - nadal potrafi porwać swoim "imponującym chłodem". Technika realizacji dźwięku oraz sama muzyka poszła jednak bardzo naprzód i omawiany przeze mnie materiał należałoby potraktować raczej archiwalnie, niż bałwochwalczo zachwycać się "eightiees". Oczywiście - z całym szacunkiem dla dorobku omawianej grupy, wraz z jej wpływem na nowoczesne brzmienia dnia dzisiejszego. W odróżnieniu od innych krajów, w Polsce mamy stanowczo za dużo "zahibernowanych" zespołów-potworków "falowych", które kreują się na "legendy lat '80", czym usprawiedliwiają własny twórczy marazm. Brak im motoru napędzającego brytyjską "falę" - poszukiwanie nowych brzmień i rozwiązań aranżacyjnych - i tym zasadniczo różnią się od swoich kolegów z Section 25.

Adam Pawłowski
02.06.2010 r.

Blancmange - Mange Tout (Deluxe 2 CD Edition)

34 odsłon

 

Blancmange - Mange Tout (Deluxe 2 CD Edition)
1984/2008 Edsel Records

CD 1

1. Don't Tell Me  3:32
2. Game Above My Head  3:59
3. Blind Vision  3:59
4. Time Became The Tide  4:51
5. That's Love That It Is  4:21
6. Murder  5:58
7. See The Train  2:06
8. All Things Are Nice  5:01
9. My Baby  3:57
10. The Day Before You Came  4:26
bonus cd 2008:
11. Game Above My Head (Long Version)  7:14

CD 2

1. Blind Vision (Long Version)  9:40
2. Heaven Knows Where Heaven Is  3:25
3. On Our Way To?  5:37
4. That's Love That It Is (Extended)  6:35
5. Vishnu (Full Length)  5:21
6. That's Love That It Is (Remix)  7:34
7. Vishnu (Instrumental)  4:53
8. Don't Tell Me (Extended)  6:25
9. Get Out Of That  4:26
10. Feel Me (Live Version)  6:25
11. All Things Are Nice (Version)  4:14
12. The Day Before You Came (Extended)  7:59

Druga płyta tego noworomantycznego dueut wyniosła ich na szczyt popularności w Wielkej Brytanii. Już pierwsza "Happy Families"  z 1982 r. sprawiła, że gwiazda Blancmange zajaśniała na firmamencie europejskiego new romantic. "Mange Tout" ugruntowało tę pozycję, dzięki czemu Neil Arthur i Stephen Luscombe zakosztowali chwili sławy.

"Mange Tout" przynosi kontynuację brzmienia znanego z debiutu. Mamy więc do czynienia z soczystym, syntezatorowym popem o nieprostej strukturze kompozycji. Większość utworów Blancmange to nie zgrabne i proste kompozycje w stylu Duran Duran, ale kompozycje bardziej złożone. Np. utwór "Murder" niemal nie posiada melodii. Skandowany wokal, lekko nerwowy rytm, mechaniczne brzmienie podkładów perkusyjnych sprawiają, że nasze skojarzenia idą w stronę takich twórców jak: DAF, Cabaret Voltaire, Kraftwerk. Z kolei "See The Train" to dwuminutowa chóralna wokaliza bez jakiegokolwiek podkładu instrumentalnego. "All Things Are Nice" brzmi trochę jak wczesne dokonania Skinny Puppy albo Front Line Assembly. Jest w tym też coś z klimatu Colourbox.

Są tutaj również nagrania prostsze, bardziej przebojowe, dzięki którym Blancmange zawładnęło europejskimi listami przebojów. Utwory "Don't tell me", "Blind Vision", "That's Love that it is" a przede wszystkim cover Abby "The Day before you came" sprawiły, że duet był traktowany na równi z OMD, Ultravox czy Depeche Mode.

To co uderza przy słuchaniu "Mange Tout", to fakt jak mało zestarzała się twórczość Blancmange i jak bardzo niedoceniona była np. w Polsce. "Mange Tout" to przecież prawie doskonałe połączenie syntezatorowej przebojowości oraz niemal awangardowej, elektronicznej zaczepności. Blancmange wydaje się być jednym z brakujących ogniw na ścieżce ewolucyjnej postkraftwerkowego i postindustrialnego electro. O ile Ultravox był uosobieniem new romantic, o tyle w twórczości Blancmange znajdujemy zarówno echa Kraftwerk, ale nie proste nawiązanie jak w przypadku utworu "Mr X" Ultravox, jak i dźwięki, od których poszukiwania rozpoczynali pionierzy electro-industrialu. Jednocześnie grupa jest mocno osadzona w stylistyce new romantic.

Godna polecenia jest reedycja "Mange Tout" z 2008 roku. Oprócz 10 podstawowych utworów znanych z winyla, znajdziemy tutaj również 13 dodatkowych nagrań (remiksy i utwory niepublikowane), które ukazały się na drugich stronach singli i maksisingli. W sumie do naszej dyspozycji są aż dwa krążki CD. Do tego w środku wydawnictwa znajdziemy pięknie wydaną książeczkę, w której wydawca szczegółowo opisał wszystkie maksisingle, z których pochodzą zamieszczone na płycie utwory. Staranność godna naśladowania przez innych!

Reasumując. Blancmange to kapitalny, choć nadal mało znany w Polsce przedstawiciel nurtu new romantic. "Mange Tout" to druga płyta w karierze zespołu, która jest równie świetna jak debiut. Wydanie  "Mange Tout" z 2008 przez Edsel Records to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów new romantic oraz brzmień elektronicznych a la lata 80. Polecam! [9/10]

Andrzej Korasiewicz
23.04.2010 r.

Ultravox - Return To Eden - Live At The Roundhouse

32 odsłon

 

Ultravox - Return To Eden - Live At The Roundhouse
2010 Chrysalis

CD1

1. Astradyne
2. Passing Strangers
3. We Stand Alone
4. Mr X
5. Visions In Blue
6. The Thin Wall
7. I Remember (Death In The Afternoon)
8. Rage In Eden
9. Lament

CD2

1. One Small Day
2. All Stood Still
3. Your Name (Has Slipped My Mind)
4. Vienna
5. Reap The Wild Wind
6. Dancing With Tears In My Eyes
7. Hymn
8. Sleepwalk
9. The Voice

DVD

1. Astradyne
2. Passing Strangers
3. We Stand Alone
4. Mr X
5. Visions In Blue
6. The Thin Wall
7. I Remember (Death In The Afternoon)
8. Rage In Eden
9. Lament
10. One Small Day
11. All Stood Still
12. Your Name (Has Slipped My Mind)
13. Vienna
14. Reap The Wild Wind
15. Dancing With Tears In My Eyes
16. Hymn
17. Sleepwalk
18. The Voice
19. Building Eden Reformation Documentary

No i stało się. Po 23 latach przerwy w działalności, klasyczny skład Ultravox: Midge Ure, Billy Currie, Criss Cross i Warren Cann reaktywował się w 2009 roku, by wyruszyć w trasę koncertową po Wielkiej Brytanii "Return to Eden". Płyta "Return to Eden" dokumentuje jeden z koncertów, który odbył się 30 kwietnia 2009 r. w legendarnym Roundhouse w Londynie. Widać, że grupa zasmakowała w tym, bo w tym roku nie dość, że ukazała się omawiana płyta, to na dodatek muzycy wyruszyli w kolejną trasę pt. "Return to Eden 2". Tym razem Ultravox gra w kwietniu i maju nie tylko na Wyspach, ale również w kontynentalnej części Europy - m.in. Niemcy, Holanda, Dania, Szwecja, Norwegia, Włochy, Szwajcaria - szkoda, że nie Polska...

"Return To Eden" ukazała się w dwóch wersjach - jako pojedynczy CD z 13 utworami lub jako podwójny CD z zapisem całego koncertu - 18 utworów. W tej drugiej wersji największym skarbem jest jednak dodatkowy dysk DVD, na którym znajduje się zapis całego koncertu w wersji z dźwiękiem DTS. Jakość dźwięku jest doskonała! Aż przyjemnie słuchać. No i dzięki temu można zobaczyć jak panowie wyglądają dzisiaj... No coż. Upływ lat nie był dla nich łaskawy. Najstarszy z grupy jest Billy Currie, który 1 kwietnia skończył 60 lat... Pozostali panowie również dobijają 60-tki. Aż dziwnie jest o tym myśleć i pisać. Jeszcze nie dawno słuchało się Ultravox jako nowatorskiego, "młodzieżowego" zespołu tworzącego nowoczesny synth pop. A dzisiaj na scenę wychodzą dziadki, które pewnia dla młodego pokolenia są tym, kim dla mnie 30 lat temu był Frank Sinatra. Ale nic to. Fakty są takie, że Ultravox anno domini 2009 brzmi dokładnie tak samo jak 25 lat wcześniej!

"Return To Eden" jest rzeczywiście powrotem do Raju syntezatorowego popu. Noworomantyczny sznyt Ultravox został odrestaurowany i ukazany publiczności zgromadzonej w Londynie w pełnej krasie. Dzięki współczesnej technice możemy również tego doświadczyć siedząc w domu. Koncert składa się ze wszystkich największych i najlepszych utworów klasycznego Ultravox. Repertuar obejmuje 4 płyty: "Vienna", "Rage in Eden", "Quartet" i "Lament". Nie ma więc żadnego utworu z ostatniej płyty w klasycznym składzie pt. "U-Vox" ani oczywiście niczego z ery przed Midge Urem ani po Midge Ure. Otrzymujemy doskonały zestaw klasyków, świetnie odrestaurowanych brzmieniowo. Jeśli ktoś chciałby usłyszeć jak Ultravox grał w 1984 roku, to spokojnie może sięgnąc po płytę. Wprawdzie Ultravox ma w swoim dorobku płytę koncertową pt. "Monument", ale moim zdaniem dopiero "Return to Eden" oddaje potęgę brzmienia grupy. Aż dziwne, że ci starsi już dziś panowie potrafili w tak doskonały sposób odtworzyć TAMTO brzmienie. Jest tutaj wszystko, za co kochaliśmy stary Ultravox. Soczyste bity perkusyjne zaprogramowane przez Warrena Canna, skrzypce Billy Currie, bas Chrisa Cross oraz wokal i czasami gitara Midge Ure'a. Do tego wszyscy panowie obsługują instrumenty klawiszowe i syntezatory. W formacie DTS wszystko brzmi cudownie. Takiej płyty koncertowej brakowało mi w dyskografii Ultravox. [9/10]

Andrzej Korasiewicz
22.04.2010 r.

Aya RL - Aya Rl (Czerwona)

41 odsłon

Aya RL - Aya Rl (Czerwona)
1985/2003 Tonpress/MTJ

01. Księżycowy krok
02. Nasza ściana
03. Czy to oni
04. Unikaj zdjęć
05. Nie zostawię
06. Ulica
07. Polska
08. Wariant 'C'
09. Pogo I
10. Pogo II

Genialna płyta zespołu-efemerydy. Moim zdaniem jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza polska płyta w historii polskiej muzyki rockowej. Mimo upływu 25 lat od nagrania albumu, muzyka nadal urywa głowę. Niesamowity klimat wykreowany przez Igora Czerniawskiego, którego talent eksplodował na debiucie Ayi naprawdę zaskakuje. Do tego mamy specjalnie intonowany wokal Kukiza - tak, tak - to tutaj m.in. zaczynał Paweł Kukiz - w zależności od potrzeb. Raz jest to szept, innym razem wrzask, a przeważnie wszystko przypomina rodzaj melorecytacji. Do śpiewu tutaj daleko. No i przede wszystkim mamy niesamowitą, wyjątkową muzykę. Takich brzmień nigdy przedtem, ani potem nikt nie nagrywał w Polsce. Zresztą nawet przyrównując album do muzyki "niepolskiej", widać jego oryginalnośc. Trudno określić stylistykę "Czerwonej". Ani to muzyka elektroniczna, ani muzyka nowofalowa, ani psychodeliczna, ani popowa. Wszystkiego jest po trochu. Ale na pewno jest to muzyki Ayi RL.

Z jednej strony nie jest to muzyka łatwa i przyjemna, z drugiej  większość nagrań stała się w latach 80. przebojami. O tym jednak, że przy nagraniu płyty, grupie nie chodziło o względy komercyjne świadczy najlepiej fakt, że na albumie nie znalazł się największy przebój zespołu, dzięki którem grupa zaistniała w świadomości Polaków - "Skóra". Ten utwór wyniósł grupę z niebytu na szczyt polskiej muzyki. To jeden z najbardziej rozpoznawalnych przebojów lat 80., który do dzisiaj króluje w playlistach radiowych rozgłośni. Czekając na wydanie debiutanckiej płyty wszyscy spodziewali się, że "Skóra" będzie osią wokół której muzycy stworzą resztę muzyki. Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Igor Czerniawski, Jarek Lach i Paweł Kukiz nagrali płytę, która w ogóle miała się nijak do wspomnianego przeboju. To była zupełnie inna muzyka, zupełnie innego zespołu. I dlatego na płycie oryginalnie nie znalazła się ani "Skóra", ani inny przebój z początkowego okresu twórczości Ayi - "Jazz". Zwyczajnie nie pasowały do koncepcji albumu.

Już pierwszy utwór, który przeniknął do słuchaczy zanim światło dzienne ujrzał debiut płytowy - "Księżycowy krok" - zwiastował, że będziemy mieli do czynienia z czymś zupełnie nowym i niesamowitym. A mimo to utwór, który przywoływał klimat kosmiczno-psychodeliczno-nowofalowy, stał się kolejnym przebojem Ayi RL na LPPRIII (doszedł do 2. miejsca listy). To było naprawdę bardzo dziwne. "Księżycowy krok" nie miał w swojej konstrukcji nic z przeboju. Podobnie jak kolejne numery, które zawładnęły wówczas trójkową listą przebojów - "Ściana", "Unikaj zdjęć" i chyba przede wszystkim "Ulice miasta". A jednak to ten ostatni stał się następnym - po "Unikaj zdjęć" - numerem jeden na liście Trójki. Nie wiem czy to bardziej świadczy o znakomitości muzyki Ayi, czy raczej o ówczesnych czasach. Czasach, w których całkiem niekomercyjne utwory, stawały się w Polsce wielkimi przebojami.

Ale oczywiście nie dlatego płyta Aya RL jest wielka, bo  utwory z albumu zaszły wysoko na trójkowej liście przebojów. Płyta "Czerwona" jest bezkonkurencyjna dlatego, że styl stworzony przez Czerniawskiego jest niepowtarzalny, ze wszechmiar oryginalny nawet w odniesieniu do muzyki ogólnoświatowej i do dzisiaj, mimo upływu 25 lat, nie traci nic ze swojego pierwotnego uroku. Być może właśnie dlatego Czerniawskiemu nie udało się zbliżyć do tych osiągnięć na kolejnych płytach. Po wydaniu drugiej płyty Ayi, nazywanej podobnie jak debiut od koloru okładki "Niebieską", grupa praktycznie przestała istnieć. "Niebieskiej" nie udało się powtórzyć sukcesu "Czerwonej" - ani komercyjnego, ani artystycznego. Paweł Kukiz skupił się na karierze solowej oraz występach z Piersiami. Czerniawski próbował odświeżyć szyld Aya RL nagrywając mało oryginalną muzykę elektroniczną skręcającą w rejony techno. W ten sposób Aya RL pozostawiła po sobie jeden potężny cios muzyczny w postaci debiutanckiej płyty i praktycznie przeszła do historii muzyki. [10/10]

p.s. oprócz reedycji MTJ, jest również dostępne wydanie EMI z dodatkowymi utworami - trzy wersje "Skóry", "Jazz", "Oczy"

Andrzej Korasiewicz
26.03.2010 r.

Spandau Ballet - Journeys to Glory (Special edition 2010)

32 odsłon

 

Spandau Ballet - Journeys to Glory (Special edition 2010)
1981/2010 Chrysalis Records/EMI Records

CD 1

01. To cut a long story short 03:20
02. Reformation 04:55
03. Mandolin 04:08
04. Musclebound 05:09
05. Age of blows 04:09
06. The Freeze 04:36
07. Confused 04:39
08. Toys 05:50

bonus - The 7' singles

09. The Freeze (7'' version) 03:35
10. Musclebound (7'' version) 04:01
11. Glow (7'' version) 03:51

CD 2 - bonus

01. To cut a long story short (12'' version) 06:32
02. The freeze (special mix) 06:34
03. Glow (12'' version) 08:09
04. The Freeze (version) 04:28
05. The Freeze (bbc session 1981) 04:40
06. Mandolin (bbc session 1981) 04:07
07. Musclebound (bbc session 1981) 04:52
08. Glow (bbc session 1981) 04:14

Spandau Ballet to takie trochę alter ego Duran Duran. Zaczynali mniej więcej w tym samym czasie co Duran Duran, jako grupa związana ze stylistyką i całym środowiskiem new romantic. Byli grupą, która koncertowała w słynnym klubie "Blitz". Kolejne płyty skręcały coraz bardziej w stronę pop rocka. Ostatni akt wydawniczy Spandau Ballet to rok 1989. Duran Duran natomiast działa aż do dzisiaj. Łączy ich jednak, moim zdaniem, bardzo podobne brzmienie. Duran Duran mieli tylko większy talent do pisania przebojów niż Spandau Ballet. Może właśnie dlatego żywot Spandau Ballet był krótszy. Jednak po dwudziestu latach muzycznego niebytu, muzycy postanowili odświeżyć pamięć o sobie i zespole. W 2009 roku Spandau Ballet reaktywował się i przygotował nową płytę pt. "Once More", która jednak w zdecydowanej większości zawierała nowe aranżacje starych przebojów. Na fali tej reaktywacji EMI postanowiło wznowić dorobek SB w rozszerzonych Special Edition. I oto mamy w pierwszej kolejności debiutancki "Journeys to Glory".

"Journeys to Glory", którą zespół zadebiutował w 1981 roku, niewątpliwie zalicza się do gatunku new romantic. Ś.p. Tomasz Beksiński w swoim prywatnym zestawieniu najlepszych płyt new romantic, umieścił ją nawet na 9 miejscu... Mnie jakoś Spandau Ballet nigdy szczególnie nie przekonywało. Płaskie brzmienie debiutu powodowało, że walory tej muzyki dodatkowo mi umykały. Liczyłem, że przynajmniej to w tej edycji ulegnie poprawie. Jest trochę lepiej, niestety, nadal nie idealnie. Płyta wciąż brzmi tylko nieco lepiej niż przysłowiowy CDR wypalany z plików mp3 o bitracie 128. Nie wiem dlaczego brzmienie "Journeys to Glory" nie może być soczyste i pełne. W końcu syntezatorowy pop właśnie wtedy  najlepiej wypada. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że zamysłem muzyków było to, żeby perkusja brzmiała jakby jej dźwięk był nagrywany przez ścianę, w dodatku wytłumioną.

Trzeba jednak przyznać, że edycja EMI jest i tak smakowitym kąskiem. "Journeys to Glory" to jedyna pozycja w dyskografii Spandau Ballet, która ma jednoznacznie charakter synthpopowy. Mamy tutaj przebojowe single "To Cut a Long Story Short" (nr 5 na liście brytyjskiej), "The Freeze" a także takie numery jak "Reformation", który mógłby się znaleźć na jednej z noworomantycznych płyt Ultravox. Oryginalnie płyta składała się z ośmiu numerów, które stanowią integralną, syntetyczną całość. To rzeczywiście najlepsza płyta Spandau Ballet. Choć brzmienie mocno zestarzało się i może dzisiaj być atrakcyjne chyba tylko dla maniaków lat 80..

Specjalna edycja EMI anno domini 2010 to podwójne CD wydane w eleganckim digipacku. Na pierwszej płycie jest wspomnianych osiem numerów z oryginalnego winyla. Do tego są trzy utwory z drugich stron singli. Druga płyta to rozszerzone wersje nagrań pochodzące z maksisingli, w tym "The Freeze (version)", znany dotychczas tylko z winyla oraz cztery nagrania z sesji w studio BBC, które ujrzały światło dzienne po raz pierwszy. Mnie o wiele sympatyczniej słucha się właśnie tej bonusowej płyty z omawianego wydawnictwa. Może dlatego, że te wersje utworów brzmią tak jakbym sobie tego życzył. Soczyście, dosadnie i pełnowymiarowo. Tym bardziej więc żałuję, że materiał z podstawowej płyty jest według mnie nieco "niedorobiony" przez człowieka odpowiedzialnego za remastering albumu. Możliwe, że to nie jego wina, a po prostu te utwory tak brzmią i niewiele się z nimi da zrobić. Tym bardziej szkoda.

W sumie jednak należy powiedzieć, że ta reedycja to bardzo cenna inicjatywa. Na rynku wtórnym brakuje płyt Spandau Ballet w ogóle, a w sklepach poza składankami są już od dawna niedostępne. "Journeys to Glory" otrzymujemy starannie wydane wizualnie, z dodatkowymi dyskiem zawierającym dotąd niepublikowane nagrania. Dla maniaków lat 80. to pozycja obowiązkowa. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
25.03.2010 r.

Fiction Factory - Throw The Warped Wheel Out

29 odsłon

Fiction Factory - Throw The Warped Wheel Out
1984 CBS/Columbia

1. (Feels Like) Heaven
2. Heart And Mind 
3. Panic 
4. The Hanging Gardens 
5. All Or Nothing 
6. Hit The Mark 
7. Ghost Of Love
8. Tales Of Tears 
9. The First Step 
10. The Warped Wheel 

Cudowna płyta zapomnianego zespołu. Do dziś przetrwał jedynie ich największy przebój, który wciąż można usłyszeć w reklamach, na składankach z muzyką lat 80. lub w radiu Złote Przeboje. A przecież ten szkocki zespół wydał na świat dwie znakomite płyty, których "Feels Like Heaven" było jedynie początkiem. Warto przyjrzeć się bliżej ich charakterystycznemu brzmieniu, odkryć cały dorobek, po którym pozostała jedynie nostalgia i trudne do zdobycia egzemplarze albumu. 

"Feels Like Heaven" to oczywiście jeden z najważniejszych znaków czasu, w którym powstał. Do dziś brzmi pięknie i porywająco. Krytycy porównywali tę piosenkę do starszej o kilka lat "Love Will Tear Us Apart" Joy Division. Podkreślano w obu utworach nacechowanie niemym krzykiem, rezygnacją z uczuć, dążeniem do samounicestwienia. Ukryta pod synth-popową melodią nowofalowa melanholia nie przeszkodziła w zaczarowaniu słuchaczy romantycznością i łzawą radością. Równocześnie, niestety, jako pierwszy singiel zbyt wysoko ustawiła poprzeczkę dla reszty płyty, co dla wielu odbiorców okazało się sporym zawodem. Zupełnie niesłusznie. 

"Throw the Warped Wheel Out" budzi podziw dla często niedocenianej, a jakże bogatej estetyki popu lat 80-tych. Zmienne tempa i nastroje, żywy bas, syntetyczny rytm i barwa wokalu Kevina Patterssona. Raz stoicko, raz przesadnie emocjonalnie, kiedy indziej chłodno jak Ian Curtis, a zaraz potem głęboko i melanholijnie jak David Sylvian. A muzyka dyskretnie podąża za nim, kręcąc słuchaczem gdzieś w promieniu pięciu metrów pomiędzy smutkiem i radością, a najczęściej w obu tych kierunkach naraz. Usłyszeć tu można naprawdę bardzo wiele, o ile tylko ktoś zechce. Szczególnie że materiału na przeboje było tu znacznie więcej. Chociażby cudowne "Heart and Mind" ukradzione z soundtracku do nieistniejącego filmu lub poruszające, taneczne "Ghost of Love". Ocena zarówno za wspomnienia, jak i na zachętę do odkrywania. [9/10]

Jakub Oślak
13.03.2010 r.

A-ha - Stay On These Roads

20 odsłon

A-ha - Stay On These Roads
1988 Warner Bros. Records

1. Stay On These Roads
2. The Blood That Moves The Body 
3. Touchy! 
4. This Alone Is Love 
5. Hurry Home 
6. The Living Daylights 
7. There's Never A Forever Thing
8. Out Of Blue Comes Green
9. You Are The One 
10. You'll End Up Crying 

Perfekcyjnie popowy album od jedynego słusznego zespołu z Norwegii. A-ha byli wówczas w epicentrum sławy. Najpierw kapitalny debiut wzniósł ich na szczyty list przebojów i zapewnił najwyższą oglądalność MTV, a następnie świetny "Scoundrel Days" udowodnił, że interesuje ich coś więcej niż kraina pięknych chłopców i pięknych piosenek. "Stay On These Roads" kipi od radosnej energii i synth-etycznej melanholii. Cztery wspaniałe single to nie lada osiągnięcie, szczególnie wtedy, gdy materiał utrwalony na albumie pozostaje zróżnicowany, a jednocześnie lekki i porywający. Tytułowa ballada otwiera płytę i najogólniej ustawia odbiór całej reszty. W połowie drogi czyha bondowski "The Living Daylights", od którego majestatu i rozmachu ciarki przechodzą do dziś. W warstwie lirycznej mamy typową dla ówczesnego A-ha mieszankę natchnionej wrażliwości z miłosnymi eksklamacjami, która potrafi owocować zarówno pięknem, jak i błahostkami ("Touchy!"). Ale to, co przemawia na tym albumie najsilniej, to sama muzyka. Przestrzenna, wielowarstwowa, fantastycznie przygotowana, łącząca łzawą gitarę i zmysł kompozytorski Pala z baterią syntezatorów Magne. "Stay On These Roads" to różnobarwna, porywająca i wzruszająca płyta, do płaczu i do tańca, ale przede wszystkim do podziwiana - tak jak jedna z najlepszych linii syntezatorowych, jaka powstała w latach 80'tych, "You Are The One". [9/10]

Jakub Oślak
28.02.2010 r.

Erasure - The Innocents

21 odsłon

Erasure - The Innocents
1988 Mute Records Ltd.

1. A Little Respect 
2. Ship Of Fools 
3. Phantom Bride 
4. Chains Of Love 
5. Hallowed Ground 
6. Sixty-five Thousand 
7. Heart Of Stone 
8. Yahoo! 
9. Imagination 
10. Witch In The Ditch 
11. Weight Of The World 

Wbrew temu co często się sądzi, "The Innocents" nie jest ani debiutem, ani nawet drugą, a dopiero trzecią płytą Erasure. Album ten jest zarazem szczytowym osiągnięciem tego brytyjskiego pop duetu, chociaż nie jedynym, który stanowi o ich popularności. Motywem wyjściowym jest tu oczywiście ponadczasowy przebój "A Little Respect", niejednokrotnie wkładany przez laików między bajki o tzw. one-hit-wonders z lat 80'tych. Jest on jednakże, dosłownie i w przenośni, tylko początkiem prawdziwie tęczowego albumu, z którego absolutnie każdy utwór, no może poza jednym instrumentalnym, nadaje się na singla. I to, że w owych czasach takie płyty ukazywały się regularnie, niewątpliwie świadczy o niepowtarzalności i kreatywnym potencjale zarówno muzyków jak i słuchaczy z tamtej magicznej epoki. 

Ten kto nie wie kim jest Vince Clarke, ten powinien sięgnąć po trzy płyty, w kolejności chronologicznej: "Speak & Spell" Depeche Mode, "Upstairs At Eric's" Yazoo, a następie właśnie "The Innocents". Ten niewysoki, przychudzony jegomość jest właśnie mózgiem odpowiadającym za geniusz tych albumów, ich ponadczasowość, zaraźliwe bakcyle ruchowe i wokalne, no i w konsekwencji miejsca na listach U.K. charts. Co prawda dziś traktowane jest to bardziej jak ciekawostka historyczna, ale to właśnie Clarke jest autorem tych największych spośród przebojów tamtych czasów - "Just Can't Get Enough" i "Don't Go". Niewątpliwie przełożyło się to na bagaż umiejętności, wyczucia i doświadczenia przed skomponowaniem wspomnianego już "A Little Respect", a także "Ship of Fools", "Phantom Girl", "Imagination", "Yahoo!" i całej perfekcyjnej reszty. 

Ale "The Innocents", jak i całe Erasure, to nie tylko kompozycje Clarke'a, ale także, a może przede wszystkim, głos i wrażliwość wokalna Andy Bell'a. To on jest "twarzą" duetu i prezentowanego przez nich brzmienia, co także, nad czym ubolewam, przysporzyło duetowi wrogów. Bell jest zdeklarowanym gejem i jedną z najważniejszych artystycznych ikon kultury homoseksualnej, a do tego od kilku lat - nosicielem wirusa HIV. Jednakże dla słuchacza muzyki najważniejsza powinna pozostać charakterystyczna miękkość jego głosu, tematyka tekstów piosenek, wrażliwość i kruchość przy balladach (np. "Ship of Fools") czy pełna gama kolorów przy przebojach (np. "Imagination"). Świeżość i lekkość głosu Bella z tamtych czasów (który z wiekiem naturalnie się obniżył) i jego teksty to jeden z najbardziej niedocenianych skarbów muzyki pop, wart odkrycia w absolutnie każdej chwili. 

Ten album to idealny początek dnia, dodający werwy, pewności siebie i błysku w oku, niezbędnych do życia choćby w tak depresyjnej porze roku jak zima. Jego energię i witalność nosi się w głowie i na ustach nawet bez iPoda i pragnie dzielić nią z absolutnie każdą napotkaną osobą (czemu oczywiście Mute nie wyszło naprzeciw, budząc zażenowanie zakazem publikacji oficjalnych klipów Erasure na youtube). Z drugiej jednak strony niedawno ukazała się trzypłytowa (!), pięknie wydana jubileuszowa edycja tego albumu, na której znajdziemy winylowe miksy singli, a także zapis występu na żywo (DVD). Trzon i sens albumu pozostaje nienaruszony - to porywająca, kompletna dawka elektronicznej przebojowości, która w konfrontacji ze współczesnymi zblazowanymi podrygami pseudo rozrywkowej muzyki daje satysfakcję nie tylko atakiem wspomnień, ale i marzeń. [9/10]

Jakub Oślak
08.02.2010 r.

White Door - Windows

60 odsłon

 

White Door - Windows
1983/2009 Cherry POP

01. Jerusalem
02 .Americana
03. Windows
04. In Heaven
05. Love Breakdown
06. Where Do We Go From Here
07. School Days
08. Behind The White Door
09. Love Breakdown Instrumental
10. Way Of The World (w rzeczywistości "Extra")
11. Kings Of The Oriental (Kings of the Orient)
12. New Jealousies
13. Flame Of My Heart (Flame In My Heart)

Tego nikt się nie spodziewał. Płyta mało znanego, brytyjskiego tria, wylansowana w Polsce przez Tomasza Beksińskiego, po 26 latach ukazała się po raz pierwszy na CD! W swoim czasie White Door nie odniosło sukcesu żadnego. Nie miało żadnego przeboju a płyta na świecie przeszła niezauważona. Wygrzebał ją natomiast Tomasz Beksiński, który zachwycił się nią i lansował niemiłosiernie w Romantykach Muzyki Rockowej. Według Beksińskiego White Door było uosobieniem new romantic i jedną z najlepszych płyt w tym stylu. Wówczas nie bardzo byłem w stanie zrozumieć zachwyt Beksińskiego nad White Door. Płyta "Windows" wydawała mi się bezbarwna i przynudnawa. Nie było na niej ani niczego wyraźnie przebojowego, ani żadnego soczyście syntezatorowego. Muzyka z debiutanckiej i jedynej zarazem płyty Brytyjczyków subtelnie lała się z głośników i trzeba było naprawdę znaleźć w tej muzyce coś specjalnego co mnie zdecydowanie umykało.

Jak dzisiaj słucham White Door? Zdecydowanie jest lepiej. Z jednej strony brzmienie zestarzało się, ale z drugiej zestarzało się w mniejszym stopniu niż pozycje, które kiedyś podobały mi się - np. Duran Duran, Spandau Ballet czy Howard Jones. Subtelność i delikatnośc syntezatorowych pasaży, brak skocznych przebojów, dodała po latach muzyce White Door doniosłości. Dzięki temu noworomantyczny synth pop Brytyjczyków nie brzmi tandetnie. Nadal jednak trudno mi uznać "Windows" za jakieś ponadczasowe arcydzieło. Jest to muzyka ewidentnie skierowana do fanów synth popowych brzmień z lat 80. i i do nikogo więcej.

Kim byli ludzie tworzący White Door? Zespół założyło trzech muzyków znanych z występów w progrockowej formacji Grace. Wokalnie udzielał się Mac Austin a bracia Harry i John Davisowie grali na flecie i syntezatorze. Gdy pod koniec lat 70. na Wyspach przeszła rewolucja punk rockowa, a macierzysta formacja Grace nie odnosiła sukcesów, panowie postanowili spróbować czegoś nowego. Tak narodził się pomysł na utworzenie formacji syntezatorowej. Na brzmienie grupy miał duży wpływ producent Andy Richards, który dzięki płycie "Windows" przeszedł swoisty chrzest bojowy. Później znany był z produkcji płyt takich wykonawców jak: Frankie Goes To Hollywood, George Michael, Wet Wet Wet, Grace Jones czy Pet Shop Boys. W 1983 roku "Windows" ujrzało światło dzienne nakładem wytwórni Clay Records. Płyta zebrała kilka dobrych recenzji, ale zachwytów nie było. Ponieważ  jednak Clay nie miał pieniędzy na promocję singli White Door, płyta i zespół przeszły całkowicie niezauważone przez publiczność. Muzycy zakończyli działalność pod szyldem White Door i wrócili do koncertowania pod nazwą Grace oraz do grania prog rocka... Tak w skrócie wygląda historia zespołu White Door, który wśród fanów i kolekcjonerów nagrań z epoki new romantic ma status kultowego. Niewielu spodziewało się tego, że ktoś wyda płytę zespołu-efemrydy, który wydawało się, znany jest tylko w Polsce dzięki Beksińskiemu. A jednak...

Minusem wydawnictwa są błędy w tytułach piosenek na okładce. Zamiast "Flame In My Heart" widnieje "Flame Of My Heart" a tytuł "Kings of the Orient" Cherry POP przerobiło na "Kings Of The Oriental". Znacznie poważniejszym błedem jest umieszczenie zamiast utworu "Way Of The World" nagrania "Extra". Tzn. dobrze, że w ramach bonusu znalazł się utwór "Extra", tylko nie wiedzieć czemu na okładce płyty jest błednie opisany jako "Way Of The World", którego skądinąd na płycie nie ma wcale. Co zresztą jest kolejnym minusem wydawnictwa. Cieszy wprawdzie obecność 5 bonusów, ale martwi brak wszystkich utworów z singli oraz wspomniane błedy.

Mimo tych usterek, kolekcjonerzy z pewnością z przyjemnością wyłożą na płytę kilkadziesiąt złotych, zamiast kilkuset złotych, które dotychczas wydawali na pirackie i amatorskie reedycje kompaktowe płytki, które krążyły przez wiele lat na aukcjach internetowych. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
14.01.2010 r.

Electronic - Raise The Pressure

25 odsłon

Electronic - Raise The Pressure
1996 Parlophone

1   Forbidden City 
2   For You   
3   Dark Angel 
4   One Day 
5   Until The End Of Time 
6   Second Nature  
7   If You've Got Love 
8   Out Of My League 
9   Interlude   
10   Freefall   
11   Visit Me 
12   How Long  
13   Time Can Tell 

Niedoceniana płyta niedocenianego projektu. Electronic był jednym ze sposobów na nudę Bernarda Sumnera w czasie kolejnych faz rozpadu New Order. Johnny Marr, gitara i siła sprawcza The Smiths, to drugie stałe ogniwo zespołu - muzyk także nie stroniący od współpracy twórczej w wielu kierunkach jednocześnie. Electronic miał z założenia być anonimowym produktem rozrywkowym. Sumner i Marr podkreślali w wywiadach, że przyświecała im chęć dobrej zabawy z muzyką i swoboda w eksperymentowaniu, większa niż dane im to było w macierzystych formacjach. Miało być bez bagażu, bez kompleksów i bez zobowiązań. Niestety(?), debiutancka płyta projektu okazała się zbyt dobra, żeby przed drugim albumem nie urosły oczekiwania, których nie udało się spełnić. Co nie znaczy, że z punktu widzenia słuchacza "Raise the Pressure" nie można się po prostu cieszyć. Szczególnie teraz po latach, bez zwracania uwagi na kontekst historyczny. 

Electronic nie udało się uniknąć oceniania przez pryzmat twórczości New Order i The Smiths. O ile jednak "Electronic" wypadało w tym świetle celująco, o tyle "Raise the Pressure" jakby umyślnie próbuje się od owej schedy odciąć. Pozornie stoi gdzieś po środku. Płyta łączy melanholię z przebojowością; de facto, jednak, stara się możliwie skutecznie rozdzielić te prądy, w efekcie czego podąża wyraźnie dwutorowo. Po jednej stronie dostajemy indie-rockowe piosenki o trudach życia i miłości, stanowiące jakby echo fali brit-popu. Z drugiej zaś mamy radykalnie taneczne, zelektronizowane do granic prymitywności dyskotekowe hymny. Można to odczytać jako wpływ ówczesnej eksplozji eurodance na kontynentalnej Europie. Jest lekko, łatwo i przyjemnie, chociaż konstrukcje niektórych piosenek czarują fantazyjnością. Jest przebojowo, przede wszystkim dzięki obecności Karla Bartosa i jego charakterystycznych klawiszy i głosu robota. I wreszcie - jest zabawa, gdzie dają się odczuć wpływy szczytujących wówczas Pet Shop Boys. 

Co poszło zatem nie tak? Co rozbudziło tą falę krytyki, która skutecznie zmiażdżyła album w jego zarodku? Zupełnie nie wiem. "Raise the Pressure" to obfity, choć lekkostrawny i zgrany zbiór utworów pozornie rażących kontrastem i wtórnością. Electronic to naturalna kontynuacja kunsztu Bernarda Sumnera, jego dźwiękowych upodobań, niewinnej radości i dobroci skrywanej pod mieszanką legendy Joy Division i terapii z udziałem prozaku. Zachwyca produkcja tej płyty, momentami aż kipiąca od warstw i kanałów przez które przepływają elektryczne cuda. Nie ma tu wiodących przebojów, gdyż każda z piosenek doskonale sprawdziłaby się w tej roli. Wybór padł na "Forbidden City" i "Second Nature", moim zdaniem niesłusznie. Jednocześnie, "Raise the Pressure" pozostaje idealnym "czasoumilaczem" porannych rytuałów, nie narzucając otoczeniu swojej naprawdę niezłej energii. A cierpliwi zostaną pod koniec płyty wynagrodzeni naprawdę znakomitymi kawałkami, które spokojnie biją znaczną część albumowego dorobku New Order. [8/10]

Jakub Oślak
08.01.2010 r.

Visage - Beat Boy

32 odsłon

Visage - Beat Boy
1984/2009 Cherry Pop

1. Beat Boy 6:49
2. Casualty 5:33
3. Questions 6:14
4. Only The Good Die Young 6:02
5. Can You Hear Me 6:32
6. The Promise 4:03
7. Love Glove 4:47
8. Yesterday's Shadow 6:37
9. Beat Boy (Dance Mix) 7:19
10. Love Glove (Long Version) 6:38
11. She's A Machine 4:54
12. Der Amboss 5:39

Kolejny "biały kruk" z epoki new romantic, dotychczas znany tylko w wersji winylowej, ukazuje się na CD i zapełnia tym samym poważną lukę na półkach kolekcjonerów. "Beat Boy" to trzecia, ostatnia i zgodnie uznana przez wszystkich za najsłabszą, płyta najważniejszego projektu new romantic. Visage - grupa utworzona przez Steve'a Strange, kreatora i inicjatora mody pn. "new romantic" - działała krótko, ale intensywnie. Pozostawiła po sobie trzy longplaye, kilka składanek oraz nagrania z drugich stron singli i epek. Pierwsza płyta, wraz ze sztandarowym utworem "Fade To Grey" zapoczątkowała i uformowała stylistykę. Druga pt. "The Anvil" w chwili ukazania została uznana za powielenie pomysłow z pierwszej. Trzecia - "Beat Boy" - była rozpaczliwą próbą poszukiwania nowej stylistyki przy pozostaniu wiernym pewnym założeniom synth popu. Rozpaczliwą, bo niezbyt udaną. New romantic wtedy już dogorywał, a Steve Strange nie był w stanie zaproponować niczego nowego. Dlatego "Beat Boy" okazała się pożegnaniem z Visage.

Debiutancki album pt. "Visage" trąci już myszką i ma bardziej znaczenie historyczne (by nie rzec archeologiczne), ale nadal trudno sobie wyobrazić rozmowę o synth popie z lat 80. bez wspomnienia o "Fade To Grey". Po latach znacznie na wartości zyskał drugi krążek "The Anvil". Słychać w tej muzyce rzeczy, które wtedy umykały. Muzyka jest w stosunku do debiutu bardziej wysmakowana, elegancka, subtelna a przy tym inteligentna. Oprócz syntezatorów i melodii, jest w niej jakaś głębia i nowofalowa refleksja. Niestety, słuchając dzisiaj "Beat Boy" trudno doznać takich wrażeń. Ciężko dostrzec w tej muzyce wartości, które kiedyś umknęły. Takich zwyczajnie brak. No może jedyną zmianą jest fakt, że w latach 80. "Beat Boy" wydawał się płytą całkowicie beznadziejną, nudną i pozbawioną sensu, a dzisiaj słucha się tego z pewnym sentymentem i świadomością, że w porównaniu ze współczesną muzyką POP, nawet trzecia płyta Visage jest interesująca.

Interesująca? Chyba jednak trochę przesadziłem. "Beat Boy" jest interesująca w porównaniu z twórczością Dody, ale sama w sobie jest jednak dosyć przeciętna i pozbawiona wyrazu. Mamy tutaj oprócz brzmienia syntezatorów, trąbki mało kojarzące się z synth popem. Największą wadą płyty jest jednak słabość kompozycji. Nie ma żadnego chwytliwego numeru a przebojowość była przecież ważnym elementem new romantic. Singlowe "Love Glove" jest zaskakująco bezbarwne. Stylistycznie "Beat Boy" jest zdecydowanie bliższe standardowego pop rocka niz synth popu. Główną zaletą kompaktowego wydania płyty są 4 bonusy a zwłasza utwór "She's A Machine" z drugiej strony singla. Utwór ten był sygnałem rozpoczynającym słynną audycję radiową Beksińskiego "Romantycy Muzyki Rockowej". Oprócz tego interesująca jest również niemieckojęzyczna wersja utworu "The Anvil" ("Der Amboss") wcześniej znana tylko z singla winylowego.

Mimo tych wszystkich uwag, dla kolekcjonerów muzyki z lat 80. a z właszcza dla fanów new romantic i synth popu, jest to pozycja obowiązkowa. Bez Visage nie byłoby new romantic, a dzięki nagraniu "She's A Machine" możemy znaleźć się w wehikule czasu i przenieść do tamtej epoki... [6/10]

Andrzej Korasiewicz
28.12.2009 r.

Pet Shop Boys - Yes

24 odsłon

Pet Shop Boys - Yes
2009 EMI

1. Love Etc 
2. All Over The World 
3. Beautiful People 
4. Did You See Me Coming? 
5. Vulnerable 
6. More Than A Dream 
7. Building A Wall 
8. King Of Rome 
9. Pandemonium 
10. The Way It Used To Be 
11. Legacy 

Żyjemy w bardzo dziwnych czasach dla popu w muzyce: współcześni artyści wysysają życiodajną energię z dorobku lat 80. i lepią z niej komercyjne usprawiedliwienia nieobecności własnych pomysłów. Z kolei żywi przedstawiciele tamtych pięknych czasów masowo gonią współczesność i wracają do czynnego nagrywania nowego materiału i koncertowania, jak gdyby ich gwiazda nigdy nie poszarzała w bardzo chudych latach 90.. Pod każdym względem preferuję tych drugich, nawet jeśli fantazyjne fryzury zastąpiła łysina, a resztkę symboli seksu przysłoniły zakamuflowane brzuszki. 

Pet Shop Boys bynajmniej znikąd nie wracają. To, że przez ostatnie 10 lat ich toksyczna fonograficzna matka nie wypromowała żadnego hiciora na miarę "Always on my mind" czy "Go west" nie oznacza, że Neil Tennant i Chris Lowe niczego wartościowego nie stworzyli. Ich ostatnie dwa albumy studyjne były jednakże komercyjnymi porażkami. Starsi panowie dwaj (umownie nazywani Chłopcami) trochę za bardzo postawili na melanholię ("Release"), skomplikowane aranże i stylistyczny przepych ("Fundamental"). Zgubili gdzieś po drodzę trop tego, co umieściło ich nazwiska w panteonie światowych list przebojów - wypadkowej popu doskonałego z lirycznym nokautem. Tym razem naprawdę powrócili - ze skadalicznie przebojowym albumem, takim z którego każdy utwór nadaje się na singla.

Samo "Yes" nie daje się jednakże zaskoczyć w całości od samego początku. Co prawda już od pierwszych taktów jestem w brzmieniowym Edenie, lecz obecne w mojej głowie echa ponad dwudziestu lat pracy twórczej tego duetu nie pozwalają na momentalny zachwyt pierwszym lepszym przytupem czy trafną frazą. Każdy zresztą słyszy na wstępie co innego - anty-lifestyle'owe "Beautiful People", pochwałę przeżyć wyższych w "All over the world" czy "Love etc.", nostalgiczne "The way it used to be", smutne "King of Rome", esencjonalne "More than a dream", porywające "Pandemonium", czy też eksperymentalne "Legacy". Te wszystkie elementy układają się w bardzo elastyczną całość, otwartą na manipulacje, interpretacje, i dowolną kolejność umieszczania pod językiem. 

Pod względem brzmieniowym ta płyta to pewien absolut. Wspomniałem wcześniej, że tworzący obecnie gwiazdorzy popu lat 80-tych nie starają się naśladować stylu tamtego okresu, ale tutaj to nie do końca jest prawda. Chłopcy zapowiadali powrót brzmień bardziej elektronicznych i tanecznych, a jednocześnie powiew współczesności i jej cudownie klarownego powabu. W kilku miejscach docierają dziwnie znajome fale piękna - głosu, melodii, chórków, lub tego wszystkiego co kiedyś sprawiło, że Tennant i Lowe wylądowali na scenie w białych strojach z anielskimi skrzydłami. Szczerość i własny punkt widzenia, gra pozorów i prawdy, lekkość i przewidywalność, a wreszcie świeżość i emocje. A wszystkie witam z uczuciem błogostanu i radości. 

Na "Yes" otwierają się dawno nieodwiedzane acz znajome przestrzenie, pewien czar zakrzywionych wyobraźnią nieistniejących pomieszczeń lub też filmowanych na czarno-biało imprez z udziałem wszystkich znajomych zebranych w jednym miejscu. Kolorytu tej muzyki przecenić się nie da - to ona prowadzi tam gdzie sypia szczęście i bezwzględnie absurdalna ekstaza chwili. Pet Shop Boys potrafią owe chwile wyłowić i skonstruować z nich rubiny i szmaragdy, które po nałożeniu na oczy i uszy blokują dostęp demonom szarości do naszych dusz i umysłów. A dzieję się to w rytm doskonałego electro-popu, który zatrzymuje czas na jakąś godzinę i rozpościera wachlarz doznań dostępnych wskazanym przez los duszom. 

PS. wersja wzbogacona posiada krążek z jednym nowym kawałkiem z ponadprzeciętną partią wokalną Chris'a Lowe, a także zbiór remiksów utworów z wersji podstawowej. I jest to kolejny dowód na siłę tego albumu, gdyż co najmniej dwa z tych remiksów to absolutny panteon tej dziedziny w dorobku PSB. Najlepszy bonus od czasu "Relentless", co jest kolejną już analogią do pewnej starej płyty. Tylko że do tego trzeba dojść samemu, bez udziału trujących mediów i zbałamuconych misjoniarzy. [10/10] 

Jakub Oślak
24.10.2009 r.

Hetane - Machines

28 odsłon

Hetane - Machines
2009 - 2.47 Production

1. Hard   
2. Machines   
3. Brabrasen   
4. Wild Woman   
5. Monopoly   
6. Nienawidzimy   
7. White-legz   
8. God - foresaken   
9. Find The Lost Ghosts   
10. Instinct   
11. Sirenmoon   
12. Wild Woman [ bathroom version] 

Hetane to młody, polski zespół, który jak sam o sobie pisze stanowi "grupę muzyków łączących brudną elektronikę z brzmieniem zardzewiałych gitar, industrialne bity z trip hopowym rytmem". Hm... Jedno można powiedzieć na pewno. Hetane nie odkryli jak na razie niczego nowego w muzyce. Zresztą to zadanie jest chyba ponad siły każdego kto dzisiaj stawia pierwsze kroki w muzyce. Nie zmienia to jednak faktu, że w nowych produkcjach musi być coś co zachwyci. A niestety, na płycie Hetane jakoś mi tego brakuje.

Muzyka Hetane to mieszanka ciężkich bitów i brudnej muzyki gitarowej. Mieszanka, w której słychać echa tak różnych twórców jak: Atari Teenage Riot, Tricky czy Goldflesh. Nie twierdzę, że Hetane inspirowali się tymi wykonawcami. Nie twierdzę nawet, że słyszali o ich istnieniu (nie twierdzę również niczego przeciwnego). Twierdzę jednak, że Hetane mogę niestety oceniać jedynie w kategoriach "jak na polski zespół to zadziwiająco nieźle". Tak jest. Jak na Polaków to wręcz rewelacyjnie. Grup rzeźbiących w elektronice, bitach i zahaczających o rock industrialny w Polsce jak na lekarstwo. W dodatku Hetane robi to naprawdę profesjonalnie. A jednak z albumu wieje obiektywnie rzecz biorąc nudą. Pewnie jestem głuchym, tępym, zlośliwym krytykantem, ale jakoś nie potrafię zachwycić się płytą "Machines". 

Była kiedyś taka płytka "Re-trip" O.N.A.. Utwór "Nienawidzimy" pobrzmiewa mi troszeczkę tym klimatem. Czy to coś komuś mówi? Hetane poza tym jednym utworem wszystkie pozostałe śpiewa po angielsku. Nie sposób odmówić zespołowi doskonałego rzemiosła wykonawczego. Płyta jest dobrze wyprodukowana i nie odstaje od produkcji zachodnich. A jednak debiutancki album to według mnie płyta jakich powstaje na świecie wiele.

Reasumując. "Machine" to profesjonalnie nagrana płyta, z ciężkim, bitowo-rockowym klimatem. Jeśli masz, drogi Czytelniku, nastrój na takie granie, Hetane może Cię wciągnąć. Ale jeśli słuchałeś kiedyś Godflesh, to wiesz, że już powstała lepsza muzyka w podobnym klimacie i lepiej sięgnąć po sprawdzonego klasyka. Hetane musi jeszcze popracować nad tym czymś, nieuchwytnym w muzyce, czego, moim zdaniem brakuje na płycie "Macnhines". [6.5/10]

p.s. pół punktu więcej za numer tytułowy, który mnie wkręcił :)

Andrzej Korasiewicz
09.10.2009

Ultravox - U-vox (Remastered Definive Edition)

55 odsłon

 

Ultravox - U-vox (Remastered Definive Edition)
1986/2009 - Chrysalis/EMI Records

CD 1

1. Same Old Story
2. Sweet Surrender
3. Dream On
4. The Prize
5. All Fall Down
6. Time To Kill
7. Moon Madness
8. Follow Your Heart
9. All In One Day

CD 2

1. Same Old Story (Extended Version)
2. 3
3. All In One Day
4. All Fall Down (Extended Mix)
5. Dreams?
6. All Fall Down
7. Dream On (Live)
8. The Prize (Live)
9. All Fall Down (Live)
10. Stateless
11. Same Old Story (Live)
12. Sweet Surrender (Live)
13. All In One Day (Live)
14. Time To Kill (Live)
15. All In One Day

Kolejny biały kruk z lat 80. w końcu został ponownie wydany na CD. Ostatnia "prawdziwa" płyta Ultravox osiągała na aukcjach internetowych niebotyczne ceny, ponieważ od dawna nakład edycji CD został wyczerpany i nie było wznowień. Na szczęście w serii Remastered Definive Edition uwzględniono również "U-vox".

Niestety, sama płyta to już łąbędzi śpiew Midge Ure'a i kolegów. Tomasz Beksiński nazywał tę płytę pożegnaniem z epoką new romantic i rzeczywiście to bardzo celne określenie. Zresztą nie tylko dla epoki, ale również dla zespołu.

Pomimo tego, że "U-vox" w sensie wydawniczym był prawdziwym rarytasem, to w sensie muzycznym płyta nie jest najlepsza. A przede wszystkim jest nierówna. Zawiera kilka doskonałych utworów - "All Fall Down", "All In One Day", ale są na niej również nagrania niesłychanie słabe, które stanowią swoiste preludium dla Ultravox z lat 90. bez Midge Ure'a. Rzeczywiście widać, że zespołowi wyczerpały się pomysły na dalszą działalność i nic dziwnego, że Midger Ure po wydania "U-Vox" postanowił rozpocząć karierę solową.

"U-vox" to zlepek niemal przypadkowych nagrań - kiepskich: "Sweet Surrender", "Same Old Story", "The Prize"; średnich "Time to Kill", "Moon Madness", "Follow Your Heart" oraz tych zdecydowanie lepszych i bardzo dobrych: "Dream On", "All Fall Down", "All in One Day". Całośc jest niespójna i sprawia wrażenie artystycznego i stylistycznego miotania się między tradycyjnym dla Ultravox z Midger Urem "new romantic" a czymś nowym. Czymś, co Midge Ure, Billy Curie, Chris Cross i Warren Cann próbowali wydobyć z muzycznego trupa, jakim w 1986 roku był Ultravox. Niestety, wiele wydobyć się nie dało.

W połowie lat 80. syntezatorowy pop wychodził już z mody. Na listach przebojów zaczęła królować muzyka spod znaku soft metalu i soft rocka - Europe, Bon Jovi - a praktycznie wszystkie grupy, które w pierwszej połowie lat 80. wypłynęły w nurcie new romantic albo zaprzestały działalności - Blancmange, John Foxx, Visage, Classix Nouveaux, Fad Gadget, Soft Cell - albo przechodziły poważny kryzys artystyczny - OMD, Duran Duran, Human League, Howard Jones, Nik Kershaw - z którego najczęściej już się nie podniosły. Chlubnymi wyjątkami byli: Gary Numan i Depeche Mode, którzy rozwijali się i ewoluowali artystycznie, co przyniosło, zwłaszcza w przypadku Depeche Mode, efekty w postaci mniejszego lub większego sukcesu komercyjnego i artystycznego (DM) lub tylko artystycznego (Gary Numan). Ultravox należało do pierwszej kategorii. "U-Vox" był symboliczym końcem zarówno "new romantic" jak i Ultravox.

Najbardziej dojmującym świadectwem końca epoki new romantic był otwierający "U-vox" utwór "Same Old Story", który jednocześnie promował album jako pierwszy singiel. Kakofonia trąbek zupełnie nie przystawała do stylistyki, do której przyzwyczaił swoich fanów Ultravox. Ten dosyć banalny hiciorek wzbudził przed ukazaniem się płyty wielki niepokój. I słusznie.

W Polsce moda na new romantic w 1986 roku jeszcze nie wygasała. Wtedy wszystko było u nas opóźnione w stosunku do Zachodu o parę lat. Tymczasem w cywilizowanym Zachodzie, new romantic był juz tylko wspomnieniem. A nowa płyta Ultravox próbą uratowania zespołu. Próbą nieudaną, ponieważ album nie odniósł sukcesu komercyjnego a dla fanów starego stylu Ultravox był sporym zawodem. W tym stanie rzeczy nie dziwiła decyzja Midge Ure'a o odejściu z zespołu, co oznaczało w praktyce koniec grupy. Wprawdzie w 1991 roku pod nazwą Ultravox wznowił działalność Billy Currie, który wydał dwa bardzo mocno nieciekawe, kalające legendę albumy - "Revelation" w 1993 i "Ingenuity" w 1994 - ale to naprawdę lepiej pominąć.

A jednak trudno nie cieszyć się z tego, że firma EMI postanowiła wydać w swojej serii reedycji płyt Ultravox również "U-vox". Ta trudno dostępna dotychczas na CD pozycja zawiera kilka prawdziwych perełek, o których już wspomniałem. Do zestawu podstawowego piosenek dorzucono drugi dysk z utworami rzadkimi i dotychczas niepublikowanymi. Zestawienie nagrań na drugim CD jest wprawdzie nieco rozczarowujące, ponieważ wszystkie brakujące w wersji kompaktowej nagrania ukazały się już wcześniej na płytach "Ultravox rare" a dodane w tym wydawnictwie wcześniej rzeczywiście niepublikowane nagrania koncertowe jakoś nie olśniewają. Mimo wszystko zawsze przyjemnie postawić sobie na półce wśród innych płyt Ultravox w miejscu, w którym dotychczas było pusto, brakujące ogniwo w dyskografii :) [6/10]

Andrzej Korasiewicz
19.09.2009 r.

Thompson Twins - Here's to Future Days

29 odsłon

 

Thompson Twins - Here's to Future Days
1985/2008 Arista/Edsel Records

Disc 1

1. Don't Mess with Doctor Dream - 4.25
2. Lay Your Hands on Me - 4.21
3. Future Days - 3.00
4. You Killed the Clown - 4.52
5. Revolution - 4.05
6. King for a Day - 5.18
7. Love Is the Law - 4.43
8. Emperor's Clothes (Part 1) - 4.45
9. Tokyo - 3.38
10. Breakaway - 3.33
11. Roll Over - 4.58 - Bonus Track (Album version that only appeared on North American copies of the original album in 1985)
12. Shoot Out - 6.22 (Remix of "Don't Mess With Doctor Dream" that appeared previously on the UK 12" single known as the "[(U4A)+(U3A)=REMIX]", catalogue number TWINS229)
13. Alice - 4.59 (Instrumental version of "Lay Your Hands On Me")
14. Heavens Above! - 3.19 (Instrumental remix of "Future Days")
15. The Kiss - 5.42 (Remix of "Tokyo")
16. Desert Dancers - 7.07 (Remix of "Breakaway")

Disc 2

1. Lay Your Hands on Me (Original UK 12" Version) - 6.05
2. The Lewis Carol (Adventures in Wonderland) - 4.14 (Original B-Side of the "Lay Your Hands On Me" UK 7" and 12" singles)
3. Lay Your Hands on Me (US Re-Mix) - 5.55
4. Lay Your Hands on Me (Extended Version) - 6.00 (12" version of the album version)
5. Roll Over (Again) - 6.50 (Previously unreleased 12" mix of "Roll Over")
6. Fools in Paradise (Extended Mix) - 5.25 (Previously unreleased B-Side of the "Roll Over" 12" single)
7. Don't Mess with Doctor Dream (Smackattack!) - 6.10 (Original 12" version)
8. Very Big Business - 5.06 (B-Side of "Don't Mess With Doctor Dream" 12" single)
9. King for a Day (Extended Mix) - 8.02 (Original 12" version)
10. Rollunder - 6.50 (B-Side of the "King For A Day" 12" single)
11. King for a Day (U.S. Re-Mix) - 7.20 (Original second 12" version)
12. The Fourth Sunday - 4.18 (B-Side of the "Revolution" 7" and 12" singles)
13. Revolution (Extended Mix) - 5.58 (Original UK 12" single)

Do Thompson Twins mam bardzo duży sentyment. To jeden z tych zespołów, który nierozłącznie kojarzy mi się z latami 80. Gdy mowa o 80's do głowy przychodzi mi nazwa Thompson Twins jako jedna z pierwszych. Grupa wizerunkowo była niemal synonimem kiczu charakterystycznego dla tamtych czasów. Tapirowane włosy, makijaże (zarówno u męskiej części Thompson jak i żeńskiej), pstrokate, wielokolorowe stroje. No i muzyka. Równie kiczowata. A jednak było coś w tej grupie wyjątkowego.

Zespół w latach 1982-1985, czyli w okresie największej popularności, nagrał trzy płyty: "Quick Step and Side Kick" (1983), "Into The Gap" (1984) oraz recenzowaną "Here's to Future Days" (1985). Na tych albumach mamy do czynienia z kilkoma wielkimi przebojami oraz z typowym dla lat 80. popem zabarwionym brzmieniem syntezatorów. Ciężko zaliczyć Thompson Twins do new romantic, chociaż czasami pojawia się na składankach z cyklu "the best of new romantic". Thompson Twins zestawiłbym stylistycznie i wizerunkowo z Culture Club. Podobnie jak w Culture Club mamy do czynienia z synth popem zabarwionych brzmieniem dęciaków i funkiem.  Ten konglomerat brzmień sprawia, że Thompson Twins jest zespołem łatwo rozpoznawalnym. Od Culture Club odróżnia grupę nosowy wokal lidera grupy Toma Baileya.

Ocenę grupy komplikuje wczesna twórczość. Debiutancki album Thompson Twins z 1981 roku pt. "A Product Of Priticipation" brzmi jak płyta nowofalowa. Jedynie utwór "Perfect game" zwiastuje w którą stronę zmierza zespół. Punkowe korzenie mieli też niektórzy członkowiek zespołu (np. Alannah Currie wcześniej grającą w żeńskim zespole punkowym The Unfuckables). Ale już kolejna płyta "Set" (1982) z pierwszym (na razie umiarkowanym) przebojem "In the Name of Love" pokazuje, że zespół chce być jednym z dostarczycieli przebojów a nie ambitnym projektem ukazującym trudy ludzkiej egzystencji. Sława przyszła wraz z płytą "Quick Step and Side Kick" (1983) i chyba największym przebojem grupy pt. "We Are Detective".

"Here's to Future Days" jest ostatnią udaną płytą w karierze The Thompson Twins. Wprawdzie później grupa wydała jeszcze trzy albumy: "Close to the Bone" (1988), "Big Trash" (1989), "Queer" (1991), ale przeszły one bez echa. Po latach ich wartość artystyczna ani komercyjna niestety nie zwiększyły się.

"Here's to Future Days" jest zbiorem zgrabnie napisanych piosenek osadzonych w typowym dla lat 80. brzmieniu pop podlanym syntezatorowym sosem. Nie ma tutaj wielkich hitów, ale za to płyta jest równa a utwory "Don't Mess with Doctor Dream" czy "Revolution" odniosły umiarkowany sukces. Opisywane wydanie z 2008 roku to podwójny CD. Na pierwszą płytę składa się 10 utworów z podstawowej wersji płyty oraz 6 bonusów. Cały drugi dysk wypełniają remiksy i drugie strony singli. Prawdziwa gratka dla fanów brzmień 80's. Jeśli ktoś szuka płyty "Here's to Future Days" to wersja z 2008 roku jest najlepszym wyborem z możliwych. Do atrakcji na CD dodać trzeba jeszcze obszerną wkładkę, która rozkładana jest w dużą kartkę. Na niej znajdziemy szczegółowe opisy, track listę, fotki i krótki esej o Thompson Twins.

Dla fanów 80's ta płyta to mus. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
10.07.2009 r.

A Tribute to Depeche Mode - Alfa Matrix Re:Covered

34 odsłon

A Tribute to Depeche Mode - Alfa Matrix Re:Covered
2009 Alfa Matrix

CD 1

1. I:Scintilla – I Want It All 5:15
2. Krystal System – Master And Servant    3:48
3. Mesmer's Eyes – Stripped    5:48
4. Leaether Strip – Blasphemous Rumours (Black Edit)    6:00
5. Kant Kino –    A Question Of Time    4:23
6. Komor Kommando Feat. J-L De Meyer – John The Revelator    4:26
7. Neikka RPM –    Boys Say Go 3:47
8. Acylum vs. HausHetaere – It's No Good    5:09
9. Dunkelwerk –    Any Second Now (Voices) 2:49
10. Nebula-H – Photographic 3:33
11. Diffuzion –    Sacred    5:44
12. Technoir –    Lie To Me    5:09
13. Regenerator – Precious    4:03
14. Komor Kommando – Personal Jesus (Blues Version)    3:32
15. Star Industry – Enjoy The Silence    5:07
16. Klutae – New Dress    5:23

CD 2

1. Schwarzblut – Leave In Silence    4:58
2. Ayria – In Your Room    4:21
3. Seize – Shake The Disease (D!rty House B!tch Mix)    4:19
4. Essence Of Mind – Strangelove    4:11
5. 32Crash – Get The Balance Right    3:06
6. Helalyn Flowers – I Feel You    3:12
7. Tamtrum – Personal Jesus    3:19
8. Inure – Rush    4:45
9. Virgins O.R Pigeons – People Are People    3:16
10. Plastic Noise Experience –    World In My Eyes    4:16
11. Psy'Aviah –    Stripped 3:18
12. Aiboforcen – Little 15    4:16
13. O.V.N.I. –    Never Let Me Down Again    4:23
14. Mind:State – Stories Of Old    3:18
15. Implant – Nothing's Impossible    2:50
16. Leaether Strip – Black Celebration (White Edit)    6:13

Depeche Mode to zespół legenda, jeden z najbardziej wpływowych w światku muzyki elektronicznej i jeden z najczęściej coverowanych. Płyty-hołdy dla DM ukazują się w różnych krajach niemal co roku. Nawet najwierniejsi fani DM mają trudności z ich dokładnym skatalagowaniem. Do tej niezliczonej ilości "tributów" wytwórnia Alfa Matrix dokłada kolejny. Tym razem płyta jest szczególnym hołdem w 20. rocznicę nagrania płyty "Violator". To właśnie dzięki tej płycie Depeche Mode przeszedł do kategorii największych zespołów na świecie. Wcześniej był już bardzo popularny, miał wiernych fanów, ale światowa sława, by nie rzec szaleństwo rozpoczęło się od "Violatora". "Alfa Matrix Re:Covered" nie zawiera jednak wyłącznie coverów z "Violatora" a nawet należałoby napisać, że tych nagrań jest bardzo mało. Na 32 utwory z "Violatora" mamy tylko 4, z czego dwa razy jest "Personal Jesus". Tak naprawdę "Alfa Matrix Re:Covered" jest więc hołdem dla całej twórczości DM.

O wydawnictwie Alfa Matrix na pewno da się powiedzieć jedno. Jest jednorodne stylistycznie. Powinno się też spodobać miłośnikom sceny dark independent. Na płycie słyszymy covery w wykonaniu takich tuzów electro, nagrywających dla Alfa Matrix jak: Sebastian Komor (Zombie Girl, Komor Kommando), Jean Luc Demeyer (Front 242), Claus Larsen (Leaether Strip). Moim zdaniem szczególnie dobrze wypadają covery Leaether Strip - "Black Celebration", "Blasphemous Rumours". Fanom typowo bitowych brzmień do gustu powinny przypaść: 32Crash "Get The Balance Right", Kant Kino "Question Of Time" czy Plastic Noise Experience "World In My Eyes".  Płyty słucha się bardzo dobrze. Nie ma monotonii, jest różnorodnie a jednocześnie stylistycznie wszystko do siebie pasuje. Najwięcej coverów pochodzi z wczesnego okresu twórczości DM z lat 1981-1987 ("Photographic", "Get The Balance Right", "Leave In Silence", "Stories Of Old", "Lie To Me", "Master and Servant", "People Are People", "Never Let Me Down Again", "Black Celebration", "Stripped", "Blasphemous Rumours", "Question Of Time", "Any Second Now", "Boys Say Go", "Little 15", "Strangelove", "Shake The Disease", "Sacred", "New Dress"), ale jest też "John the revelator" z przedostatniej płyty DM oraz kilka z "Ultry" i "Songs of Faith of Devotion". Już to rozłożenie akcentów pokazuje, który okres w twórczości DM jest najbardziej lubiany. Zwłaszcza przez reprezentantów sceny dark independent.

Trzeba pochwalić Alfa Matrix za bardzo cenną inicjatywę. Hołdom dla Depeche Mode nigdy dość :) [8/10]

Andrzej Korasiewicz
06.07.2009 r.

Depeche Mode - Sounds Of The Universe

64 odsłon

Depeche Mode - Sounds Of The Universe
2009 Mute Records

1.In Chains
2.Hole To Feed
3.Wrong
4.Fragile Tension
5.Little Soul
6.In Sympathy
7.Peace
8.Come Back
9.Spacewalker
10.Perfect
11.Miles Away- The Truth Is
12.Jezebel
13.Corrupt

"Sounds Of The Universe" (SOTU), czyli kolejna odsłona syntezatorowego zespołu wszechczasów. Co można powiedzieć o nowej płycie Depeche Mode miesiąc po premierze albumu? Na pewno to, że DM pozostanie syntezatorowym gigantem a płyta potwierdza klasę grupy. Depeche nagrywając SOTU postanowili cofnąć się w czasie. David Gahan, Martin Gore i Andrew Fletcher chcieli tym razem wyczarować dźwięki dla fanów pamiętających grupę sprzed "Violatora". Materiał powstawał w prywatnych studiach Nowego Jorku, które zgromadziły masę takich sprzętów jak analogowe syntezatory i automaty perkusyjne. Wszystko po to, by fani Depeche poczuli się jak w latach 80. Czy to się udało? Poniekąd. SOTU jest szczególnym połączeniem brzmienia charakterystycznego dla 80's oraz nowoczesności. Muzyka zawarta na SOTU, mimo zastosowanych rozwiązań, nie brzmi archaicznie. Niech nikt nie spodziewa się melodyjek w stylu Vince'a Clarka. Utwory brzmią mocno i zdecydowanie. Cofnięcie się do lat 80. przybliża DM miejscami raczej do dokonań Front 242 niż Erasure.

Mimo to czegoś na nowej płycie DM brakuje. Pozornie jest wszystko. Dynamiczny przebój - "Wrong", kojące ballady - "Little Soul", "Peace", "Jezebel"; analogowe syntezatory i szczypta nowoczesności. SOTU wygląda jednak bardziej jak produkcja zdolnych rzemieślników niż genialnych artystów. Problem polega na tym, że nie żyjemy w latach 80. i nie da się w muzyce odbudować TAMTEGO klimatu. Trzeba przyznać jednak, że sytuacja Depeche jest wyjątkowo trudna. Bo z jednej strony nie da się zawrócić czasu, a z drugiej w muzyce syntezatorowej już wszystko powiedziano. Ciężko oczekiwać, że DM wymyśli coś nowego. Że kolejnej płyty będzie słuchało się z takimi samymi wypiekami na twarzy jak "Black Celebration" czy "Music for the Masses". Niestety, czasu cofnąć się nie da. Niczego nowego w muzyce synth pop również się nie odkryje :(. Dlatego Depeche Mode jest w sytuacji bez wyjścia. Zresztą nie jest w tym osamotniony. Podobne dylematy mają inne potęgi brzmienia wypracowanego w latach 80. I to niekoniecznie tylko "syntezatorowcy". Od wielu lat na podobne problemy stara się odpowiedzieć Robert Smith i The Cure. Niestety, z podobnym skutkiem.

Mimo tych pesymistycznych wniosków trzeba podkreślić, że SOTU może się podobać. Że jest to płyta bardzo solidna, której słucha się z przyjemnością. A może kiedy minie kilka lat i album nabierze patyny czasu, okaże się jeszcze większym dziełem? Możliwe. Prawdziwą wartość muzyki zawsze ostecznie sprawdza czas, który jest definitywnym, choć czasem bardzo surowym, recenzentem. Niekiedy jednak ukazuje w muzyce coś czego nie dostrzegło się zaraz po premierze płyty. Całkiem prawdopodobne, że tak może się stać z SOTU. [8/10]

p.s. szczególnie polecam słuchanie płyty w wersji 5.1. Świetne!

Andrzej Korasiewicz
24.05.2009 r.

{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=fhnrrLxQEVQ{/yotube}

Foxx, John - The Garden (2008 remaster)

39 odsłon

 

John Foxx - The Garden
1981/2008 - Virgin/Demon

CD 1

1. Europe After the Rain – 3:57
2. Systems of Romance – 4:02
3. When I Was a Man and You Were a Woman – 3:37
4. Dancing Like a Gun – 4:10
5. Pater Noster – 2:32
6. Night Suit – 4:26
7. You Were There – 3:51
8. Fusion/Fission – 3:48
9. Walk Away – 3:52
10. The Garden – 7:03

CD 2 - 2008 reissue bonus disc

1. Swimmer I (listed as "Swimmer II" in the cover)
2. This Jungle
3. A Long Time
4. Swimmer II (listed as "Swimmer I" in the cover)
5. Fog
6. Swimmer III
7. Swimmer IV
8. Dance With Me (early version)
9. A Woman on a Stairway (early version)
10. Fusion/Fission (early version)
11. Miles Away (alternative version)

Genialna płyta, genialnego twórcy epoki new romantic. Zdaniem wielu krytyków, do którego przychylam się, "The Garden" to opus magnum nowego romantyzmu, szczytowe osiągnięcie romantycznego synth popu i najpiękniejsza pamiątka new romantic. Tomasz Beksiński, u którego w audycji po raz pierwszy usłyszałem płytę, twierdził, że z epoki new romantic niewiele zostało płyt wartych uwagi, ale z pewnością do takich zalicza się "The Garden".

John Foxx, były lider innego giganta new romantic - Ultravox, po wydaniu w 1980 roku elektro-syntetycznego debiutu "Metamatic" postanowił ocieplić brzmienie swojej muzyki i nadać jej więcej emocji. "Metamatic" było chłodną, mechaniczną deklaracją człowieka-maszyny (kłaniał się Kraftwerk). "The Garden" jest prawdziwym pomnikiem  syntezatorowego romantyzmu. Foxx przy realizacji "The Garden" fotografował zachody słońca wśród ruin starych kościołów, pokrytych dziką roślinnością i upajał tym. Następnie przetwarzał wszystkie doznania na syntezatory. W efekcie otrzymaliśmy prawdziwe arcydzieło 80's.

"The Garden" rozpoczyna się od romantycznego, ale dynamicznego "Europe After the Rain". Później następuje nawiązanie do ostatniej płyty nagranej z Ultravox "Systems of Romance". Paradoksalnie, ale dwie pierwsze płyty Foxxa z Ultravox nie mają wiele wspólnego ani z solową twórczością Foxxa ani z późniejszymi dokonaniami Ultravox z Midge Urem. A nawet można powiedzieć, że solowy Foxx bardziej przypomina Ultravox z Urem niż Ultravox z Foxxem ;). Dopiero trzecia płyta U-vox pt. "Systems of Romance", ostatnia z Foxxem, pokazuje, w jakim kierunku idą poszukiwania muzyczne Johna Foxxa oraz Ultravox. Drugi utwór na płycie "The Garden", właśnie "Systems of Romance", jest tytularnym łącznikiem między Foxxem a Ultravox.

Większość utworów na "The Garden" to utwory dynamiczne i przebojowe - "When I Was a Man and You Were a Woman", "Fusion/Fission", "Walk Away". Ale nie są to nagrania odczłowieczone i mechaniczne jak miało to miejsce na debiutanckiej płycie Foxxa. Z całej płyty "The Garden" bije ciepło i miękkość syntezatorów. Dlatego "The Garden" wydaje się tak wielkim i szczytowym osiągnięciem oraz płytą najbardziej charakterystyczną dla stylu "new romantic". Jednak dopiero zwieńczenie płyty, tytułowy "The Garden" naprawdę powala. Śpiew ptaków, który rozpoczyna utwór, łagodne syntezatorowe tła i jakby z zaświatów dobiegający wokal Foxxa rozkładają na łopatki.

Czy płyta po niemal 30 latach od wydania zestarzała się? Dla mnie nie. Możliwe, że brzmieniowo jest nieco archaiczna. Ale to nie jest archaizm, który rozśmiesza. Jeśli mamy tutaj do czynienia z jakimś archaizmem, to takim, dzięki któremu przechowany został klimat Tamtej epoki, który nie jest możliwy do odtworzenia dzisiaj. Nawet jeśli pogrobowcy, kontynuatorzy i naśladowcy brzmień 80's będą chodzić po ścianach, starając się przywołać coś co umarało w ruinach kościoła zarośnietych roślinnością dzikiego i pięknego ogrodu, nie uda im się to. Tajemniczy Ogród jest JEDEN.

Na koniec kilka słów o samej edycji "The Garden". Reedycje z 1993 i 2001 roku wydane były w postaci pojedynczych CD, zawierających kilka bonusowych nagrań. Reedycja z 2008 roku to podwójny CD oraz dodatkowo dołączone do książeczki zdjęcia z albumu "The Church", który w oryginalnej winylowej wersji płyty z 1981, był dodatkowym album z fotografiami wnętrz kościoła, jakie Foxx wykonał na potrzeby wydawnictwa. Pierwszy dysk to odpowiednik winylowej płyty. Na drugim dysku zebrano strony B singli i maxi- singli, nagrania niepublikowane oraz wersje utworów znanych z oryginału. Razem 10 utworów podstawowych oraz 12 bonusów! To jak na razie najlepsza reedycja "The Garden". Chętnie usłyszałbym jeszcze "The Garden" w wersji 5.1. Może ktoś kiedyś wpadnie na ten pomysł? [10/10]

Andrzej Korasiewicz
24.05.2009 r.

 

Blancmange - Happy Families (2008 remaster)

66 odsłon

 

Blancmange - Happy Families
1982/2008 London Records/Demon Music Group - Edsel Records

1. I Can't Explain
2. Feel Me
3. I've Seen The Word
4. Wasted
5. Living On The Ceiling
6. Waves
7. Kind
8. Sad Day
9. Cruel
10. God's Kitchen

bonus cd 2008:

11. Living On The Ceiling (Extended Version)
12. God's Kitchen (12' mix)
13. Feel Me (12" Extended Mix)
14. Feel Me (7' and 12' Instrumental)
15. Business Steps
16. Feel Me (US 12' Instrumental)

Blancmange to w Polsce mniej znany przedstawiciel popularnego na początku lat 80. nurtu new romantic. Mniej znany, ale nie mniej interesujący. Duet Blancmange utworzyli w 1979 roku Neil Arthur (ur. 1958) oraz Stephen Luscombe (ur. 1954). W Anglii, ojczyźnie new romantic, Blancmange odniosło sukces niemal na równi z Duran Duran, Depeche Mode czy Spandau Ballet, choć ich pierwsze EP z 1980 roku pt. "Irene and Mavis" wskazywało, że mamy do czynienia z eksperymentalnym projektem elektro.

Na początku 1981 roku utwór Blancmagne pt. "Sad Day" umieszczony został na składance wykonawców post-nowofalowych i synth pop "Some Bizzare" m.in. tuż obok Depeche Mode, B-Movie, Soft Cell i Cabaret Voltaire. Debiutancka płyta "Happy Families" wydana dwa lata później nie pozostawia jednak wątpliwości, że Blancmange to rasowy przedstawiciel new romantic. Na brytyjskiej liście przebojów sukces odnosiły kolejne single z tego wydawnictwa: "Feel Me", "God's Kitchen", "Living On The Ceiling", "Waves". Ten ostatni zaznaczył również swój ślad w Polsce.

"Happy Families" to intrygujące połącznie kraftwerkowego electro, postnowofalowej chropowatości i popowej przebojowości. Wszystkie elementy zostały dobrze wymieszane i podane w postaci inteligentnego new romantic. Chyba najmniej w tym koktailu jest przebojowości. Takie utwory jak "Feel Me", "I Can't Explain" czy "God's Kitchen" zastanawiają jak to się stało, że zespół na Wyspach Brytyjskich odniósł sukces niewiele mniejszy od Duran Duran. To nie są gładkie przeboje w stylu "Reflex" czy "Hungry Like the Wolf". W wymienionych utworach Blancmange jest niepokój, nieład oraz niemal "awangardowy" nieporządek. Może dlatego po latach twórczość Blancmange zyskuje. Przeboje Duran Duran czy Spandau Ballet nieco przebrzmiały, a na ich tle Blancmagne wypada świeżo i zaskakująco. Płyta nie jest jednak pozbawiona gładszych momentów. Takie utwory jak "I've Seen The Word", "Wasted" czy "Waves" na pewno sprawią, że w oku niejednego miłośnika romantycznego synth popu zakręci się łza.

Na uwagę zasługuje również staranność reedycji "Happy Families" z 2008 roku. Oprócz dziesięciu utworów z oryginalnego winyla - jedynie utwór nr 5 jest wersją singlową a nie winylową - na kompaktowej edycji znalazło się sześć dodatkowych nagrań pochodzących z drugich stron singli oraz wydłużone wersje nagrań z maksisingli. Przyjemnie również wziąć do ręki książeczkę dołączoną do CD, w której zostało wszystko przejrzyście wyjaśnione i opisane. Bardzo dobra płyta bardzo dobrze wydana. [8.5/10]

Andrzej Korasiewicz
24.05.2009 r.

U2 - No Line On The Horizon

61 odsłon

 

U2 - No Line On The Horizon
2009 Universal

1. No Line On The Horizon
2. Magnificent
3. Moment of Surrender
4. Unknown Caller
5. I'll Go Crazy If I Don't Go Crazy Tonight
6. Get On Your Boots
7. Stand Up Comedy
8. Fez - Being Born
9. White As Snow
10. Breathe
11. Cedars Of Lebanon

Nowa płyta U2. Dla jednych wydarzenie, dla innych kolejna nudna produkcja przereklamowanego zespołu. Ta druga opinia boli każdego, kto pamięta U2 z lat 80. Wtedy to była zupełnie inna grupa. "Boy", "October", "War", "Under A Blood Red Sky" to albumy, które powodowały wypieki na twarzy. U2 stał niemal w jednym rzędzie z innymi nowofalowo-postpunkowymi zespołami jak Wire czy XTC. Był tak samo nieznany szerszemu odbiorcy a jedyne, co wyróżniało ten irlandzki band, to charakterystyczna gitarka The Edge, wokal Bono i większa przebojowość repertuaru. Potem był pierwszy międzynarodowy przebój - "Pride" - i pierwsza płyta, która zaistniała w szerszej świadomości - "The Unforgettable Fire". To nadal było TO U2. Chociaż muzyka została bardziej wypolerowana, ale U2 nadal było tym U2. I w końcu przyszła płyta, która z jednej strony okazała się opus magnum starego U2, z drugiej strony zrobiła z Irlandczyków międzynarodową gwiazdę - "The Joshua Tree". Niewątpliwie jedna z najlepszych płyt lat 80. i najlepsze dzieło zespołu, z jednej strony tkwiące (jeszcze) korzeniami w graniu nowofalowym, z drugiej będące już w nurcie "pop". I właściwie dla mnie na tym historia U2 jak na razie zakończyła się.

"Rattle and Hum" miało kilka fajnych piosenek w starym stylu, ale to była muzyka do filmu zawierająca również starsze numery w koncertowych wersjach. "Achtung Baby" umocniło U2 w showbiznesie. Płyta trafiła do tych, do których fenomen U2 wcześniej nie dotarł. Ja do dzisiaj się do niej nie przekonałem. Mogę wskazać jedynie pojedyncze piosenki, które da się słuchać. Całość dla mnie nie była płytą U2, które pokochałem. Kolejne albumy - "Zooropa", "Pop", "All That You Can't Leave Behind", "How to Dismantle an Atomic Bomb" - były mniej lub bardziej udane, ale poza pojedynczymi, świetnymi numerami, okazały się moim zdaniem nieciekawe i nieprzekonywające. Niestety, nawet "How to Dismantle an Atomic Bomb" nie zrobiło na mnie wrażenie powrotu do formy.

Mamy rok 2009 i zespół wyprodukował następny album pt. "No Line On The Horizon". Pierwsze wrażenie po jego przesłuchaniu - jest gorzej niż kiedykolwiek... Ale po każdym kolejnym moja opinia łagodniała a do odsłuchiwania nowego U2 zacząłem niepokojąco często wracać. W końcu złapałem się na tym, że ta płytka nie jest taka zła. Niestety, obawiam się, że to jest raczej sentyment i pragnienie słuchania nowego U2 oraz doszukiwanie się na siłę tego U2, którego od dawna już nie ma. Bo nowa płyta, jeśli porównać ją do innych płyt, innych zespołów niestety nie ma wiele do zaoferowania.

Nie wiem do końca czy chciałbym, żeby U2 nagrywał w stylu z pierwszych płyt. Rozumiem, że zespół poczuł iż na "The Joshua Tree" wyczerpał możliwość eksplorowania tych rejonów. Rozumiem, że grupa postanowiła szukać nowych rozwiązań. Widzę, że poszukiwania te przyniosły grupie status międzynarodowej gwiazdy. Ale muszę przyznać rację krytykom zespołu. Dla mnie ten fenomen też jest niezrozumiały. Gdy U2 nagrywał naprawdę niezłe płyty był garażową grupą znaną wśród garstki zapaleńców. Gdy zaczął nagrywać niewiele znaczące i nic nie wnoszące do muzyki płyty, okraszone garstką przebojów, zdobył pozycję  Herosów Współczesnego Popu i Rocka. To musi być naprawdę frustrujące dla wielu muzyków. Grupa, która od 1987 roku nie nagrała nic dobrego, stała się w tym czasie bogiem muzyki.

Mimo wszystko mam słabość do U2. Cały czas czekam aż nagrają coś równie wielkiego jak "The Joshua Tree" albo "War". Na razie mam "No Line On The Horizon" oraz kilka numerów, które słucham przyjemnością: "Magnificent", "Moment of Surrender", "Unknown Caller", "Fez - Being Born", "White As Snow", "Cedars Of Lebanon" to są naprawdę dobre, klimatyczne, wzruszające numery. "No Line On The Horizon" nie jest wielką płytą, nie jest nawet dobrą płytą, ale jeśli z albumu wytniemy singlowy koszmarek "Get On Your Boots" to otrzymamy bardzo ciepły, nastrojowy, balladowy i lekko melancholijny album, jakiego Irlandczycy jeszcze nigdy nie nagrali. Te kilka wymienionych utworów dają nadzieję, że może rzeczywiście zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Może U2 jest w stanie nagrać bardzo dobrą płytę. Może nie wybitną, ale zwyczajnie bardzo dobrą. Na razie otrzymaliśmy "No Line On The Horizon", który na pewno spodoba się fanom U2 (bo im się wszystko spodoba). Album może też być strawny po kilku przesłuchaniach dla starych fanów, mimo że tradycyjnie jest tak nierówny. Niestety, moim zdaniem nadal nie można powiedzieć, że U2 nagrał dobrą płytę. Ja wciąż na nią czekam. [6.5/10]

Andrzej Korasiewicz
13.03.2009 r.

Red Box - The Circle And The Square

37 odsłon

 

Red Box - The Circle And The Square
1986/2008 Cherry Pop Records

1. For America 3:46
2. Heart Of The Sun 4:08
3. Billy's Line 4:49
4. Bantu 4:22
5. Living In Domes 5:38
6. Lean On Me (Reprise) 1:17
7. Chenko (Tenka-Io) 4:30
8. Lean On Me (Ah-Li-Ayo) 4:26
9. Saskatchewan 3:55
10. Leaders In Seventh Heaven 5:06
11. Walk Walk 4:40
12. Amen 0:40 bonus tracks:
13. R 'N' A 4:03
14. Stinging Bee 4:39
15. Enjoy (Solid Gold Easy Amex) 4:33
16. Speeches 4:47
17. Chenko (Tenka-Io) [Original Cherry Red Version] 3:31
18. Valley [Original Cherry Red Version] 5:01

Wreszcie! Po dwudziestu dwu latach od premiery winylowej, "The Circle And The Square" ukazuje się oficjalnie w Europie na kompakcie. Przez kilka lat japońska wersja CD Red Box krążyła po różnych serwisach aukcyjnych osiągając niebotyczne kwoty, zaczynające się od odpowiednika kilkuset złotych polskich. Już samo to może świadczyć o tym, czym jest "The Circle And The Square". A czym jest? Album jest mieszanką inteligentnego synth popu z elementami etnicznymi, chóralnymi tłami a wszystko podlane specyficzną atmosferą, którą udało się stworzyć Brytyjczykom.

Red Box to w praktyce zespół jednej płyty. Grupa działała w latach 1983-1990 w Wielkiej Brytanii nie odnosząc wielkiego sukcesu komercyjnego, który pozwoliłby się grupie utrzymać w show-biznesie. W tym czasie zespół wydał dwie płyty - druga to "Motive" z 1990 roku - i kilka singli. Już debiutancki singiel z 1984 roku "Chenko" pozwalał sądzić, że mamy do czynienia z wyjątkowym wykonawcą. To właśnie ten utwór stał się wizytówką grupy i zapewnił jej nieśmiertelność. Chóralne "ho-ho-hey-ho-ha", skupiony wokal Simona Toulsona-Clarke'a, syntezatorowy sos, smyczki w tle i podniosły nastrój wyzbyty pretensjonalności i patosu powodują, że do nagrania można wracać bez żenady i po 25 latach od chwili kiedy został wydany po raz pierwszy.

"Chenko" na płycie Red Box znajdziemy w dwóch wersjach. Najpierw jako numer 7 wśród innych utworów wydanych oryginalnie na płycie w 1986 roku. "Chenko" jest również w oryginalnej wersji singlowej z 1984 roku jako bonus track. Ja przyzwyczaiłem się bardziej do wersji płytowej, która w moim odczuciu jest bogatsza i bardziej dopracowana. Podoba mi się też  skupiony wokal Simona Toulsona-Clarke'a. Wersja singlowa jest surowsza, ale może właśnie dzięki temu cieszy się większą sympatią wśród fanów.

"The Circle And The Square" to jednak nie tylko "Chenko". Płytę rozpoczyna singlowy przebój promujący w 1986 roku wydawnictwo - "For America". Nagranie to było w Polsce nawet większym przebojem niż "Chenko" przez kilka tygodni okupując pierwsze miejsce trójkowej listy przebojów. Trzeba przyznać, że to równie świetny utwór jak "Chenko" a na pewno melodyjny, wpadający w ucho a przy tym zachowujący szczególny klimat całego wydawnictwa.

Kolejny utwór - "Heart Of The Sun" - to następny singiel, ale ten nie odniósł u nas już takiego sukcesu, choć pozornie niczego mu nie brakuje. Podobnie można powiedzieć o "Lean On Me (Ah-Li-Ayo)" wydanym na singlu rok przed ukazaniem się albumu. Na uwagę zasługuje również "Saskatchewan" z repertuaru indiańskiej kompozytorki i wykonawczyni Buffy Sainte Marie. I właśnie indiańskie naleciałości pobrzmiewają przez cała płytę Red Box.

"The Circle And The Square" to album, który należy poznać w całości. Miłośnicy muzyki z lat 80. z pewnością nie zawiodą się na tym wydawnictwe. Red Box to nie jeden czy dwa utwory, na które warto zwrócić uwagę, ale cała płyta. Tutaj nie ma słabych punków a nagrania, o których wspomniałem z osobna zasługują na to naprawdę w sposób szczególny. Nie umniejsza to jednak w niczym pozostałym utworom znajdującym się na debiutanckiej płycie Brytyjczyków.

W muzyce Red Box można się albo zakochać, albo przejść obok niej obojętnie. Warto też podkreślić, że Red Box to kolejny przyczynek do rozprawki pt. "wkład PRL w odkrywanie talentów muzycznych". Nie da się ukryć, że Red Box stał się zespołem kultowym głównie w Polsce. "Chenko" i "For America" to niemal symbole lat 80. a "The Circle And The Square" jest uznawany w naszym kraju niemal zgodnie za jeden z genialniejszych albumów z kręgu synth pop. Red Box można spokojnie stawiać w jednym rzędzie z Talk Talk. Dla wszystkich miłośników 80's to bezsprzecznie "lektura obowiązkowa". [9/10]

Andrzej Korasiewicz
03.02.2009 r.

Bolshoi, The - Friends

35 odsłon

The Bolshoi - Friends
1986/1999 Beggars Banquet

1. Away - 4:58
2. Modern Man - 5:35
3. Someones Daughter - 4:04
4. Sunday Morning - 6:32
5. Looking for a Life - 4:44
6. Romeo in Clover (Call Girls) - 5:35
7. Books on the Bonfire - 4:58
8. Pardon Me - 4:34
9. Fat and Jealous - 4:06
10. Waspy - 5:11
11. A Funny Thing... - 3:48 (CD bonus)

The Bolshoi to angielski zespół, który działał na rynku muzycznym krótko, bo w latach 1983-1988. Grupa wydała dwie płyty i nie odnosząc większego sukcesu rozwiązała się. "Friends" to ich debiutancki album z 1986 roku.

Muzyka The Bolshoi oscyluje wokół stylistyki postpunkowej. Twórczość grupy była z jednej strony lżejsza a z drugiej delikatnie mroczna albo przynajmniej melancholinjna. Z pewnością zainteresuje miłośników brzmień 80's i fanów klimatów postpunkowo-okołogotyckich.

Zespół nie odniósł międzynarodowego sukcesu, ale wylansował kilka mniejszych przebojów i jeden wielki: "Sunday Morning". Wielkim przebojem utwór został głównie w Polsce, gdzie przez kilka tygodni był na szczycie listy Trójki. W 1987 roku grupa przybyła do naszego kraju w roli prawdziwej gwiazdy. Wówczas, Polska Rzeczpospolita Ludowa zamknięta była na Zachód. Koncerty zachodnich wykonawców były rzadkością. Każdy, kto stamdąd przyjechał wzbudzał wielkie zainteresowanie. Wystarczyła etykieta "zachodniego zespołu", by wypełnić sale koncertowe po brzegi. Tym bardziej, gdy ktoś miał na koncie taki przebój jak "Sunday Morning".

Trzeba przyznać, że "Sunday Morning" jest wyjątkowo udanym nagraniem. Nie ma w nim nic z plastikowych brzmień charakterystycznych dla 80's i trudno byłoby zarzucać mu kiczowatość. Delikatna partia fortepianu, która rozpoczyna nagranie i kończy, rytmicznie powtarzane partie peruksyjne i emocjonalnie modulowany głos wokalisty stwarzają niezapomnianą atmosferę.

Oprócz wspomnianego przeboju na płycie "Friends" warte uwagi są jeszcze: dynamiczne "Away" oraz "Looking for a Life". Strawne są również: "Books on the Bonfire" i "Fat and Jealous". Pozostałe kompozycję są niestety dosyć przeciętne i bezbarwne, żeby nie powiedzieć wprost, że "na jedno kopyto". Grupie inwencji starczyło tylko na kilka piosenek. 

Z pewnością trudno oceniać album "Friends" w innej kategorii niż sentymentalna. Z drugiej strony współczesne gwiazdki indie prezentują często poziom zbliżony do najsłabszych fragmentów albumu "Friends". Różnica jest taka, że w swoim repertuarze nie maja takiego nagrania jak "Sunday Morning". I właśnie dla tego utworu oraz dla "Away" i "Looking for a Life" warto mieć tę płytę. [6.5/10]

p.s. wersja CD została wzbogacona o utwór "A Funny Thing...". Winyl kończy się na utworze nr 10.

Andrzej Korasiewicz
19.01.2009 r.

Diary of Dreams - Nekrolog 43

31 odsłon

Diary of Dreams - Nekrolog 43
2007 Accession

01. Nekrolog 43
02. The Plague
03. Son Of A Thief
04. Tears Of Joy
05. Unwanted?
06. Matching Lives
07. Remedy Child
08. Malice
09. The Darkest Of All Hours
10. Congratulations
11. Hypo)Cryptick(Al
12. Allone
13. The Valley

Przyznam, że odczuwam lekkie - i jest to eufemizm - znużenie materiału, gdy słucham kolejnych produkcji Adriana Hatesa i spółki i niestety "Nekrolog 43" jedynie pogłębia mój stan. Jeśli kilka lat temu Diary of Dreams wyznaczało nowe trendy elektronicznego gotyku, czy jak kto woli skrzyżowania dark wave i electro/EBM, to eksplorowanie na kolejnych płytach dokładnie tego samego motywu może w najlepszym razie pozostawić słuchacza obojętnym.

Najnowsza produkcja Niemców niestety nie wprowadza DoD na nowe ścieżki, choć trzeba przyznać, że Hates z pewnością nie miał takiego planu. Dalej więc mamy do czynienia z patetyczno-pseudo-operowym wokalem Hatesa na tle lekko bitowej elektroniki. Żadnych zmian. Żadnego progresu. Czas dla Niemców zatrzymał się w roku 1994, kiedy formacja stawiała pierwsze kroki.

Niestety, nowa produkcja to również brak fajerwerków kompozycyjnych. Kolejne numery nie zapadają w pamięć, trudno je odróżnić od siebie i po przesłuchaniu całej płyty - o ile dobrniemy do końca - zapominamy, że wysłuchaliśmy jakiś nowych produkcji Hatesa. Na tle tej przeciętności wyróżnia się moim zdaniem jedynie zapowiadający płytę "The Plague" - dynamiczny, lekko zadziorny, ale nie gubiący electro-cmentarnego wystroju. Trochę lepiej jest też z numerem 5 „Unwanted?"  i może 7 „Remedy Child”. Te utwory mają jakiś pazur, zaciekawiają - w przeciwieństwie do całej do bólu przeciętnej reszty "Nekrologu 43".

Nowa płyta z pewnością skierowana jest do oddanych fanów Adriana Hatesa, choć nie wierzę, że zostanie przez nich uznana za wybitne osiągnięcie grupy. Może gdyby album trochę skrócić - "Nekrolog 43" trwa 71 minut! - i trochę podkręcić dramaturgię to coś by z tego wyszło. A tak mamy do czynienia po prostu z kolejną (nudną) płytą Diary of Dreams stworzoną dokładnie według tego samego schematu co zawsze. Niestety, moim zdaniem, ze zdecydowaną obniżką formy jeśli chodzi o warstwę kompozycyjną. Z "Nekrologu 43" wieje zwyczajnie nudą. [5.5/10]

Andrzej Korasiewicz
28.11.2007 r.

1984 - 4891

29 odsłon

1984 - 4891
2007 Love Industry

01. Całe Miasto Śpi    3:12
02. Głębia    3:03
03. Wieże Babilonu    5:10
04. Ćma    3:30
05. 2007    4:20
06. Mija Moda Na Psychozę    3:45
07. Plastikowy Ocean    3:19
08. Zahipnotyzuj Mnie    3:21
09. Dla Kogo Pracujesz?    2:27
10. Zimna Kraina    3:15
11. Terror Stygmatyzer    4:26
12. Człowiek    8:16

Czy 1984 to zespół "kultowy"? Dla mnie tak ;). Utwory takie jak: "Ferma hodowlana", "Wstajemy na raz, śpiewamy na dwa" rozwalały mnie kiedyś na kawałki pierwsze. Ale były to utwory radiowe, singlowe. Bardzo długo nie ukazywał się pełnowymiarowy debiut zespołu. Gdy w końcu ujrzał światło dzienne z dużym poślizgiem w 1991 roku, nie rozpalił we mnie już takiego ognia. Muzyka była interesująca, ale jednak nieco bez ikry. A i czasy już nie te. Wtedy na topie była Nirvana, Metallica. Ja z kolei interesowałem się również sceną rocka industrialnego. Płyta "Radio Niebieskie Oczy Heleny" była zwyczajnie spóźniona, nie trafiła w swój czas. W dodatku nie było na niej utworów, które spowodowały, że na dźwięk nazwy "1984" szybciej biło serce. Wydawało się, że grupa dołączyła do grona zespołów takich jak Madame, Made In Poland, które rozpalały w latach 80. do białości na koncertach, zyskały status legendy nowej fali, ale nie pozostawiły po sobie płyt z nagraniami z czasu największych triumfów.

Tymczasem 1984, a właściwie Piotr "Mizerny" Liszcz, funkcjonował na obrzeżach sceny przez cały czas, zdaje się, że nawet nie rozwiązując formacji. Gdy w 2003 roku ukazała się płyta "Specjalny rodzaj kontrastu", na której znalazły się wszystkie zaginione w otchłaniach firmy Rogot nagrania z najlepszego okresu, wydawało się, że jest to zwieńczenie działalności "dinozaura" polskiej nowej fali.

Ale kto tak chciał sądzić, ten się mylił. Bo Piotr Liszcz wraca w 2007 roku z nowym materiałem! 1984 to dzisiaj duet Mizernego i łodzianina, Roberta Tuty (Agressiva 69, NOT). W nagraniu płyty maczał też palce Maciej Werk (Hedone). I nie da się ukryć, że to wywarło wpływ na muzykę 1984.

Utwory na "4891" brzmią zdecydowanie mniej "zimnofalowo", a więcej w nich słychać naleciałości rocka industrialnego. Jednocześnie brzmienie nie zatraca charakterystycznego stylu dawnego 1984. Można więc bez cienia wątpliwości stwierdzić, że 1984 gra cały czas to samo, ale jest zdecydowanie bardziej unowocześnione brzmieniowo. I wydaje mi się, że to główna zasługa Roberta Tuty. Chwilami mam wręcz wrażenie, jakbym słyszał Agressive 69. Ale jednak nie do końca, bo np. utwór "Zimna Kraina", nawiązuje wprost do stylistyki zimnofalowej. To jest cały czas postpunkowy, zimnofalowy, gitarowy rock z "klimatem". Choć więcej tu postindustrialnej elektroniki.

"4891" powinna spodobać się starym fanom 1984 i muzyki nowofalowej z lat 80., ale i nowym adeptom sceny "dark independent", zwłaszcza tym zwróconym w stronę rocka industrialnego oraz mocno zelektryfikowanego i skomputeryzowanego brzmienia falowego. Na "4891" znajdziemy bowiem sporo syntezatorów, jest tutaj programowana perkusja i dużo ogólnie rozumianej muzyki elektronicznej, ale jednocześnie 1984 gra nadal muzykę, którą można określić mianem gitarowej. Brzmienie jest świeże i soczyste. Mamy nowoczesną produkcję, ciekawe kompozycje, interesujące teksty i stary, dobry klimat. Tak w skrócie można podsumować album 1984.

Nowa płyta 1984 to zdecydowanie najlepszy materiał w historii zespołu. Oczywiście jeśli nie liczyć wydanego po wielu latach "Specjalnego rodzaju kontrastu", który pozostanie bezkonkurencyjny. Jest to zarazam dopiero czwarta płyta 1984 na przestrzeni dwudziestu lat. Pozostaje więc mieć nadzieję, że to dopiero początek prawdziwej kariery zespołu. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
25.05.2007 r.

Gerrard, Lisa - The Silver Tree

28 odsłon

Lisa Gerrard - The Silver Tree
2007 Sonic Records

1. In Exile
2. Shadow Hunter
3. ComeTenderness
4. The Sea Whisperer
5. Mirror Medusa
6. Space Weaver
7. Abwoon
8. Serinity
9. Towards the Tower
10. Wandering Star
11. Sword Of the Samurai
12. Devotion
13. The Valley of the Moon

Lisa Gerrard, czyli połowa nieistniejącego duetu Dead Can Dance, od wielu lat udziela się głównie tworząc muzykę do filmów - m.in.  "Gladiatora" i "Helikoptera w Ogniu". Ostatnia w pełni studyjna płyta to "The Mirror Pool" z 1995 roku. Albumem "The Silver Tree" wraca jako twórca muzyki nagrywanej nie jako tło do obrazu, ale samoistnej. Czy jednak tak rzeczywiście jest? "The Silver Tree" to trzynaście rozwlekłych, sennych i na swój, charakterystyczny sposób mało porywających motywów wokalno-instrumentalnych, które nieodparcie  sprawiają wrażenie, że są to motyw z jakiś filmów, mimo że tak nie jest!.  Nie da się ukryć, że tworzenie soundtracków odcisnęło piętno na twórczości Lisy Gerrard.

Z drugiej strony, jej muzyka zawsze była niejako soundtrackiem do nie istniejącego filmu. Napisałem, że utwory są mało pyrwające? Tak, ale to stwierdzenie może być równie dobrze zaletą. I sądzę, że dla fanów Lisy będzie. Muzyka na "The Silver Tree" przeznaczona jest dla kogoś, kto nie szuka w muzyce rytmu, melodii lub przebojowości, choć i takie momenty na nowej płycie Gerrard zdarzają się, vide "Towards The Tower", ale nastrojowego akompaniamentu muzycznego do klimatycznego i jedynego w swoim rodzaju śpiewu Lisy. I z pewnością znajdziemy to na nowej płycie artystki. Muzyka snuje się nieco ponad godzinę, będąc podkładem dla wspaniałego głosu wokalistki. Śpiew Lisy Gerrard urzeka, ale trzeba mieć na niego odpowiedni nastrój. Jeśli tego ostatniego zabraknie, płyta może nużyć i wydawać się pozbawiona polotu. Ale tak przecież nie jest. Trzeba tylko wczuć się, by odpłynąć w "ambientowe" pieśni wyśpiewywane przez Lisę Gerrard.

Płyta z pewnościa szczególnie przeznaczona jest dla fanów wszelkiej twórczości powiązanej z Dead Can Dance. Innych, nowe wydawnictwo ex-wokalistyki DCD może nieco przytłoczyć. Chyba, że zechcą zakosztować uroku niezwykłego głosu Lisy Gerrard. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
25.04.2007 r. 

Front 242 - 06:21:03:11 Up Evil

28 odsłon

Front 242 - 06:21:03:11 Up Evil
1993 PIAS/Sony

1. Crapage
2. Waste
3. Skin
4. Motion
5. Religion
6. Stratoscape
7. Hymn
8. Fuel
9. Melt
10. Flag
11. Mutilate
12. (S)Crapage
13. Religion (pussy whipped mix)

To tak naprawdę ostatnia płyta Front 242 wydana przed długą przerwą. Od chwili premiery minęło już niemal 14 lat, ale trzeba o niej przypomnieć. Ta świetna płyta przeszła jakby obok całego zamieszania z muzyką wówczas będącą na czasie. Mimo tego, że to, moim i nie tylko moim zdaniem, jedna z lepszych płyt w historii elektronicznej muzyki rockowej, tak naprawdę pamiętana jest tylko przez garstkę fanów elecrtro/EBM, którzy zresztą czczą ją w kapliczce.

Jest to strasznie krzywdzące dla Belgów. Wszyscy wiedzą o istnieniu Nine Inch Nails, Rammstein i Marylina Mansona, ale wiedza o tym, że wymienieni są jedynie epigonami takich wykonawców jak The Young Gods, Laibach czy Front 242 nadal jest nikła, albo wręcz nieakceptowalna. Nastoletni fani Marylina Mansona nie są w stanie zaakceptować faktu, że przed Mansonem był NIN, a przed NIN byli jeszcze The Young Gods, Skinny Puppy, Frontline Assembly i właśnie Front 242. Tymczasem płyta "Fuck Up Evil" jest jedną z wybitniejszych pozycji electro-industrialu, bez której nie byłoby idoli popkultury w rodzaju Marylina Mansona.

Front 242 dojrzewał muzycznie przez 10 lat. Pierwsze ich dokonania z początku lat 80. to muzyka wyraźnie inspirowana twórczością takich zespołów jak Kraftwerk, pierwszymi dokonaniami The Human League, a także doświadczeniami z muzyką elektroniczną DAF i Cabaret Voltaire. Dzisiaj, gdy słucha się pierwszych płyt 242 brzmią one zaskakująco ubogo i nieco nużą. Jest to niespodziewane, ponieważ wydawało mi się kiedyś, że to właśnie brzmienie 242 z lat 80. zadecydowało o ich przełomowej roli. Tak rzeczywiście jest z punktu widzenia historycznego, ale najstarsze nagrania 242 nie wytrzymują niestety próby czasu i można je dzisiaj traktować jedynie w kategorii muzealnego esksponatu.

Jednak Belgowie rozwijali się muzycznie. Ich kolejne płyty, świadczyły o poszukiwaniu cały czas świeżego brzmienia. Przełom lat 80/90 przynosi efekty tych poszukiwań. Płyty "Front by Front" i "Tyranny For You" ukazują Belgów już nie tylko jako elektronicznych nowatorów, zachłtysujących się metalicznym brzmieniem perkusji i jednostajnym bitem, ale wykonawców coraz bardziej dojrzałych, szukających muzycznego perpetuum mobile. Tym perpetuum mobile okazała się płyta "06:21:03:11 Up Evil", która jest swoistym crossover electro, ciężkiego rocka, techno i industrialu. Mieszanka jaka z tego wychodzi jest jednym z ciekawyszych dokonań muzycznych z kręgu rocka i muzyki elektronicznej. O tym, że również muzycy uznali "Up Evil" za kres swoich poszukiwań, najlepiej niech świadczy fakt, że następna "studyjna" płyta - jeśli nie liczyć "Off" z tego samego rocku - została wydana dopiero po ... 10 latach.

Już na "Tyranny >For You<" mamy do czynienia z pełniejszym, bardziej przestrzennym brzmieniem 242 oraz gęstszą strukturą muzyki. Jednak zwieńczeniem tej drogi jest dopiero "Up Evil". Mamy tutaj utwory zarówno o rockowo-industrialnej motoryczności - "Motion" i "Melt" - jak i takie pomalowane plamami techno/trance - "Flag". Z jednej strony "Up Evil" jest potężniejsze, cięższe muzycznie, z drugiej strony jest tutaj więcej melodii a czasami wręcz chwytliwych refrenów, jak w przypadku "Multilate" - z tajemniczym, pokrzykiwano-szeptanym refrenem.

Na brzmieniu albumu z pewnościa zaważył fakt, że jej producentem był Andy Wallace, który wcześniej współpracował z Nirvaną i Sonic Youth. Jego podejście do muzyki wyszło jednak 242 na dobre. I niech nie narzekają ortodoksi electro/EBM, że "Up Evil" brzmi zbyt rockowo. Być może właśnie dzięki temu, płyta nie zestarzała się. Swoją rolę w nagraniu albumu odegrał również gitarzysta Jim Davies z metalowo-industrialnego Pitchshifter.

"06:21:03:11 Up Evil" to z pewnością jedna z epokowych płyt electro-industrialu. Na dodatek po 14 latach słucha jej się niemal jak nowej płyty. Niech się schowają wszystkie klony dark electro i wszystkie podróby Trenta Reznora! Ja wolę zdecydowanie Front 242 anno domini 1993. I polecam tę terapię wszystkim maniakom współczesnego electro. [10/10]

Andrzej Korasiewicz
10.04.2007 r.

Young Gods, The - Super Ready/Fragmente

26 odsłon

The Young Gods - Super Ready/Fragmente
2007 Play It Again Sam

1. I'm The Drug
2. Freeze
3. C'est Quoi C'est Ca
4. El Magnifico
5. Stay With Us
6. About Time
7. Machine Arriere
8. Color Code, The
9. Super Ready/Fragmente
10. Secret
11. Everywhere
12. Un Point C'est Tout

Tego mało kto się spodziewał. Klasycy rocka samplerowego wracają w klasycznej odmianie i starej formie! Po kilkunastu latach poszukiwań nowego stylu, Szwajcarzy wracają do korzeni i wydają płytę w stylu "TV Sky".

The Young Gods był kiedyś wzorem mojej ulubionej muzyki. Gdy ktoś się mnie pytał jaką muzykę lubię najbardziej, odpowiadałem: "w stylu Young Gods".

Na przełomie lat 80/90 szwajcarski klasyk rocka industrialnego nagrywał muzykę nowatorską. Moje ulubione dwie pierwsze płyty TYG - "Young Gods" i "L'eau Rouge", to nie była zwykła muzyka. Szwajcarzy, pozostając zespołem niejako rockowym, wykorzystywali do tworzenia samplery, komputery i elektronikę. Dzisiaj brzmi to może banalnie, bo elektronika wdarła się wszędzie. Współcześnie nie wydaje się niemal płyt bez użycia gadżetów elektronicznych. Elektronika jest czymś naturalnym. Ale wówczas użycie samplowanych partii gitar czy innych efektów było prawdziwym novum. I to właśnie Szwajcarzy byli jednymi z tych, którzy to novum upowszechniali w drugiej połowie lat 80. 

Na początku lat 90. Szwajcarzy zmierzali w stronę rocka. Płyta "TV Sky", przez wielu uznawana za szczytowe osiągnięcie grupy, była klasycznym przykładem rocka industrialnego. Wtedy, na fali Nirvany i odnowy rocka za sprawą wykonawców z Seattle, wiele zespołów "u-rock-awiało" brzmienie. "TV Sky" było płytą bardziej rockową, z użyciem żywej perkusji i gitar. Płyta przyniosła zespołowi również największe uznanie, zwłaszcza wśród publiczności rockowej.

W 1995 roku The Young Gods wydali jeszcze jedną płytę - "Only Heaven" - przez starych fanów uznaną za opus magnum Szwajcarów. Nie była ona już tak rockowa jak "Tv Sky", stanowiąc niemal koncept album. I właściwie to był koniec Young Gods. A przynajmniej tak się wydawało. Nastały czasy rozwoju hip hopu i techno, a Szwajcarzy nie mogli odnaleźć się w tej rzeczywistości. Jeszcze niedawno byli nowatorami i prekursorami nowego brzmienia, a tymczasem w 1996 roku to, co grali można było śmiało uznać za przestarzałe.

The Young Gods rozpoczęli więc poszukiwania swojego nowego brzmienia. W 1996 roku pod nazwą "Heaven Deconstruction" ukazała się ambientowa propozycja muzyków, zupełnie nie mająca nic wspólnego ze starym Young Gods i niestety ginąca w gąszczu podobnych płyt. W 2000 roku Szwajcarzy wydali niezłą płytę "Second Nature", brzmieniowo mocno transową, będąca pod wpływem wszechogarniającego techno. Ale nie była to płyta wybitna. I nie było to do końca The Young Gods. Na pewno nie była to też płyta nowatorska.

W 2004 roku ukazał się kolejny efekt poszukiwań The Young Gods "Music for Artificial Clouds". Przez starych fanów płyta została przyjęta raczej chłodno. Wielu postawiło na Szwajcarach przysłowiowy "krzyżyk". Mieliśmy do czynienia ponownie z muzyką ambient. Niestety, ale była to propozycja wtórna i po prostu nieciekawa.

Kiedy wielu spisało już The Young Gods na straty, rok 2007 przynosi nową płytę pt. "Super Ready/Fragmente". Po przesłuchaniu pierwszych trzech utworów już wiem, że mam do czynienia ze "starym" Young Gods. Moje pierwsze wrażenie - kurcze, ale to wtórne. Ale z każdym kolejny numerem wchodzę w klimat The Young Gods, bo Szwajcarzy, w przeciwieństwie, do klonow synth/electro, mają swój specyficzny klimat. Klimat tajemnicy, czegoś nienazwanego i nieuchwytnego. Szwajcarzy osiągają go dzięki wplataniu w płyty motywów rodem z wodewilu, muzyki klasycznej, bądź dźwięków natury.

Pierwsze dwa utwory to typowy "czadowy" rock industrialny. Ale już od trzeciego numeru pt. "Cest Quoi Cest Ca" wiadomo, że nowy TYG nie będzie jakimś prostym rockowym łomotem. W utworze następnym "El Magnifico" jest charakterystyczne dla TYG zapętlenie. W nagraniach takich jak tytułowy "Super Ready/Fragmente" czy, nomen omen, "Secret" jest coś z klimatu "Only Heaven". Dodatkowego kolorytu dodają jak zwykle teksty śpiewane w języku francuskim.

Na płycie słyszymy wszystko to, co dla starego The Young Gods charakterystyczne - szarpane sample gitar, rockowa melodyka, połamane brzmienie, czasami ściana dźwięku gitar; wszystko poprzetykane francuskojęzycznymi fragmentami tekstów. Jest tutaj sporo rockowego dymu, ale nie jest to "rockowa sieczka". Wybuchy rockowego szaleństwa są odpowiednio dobierane i miksowane z elektroniczno-industrialnymi zakrętami tworząc jedyną w swoim rodzaju całość o nazwie The Young Gods.

To oczywiście nie jest całkiem nowa muzyka. Tak Szwajcarzy grali już 20 lat temu. Być może to jest płyta dla starych zgredów, którzy chcą jeszcze raz poczuć TEN klimat. Bo to jednak jest nowa muzyka starego The Young Gods! I jeśli ktoś na to czekał, to mam dla niego tylko jedną informację. W końcu, po wielu latach, jest! Jest nowa, dobra płyta starego Young Gods. The Young Gods still alive! [8.5/10]

Andrzej Korasiewicz
07.04.2007 r.

Jones, Howard - Revolution of the Heart

31 odsłon

Howard Jones - Revolution of the Heart
2006 Vision Music

1. Celebrate Our Love (4:42)
2. Respected (5:37)
3. Just Look at You Now (4:21)
4. Revolution of the Heart (3:15)
5. I've Said Too Much (5:06)
6. Presence of Other (6:15)
7. Black & White (5:25)
8. Another Chance (5:49)
9. Stir It Up (3:31)
10. For You, See Me (8:34)

Howard Jones, czyli jedna z gwiazdek muzyki 80's, która po wydaniu dwóch płyt - "Human's Lib" 1984, "Dream Into Action" 1985 - zniknęła z pierwszym stron gazet, ciągle żyje! Żyje i wydaje kolejne płyty. Album „Revolution Of The Heart” ukazał się pod koniec 2005 roku w Wielkiej Brytanii, USA i Australii. W połowie 2006 roku wyszedł w Europie - w Polsce dzięki Vision Music. O dawnej popularności Howarda Jonesa może świadczyć to, że jego albumy na całym świecie znalazły ponad osiem milionów nabywców, a specjalny koncert na dwudziestolecie działalności artysty, który odbył się w Londyńskim Shepherd’s Bush Empire został wyprzedany do ostatniego biletu. Już dwadzieścia lat temu Howard Jones nie był nastolatkiem i, podobnie jak np. Cyndi Lauper, sukces odniósł będąc dojrzałym człowiekiem. Nie przeszkodziło mu to jednak stylizować się na nastolatka - pamiętny sweter Howarda z klipu "New Song". Dzisiaj Howard Jones ma skończone 50 lat - tak, tak! rocznik 1955 - i na okładce płyty prezentuje się wprawdzie we fryzurze a la 80's, ale z nie dającymi się ukryć zmarszczkami. Forma muzyczna może też już nie taka jak 20 lat temu, ale płyta "Revolution of the Heart" jest zdecydowanie najbardziej udanym wydawnictwem od dawna. Promocyjny singiel „Just Look At You Know”, ale i cały album odwołuje się wprost do modnego dzisiaj brzmienia syntezatorowego popu a la lata 80. Słyszymy więc wszechobecne syntezatory, melodie w stylu "new romantic", ale przede wszystkim charakterystyczny wokal Howarda. Wszystko to powoduje, że słuchając "Revolution of the Heart" cofamy się co najmniej o dwadzieścia lat. Utwory "Celebrate Our love", "Just Look At You Now", "Revolution of the Heart" może nie mają tej siły co "Look Mama", "New Song", "Things Can Only Get Better" czy "What is Love", a balladowe "Respected", "I've Said Too Much" może nie są tak wspaniałe jak "Hide And Seek", ale i tak najnowsza produkcja Howarda Jonesa jest znacznie bardziej udana od wszystkich jego prób powrotu na szczyt listy przebojów w latach 90.. Dobra muzyka (synth) pop powinna odprężać, nie nudzić i sprawiać radość. "Revolution of the Heart" jest bliskie spełnienia tych założeń. I nawet jeśli dzisiejsze piosenki Howarda Jonesa nie są już tak błyskotliwe jak kiedyś, to na pewno fanom 80's przypadną do gustu, bo trzymają poziom. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
17.09.2006 r.

Kosmetyki Mrs Pinki - K.M.P. Vol.1

28 odsłon

Kosmetyki Mrs Pinki - K.M.P. Vol.1
2005 Sonic Records

Nowe piosenki 2004 - 2005

1. Airport
2. Dziwka
3. A ona siedzi sama
4. Jedź chłopcze
5. Coda IC
6. Nie opuszczę Cię, choćbyś tego bardzo chciała
7. Lato już musiało odejść
8. Porozmawiajmy o nas
9. Back to the PRL
10. Miłobyłobybyłoby tak miło
11. Airport

Archiwum 1986 - 1988

12. Miłość na polu minowym
13. Taniec wojenny
14. Ciągle w ruchu
15. Trująca fala
16. Cofamy film

Hm... Właściwie nie wiem jak podejść do tej płyty. Z jednej strony wydawnictwo wypełnia lukę polskiej fonografii, dokumentując muzykę jednego z ciekawszych polskich zespołów falowych z lat 80.. Niestety, nagrań z tamtych czasów na płycie jest zaledwie pięć. Do tego dobrych może dwa. No i właśnie w tym miejscu mamy drugą stronę medalu. Czyli nowe nagrania reaktywowanej grupy, od których płyta się rozpoczyna i które w większości wypełniają produkcję.

Premierowe piosenki to bardzo ciężkostrawna mieszanka disco, rapu i r'n'b oraz dosyć prymitywnego popu, wszysto podane w konwencji niby-pastiszu. Piszę "niby", bo mnie to zupełnie nie bawi. Ale być może fani muzyki w rodzaju Formacja Nieżywych Schabuff, K.A.S.A., czy Kury odnajdą w tej "muzyce" coś interesującego. Mnie się to nie udaje. Ciężko inaczej podsumować te "piosenki" jak słowem żenada. Rozumiem, że Kosmetyki chciały po niemal dwudziestu latach zaistnieć na rynku muzycznym, a może ta nowa muzyka to miał być tylko żart? Nie wiem, ale mnie te piosenki ani nie rozbawiły, ani zespołowi nie wróżę większej kariery. Zresztą płyta jest sprzed roku i nie słychać, żeby grupa przebiła się do świadomości słuchaczy.

Kosmetyki Mrs Pinki to kontynuacja punkowej Kontroli W. W oryginalnym składzie na bębnach grał niejaki Wojciech Jagielski, czyli znany telewizyjny "wampir". Z zespołem współpracował też Sławomir Starosta, znany później z występów razem z Fiolką Najdenowicz w Balcan Electrique oraz Igor Czerniawski, mózg muzyczny Aya Rl. Do chwili wydania omawianej płyty po zespole nie pozostały żadne nagrania wydane w wersji kompaktowej. Grupa grała koncerty, dzięki którym zdobyła uznanie jako jedna z nadziei polskiej muzyki postpunkowej. W 1985 roku została wyróżniona na festiwalu w Jarocinie. Ciepłe komentarze o grupie pojawiły się nawet  w prasie zachodniej. Kosmetyki w interesujący sposób łączyły brzmienie postpunkowe z elektroniką. Niestety, grupa najpierw zmieniła stylistykę na najzwyklejszy w świecie pop, a następnie rozwiązała się.

Część nagrań archiwalnych z lat 1986-1988, zamieszczonych na "K.M.P. Vol.1", wskazuje na to, że efekt artystyczny uzyskany na płycie w nowych utworach - pastisz pop, disco i r'n'b? - nie wziął się znikąd. W nagraniu "Trująca fala" pobrzmiewają echa Formacji Nieżywych Schabuff, a Kosmetyki wyraźnie ciążą w stronę popu.  Utwór "Cofamy film" jest równie nieciekawy jak nowe produkcje grupy.

"Taniec wojenny" przywołuje skojarzenia z Talking Heads. Zdecydowanie najlepszym utworem w historii zespołu jest moim zdaniem "Ciągle w ruchu". Nerwowa, niepokojąca atmosfera nowofalowa, histeryczny wokal Katarzyny Kuldy to wszystko sprawia, że nagranie jest jednym z klasyków polskiej zimnej fali. Tylko czy dla jednego utworu warto kupować płytę?

W latach 80. w rozgłośni harcerskiej popularność zdobył też utwór pt. "Miłość na polu minowymi". I to właściwie wszystko, na co moim zdaniem warto zwrócić uwagę, gdy pada nazwa Kosmetyki Mrs Pinki. Możliwe, że interesujących nagrań było więcej, ale zaginęły w mroku historii koncertowej zespołu. [5/10]

Andrzej Korasiewicz
23.05.2006 r.

Fixmer, Terence - Silence Control

25 odsłon

Terence Fixmer - Silence Control
2006 Gigolo Records/Hardbeat Propaganda

1. Intro
2. Resistance
3. Inside One
4. Running After Time
5. Far Away
6. I Swear
7. Oops
8. EDX
9. Are You Electric?
10. In Dust
11. Raw Power
12. In Green
13. Watch This
14. Under the Rain
15. Outro

Terence Fixmer to żywy dowód na możliwość współpracy twórców z kręgu electro-industrial/EBM i klubowego techno.  Fixmer, artysta wywodzący się ze sceny techno (choć od najmłodszych lat zafascynowany EBM/new beat), nagrał 2 lata temu głośną i bardzo dobrze przyjętą płytę razem z liderem Nitzer Ebb Douglasem McCarthym "Between the Devil". To mówi wszystko. W tym roku Fixmer powraca z w pełni solową płytą "Silence Control", wydaną przez cenioną w kręgu fanów techno (zwłaszcza electro) wytwórnię Gigolo Records. Płyta "Silence Control" jest przeznaczona dla wszystkich maniaków electro wszelkiej maści. Na albumie znajdziemy zarówno brzmienia wprost nawiązujące do klasycznego EBM - "Resistance", "Running After Time", "Far Away", "Oops" jak i kompozycje bliskie scenie techno ("In Dust", "Raw Power"). Wszystko ma naleciałości klasycznego Kraftwerk z czasów "Die Mensch Maschine", starego synth popu w stylu Gary Numana oraz electro clashu.

"Are You Electric?" to klawiszowo-wokalny (większość kompozycji na płycie to utwory instrumentalne) hit EBM/synth pop (będący też reminiscencją pierwotnego detroit techno), przy którym wysiadają wszystkie produkcje future pop razem wzięte. Transowy "I Swear" z mocnym bitem daje do myślenia, czy to jest bardziej electro/EBM, czy bardziej hard house/trance. Ale daje do myślenia jedynie pod warunkiem, że rzeczywiście się nad tym zastanawiamy. A przy muzyce Terence'a Fixmera to nie jest łatwe. Nogi same chodzą do tańca, a umysł samoczynnie wyłącza się od myślenia. I to są jedne z podstawowych zalet dobrej muzyki elektronicznej z szybkim bitem. Niewątpliwie "Silence Control" spełnia wszystkie wymogi takiej muzyki. Czy można chcieć czegoś więcej? [8/10]

Andrzej Korasiewicz
29.04.2006 r.

 

Kajagoogoo & Limahl - The Very best of

27 odsłon

Kajagoogoo & Limahl - The Very best of
2003 EMI

1. Too Shy
2. Ooh To Be Ah
3. Hang On Now
4. Big Apple
5. Lion's Mouth
6. Turn Your Back On me
7. Shouldn't Do That
8. Charm Of A Gun
9. Only For Love
10. Neverending Story
11. I Was A Fool
12. Inside To Outside
13. Monochromatic
14. Take Another View
15. Your Love
16. Shock
17. Love In Your Eyes
18. Too Much Trouble
19. Tar Beach

Zbiór największych przebojów Kajagoogoo i Limahla solo jest chyba najlepszą wizytówką twórczość tego zespołu i dokonań solowych Limahla. Mamy tutaj utwory z debiutanckiej płyty Kajagoogoo "White Feathers" z 1983 roku nagranej z Limahlem jako wokalistą ("Too Shy", "Ooh To Be Ah", "Hang On Now"). Są nagrania z drugiej płyty Kajagoogoo bez Limahla ("Big Apple", "Lion's Mouth", "Turn Your Back On me"), a także z ostatniej płyty zespołu nagranej pod skróconą nazwą Kaja w 1985 roku pt. "Crazy Peoples Right To Speak" ("Shouldn't Do That", "Charm Of A Gun"), debiutanckiej solowej płyty Limahla z 1984 roku "Don't Suppose" ("Only For Love", "Neverending Story", "I Was A Fool", "Your Love", "Too Much Trouble", "Tar Beach") oraz drugiej solowej płyty Limahla pt. "Colour All My days" ("Shock", "Love In Your Eyes", "Inside To Outside"). Na składance są także dwa utwory ekstra - "Take Another View", który znalazł się pierwotnie na stronie B singla "Too Shy" (1983) oraz "Monochromatic" z drugiej strony singla "Big Apple" (1983).

Najlepiej słucha się solowych przebojów Limahla oraz nagrań Kajagoogoo z Limahlem. Utwory z najlepszej w całej karierze Kajagoogoo płyty "Islands" w zestawieniu z mniej ciekawymi utworami z okresu płyty Kaja z jednej strony oraz przebojowymi kompozycjami solowymi Limahla z drugiej strony tracą nieco na uroku. Moim zdaniem trzeba ich słuchać na płycie "Islands" jako całości. Zdecydowanie najmniej ciekawie wypadają jednak dwie kompozycje z pożegnalnego albumu zespołu pt. "Crazy Peoples Right To Speak" wydanego w 1985 roku pod nazwą Kaja. Obie kompozycje są nieciekawe muzycznie, mało przebojowe i nie mają w sobie tej siły, którą zespół odnalazł na płycie "Islands" (przypomnę - nagranej bez Limahla). Podczas kiedy w 1985 roku Kaja schodziła ze sceny, przed zapomnieniem bronił się jeszcze Limahl. Płyta "Don't Suppose" z 1984 roku dobrze sprzedawała się również w 1985, a kolejne piosenki wykrajane z płyty trafiały na listy przebojów. Na omawianej składance brakuje mi tytułowego utworu z płyty "Don't Suppose", który został wylansowany w Polsce i dotarł do pierwszej "10" listy przebojów radiowej Trójki.

Druga płyta Chrisa Hamilla (aka Limahl) z 1986 roku nie odniosła już takiego sukcesu. Ale wykrojony z płyty utwór "Love in Your Eyes" w Polsce stał się sporym przebojem, docierając do 3. miejsca trójkowej listy. Album był jednak wielką klapą na Zachodzie i Limahl wycofał się z wydawania kolejnych płyt. Rozpoczął pracę jako didżej. W 1990 roku powrócił, wydanym w ... Japonii, singlem "Stop". W Polsce wylansowała go ponownie niezawodna radiowa Trójka, dzięki czemu nagranie trafiło na trójkową listę przebojów, ale wielkiego sukcesu nie odniosło. Tego utworu jednak nie znajdziecie na recenzowanym albumie. Z jednej strony trochę szkoda, z drugiej strony utwór muzycznie odbiegał od wcześniejszych dokonań Limahla (utrzymany był w konwencji dance).

Dla mnie jednak niezmiennie najlepszym utworem z całego dorobku Kajagoogoo i Limahla pozostaje nagranie "Lion's Mouth" z płyty "Islands" (bez Limahla). Nie nudzą się też solowe przeboje Limahla - "Only for Love", "Neverending Story", "Too Much Trouble". Wszystkie znajdziecie na płycie "The Very best of Kajagoogoo & Limahl". Dlatego płyta jest dobrą propozycją dla tych, którym nazwa Kajagoogoo nic nie mówi, a którzy lubią lata 80-te. Muzyka Kajagoogoo jest jednym z pierwszych skojarzeń, które przychodzi mi do głowy, gdy słyszę magiczne określenie "80's". [7/10]

Andrzej Korasiewicz
22.04.2006 r.

Waterboys, The - The Waterboys (remastered 2002)

28 odsłon

Waterboys, The - The Waterboys (remastered 2002) 1983/2002 Chrysalis Records/EMI Rec.

1. December 2. A Girl Called Johnny 3. The Three Day Man 4. Gala (undedited) 5. Where Are You Now When I Need You? (never included on this album before) 6. I Will Not Follow 7. It Should Have Been You 8. The Girl In The Swing 9. Savage Earth Heart

bonus songs

10. Something Fantastic 11. Ready For The Monkeyhouse 12. Another Kind Of Circus 13. A Boy In Black Leather 14. December (Original 8 Track mix) 15. Jack Of Diamonds

The Waterboys to właściwie jedna osoba - Mike Scott, który śpiewa, gra na gitarze basowej, rytmicznej, fortepianie, a czasami nawet na organach. Muzycy, których  artysta dobierał przez lata wedle własnego uznania tworzyli jedynie tło dla realizacji pomysłów Szkota. Zespół od początku był jakby na uboczu głównego nurtu muzycznego, mimo że wylansował kilka mniejszych przebojów. Słuchając po 23 latach debiutanckiej płyty Mike'a Scotta nie mogę się nadziwić jak to się stało, że The Waterboys nie stał się klasykiem muzyki rockowej, jakim stał się choćby Morrissey. Przecież The Smiths, z całym szacunkiem, nawet na jotę nie umywa się do geniuszu Mike'a Scotta. To prawda, że The Waterboys trudno jednoznacznie przypisać do jakiegokolwiek gatunku muzycznego. Zespół zadebiutował w 1983 roku, kiedy największe triumfy święciły gwiazdki synth pop/new romantic. Mike Scott nie pasował ze swoją tworczośćią ani do gwiazd synth popu, ani do przedstawicieli falowego rocka. The Waterboys, pozostając w tradycji muzyki rockowej, tworzyło muzykę nie podobną do niczego innego. Mike Scott od początku używał instrumentarium wprowadzającego wątki folkloru szkockiego i irlandzkiego. Jego tragiczny, przeszywający wokal wywołuje do dzisiaj dreszcze. Moc i siła zarówno wokalu Mike'a Scotta, jak i talent do komponowania melodyjnych, a jednocześnie wpisujących się w konwencję rockowych hymnów, piosenek wzbogaconych o elementy muzyki folkowej, nadal wywołuje emocje. Debiutancka płyta z 1983 roku nic się nie zestarzała. Genialny utwór "A Girl Called Johnny", który dostał się na listy przebojów, nie stracił nic ze swojej konkretności, piękna i bolesnej melodyjności. Trudno opisać słowami muzykę The Waterboys. Tak bywa zazwyczaj z muzyką genialną, nietypową, oryginalną i cudowną zarazem. A taka jest muzyka The Waterboys.

Debiutancka płyta nie jest może tak równa jak kolejne wydawnictwa - "A Pagan Place" i "This is The Sea". Są tutaj trochę słabsze, mniej wyraziste utwory (np. "The Girls In The Swing"), ale nie obniża to zbytnio oceny albumu, bo te słabsze numery i tak są bardzo dobre.

Dodatkowymi atrakcjami remasteru z 2002 roku jest 7 bonusowych numerów nagranych w tym samym czasie, w którym powstała płyta. W oryginale na winylu było tylko 8 nagrań. Ciekawostką jest włączenie do reedycji utworu nr 5 "Where Are You Now When I Need You?", który wypadł z płyty wydanej w 1983 roku, a dodany został jako część składowa zremasterowanej płyty w 2002 roku. Pozostałych 6 bonusów dodano na końcu płyty. Wspomnę tylko, że bonusy wybierał osobiście Mike Scott.

Brzmienie albumu jest czyste, soczyste i aż przyjemnie włożyć krążek do odtwarzacza. Zachętą do kupna płyty jest też niska cena. Płytę można nabyć za ... 21 złotych! Przyznacie, że to wręcz cena "stadionowa". A płyta jest jak najbardziej oryginalna i dostępna zarówno w dużych hurtowniach muzycznych na terenie całego kraju, jak i w sklepach internetowych. Naprawdę warto! [9/10]

Andrzej Korasiewicz 15.04.2006

 

Ultravox - Vienna

27 odsłon

Ultravox - Vienna
1980/2000  Chrysalis Recordc Ltd./EMI

1. Astradyne  (07:08)
2. New Europeans  (04:04)
3. Private Lives  (04:08)
4. Passing Strangers  (03:50)
5. Sleepwalk  (03:12)
6. Mr. X  (06:32)
7. Western Promise  (05:22)
8. Vienna  (04:54)
9. All Stood Still  (04:31)

bonus 2000

10. Waiting  (03:52)
11. Passionate Reply  (04:18)
12. Herr X  (05:50)
13. Alles Klar  (04:54) 14. Vienna (Video)

Obok pierwszej płyty Visage z tego samego roku "Vienna", to klasyczna pozycja noworomantyczna, która ukształtowała ten nurt. Płyta jest jednocześnie pierwszym albumem nagranym po odejściu z zespołu Johna Foxxa i z Midge Urem jako wokalistą. W porównaniu do wcześniejszych płyt Ultravox, a zwłaszcza w zestawieniu z pierwszymi produkcjami – „Ultravox” i "Ha! Ha! Ha!" z 1977 roku, zespół odszedł od falowego rocka i zwrócił się ku elektronice. Ultravox stał się wtedy sztandarowym przedstawicielem nowego nurtu, wykreowanego m.in. przez Steve'a Strange'a - "new romantic".

Płyta zaczyna się wstępem, który przechodzi w spokojny, romantyczny, syntezatorowy, nieco frenetyczny „Astradyne”. Następny - „New Europeans” - to już typowy "elektroniczny" Ultravox - dynamiczny, syntezatorowy podkład i gitarowy riff. Spokojny pasaż fortepianowy rozpoczyna kolejny dynamiczny numer: „Private Lives”. Następne utwory - „Passing Strangers” oraz „Sleepwalk” to jedne z bardziej charakterystycznych nagrań elektronicznego Ultravox. Ten ostatni numer jest jeszcze bardziej dynamiczny, z szepczączym w tle Midge Urem oraz agresywnym syntezatorem wyznaczającym linię melodyczną.

Szóstym nagraniem na płycie jest słynny „Mr. X”. To nagranie z kolei nieodparcie przywołuje na myśl Kraftwerk. Struktura utworu jest bardzo podobna do niemieckiego klasyka elektroniki. Podobny jest również „mówiony” wokal oraz użycie elektronicznej perkusji. Następny numer to kolejny energetyczny utwór - „Western Promise”, który płynnie przechodzi w tytułową synth popowa balladę „Vienna” - obok „Fade to Grey” Visage, sztandarowy utwór "new romantic", prawdziwy hymn tego gatunku. To trzeba znać! Oryginalną wersję winylową płyty kończy „All Stood Still”. Obok „Sleepwalk” i "Mr. X" to dla mnie najlepszy utwór na płycie.

Wznowienie "Vienny" z 2000 roku przynosi cztery utwory bonusowe i wideoklip "Vienna". Dodatkowo słyszymy wcale nie gorsze "Waiting", "Passionate Reply" i "Alles Klar" oraz niemieckojęzyczną wersję utworu "Mr. X"("Herr X").

Z całą pewnością "Vienna" to nie tylko klasyka gatunku "new romantic", ale pozycja wartościowa z punktu widzenia ogólnomuzycznego. Na pewno z płytą powinien zapoznać się każdy fan EBM, synth popu i new wave. Według mnie to najlepsza pozycja w dyskografii Ultravox, która wyznaczyła nie tylko nowy kierunek w rozwoju zespołu, ale przede wszystkim w rozwoju muzyki. [10/10]

 Andrzej Korasiewicz
15.04.2006 r.

Depeche Mode - Speak and spell

33 odsłon

Depeche Mode - Speak and spell
1981 - Mute records

1 New Life
2 I Sometimes Wish I Were Dead
3 Puppets
4 Boys Say Go
5 Nadisco
6 What's Your Name?
7 Photographic
8 Tora! Tora! Tora!
9 Big Muff
10 Any Second Now
11 Just Can't Get Enough
12 Dreaming Of Me
13 Ice Machine
14 Shout
15 Any Second Now
16 Just Can't Get Enough (Schizo Mix)

Pierwsza płyta DM przez niektórych od samego początku była traktowana dość pogardliwie. Zwłaszcza w kontekście późniejszych płyt "depeszy". Na debiutanckim albumie króluje błahy pop z wyraźnie wyeksponowanym syntezatorem. Depeche Mode dobrze wpisuje się na nim w modę "new romantic", na fali której wypłynął w pierwszej połowie lat 80.. Za brzmienie i większość kompozycji na płycie "Speak and spell" odpowiada Vince Clark. I to się da usłyszeć. Wiele kompozycji Depeche Mode niemal do złudzenia przypomina późniejsze dokonania Clarka w duetach Yazoo - mimo że tworzył go z kobietą - Alison Moyet! - oraz Erasure.

Trzeba jednak przyznać, że Erasure nie ma tej siły i witalności, którą można usłyszeć na "Speak and Spell". Zresztą, czy można do końca poważnie traktować muzyka, który po 20 latach tworzy w kółko muzykę według tego samego schematu? Sympatyczneg, ale jednak czasami wypadałoby go przełamać. Depeche Mode po odejściu z grupy Vince'a poszedł samodzielną drogą i to, czego dokonał pokazuje, że Clark był jednak balastem dla grupy. Gdyby został, najprawdopodobniej nie byłoby dzisiaj Depeche Mode takiego, jaki znamy. Vince Clarke ciągle powiela jedynie te same schematy. Depeche Mode zmienia się i rozwija, pozostając sobą.

„Speak and spell” jako całość nie prezentuje się rewelecyjnie. Płyta jest dosyć chaotycznym zbiorem przebojów synth pop. Są tutaj jednak takie perełki jak „Photographic” czy „Tora, Tora, Tora”, które do dzisiaj rozpalają serca wszystkich fanów DM. Są też inne utwory, na które chcę zwrócić uwagę - „Puppets” i trochę przewrotnie zatytułowany „Nodisco”, będący utworem jak najbardziej tanecznym.

Fani DM znają na pamięć całą twórczość zespołu, więc ich do słuchania pierwszych płyt grupy przekonywać nie trzeba. Chciałem jednak zachęcić do zapoznania się z płytą tych, którzy interesują się historią rozwoju synth popu a także EBM. O ile oczywiście jeszcze znajdą się tacy, którzy nie znają całej dyskografii DM. Wiele współczesnych rozwiązań brzmieniowych z działki synth pop nawiązuje właśnie do tego wczesnego okresu twórczośći DM, a zwłaszcza płyty "Speak and Spell". [7/10]

Andrzej Korasiewicz
04.04.2006 r.

Depeche Mode - A Broken Frame

33 odsłon

Depeche Mode - A Broken Frame
1982 - Mute records

1. Leave In Silene
2. My Secrfet Garden
3. Monument
4. Nothing To Fear
5. See You
6. Satellite
7. The Meaning Of Love
8. A Photograph Of You
9. Shouldn`t Have Done That
10. The Sun & The Rainfall

To druga płyta w karierze Depeche Mode - nagrana po odejściu z zespołu Vince'a Clarka. Nie bedę ukrywał, że uważam, iż pożegnanie z Clarkiem wyszło grupie na dobre. Nie dość, że DM zaczęło się muzycznie rozwijać to zyskaliśmy jeszcze dwie bardzo sympatyczne płyty Yazoo, a następnie duet Erasure założony przez Clarke'a.

"A Broken Frame" jest pozycją ciekawszą od poprzedniczki. Syntezatorowe brzmienie znane z debiutanckiej płyty zyskało głębi i przestrzeni. Kompozycje nie są aż tak oszczędne, by nie rzecz prymitywne, jak na "Speak and Spell". Słychać tutaj więcej romantyzmu i melancholii.

Album rozpoczyna przebojowy singiel "Leave in Silence". Kompozycja jest pełniejsza i inteligentniejsza od prostych melodyjek Clarke'a, a jednocześnie nie traci na melodyjności i chwytliwości. To znak, że Depeche Mode jest zespołem z olbrzymim potencjałem. Kolejne mniej lub bardziej przebojowe kompozycje ("See You") przeplatają się z bardziej refkleksyjnymi ("My Secret garden","Nothing to Fear").

Utworem najbardziej zbliżonym do twórczości znanej z albumu "Speak and Spell" jest drugi singiel z płyty pt. "The Meaning of Love". Moim zdaniem jest to zdecydowanie najsłabsza pozycja na płycie i to wcale nie dlatego, że jest przebojowa i melodyjna. Mimo tego, że ma w sobie trochę uroku (jak wszystkie kompozycje DM), to jednak wyłamuje się z klimatu albumu. "The Meaning of Love" byłby jedną z mniej ciekawych pozycji nawet na płycie "Speak and Spell".

Zwieńczenie "A Broken Frame" jest jednak już godne prawdziwych mistrzów. "A Photograph of You" i finałowy, monumentalny "The Sun & The Rain Fall" pokazują prawdziwą potęgę Depeche Mode. Znajdziemu w tych kompozycjach wszystko to, co było najlepsze w pierwszym okresie twórczośći DM. Zespół pozostaje w konwencji syntezatorowego popu, ale robi to po swojemu, wykorzystując stylistykę "new romantic" do budowania kompozycji pełnych melancholii i piękna.

Według mnie "A Broken Frame" to płyta ciekawa, choć nieco chaotyczna i nierówna . Na pewno jest to pozycja przełomowa, ponieważ album jest pierwszym nagranym po odejściu z zespołu Vince'a Clarka. W dodatku płytą tą muzycy DM udowadniają, że dopiero zaczynają marsz na szczyt muzyki rozrywkowej. Dzisiaj już wiemy, że udało im się zajść aż na samą górę. A "A Broken Frame" jest ważnym etapem na tej drodze. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
2001/2006

 

Kajagoogoo - Islands

26 odsłon

Kajagoogoo - Islands
1984/2004 EMI Records

1. The Lion's Mouth
2. Big Apple
3. Power to Forgive
4. Melting the Ice Away
5. Turn Your Back on Me
6. Islands
7. On a Plane
8. Part of Me Is You
9. The Loop

bonus 2004

10. Turn Your Back On (Thompson & Barbiero US Mix)
11. The Pump Rooms Of Bath
12. The Garden (Instrumental)
13. Monochromatic (Live)
14. Big Aoole (Metro Mix)
15. The Lion's Mouth (The Beasy Mix)
16. Turn Your Back On Me (Extended Dance Mix)

Kajagoogoo to jeden z symboli muzyki pop lat 80.. Wciskany przez wielu w szufladę "new romantic", tak naprawdę niewiele miał z nią wspólnego. Debiutancka płyta "White Feathers" z 1983 roku i przebój "Too Shy" wyniosły grupę na szczyt popularności. Jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci pierwszej połowy lat 80. został wokalista Kajagoogoo - Limahl, który stał się obiektem westchnień przedstawicielek płci pięknej. Trudno dzisiaj opisać niesłychaną popularność Limahla. Nie było to może takie szaleństwo jak na punkcie The Beatles w latach 60., ale wymiaru amoku na punkcie Limahla nie da się z niczym innym porównać. Limahl wkrótce odszedł od zespołu co, jak się okazało, na krótką metę przyniosło mu jeszcze większy sukces. Wylansowane przez Limahla przeboje "Neverending story" i "Only for Love" są do dzisiaj jednymi z wizytówek lat 80..

Koledzy z zespołu, których Limahl zostawił na lodzie, nie poddali się jednak i jeszcze w tym samym - 1983 - roku przystąpili do przygotowania materiału na kolejną płytę. Efektem tej pracy był singiel "Big Apple" a następnie album "Islands", który przyniósł muzykę zaskakująco interesującą. Singiel "Big Apple" odniósł umiarkowany sukces na listach przebojów, ale pod względem muzycznym "Islands" jest ciekawą propozycją pop 80's, która wyraźnie wzbogaca i rozszerza brzmienie Kajagoogoo w porównaniu z nagraniami z debiutanckiej płyty razem z Limahlem. Nadal charakterystycznym elementem brzmienia Kajagoogoo pozostaje elektroniczna perkusja, ale na plan pierwszy wysuwa się pulsujący bas, a brzmienie kolejnych utworów, za sprawą bogato wykorzystanych instrumentów dętych - trąbka, saksofon - otrzymuje posmak funku i soulu. Jednocześnie Kajagoogoo udowadnia, że Limahl nie miał decydującego wpływu na kształt muzyki zespołu. Na płycie "Islands" są bardzo zgrabne i przebojowe kompozycje - "Turn Your Back on Me", "The Lion's Mouth", "Power to Forgive" - które do dzisiaj zachowują swój urok.

Jednym z lepszych utworów nie tylko Kajagoogoo, ale muzyki 80's w ogóle jest moim zdaniem "The Lion's Mouth", na który chciałem zwrócić uwagę. Nagranie dotarło do 2. miejsca Listy Przebojów Trójki w 1984 roku, ale nie o samą przebojowość tego numeru chodzi. To bardzo inteligentna kompozycja pop, która potrafi naprawdę zawładnąć słuchaczem. Warto też dodać, że w 1984 roku zespół przybył do Polski na koncerty - co było wówczas dużym wydarzeniem - a płyta była dostępna w PRL na winylu. "Islands" to jednak mimo wszystko pozycja głównie dla sentymentalnie nastawionych miłośników brzmień 80's. Na pewno cieszy fakt, że obie płyty Kajagoogoo - również "White Feathers" - zostały wznowione na kompaktach. W obu przypadkach są bonusy, choć moim zdaniem niezbyt interesujące niestety.

"Islands" było właściwie ostatnią płytą Kajagoogoo. Później zespół nagrał jeszcze jako trio pod nazwą Kaja płytę w 1985 roku, która zupełnie przeszła bez echa. Zremasterowane wydanie "Islands" z 2004 roku jest więc dokumentem przypominającym tę efemerydę muzyczną. Czy warto o niej pamiętać? Ci, którzy lubią lata 80. raczej nie będą mieć wątpliwości. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
01.04.2006 r.

Kajagoogoo - White Feathers

23 odsłon

Kajagoogoo - White Feathers
1983/2004 EMI Records

1. White Feathers
2. Too Shy
3. Lies and Promises
4. Magician Man
5. Kajagoogoo
6. Ooh to Be Ah
7. Hang on Now
8. This Car Is Fast
9. Ergonomics
10. Frayo

bonus 2004

11. Too Shy (Instrumental Mix)
12. Take Another View
13. Interview Rooms
14. Animal Instincts
15. Introduction
16. Too Shy (Midnight Mix)
17. Ooh To Be Ah (The Construction Mix)
18. Hang On Now (Extended Version)

"White Feathers" to debiutancka płyta Kajagoogoo, na której znajdziemy najbardziej rozpoznawalny przebój zespołu "Too Shy". Dzięki niemu w 1983 roku zrobiło się głośno o Kajagoogoo, a może przede wszystkim o Limahlu, który stał się bożyszczem nastolatek. "White Feathers" nie jest jednak płytą wybitną. Poza "Too Shy" na uwagę zwracają singlowe "Ooh To Be" i "Hang On Now" a także kończący longplay "Frayo". Ten ostatni to chyba najlepszy utwór na całej płycie. "Frayo" jest pomysłowo zbudowaną kompozycją, która stwarza intrygującą atmosferę. Limahl dobrze wpasował się w nią swoim wokalem, a całość jest zgrabnie zaaranżowana i przebojowa. Pozostałe nagrania to, niestety, mniej lub bardziej przeciętny syntezatorowy pop w typowym stylu 80's. Kompozycje są raczej ubogie i proste. Kolejna płyta "Islands" - nagrana bez Limahla - jest znacznie lepsza.

"White Feathers" na pewno jest jednak bliższy klimatom "new romantic". Nie ma tu instrumentów dętych, a poza elektroniczną perkusją wyeksponowane są syntezatory. Mocną stroną płyty jest też wspomniany "Too Shy". Interesująco wypada bonus "Take Another View", który jest znacznie ciekawszą kompozycją od np. "Lies and Promises", która znalazła się na oryginalnym albumie. Może właśnie to ją zgubiło. Wytwórnie wybierały utwory, które miały zagwarantować szybki sukces komercyjny. A ten, zdaniem wielu, można osiągnąć jedynie dzięki utworom prostym i nieskomplikowanym. Być może takie podejście jest przyczyną mizerii muzycznej tej płyty.

Muzyka Kajagoogoo z Limahlem z pewnością przypadnie do gustu poszukiwaczom brzmień 80's. Dla niektórych na pewno będzie podróżą sentymentalną do dzieciństwa lub młodości. Z tych powodów warto na chwilę zatrzymać się przy debiutanckim albumie Kajagoogoo. To jest synth pop na przyzwoitym poziomie o dużym ładunku sentymentalno-emocjonalnym dla tych, którzy tamte czasy pamiętają. [6.5/10]

Andrzej Korasiewicz
01.04.2006 r.

Covenant - Skyshaper (Limited edition)

35 odsłon

Covenant - Skyshaper (Limited edition)
2006 Synthetic Symphony

CD 1

1 Ritual Noise
2 Pulse
3 Happy Man
4 Brave New World
5 The Men
6 Sweet And Salty
7 Greater Than The Sun
8 20 Hz
9 Spindrift
10 The World Is Growing Loud

CD 2

1 Subterfugue For 3 Absynths
2 Relief
3 Ritual noise (Calico remix)

Covenant to dzisiaj niemal taka marka na rynku electro, jak Rolling Stones na rynku rock and rolla. O ile jednak Rolling Stones przez kilkadziesiąt lat grania niewiele się zmienili muzycznie i ich fani ciągle mogą powiedzieć, że to "stary, dobry Rolling Stones", o tyle Covenant nie jest już tym samym zespołem, który dziesięć lat temu był uznawany za kontynuatorów tradycji Front 242. Dzisiaj Covenant tworzy dla miłośników And One i synth popu. W dodatku nowe propozycje są o poziom gorsze od najlepszych produkcji starego And One. Niestety, "Skyshaper" ugruntowuje tę linię "artystyczną". Lubię synth pop, ale słuchając autorów "Sequencera" chciałbym słuchać electro-industrialu, a nie łzawego electro-popu podrasowanego nieco bitem. W dodatku nowy album Covenant  jest nierówny. Przekonuje mnie singlowy "Ritual noise", który jest solidną produkcją future pop, podobnie jak "Pulse". Już jednak "Happy man" to komputerowa melodyjka a la Commodore 64 i nie wiem do końca czy mam to traktować jako żart muzyczny? Jeśli to jest żart, to niezbyt wysokich lotów. Później na płycie jest romantycznie i sentymentalnie, słyszymy "Brave new world" i "The man". Kolejny solidny numer future pop to "Sweet and salty". Poszczególne utwory jednak nie zasługują na to, żeby je rozbierać na czynniki pierwsze. Płyta jest po prostu przeciętna i nieciekawa. Nawet lepsze momenty - "Ritual noise", "Sweet and salty", "Spindrift" - nie ratują całości. A wolniejsze numery powodują natarczywe ziewanie i chęć natychmiastowego wyłączenia kompaktu. Nie takich doznań spodziewam się wkładając do odtwarzacza album Covenant.

Jeśli za pierwszym razem electro pop w wykonaniu Covenant ("Unites States of Mind") mógł być naprawdę fajny, o tyle kolejna płyta w tym samym stylu jest po prostu nudna. Dlatego trudno mi napisać o tej płycie coś dobrego. "Skyshaper" pewnie spodoba się fanom synth i electro popu. Z ich perspektywy to może być nawet kolejne opus magnum synth popu. Dla kogoś jednak kto polubił Covenant za "Sequencer" czy "Dreams of a Cryotank" ta płyta będzie najzwyczajniej w świecie zawodem. Nie tego się spodziewaliśmy. Nie tego oczekujemy. I mimo że kierunek, w którym idzie Covenant jest znany od kilku lat, to jednak zawsze pozostaje nadzieja, że może jednak... Niestety, nie tym razem. [6.5/10]

Andrzej Korasiewicz
26.03.2006 r.

Ultravox - Rage in Eden

27 odsłon

Ultravox - Rage in Eden
1981  Chrysalis Recordc Ltd.

1. The Voice
2. We Stand Alone
3. Rage In Eden
4. I Remember (Death In The Afternoon)
5. The Thin Wall
6. Stranger Within
7. Accent On Youth
8. The Ascent
9. Your Name (Has Slipped My Mind Again)

Bonus CD:

10. I Never Wanted To Begin
11. Paths And Angles
12. I Never Wanted To Begin (Extended Version)

"Rage in Eden" to pierwsza płyta nagrana po przełomowym dla historii Ultavox albumie "Vienna" (1980). Może dlatego w zestawieniu z płytą tak wyjątkową jak "Vienna" wypada moim zdaniem słabiej. Choć utrzymana jest w podobnej, noworomantycznej sytlistyce, nie zwiera takich killerów jak utwór tytułowy z poprzedniej czy chociażby "Sleepwalk". Nie jest to jednak płyta zła. Są też tacy, dla których to ulubiona pozycja w dyskografii Ultravox. Przyznam, że z czasem przekonałem się do niej, choć w latach 80. nie należała do moich faworytów.

Album zaczyna nagranie "The Voice" - typowy utwór w stylistyce Ultravox z Midge Urem, ale bez tej genialnej mocy, którą Midge Ure z kolegami poraził na albumie "Vienna". Kolejnym nagraniem jest "We Stand Alone" - według mnie najciekawszy utwór na płycie. Interesująca melodia, zmiany brzmienia i nagranie udane kompozycyjnie przesądzają o pozytywnej ocenie numeru. Ciekawie zaczyna się również nagranie tytułowe, niestety, utwór jakby nie rozwija się i zamiast soczystego syntezatorowego przeboju otrzymujemy ckliwą balladę, która nie dorównuje "Viennie".

Po kolejnym, moim zdaniem mniej ciekawym "I Remember", jest "The Thin Wall", w którym pulsujący rytm elektronicznej perkusji przywołuje na myśl najlepsze chwile z "Vienny". Rozczarowuje mnie "Strange Within" - nagranie trwa siedem minut, zdecydowanie za długo, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że niewiele ciekawego się w nim dzieje. Ożywienie przynosi siódma kompozycja "Accent On Youth". Znowu rytm wyznacza pulsująca perkusja. Po raz kolejny muszę jednak stwierdzić, że w porównaniu z takim np. "All Stood Still" z "Vienny" brzmi jak odrzut z sesji nagraniowej do swojej genialnej poprzedniczki. Choć to nadal klasa mistrzowska.

Jako ciekawostkę dodam, że pasaż między kolejnymi numerami "The Ascent" i "Your Name (Hass Slipped My Mind Again)" był wykorzystany jako "jingle" listy przebojów radiowej Trójki. Niestety, znowu nie mogę powiedzieć wiele dobrego o końcówce płyty.

"Rage in Eden" jest płytą bardzo dobrą, ale w porównaniu z "Vienną" wypada jednak gorzej. Moim zdaniem album jest także gorszy od następnego wydawnictwa Ultravox - "Quartet". Mimo wszystko jest to jednak płyta klasycznego Ultravox, z klasycznego okresu zespołu. A w końcu wielu płyt wtedy nie nagrano. Chociażby z tego powodu warto po nią sięgnąć. "Rage in Eden" jest słabszy od "Vienny", ale z pewnością lepszy od ostatniej płyty "U-Vox" (1986). O kilka długości prześciga również płytę Ultravox wydaną w latach 90-tych a także pozycje Ultravox z lat 70-tych. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
24.03.2006 r.

Yazoo - You and me Both

31 odsłon

Yazoo - You and me Both
1983  Mute

1. Nobody's Diary
2. Softly Over
3. Sweet Thing
4. Mr Blue
5. Good Times
6. Walk Away From Love
7. Ode To Boy
8. Unmarked
9. Anyone
10. Happy People
11. And On

"You and me Both" to druga i ostatnia płyta w dyskografii Yazoo. Album otwiera jeden z największych przebojów zespołu - "Nobody's Diary". Obok utworu "Don't go" z pierwszej płyty, cieszył się największą popularością na europejskich listach przebojów. Polska ponownie zrobiła pewien wyłom i hitem "You and me Both" okrzyknęła utrzymany w wyjątkowo cukierkowym tonie niespełna trzyminutowy "Happy people". Okupował on w 1983 roku przez kilka tygodni pierwsze miejsce listy przebojów programu trzeciego. Cała płyta nie różni się wiele od pierwszej. Taneczne utwory ociekające brzmieniem wygenerowanym przez syntezatory, a w tle ciepły, miękki głos Alison Moyet. To chyba właśnie wokal Moyet sprawia, że obu płyt pomimo upływu lat tak dobrze się słucha. Bo muzycznie mamy do czynienia z prostym syntezatorowym popem charakterystycznym dla całego dorobku Vince'a Clarka. Mimo, że płyta ma w sobie niewątpliwie wiele uroku, skierowana jest  głównie do miłośników gatunku - new romantic/synth pop. Obowiązkowo do poznania również przez fanów wczesnej twórczości Depeche Mode. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
23.03.2006 r.

Yazoo - Upstairs at Eric's

27 odsłon

Yazoo - Upstairs at Eric's
1982  Mute
 
1.  Don't Go  3:04
2.  Too Pieces  3:10
3.  Bad Connection  3:17
4.  Midnight  4:19
5.  In My Room  3:49
6.  Only You  3:10
7.  Goodbye 70's  2:31
8.  Tuesday  3:18
9.  Winter Kills  4:03
10.  Bring Your Love Down (Didn't I)  4:37
 
To debiutancka płyta duetu utworzonego po odejściu z Depeche Mode przez Vince'a Clarka oraz wokalistkę Alison Moyet, pochodzącą z tego samego krętu towarzyskiego z Basildon. Na płycie znajdziemy kontynuację rozwiązań brzmieniowych z pierwszej płyty Depeche Mode "Speak and Spell", charakterystycznych zresztą dla całej twórczości Clarka. Płytę otwiera utwór "Don't go". Szybki , taneczny kawałek zdobył w pierwszej połowie lat 80. dużą popularność. Z kolei przepiękna ballada "Winter kills" śpiewana przez Alison Moyet ciepłym, "soulowym" głosem pokazuje skalę talentu Alison, który rozkwitł po odejściu z Yazoo. Innym, również wolniejszym utworem na płycie jest nagranie "Only you", które zdobyło popularność równą kawałkowi "Don't go". Osoby, które znają, pamietają i lubią tworczość synth popowych zespołów z lat 80. zapewne z przyjemnością odświeżą sobie płytę. Yazoo to kawałek świetnego synth popu, wobec którego trudno przejść obojętnie. [8/10]
 
Andrzej Korasiewicz
23.03.2006 r.
 

Made In Poland - Obraz we mgle (The Best)

34 odsłon

Made In Poland - Obraz we mgle (The Best)
2005 MTJ

1. Ja Myślę
2. Obraz We Mgle
3. To Tylko Kobieta
4. Wspomnienie Świata
5. Dokąd Tak Biegniesz
6. Obłoki Me
7. Pięść I Strach
8. Moc
9. Siódmy Wyraz
10. Zielona Wyspa
11. Zostanę Dla Ciebie
12. Ostatnia Piosenka
13. Ucieczka (Wciąż Tylko Śliskie Słowa)
14. Jedna Kropla Deszczu
15. Nieskazitelna Twarz

Made In Poland to jeden z kultowych zespołów polskiej zimnej fali z lat 80.. Płyta "Obraz we mgle (The Best)" dokumentuje właściwie cały dorobek płytowy zespołu. Album powinien więc nazywać się raczej "antologia" a nie "the best". Z tytułem "The best" mamy do czynienia tylko dlatego, że płyta została wydana w serii "The Best", w której wcześniej ukazały się składanki m.in. Czerwonych Gitar i Zbigniewa Wodeckiego ;). Włączenie muzyki klasyka cold wave do tej samej serii jest więc nieco zaskakujące, bo wydanie Daab i Kobranocki jeszcze można było zrozumieć - to były zespoły, które zdobyły, w przeciwieństwie do Made in Poland, szerszą  popularność. Ale nie ma co narzekać skoro należy się cieszyć. A przynajmniej należałoby się cieszyć, gdyby nie to, że płyta pokazuje historyczną mizerię rozwoju grupy, który świetnie zaczął, ale dalej już tak świetnie nie było. 

W niespełna godzinie na krążku zmieściło się piętnaście utworów zespołu. To wszystkie nagrania, jakie zespół kiedykolwiek dotychczas oficjalnie zarejestrował. Na dodatek tak naprawdę wartych uwagi jest zaledwie sześć nagrań. Trzy otwierające płytę - "Ja myślę", "Obraz we mgle", "To tylko kobieta" - oraz trzy zamykające - "Ucieczka", "Jedna kropla deszczu", "Nieskazitelna twarz".

"Ja myślę" i "Obraz we mgle" to klasyczny cold wave, nawiązujący brzmieniowo do Joy Division. Nagrania pochodzą z debiutanckiego singla z 1985 roku nagranego dla Tonpressu. W podobnym tonie utrzymany jest utwór "To tylko kobieta", który ukazał się w 1985 roku na składance "Sztuka latania" - "Ja myślę" ukazał się też na klasycznej składance "Jeszcze młodsza generacja". "To tylko kobieta" jest niemal kopią Joy Division. Wokalista Robert Hilczer próbuje imitować, a przynajmniej tak się wydaje, manierę Iana Curtisa. Powolnemu, motorycznemu, zapętlonemu rytmowi wybijanemu na perkusji towarzyszy gitara basowa, a od czasu do czasu całość przetykana jest gitarowymi sprzężeniami - wtedy nasuwają się skojarzenia z Bauhausem. 

"Ucieczka" i "Nieskazitelna twarz" to nagrania z drugiego singla z 1986 roku. Pierwszy nagrany został w studiu Polskiego Radia Programu III i pierwotnie był utworem radiowym. W przeciwieństwie do poprzednich, na wokalu udziela się tutaj kobieta. Brzmieniowo zbliża to zespół do zimnej fali w stylu X-mal Deutschland czy Siuoxsie and The Banshese. Przy okazji wydania singla w studiu Tonpressu zarejestrowano również  "Jedną kroplę deszczu". Brzmienie tych trzech nagrań jest jednak uboższe, a utwory sprawiają wrażenie jeszcze bardziej amatorskich. Mają jednak w sobie urok i patynę lat 80. i to je broni. Dla tych sześciu produkcji warto przypomnieć sobie o Made In Poland.

Środkowa część albumu to materiał pochodzący z jedynej wydanej w historii grupy długogrającej płyty pt. "Made In Poland" (1989). Na płycie "Obraz we mgle (The Best)" możemy usłyszeć ten materiał w całości, w dokładnie tej samej kolejności jak w oryginalnym wydawnictwie Tonpressu. Niestety, to co można usłyszeć to nieciekawy i nudnawy pop rock. Nie dość, że muzyka ma mało wspólnego z cold wave, to jeszcze zupełnie się nie broni jako pop rock. Nie ma tu nawet jednego chwytliwego przeboju, ani niczego co mogłoby choć na chwilę zwrócić uwagę. Słuchanie tych nagrań to prawdziwa męczarnia. Trąbki i łzawy wokal, pozbawiony jakiegokolwiek wyrazu, dopełniają jedynie sromoty. Materiał z płyty "Made In Poland" (nagrania 4-12) to przykład tego, jak nie należy tworzyć muzyki pop. Na pewno pozostaje żal, że Made In Poland zamiast nagrać muzykę nawiązującą do korzeni punk rocka, wydał na pożegnanie takie coś. Nic dziwnego, że po wydaniu płyty zespół rozwiązał się.

Ocena: utwory 1-3 [8/10], utwory 13-15 [6/10], utwory 4-12 [1/10]

Andrzej Korasiewicz
04.03.2006 r.

Kombi - Nowy rozdział

42 odsłon

Kombi - Nowy rozdział
1984/2005 Polskie Nagrania

1. Cyfrowa gra
2. Nie poddawaj się
3. Nie ma zysku
4. Srebrny talizman
5. Karty śmierci
6. Błękitny pejzaż
7. Słodkiego, miłego życia
8. Jej wspomnienie
9. Kochać cię - za późno

"Gra i trąbi zespół Kombi". Takim hasłem dosyć często posługiwano się w latach 80., w czasie największej popularności grupy. Zespół Kombi "trąbił" do 1992 roku, a później się rozwiązał. Rozstano się ze względu na różnice stylistyczne między muzykami. I w tym przypadku nie była to żadna wymówka. Waldemar Tkaczyk i Grzegorz Skawiński ciążyli zdecydowanie w stronę muzyki gitarowo-rockowej, natomiast Sławomir Łosowski zafascynowany był elektroniką i brzmieniem syntezatorowym. Z powodu niemożności ustalenie wspólnej stylistyki, w jakiej ma tworzyć Kombi, panowie postanowili się rozstać. Niestety, w niezbyt dobrej atmosferze, bo w praktyce Tkaczyk i Skawiński odeszli z Kombi, zostawiając Łosowskiego na lodzie. Łosowski ze względu na problemy rodzinne nie kontynuował działalności nie tylko jako Kombi, ale również solową - choć wydał jedną płytę instrumentalną w latach 90. - przez kilkanaście lat. Natomiast Skawiński, jeszcze grając w Kombi, założył własny zespół Skawalker, który później przekształcił się w O.N.A. Dołączył do niego również Tkaczyk. Po kilku latach owocnej współpracy między dwoma weteranami sceny rockowej, a Agnieszką Chylińską ich drogi również się rozeszły. Panowie Skawiński i Tkaczyk zostali bez muzycznego przydziału i prawdopodobnie bez pieniędzy. Dwa lata temu reaktywowano Kombi, ale bez Sławomira Łosowskiego, za to z jednym dodatkowym "i" (Kombii). Skawiński i Tkaczyk nie mieli prawa do używania nazwy Kombi, więc postanowili obejść ten problem. Z pewnością nie poprawiło to relacji między skonfliktowanymi członkami dawnego Kombi. Niestety, "nowe" Kombii odcina jedynie kupony od popularności Kombi z lat 80., a nowe kompozycje Skawińskiego i Tkaczyka nie przypominają ani elektronicznego Kombi, które lubimy, ani nie wyznaczają żadnych nowych standardów rocka. Dzisiaj, Kombii bez Łosowskiego, to przeciętna papka pop rockowa...

Kombi rozpoczynało działalność na przełomie lat 70. i 80. jako zespół rockowy określany mianem "Muzyki Młodej Generacji". Pierwsze dwie płyty to nieco pompatyczny, ale i melodyjny pop rock z elementami soul i funku, wychodzący z tradycji muzyki lat 70.. Grupa zdobyła pewną popularność, tym bardziej zaskakująca była całkowita zmiana stylistyki w 1983 roku. Najpierw ukazał się singiel "Inwazja z Plutona"/"Nie ma jak szpan", a następnie usłyszeliśmy nagranie radiowe "Linia życia". Kombi zaprezentowało muzykę elektroniczną, z bogatym wykorzystaniem syntezatorów i elektroniczną perkusją. Gitara zeszła na trzeci plan, a zespół przypominał brzmieniem zachodnie gwiazdy "new romantic". I właśnie dzięki tej przemianie Kombi zdobyło dużą popularność, wkradając się również w moje łaski. Byłem wtedy uczniem szkoły podstawowej i, jako fanowi Ultravox oraz Depeche Mode, nowa szata Kombi bardzo przypadła do gustu. Za przemianę odpowiadał Sławomir Łosowski, lider zespołu, odpowiedzialny za nowe brzmienie w tym obsługę instrumentów klawiszowych i programowanie syntezatorów.

W tym samym, 1983 roku Kombi przystąpiło do nagrania pełnego albumu. Ukazał się on rok później pt. "Nowy rozdział". To wymowny tytuł, który oddaje przemianę, jaką grupa przeszła. Oczywiście w 1984 roku nie było jeszcze płyt kompaktowych. Wszystko ukazywało się na winylu. W Polsce płyty kompaktowe weszły na rynek na początku lat 90., a ponieważ zespół w 1992 roku rozwiązał się, a panowie nie mogli porozumieć się na temat praw autorskich,  aż do 2005 roku nie było wydanych na kompakcie żadnych płyt Kombi. Jedynymi propozycjami dla fanów Kombi były liczne składanki typu "the best of" oraz jedna ze słabszych płyt Kombi "Tabu", wydana na winylu w 1988, która jest zarazem ostatnią w dyskografii grupy. Zdążyła zostać wydana na CD przed rozpadem zespołu w 1992 roku. I właśnie pod koniec 2005 roku ku wielkiemu zadowoleniu fanów starego Kombi ukazały się reedycje wszystkich płyt Kombi na kompakcie. To zupełnie niezwykłe, że Kombi, jako jedyny zespół, przez tyle lat nie mógł pochwalić się nagraniami swoich klasycznych pozycji na CD. Na szczęście ta wielka luka polskiej fonografii została wypełniona.

Do płyty "Nowy rozdział" mam szczególnie sentymentalny stosunek. To chyba jedyna polska płyta, którą z pełną odpowiedzialnościa można nazwać mianem "new romantic" i która jednocześnie ma wysoki poziom muzyczny. "Nowy rozdział" zawiera dziewięć świetnych, "noworomantyczny" kompozycji naładowanych brzmieniem syntezatorów, których charakter wyznacza również brzmienie elektronicznej perkusji. Takie przeboje jak "Słodkiego, miłego życia" i "Kochać cię - za późno" do dzisiaj są wielkimi przebojami, obecnymi na playlistach największych stacji radiowych. Oprócz wpadających w ucho przebojów są też instrumentalne elektroniczne propozycje Łosowskiego - "Cyfrowa gra" i "Błekitny pejzaż". Z kolei "Srebrny talizman" to próba Skawińskiego, któremu ewidentnie brakowało na tej płycie gry gitarowej. Dlatego w tym instrumentalnym utworze na pierwszym planie jest gitara, która określa całą kompozycje. Jednocześnie dzięki użytej elektronicznej perkusji i innym elektronicznym smaczkom w tle, "Srebrny talizman" nie odstaje stylistycznie od całej płyt. Ciekawostką jest też utwór "Nie poddawaj się", w którym Skawiński... rapuje.

"Nowy rozdział" był przełomem w historii grupy. Nawet słabsze kompozycyje - jak np. "Nie ma zysku" - stały się w latach 80. dużymi przebojami. Świetnymi kompozycjami są też "Karty śmierci" - tutaj linię melodyczną wyznacza gitara basową - i "Jej wspomnienie", które także zostały odnotowane na listach przebojów. Kolejna płyta - "Kombi 4" była kontynuacją tego brzmienia.

Świetnie, że płytę "Nowy rozdział" można w końcu słuchać na domowym odtwarzaczu. Jeśli chodzi o historię polskiej muzyki elektronicznej, to milowy krok w jej rozwoju. Szkoda, że tak długo czekaliśmy na ponowne wydanie albumu. Trochę szkoda również, że na wydanym kompakcie nie ma żadnych bonusów - aż się prosiło, żeby dołączyć singlowe: "Inwazja z plutona", "Nie ma jak szpan" i radiową "Linię życia" - ale za to album jest wydany w ładnym digipacku odtwarzającym wygląd płyty winylowej. W pudełku jest biała koperta jak w płytach winylowych, a sam CeDek jest nadrukowany na zewnętrznej stronie tak, aby przypominał i symulował rowki w winylu. Bardzo się cieszę, że w końcu mam tę płytę w wersji CD. W swojej kategorii muzycznej - synth pop/new romantic - to klasyka, która niewiele się zestarzała. Absolutny mus dla każdego fana synth pop i plastikowych brzmień z lat 80-tych. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
18.02.2006 r.

House of Love, The - Days Run Away

24 odsłon

The House of Love - Days Run Away
2005 Art and Industry

1. Love You Too Much
2. Gotta Be That Way
3. Maybe You Know
4. Kinda Love
5. Money And Time
6. Days Run Away
7. Already Gone
8. Wheels
9. Kit Carter
10. Anyday I Want

The House of Love zabłysnął pod koniec lat 80. albumem "The House of Love" oraz super przebojem "Shine on". Utwór do dzisiaj zdobi play listy największych stacji radiowych, ale londyński zespół w między czasie po sporach, kłótniach i rozróbach, przestał istnieć. Gdy rozpoczynał karierę, był nadzieją brytyjskiego rocka. Mógł się stać tym, czym dla Brytyjczyków jest dzisiaj Oasis, jednocześnie mógł pchnąć brit pop w bardziej przyjazne innym nacjom rejony (Oasis jest popularny tak naprawdę głównie na Wyspach, gdzie jego status zbliżony jest do The Beatles).

Wczesne dokonania House of Love zapowiadały twórczość znacznie ciekawszą, niż ta, która wyszła z pod ręki (i głowy) braci Gallagher. Guy Chadwick wraz z kolegami mogli być dla Brytoli prawdziwymi bogami i przez chwile naprawdę byli, ale dzisiaj nie są, bo tamta chwila trwała krócej, niż 5 minut. Zespół na początku lat 90. nagrywał coraz słabsze płyty. Na tyle mało interesujące, że panowie musieli ratować swój wizerunek serią gorszących kłótni, bójek i rozrób (z udziałem narkotyków). W końcu w 1994 roku rozwiązali zespół.

The House of Love w Polsce nigdy nie zdobył szczególnej popularności, ale utwór "Shine on" stał się hitem, a debiutancka płyta była chwalona przez krytyków. I tyle. Po rozwiązaniu THOL, o zespole wszyscy zapomnieli. Tymczasem grupa reaktywowała się i wydała w 2005 roku nowy materiał pt. "Days Run Away". Co zmieniło się przez 10 lat nieistnienia THOL? W muzyce światowej niemal wszystko. Scena przeszła rewolucję techno-elektroniczną, dominującym nurtem stał się hip hop i nikogo nie dziwią już różnego rodzaju muzyczne hybrydy. Jimi Tenor pokazał, że płytę jazzową można nagrać przy użyciu wyłącznie komputerów, a Uwe Schmidt udowodnił, że Kraftwerk po latynosku brzmi równie ekscytująco, jak w oryginale. The House of Love jednak nie zauważa tych zmian. W 2005 roku brzmi dokładnie tak samo, jak w roku 1989 oraz 1994. Jest tylko jedna różnica. Na "Days Run Away" nie ma, niestety, utworu na miarę "Shine on".

W zamian otrzymujemy 10 bardzo przyjemnie zagranych kompozycji gitarowego brit popu, czasami ocierającego się o alternatywny country rock ("Already gone"). W większości mamy do czynienia z kompozycjami doskonale nie szkodzącymi uchu, utrzymanymi w tradycyjnie brit popowo-gitarowym sosie i w duchu najlepszych  brytyjskich brzmień z lat 80. takich jak The Smiths. Czasami też słychać jakieś mocniejsze riffy, nawiązujące do tradycji The Jesus and Mary Chain ("Kit Carter"). Ale są to jedynie mało wyraźne przebłyski.

Na to, żebym mógł tę płytę jakoś szczególnie polecić, jest ona jednak zbyt blada i zbyt błaha, bez jakiś przekonywających i wyróżniających się nagrań. The House of Love przypadnie do gustu miłośnikom brytyjskiego grania. Może również tym, lubiącym brzmienia 80's, a także tym, którzy poszukują muzyki mało inwazyjnej, przy której mogą romawiać, pić wino lub oglądać TV (z wyłączoną fonią). Mnie do końca ta płyta nie przekonuje. [6/10]

Andrzej Korasiewicz
25.12.2005

VNV Nation - Matter+Form

26 odsłon

VNV Nation - Matter+Form
2005 Anachron Sounds

1. Intro
2. Chrome
3. Arena
4. Colours of Rain
5. Strata
6. Interceptor
7. Entropy
8. Endless Skies
9. Homeward
10. Lightwave
11. Perpetual

Minęło już parę miesięcy od chwili, kiedy pierwszy raz usłyszałem najnowszą produkcję VNV Nation, a więc mam trochę dystansu do tego wydawnictwa. Niestety lub na szczęście, mój stosunek do najnowszych dokonań holenderskiego duetu pozostał bez zmian. Tak jak i muzyka VNV. Holendrzy wypracowali pewien moduł, przy użyciu którego powstają ich kolejne produkcje. Efekt końcowy można lubić, albo nie lubić. Trudno jednak doszukiwać się w tej muzyce jakiejś głębi, jakiegoś przesłania, czy czegokolwiek co wykracza poza pojęcie "rozrywka". I bardzo dobrze. Nie wszystko musi być przecież zakręcone i odjechane. I właśnie jedyne co na pewno da się powiedzieć o najnowszej prudukcji VNV to to, że ona taka nie jest - nie jest zakręcona i nie jest odjechana. I nie jest to żadną niespodzianką. Może jednak dziwić konsekwencja Ronana Harrisa w eksploatowaniu tych samych motywów muzycznych. Jak długo można nagrywać tę samą płytę, zmieniając jedynie tytuły utworów? Przykład "Matter+Form" pokazuje, że jest to możliwe, a zachwyt niektórych wiernych fanów VNV pokazuje, że można to robić skutecznie.

Z drugiej strony, przykład Apoptygmy Berzerk ostrzega przed poszukiwaniem za wszelką cenę nowej formuły. Może więc nie należy być zbyt surowym w ocenie najnowszego dziecka Ronana Harrisa? Osobiście zdecydowanie wolę "Matter+Form" od "You And Me Against The World". Dlatego nie będę silił się na wylewanie pomyj na VNV. Ronan Harris od samego początku robił muzykę rozrywkową i nigdy tego nie ukrywał. W światku electro/EBM to swoista muzyka środka. Na tyle bitowa, że chętnie słuchają jej maniacy electro-industrialu i na tyle popowa, że trafia do miłośników synth pop'u. "Matter+Form" dokładnie zachowuje te proporcje. Niestety, ja nie znajduję tutaj utworów na miarę "Epicentre", "Electronaut" czy "Honour". Nie znajduję, bo obawiam się, że ich tutaj nie ma. I to jest właśnie jedyny zarzut do "Matter+Form". Brakuje na niej moim zdaniem choć jednego utworu, który zapamiętuję się i którego melodia krąży później po głowie, by wprowadzać do niej niepokój, który może jedynie przerwać ponowne odtworzenie płyty. Tego niestety nie ma. Teoretycznie jest wszystko to, co było na poprzedniczce - "Futureperfect". Są melodie, jest bit, wokal Harrisa, odrobina romantyzmu. Słuchając kolejnych numerów nie odnosi się wrażenie, że są kiepskie, ale jednocześnie nie poruszają. Nie są to hity na miarę "Honour". Ja nie znajduję żadnego utworu, którego tytuł, po kilkakrotnym przesłuchaniu płyty, jestem w stanie zapamiętać i powtórzyć.

Obawiam się, że kolejna produkcja Ronana Harrisa może skończyć się jeszcze gorzej. Choć możliwe, i taką mam nadzieję, że to tylko chwilowe wypalenie inwencji. Nie namawiam jednak zespołu na żadne poszukiwania i eksperymenty. Z dwojga złego wolę otrzymać kolejną kopię "Futureperfect", nawet gorszą, niż mieć takie dylematy, jak przy Apoptygmie Berzerk. Harris musi się w końcu przełamać i na pewno kiedyś wpadnie mu do głowy kilka ciekawszych pomysłów niż na "Matter+Form". Głęboko w to wierzę, a nowym VNV pozostaję jednak lekko rozczarowany. [6/10]

Andrzej Korasiewicz
25.12.2005 r.

Jesus And Mary Chain, The - Psychocandy

27 odsłon

The Jesus And Mary Chain - Psychocandy
1985 Blanco Y Negro

1. Just Like Honey
2. The Living End
3. Taste The Floor
4. The Hardest Walk
5. Cut Dead
6. In A Hole
7. Taste Of Cindy
8. Some Candy Talking
9. Never Understand
10. Inside Me
11. Sowing Seeds
12. My Little Underground
13. You Trip Me Up
14. Something's Wrong
15. It's So Hard

Może to być zaskakujące, ale na stronie, na której są sentymentalne westchnienia dotyczące wykonawców królującach na listach przebojów w czasie mody na "new romantic", za chwilę przeczytacie peany pochwalne na cześć płyty, która zadała ostateczny cios tej estetycte. "Psychocandy", brytyjskiego The Jesus And Mary Chain, bo o tej płycie mowa, ukazała się w 1985 roku, kiedy moda na "new romantic" wprawdzie już się powoli wypalała, ale nadal się tliła. Mega popularnością cieszyli się wtedy chłopcy (wówczas chłopcy, dzisiaj to już starsi panowie) z Duran Duran, na listach przebojów królowały przeboje Midge Ure'a, karierę rozpoczynał Pet Shop Boys, a w Polsce megagwiazdą był Papa Dance. I właśnie wtedy w Glasgow narodziła się załoga, która postanowiła kopnąć tę całą modę silnym uderzeniem z glana. Tak samo, jak niemal równo dekadę wcześniej postąpili Johny Rotten, Sid Viscious oraz inne załogi punkowe z pompatycznymi twórcami prog i glam rocka.

Muzyka na "Psychocandy" jest niesamowita. To niezwykłe połącznie ściany rozstrojonych i rzęrzących gitar, które w sposób nieskoordynowany obsługują William i Jim Reid i anielskich, znudzonych, zblazowanych wokali tychże panów oraz  melodii charakterystycznych dla brytyjskiego grania z lat 60-tych ze szczególnym naciskiem na Beach Boys. Czy możecie to sobie wyobrazić? Gitarowy zgiełk wpisujący sie w tradycje The Who oraz ugładzone melodie pięknych chłopców? Trudno to sobie wyobrazić, a jeszcze trudniej przestać słuchać tej muzki, gdy już się jej zacznie słuchać. Gitarowy zgiełk wbija w fotel i wprawia w trans. 15 utworów kończy się tak szybko, że jedynym rozwiązaniem pozostaje powtórzyć całą operację od początku. Gitarowe przestery Jesus and Mary Chain nie mają w sobie nic bezsensownego (jak to często bywa u rockowych "rozrabiaczy"). Każdy dźwięk, mimo że nie został zaplanowany, jest potrzebny. Rzęrzące gitary są tak doskonale rozstrojone, że usta pozostają rozdziawione długo po tym, jak wybrzmi ostatni ton na płycie. A umysł domaga się jeszcze więcej. I jeszcze więcej, i jeszcze. Można tej płyty słuchać w kółko. Po 20 latach od chwili wydanie nadal pozostaje świeża i oczyszczająca.

Ta płyta w całości ma taką moc, jaką w latach 60-tych miał numer "My generation" The Who, a później "Anarchy in the UK" Pistolsów a także wszystkie numery Nirvany razem wzięte (łącznie z pierwszą płytą "Bleach" oraz sztandarowym "Smells like teen spirit"). Moim zdaniem najlepsza gitarowa płyta w historii rocka. Na dodatek tego nie da się już powtórzyć. "Psychocandy" zostało nagrane raz i tak doskonałego melodyjnego zgiełku nie można powtórzyć. Oni to zrobili po raz pierwszy i ostatni. Na dodatek dowiedli, że Wielka Brytania nie musi kojarzyć się z Oasis i Robbie'm Williamsem. FUJ. [10/10]

Jesus and Mary Chain powstał w 1984 roku w Glasgow. Skład (współpracownicy): William Reid (g, voc), Jim Reid (g, voc), Douglas Hart (b), Murray Dalglish (dr), Bobby Gillespie (dr), John Moore (dr). Zespół przestał istnieć w 1999 roku.

Andrzej Korasiewicz
25.12.2005

 

V.A. - The Best Of Polish Synth vol. 1

32 odsłon

V.A. - The Best Of Polish Synth vol. 1
2005 Sequence Rec.

CD 1:

01. Branch of Fashion - Waiting For The Information
02. Branch of Fashion - Millions
03. Branch of Fashion - 5 a.m.
04. Red Emprez - Clubgirls and Poofs
05. Red Emprez - Caress Me
06. Red Emprez - Now You're Mine
07. d'Archangel - Fall
08. d'Archangel - Zawsze Biegne
09. d'Archangel - Alone
10. Nun - Stop ! (das schwarze system mix)
11. Nun - I Don`t Know How ( think about it remix CC)
12. Nun - Vision Of Life (mAKuSh1no rmx)
13. Agnieszka Czajkowska - In Your Room

CD 2:

01. Bear the Ruond - Big Town
02. Bear the Ruond - Strength
03. Bear the Ruond - Lady
04. Station One - Electric Girl
05. Station One - My Kingdom
06. Station One - Thrill
07. Ice Machine - Bez Ciebie
08. Ice Machine - Noc
09. Ice Machine - Z Moich Dobrych Stron
10. Mind's Forces - My Life For You
11. Mind's Forces - Never Let Me Down Again
12. Mind's Forces - Modern Mother
13. Sonic Division - We are Rockin Again (electrode mix)

Sequence Rec. to ciekawa, ciągle jeszcze rozwijająca się, polska wytwórnia, która za cel obrała sobie popularyzację w Polsce electro. Zadanie to trudne, choć chwalebne. W Polsce wszelkie odmiany szeroko rozumianej muzyki electro, EBM, synth pop, dark wave, są nadal w powijakach. Wykonawcy tworzący taką muzykę są nieliczni, a fanów wprawdzie przybywa, ale ciągle to bardzo niszowy gatunek. Stosunkowo sporo na tym tle jest twórców zakorzenionych w synth popie. Ale nie dziwi to. W końcu synth pop to nieślubne dziecko Depeche Mode, a fanów tego ostatniego zespołu w Polsce jest ciągle sporo. Trochę szkoda więc, że Sequence Rec. koncentruje się właśnie na synth popie, który i tak jest relatywnie silny, a zostawia na uboczu mocniejsze odmiany electro. Ale na bezrybiu...

"The Best Of Polish Synth vol. 1" sugeruje, że być może w przyszłości wytwórnia pokusi się o wydanie volume 2. I być może wtedy na wydawnictwie zgromadzi przedstawicieli dark electro, harsh, EBM, electro-industrialu. Na razie otrzymujemy jednak dwupłytowe wydawnictwo, na którym większość wykonawców to producenci nieco łzawego synth popu. Zdecydowanie korzystniej prezentuje się pierwsza płytka. Zaczyna się trzema nagraniami, moim zdaniem najlepszego synth popowego zespołu z kolekcji, Branch of Fashion. Trzy dynamiczne, lekko bitowe numery stawiają zespół BoF w jednym szeregu z wykonawcami określanymi mianem future popowych. Bardzo dobry jest też electro clashowy Red Emprez. Red Emprez stawiam na równi z BoF, a w kategorii zarezerwowanej dla Miss Kittin to nr 1 na tej płycie. Dalej jest dark wave'owy d'Archangel. Gotyckie gitary i elektroniczne wrażenie całości. Niestety mało nowatorskie, ale na tle innych wykonawców z tej składanki, nienajgorsze. Kolejny wykonawca to Nun. Tym razem w trzech remiksach. Mnie najbardziej przypadł do gustu ten autorstwa Controlled Collapse. Czuć w tym rękę electro-industrialowca. Na koniec całkiem mi nieznana Agnieszka Czajkowska w coverze "In Your Room". Numer jest zaśpiewany po swojemu, ale moim zdaniem, niestety, bez większego wyrazu.

Na tym właściwie mógłbym zakończyć recenzję. Druga płyta to w większości bezbarwne i, niestety, w dużym stopniu bezpłciowe koszmarki synth pop. Lubię synth pop i to, że coś jest łzawe, nie dyskwalifikuje tego czegoś. Jednak łzawy synth pop, aby można go uznać za wart słuchania, musi mieć w sobie to "Coś". Niestety, ale tego "Czegoś" nie słyszę ani u Bear the Round, ani Station One, ani Ice Machine. Rozczarowuje też Mind's Forces. Znany mi z epki, prezentującej kilka wersji coveru "Photographic", zespół zapowiadał się całkiem obiecująco. Niestety, trzy numery ze składanki Sequencer Rec. nie robią dobrego wrażenia. Są nieco chaotyczne, przypadkowe i przede wszystkim nie mają tego wewnętrznego nerwu, który decyduje o wartości muzyki. Troszkę lepiej wypada "Modern Mother", ale nie ratuje sytuacji, a w dodatku cover "Never Let Me Down Again" jest moim zdaniem zwyczajnie położony. Ogólne wrażenie troszkę podreperowuje zamykający płytę "We are Rockin Again (electrode mix)" Sonic Division. Nie wiem kto zacz, ale numer jest utrzymany w nieco kraftwerkowej manierze i całkiem dobrze się go słucha.

No coż, to przecież nie wina wytwórni, że w Polsce nie ma ciekawych twórców electro. Jedyne wyraźne plusy tej płyty to moim zdaniem Branch of Fashion, Red Emprez i Nun (fajny mix Controlled Collapse). Reszta jest albo kiepska, albo zbyt mało zaprezentowała materiału, by móc coś więcej napisać. Ogólnie, niestety, płyta świadczy o mizerii polskiego rynku electro. (5/10)

Andrzej Korasiewicz
11.11.2005 r.

Apoptygma Berzerk - You And Me Against The World

26 odsłon

Apoptygma Berzerk - You And Me Against The World
2005 Gun Rec

1. Tuning in Again (intro)
2. In This Together (album version)
3. Love to Blame
4. You Keep Me From Breaking Apart
5. Cambodia
6. Back on Track
7. Tuning in to the Frequency of Your Soul
8. Mercy Kill
9. Lost In Translation
10. Maze
11. Into the Unknown
12. Shine Onv 13. Is Electronic Love to Blame?

Pierwsze przesłuchanie. Ocena - 1. Poniżej krytyki. Drugie przesłuchanie. Ocena - 1. Poniżej krytyki. Trzecie przesłuchanie. Ocena - 1. Poniżej krytyki. Chwila zastanowienia. Skoro wysłuchałem tego trzy razy, to znaczy że to nie jest takie tragiczne. Gdyby było tragiczne, nawet nie dosłuchałbym płyty do końca. Nie od dzisiaj wiadomo, że jestem tandeciarzem i lubię synth pop, pop-rock, przeboje, melodie, a nawet Dire Straits ;). A zatem? Nie, na razie wystarczy. Odkładam płytę na trochę. Wracam do niej po dwóch tygodniach i po tym jak w Necie pojawiły się już pierwsze recenzje płyty. Oczywiście, tego można było się spodziewać. Fani EBM nie zostawili na nowej APB suchej nitki, o ile w ogóle się nią zainteresowali. Już "Harmonizer" wybił wielu APB z głowy. Z kolei miłośnicy pop-rocka mają swoje gwiazdy. Po co mieliby zawracać sobie głowę Stefanem Grothem? Nie wymyślił nic oryginalnego. Ta muzyka bije przeciętnością, bezpłciowością, nijakością. Po co on to zrobił? Dla kasy? Bo przecież nie dla idei? Ale pieniędzy to on raczej na tym nie zarobi. Miłośnici Robiego Williamsa i tak nie kupią płyt Stefana Grotha. Ci, którzy kochali go za takie numery jak "Burning Heretic" oleją go. Więc?

A jednak ta płyta nie jest tragiczna. Jest bezbarwna, nic nie wnosi, jest mdła, a jednak mogę jej słuchać. Tylko o czym to świadczy? Może tylko o moim stanie umysłu;)? Bo muzyka jest niewątpliwie bez wyrazu, to papka, której pełno w radiu, tylko że ze znakiem Apoptygma Berzerk. Może właśnie w tym tkwi haczyk? Może to muzyka dla kogoś takiego jak ja. Kogoś kto lubi Dire Straits, Nitzer Ebb, Kate Bush i Combichrist?  Ta muzyka jest niepokojąco ŻADNA. A jednak sączy się w tej chwili z głośników i wprawia mnie w dobry nastrój. Może to jakiś rodzaj uzależnienia? A może to jest po prostu nienajgorsza muzyka pop-rock/indie pop? Pop-rock dla nieco podtatusiałych zwolenników EBM? Ale nawet jeśli, to nadaje się tylko do jazdy samochodem w specyficznym nastroju kierowcy. Bo nawet po kilkakrotnym przesłuchaniu trudno cokolwiek zapamiętać z tej płyty. Nie zostaje prawie nic... No i mimo wszystko nie po to wkładam płytę ze znakiem APB do odtwarzacza, by słuchać relaksującego pop/indie-rocka. Nawet jeśli jest na przyzwoitym poziomie. [6/10]

Andrzej Korasiewicz
06.11.2005 r.

Final Selection - Meridian

28 odsłon

Final Selection - Meridian 2005 Black Flames Records

1. Echo 2. Coming Home 3. Dangerous Horizon 4. Secret Game 5. Jupiters Child 6. Calamity 7. Lava 8. Thieves of My Soul 9. Everchild 10. Avalon 11. Daybreak 12. Nomads 13. The Tempest 14. Lost 15. The Great White 16. Styx Zdradziłem się już jako zwolennik łzawego synth popu, ale do najnowszej produkcji Final Selection nie mogę się przekonać. Płyta ciągnie się jak przysłowiowe flaki z olejem. Jest strasznie długa (16 utworów) i niestety, ani przez moment nie mogę znaleźć na niej jakiegoś punktu zaczepienia. Czegoś, co przykułoby moją uwagę na dłuższą chwilę. Od początku, słuchając "Meridian", spoglądam na zegarek oraz na tracklistę, oceniając ile zostało do końca. To nie jest dobry znak. Streeturchin zauroczył mnie pięknym nastrojem i podprogowym klimatem, który może wychwycić tylko miłośnik synth popu. Ale na płycie Final Selection tego klimatu nie ma. Przynajmniej ja go nie czuję. Jest tylko łzawy synth pop,a łzawy synth pop bez klimatu oznacza nudę. I, niestety, nuda towarzyszy tej płycie od pierwszych jej taktów po ostatnie szumy (album kończy się szumem analogowej płyty). "Meridian" nagrany jest w pełni profesjonalnie, nie można przyczepić się do brzmienia. Płyta wydana jest w pięknym digipacku. Ale to za mało, bym mógł z przekonaniem polecić wydawnictwo. Synth pop, by dało się go słuchać, musi mieć w sobie magię. Tej, niestety, Final Selection brakuje. Szkoda. [5/10]

15.05.2005 Andrzej Korasiewicz

 

Red Emprez - Clubgirls and poofs

27 odsłon

Red Emprez - Clubgirls and poofs 2005 demo

1. My possession 2. The Race 3. Now you're mine 4. However 5. Caress me 6. Resistance of living 7. Pussy lover 8. I Can I do 9. Clubgirls and poofs

Rzadko zdarza się, bym otrzymał demo, które nie tylko nie wywołuje ziewania i nerwowego spoglądanie na wyświetlacz odtwarzacza (ile zostało do końca), ale od ręki nadaje się do wydania. A z takim dziwem mam właśnie do czynienia. Dziw to tym większy, że zespół powstał zaledwie w czerwcu 2004 roku i jak wynika z zapewnień muzyków właściwie przypadkowo. Najpierw było wspólne "jamowanie", później pierwsze nagrania, występy przed publiką i w efekcie entuzjastycznego przyjęcia, decyzja o wspólnym graniu. Red Emprez tworzą: Michał Franczak i Adam Bogusławowicz, znani z innych przedsięwzięć muzycznych - Judy4, Quarter, Bright Ophidia, Dominium. Nie dziwi więc profesjonalizm duetu.

Inne projekty panów z Red Emprez to raczej poważna muzyka poszukująca. Tymczasem "Clubgirls & poofs" to skoczne, radosne electro w stylu lat 80-tych (electro clash). Jak mogło dojść do powstania tej muzyki? Mogło być tak: Panowie, dla oddechu od poważniejszych projektów, zaczęli kombinować coś dla wygłupu. Ktoś to podsłuchał i stwierdził, że całkiem to fajne i żeby zagrać na najbliższej imprezie urodzinowej Franka. Wyszło nieźle. Panowie poszli za ciosem. Odbiór coraz bardziej rewelacyjny. Akurat panuje moda na lata 80-te. Publika szaleje. Strzał w dziesiątkę! A Red Emprez jest lepsze od oryginału - czyli od Papa Dance. Ok, żartowałem, panowie nie mają wiele wspólnego z Papa Dance (wokal miejscami imituje Andrew Eldtricha ;), w "Resistance of living" to niemal growling). Red Emprez to polski Crossover, Miss Kittin, Fischerspooner. Tylko, że polski, więc lepszy, bo nasz ;). Teraz Polska ;). [8/10]

15.05.2005 Andrzej Korasiewicz

 

Kombi - Kombi 4

24 odsłon

Kombi - Kombi 4
1985/2005 Polskie Nagrania

1. Kombi music
2. Lawina-kamień do kamienia
3. Black and white
4. Szukam drogi
5. Kim jestem - kim byłem
6. Zaczarowane miasto
7. Za ciosem cios
8. Gdzie tak biegniecie bracia
9. Nasze rendez-vous
10. Czekam wciąż

To czwarta płyta w karierze Kombi, choć dla niektórych druga. Dlaczego druga? Dlatego, że dla części fanów Kombi,  początek "prawdziwego" Kombi datuje się od wydania płyty "Nowy Rozdział". Oczywiście, że to mocno naciągane postawienie sprawy, bo dwie pierwsze płyty zespołu nie są wcale złe i na dobrą sprawę jest na nich sporo z "Kombi". Takie numery jak "Bez ograniczeń", będący przez wiele lat sygnałem muzycznym audycji telewizyjnej "5-10-15", "Taniec w słońcu", czy "Wspomnienia z pleneru" były grane również w późniejszych czasach elektronicznego Kombi. Ale stylistycznie pierwsze dokonania zespołu odbiegają od tego, co polski przedstawiciel "new romantic" nagrywał później. A to właśnie elektroniczne wcielenie Kombi jest pamiętane i kochane do dzisiaj.

"Kombi 4" prezentuje brzmienie dojrzalsze od tego z albumu "Nowy Rozdział". Słychać, że Sławomir Łosowski dokupił kilka elektronicznych cacek i w sposób bardziej świadomy z nich korzystał. Album jest bezpretensonalnym zbiorem piosenek oraz instrumentalnych utworów electro pop. Są tutaj takie przeboje jak "Black and White", "Nasze Rendez Vous", "Lawina" czy "Za ciosem cios". Do dwóch pierwszych numerów powstały wideoklipy, nakręcone przez Juliusza Machulskiego.  Wielu uważa płytę za lepszą od "Nowego Rozdziału". Ja nie jestem skłonny się z tym zgodzić. Album jest wprawdzie bogatszy brzmieniowo, bardziej "przestrzenny" i wysmakowany, ale brakuje mu tego neofickiego pazura, który miał "Nowy Rozdział".

"Kombi 4" nie odbiega od synth popowych produkcji, które ukazywały się wtedy na Zachodzie. To oczywiście, przy ubogim zakresie komunistycznej fonografii, duży komplement, ale pod względem kompozycyjnym jest moim zdaniem mimo wszystko mniej oryginalnie i zawadiacko, niż na "Nowym Rozdziale". Surowość instrumentalna "Nowego Rozdziału" niejako wymuszała większe przyłożenie się do strony kompozycyjnej. Na "Kombi 4" tego brakuje, ale z drugiej strony możliwe, że trochę "wydziwiam". Bo nie jest to na pewno żadne obniżenie lotów. Jedno co można na pewno powiedzieć o "Kombi 4", to że obok płyty "Nowy Rozdział", jest zupełnie unikalnym świadectwem tego, że Polak potrafi. Polak potrafi mimo przeciwności losu, braku sprzętu i zupełnie niesprzyjających warunków społeczno-politycznych nagrać synth pop na europejskim poziomie. I za to chwała Sławomirowi Łosowskiemu i jego kolegom z Kombi. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
30.04.2005 r.

Virtual Space Industrial - Gehenna

20 odsłon

[VSI] Virtual Space Industrial - Gehenna
2005 Pandailectric Records

01 Holy Children
02 Liar (Train To The Grave)
03 Strange Films (Blinded)
04 Traitor
05 Return To Beginning
06 Rest Of My Life
07 Angel Of Death (DoomInation-Mix)
08 Right Hand Of God
09 Love For A Moment
10 Hope (Jules Verne Remix)
11 Shadow Of Death
12 Bad Dream (Demo Version)
13 New World Order

[VSI], czyli Virtual Space Industrial, to polski duet, który tworzą weterani sceny electro/EBM w Polsce. Praprzodkiem [VSI] jest kapela Duseldorf, która grała wtedy, kiedy karierę rozpoczynali m.in. Agressiva 69 czy Hedone. Mimo takich tradycji, album "Gehenna" to debiut [VSI]. Ale debiut w pełni profesjonalny. Płyta jest dopracowana zarówno pod względem muzycznym jak i wydawniczym. Zresztą samo to, że album ukazał się nakładem niemieckiej wytwórni Pandailectric, a palce w ostatecznym masteringu maczał Jan Lehmkaemper (X-Fusion) powinno być wystarczająca rekomendacją.

Muzycznie "Gehenna" to mroczne electro w klasycznym stylu - najbliżej mu do yelworC. Duet [VSI] omija obecnie wiodące nurty w electro - future pop i harsh electro. Nie ma tutaj ani łatwych przebojów, ani agresywnej i rytmicznej sieczki. Jest charczący wokal Kanarissa i trzynaście nagrań o łącznym czasie ponad 70. minut podanych w mrocznej oprawie i podlanych lekko transowym sosem. Im dłużej słucham płyty, tym bardziej podoba mi się. Po pierwszym odsłuchu wrażenie było nienajlepsze, ale tak było dlatego, że spodziewałem się czegoś innego - prostej, rytmicznej łupanki w stylu chociażby X-Fusion. Tymczasem usłyszałem inteligentne, mroczne electro. Muzyka nabiera smaku z każdym kolejnym odsłuchem i nie nudzi się mimo długości płyty. Jestem mile zaskoczony "Gehenną". To nie jest rewolucja w electro, ale polski duet podąża własną ścieżką i nie daje się wodzić za nos modom. To dobrze rokuje na przyszłość. Jeśli wziąć pod uwagę, że "Gehenna" jest właściwie pierwszą i jedyną w pełni profesjonalną płytą electro/EBM w historii polskiej muzyki, to można jedynie pogratulować zespołowi i czekać na kolejne wydawnictwo. Tak trzymać! (8/10)

Andrzej Korasiewicz
27.03.2005 r.

Electro Synthetic Rebellion - Persistence

22 odsłon

Electro Synthetic Rebellion - Persistence 2004 DSBP Record

1) Shattered Dreams 2) My Existence (Rebel mix) 3) No Future (Depravation mix) 4) The Battle Has Begun (War Beat mix) 5) Fight Power 6) Regression 7) Heart And Soul (Flesh And Blood mix) 8) No Way Out 9) Resist/Persist (Manipulated mix) 10) Mindphaser (New Codes mix / FLA cover) 11) Heart And Soul (Auspex remix) 12) Regression (Lexincrypt remix) 13) Shattered Dreams (Diverje remix) To jest trzecia produkcja Vincenta Pujola. Podobał mi się debiutancki album pt. "Distorted Visions". To była płyta inteligentna, na swój sposób nowatorska, z własnym charakterem. Na kolejnym albumie - "Corroded Visions" - Francuz poszedł w stronę dark electro. "Persistence" jest kontynuacją tej ścieżki rozwoju. Po zapoznaniu się z debiutem twórczość Pujola raczej wyglądała mi na francuski odpowiednik Daniela Myera - lekko zakręcona, ze smaczkami, pozorowana na nowatorską. Ale Francuz zaskoczył dużą dawką agresji na drugiej płycie i to samo prezentuje na "Persistence".

Electro Syntetic Rebellion, wraz z płytami Grendel "Prescription: Medicide" i C-Drone-Defect "Nemesis" tworzą w moim prywatnym podsumowaniu roku 2004 świętą trójcę harszowego electro. Wszystkie trzy stawiam na jednym poziomie, choć przyznaję, że po wysłuchaniu ich jedna po drugiej zaczynam się gubić w tym, która jest która (no może z wyjątkiem C-Drone-Defect ze względu marszowe odgłosy;]). Na dłuższą metę taka muzyka musi zmęczyć. No chyba, że mowa jest o prawdziwych fanach dark electro ;). Ich nic nie przemoże i ESR to płyta głównie dla nich:). [8/10]

27.03.2005 Andrzej Korasiewicz

 

Dead Or Alive - Youthquake

23 odsłon

Dead Or Alive - Youthquake
1985 Sony Music Entertanment

1. You Spin Me Round (Like A Record)
2. I Wanna Be A Toy
3. D.J. Hit That Button
4. In Too Deep
5. Big Daddy Of The Rhythm
6. Cake And Eat It
7. Lover Come Back To Me
8. My Heart Goes Bang
9. It's Been A Long Time

Ci, którzy zaczynali słuchanie muzyki w latach 80., albo po prostu pamiętają tamte czasy, słysząc nazwę Dead Or Alive dokładnie wiedzą o co chodzi ;). Młodszym może być trudno wytłumaczyć jak należy traktować muzykę tych zwariowanych Brytyjczyków. Bo płyty nie można brać zbyt serio w kategoriach artystycznych. Nie ma na niej nic wielkiego pod względem muzycznym. Ale za to jest hit, który chyba wszyscy znają. Do dzisiaj gra go większość rozgłośni radiowych, a stacje telewizyjne nie zapominają o równie charakterystycznym videoclipie. "You Spin Me Round (Like A Record)", bo o nim mowa, jak na lata 80. brzmiał świeżo i nowocześnie. To numer dynamiczny, zakręcony i drapieżny, a jednocześnie taneczny, ze zgrabną melodią i chwytliwym refrenem. Nic więc dziwnego, że i dzisiaj dobrze się go słucha. Pozostałe numery z płyty "Youthquake" są właściwie wariacjami na ten sam temat. Drugim nagraniem z "Youthquake", które odniosło sukces, choć znacznie mniejszy, jest utwór "My Heart Goes Bang".

Ja całej płyty słucham po latach z przyjemnością. Album jest dobrze zrealizowany. Niby mamy tutaj do czynienia jedynie z prostym synth popem z agresywnym, nosowym wokalem podbudowanym nieco dynamiką disco. A jednak jest coś w tej muzyce hipnotycznego i wciągającego. Wokalista śpiewa ze sporym zaangażowaniem. No i ten specyficzny klimat lat 80... Ja to zdecydowanie "kupuję" również po latach. "Youthquake" to największy i właściwie jedyny sukces komercyjny Dead or Alive, zespołu, po którym został tak naprawdę jeden przebój. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
23.03.2005 r.

A-ha - Hunting High and Low

38 odsłon

A-ha - Hunting High and Low
1985 Warner Bros

1. Take On Me
2. Train Of Thought
3. Hunting High And Low
4. Blue Sky, The
5. Living A Boy's Adventure Tale
6. Sun Always Shines On T.V., The
7. And You Tell Me
8. Love Is Reason
9. I Dream Myself Alive
10. Here I Stand And Face The Rain

"Hunting High and Low" to debiutancka płyta tego norweskiego trio. Ostatnio A-ha powróciło do łask, ale w latach 90. wydawało się, że skończą jako gwiazda kilku sezonów, jak wielu wykonawców, którzy zdobyli popularność w latach 80. o których ucichło, gdy nastała epoka grunge'u, techno i nowych brzmień. W 1985 roku świat o A-ha usłyszał dzięki przebojowi "Take on Me" i nakręconemu do niego zgrabnemu teledyskowi, w którym wykorzystano animacje komiksową. Do dzisiaj klip uważany jest za jedną z ciekawszych produkcji tego typu. Kolejne przeboje - "The Sun Always Shines On T.V" i "Hunting High and Low" - uczyniły z Norwegów prawdziwych gwiazdorów. Morten Harket stał się bożyszczem nastolatek, a ich przeboje nucili zwykli zjadacze chleba. Niewątpliwie muzyka A-ha ma sporo trudnego do określenia uroku - m.in. łatwo wpadające w ucho melodie, które nie są jednocześnie tandetne. Do dzisiaj płyty słucha się z przyjemnością. Na debiutanckim albumie jest wszystko, czego oczekuje się po dobrej produkcji popowej. Są zgrabne przeboje, ładna ballada, a całość nie nuży. "Hunting High and Low" jest chyba najbardziej udaną pozycją A-ha, a na pewno najbardziej topową i przebojową. Idealna płyta na wakacje lub prywatkę. No i jest tutaj "Take on Me"! [8/10]

Andrzej Korasiewicz
23.03.2005 r.

 

Culture Club - The Best of

27 odsłon

Culture Club - The Best of 1989 Virgin Records

1. Do You Really Want To Hurt Me? (4:25)
2. White Boy (4:41)
3. Church of the Poison Mind (3:33)
4. Changing Everyday (3:19)
5. The War Song (3:58)
6. I'm Afraid of Me (3:18)
7. It's a Miracle (3:25)
8. The Dream (2:30)
9. Time (Clock of the Heart) (3:44)
10. The Dive (3:48)
11. Victims (4:54)
12. I'll Tumble 4 Ya (2:35)
13. Miss Me Blind (4:32)
14. Mistake No. 3 (4:35)
15. The Medal Song (4:15)
16. Karma Chameleon (4:03)

Czy są osoby, które nie znają utworu "Do You Really Want To Hurt Me?"? Oj, chyba nie :). Nawet jeśli komuś tytuł nic w pierwszej chwili nie mówi, jestem pewien, że po usłyszeniu utworu stwierdziłby, że go zna. No bo, mimo upływu wielu lat od debiutu, nagrania Culture Club nadal chętnie grane są przez rozgłośnie radiowe. W dużych sklepach, nie tylko płytowych, można kupić zbiory z cyklu "the best of CC". Recenzowany "The Best of" jest jednym z pierwszych taki - wydany w 1989 roku - i jednocześnie jednym z najtrafniejszych.

Album zawiera 16 utworów, w tym wszystkie hity zespołu - oprócz "Do You Really Want To Hurt Me?" także "The War Song", "Karma Chameleon", czy "Church Of The Poison Mind". Muzyka Culture Club nie była nowatorska. Zespół prezentował brzmienie typowe dla lat 80.. Kompozycje Boya Georga i kolegów były nieco tandetne, ale z pewnością melodyjne, przebojowe i łatwo wpadające w ucho. Nie ma w nich wielu, modnych wówczas, syntezatorów, jest za to... trąbka oraz instrumenty dęte.

Oprócz instrumentarium, tym co wyróżniało grupę spośród innych grup synth pop był lider - Boy George, który ubierał się w damskie fatałaszki, jednoznacznie sugerując swoją orientację seksulną. Wywoływał tym zgorszenie i popłoch wśród rodziców młodocianych fanów Culture Club. Przyznam, że słuchając Culture Club jako dzieciak myślałem, że to rodzaj kreacji artystycznej i nie kojarzyłem tego początkowo z preferencjami seksualnymi wokalisty. Niewątpliwie image Boya Georga wpłynął na wzrost zainteresowania grupą. Popularność zespołu trwała jednak krótko i wygasła wraz z końcem mody na "new romantic". Boy George był jednym z kreatorów tego ruchu. Zaczynał swoją "karierę" od bycia szatniarzem w klubie "Blitz", w którym wszystko dla new romantic się zaczynało.

Ostatnia płyta zespołu ukazała się w roku 1986. Zespół rozwiązał się, a Boy George próbował, bez powodzenia, kariery solowej. Z dzisiejszej perspektywy, nagrań Culture Club słucham z przyjemnością. Choć bardziej z sentymentu, niż z potrzeby doznań artystycznych. [6/10]

Andrzej Korasiewicz
23.03.2005 r.

 

Frankie Goes To Hollywood - Welcome To The Pleasuredome

26 odsłon

Frankie Goes To Hollywood - Welcome To The Pleasuredome
1984 ZTT

1. World is my Oyster, The
2. Welcome To The Pleasure Dome
3. Relax
4. War
5. Two Tribes
6. (Tag)
7. Fury
8. Born To Run
9. San Jose
10. Wish The Lads Were Here
11. Ballad Of 32, The
12. Krisco Kisses
13. Black Night White Light
14. Only Star In Heaven, The
15. Power Of Love, The
16. Bang

Kiedy w 1984 roku pojawił się singiel, wraz z teledyskiem, pt. "Relax" wywołał niemały skandal. Z wideoklipu wynikało niedwuznacznie, że piosenka opowiada o chwili zbliżenia dwóch mężczyzn. Liberalne kraje Zachodu zakazały w większości pokazywać teledysk w telewizji. Piosenka miała kłopoty. Pomimo tego, a może właśnie dzięki temu... "Relax" odniósł duży sukces komercyjny. Nikomu nieznany zespoł o dziwnej nazwie - Frankie Goes To Hollywoo - stał się z dnia na dzień prawdziwą gwiazdą. Zespół poszedł za ciosem wydając kolejne single: "Two Tribes" oraz świąteczny "The Power of Love". Piosenki zdobyły popularność, ale nie tak wielką jak "Relax". W końcu ukazał się oczekiwany przez publiczność i krytyków debiutancki album - "Welcome To The Pleasuredome".

Na płycie znajdziemy kompozycje, w których dominuje dynamiczny, dyskotekowy rytm. Ciekawa maniera wokalna Holly Johnsona  - jakby śpiewał przez husteczkę do nosa - kilka balladek, na czele z "The Power of Love", covery - "Born Tu Run" Bruce'a Springsteena i "War" Edwina Starra - bardziej znany z wykonania Springsteena - tworzą niezwykle interesującą całość. O płycie mówiło się, że to opus magnum popu lat 80. i rzeczywiście coś w tym jest. "Welcome To The Pleasuredome" to nie jest przypadkowy zbiór przebojów, ale coś na kształt synth popowego koncept albumu. Potwierdzeniem tego jest już rozpoczynający płytę "The World Is My Oyster", który przechodzi w motoryczny, prawie czternastominutowy utwór tytułowy. Nagranie w skróconej wersji ukazało sie na singlu, zdobywając sporą popularność. Bardzo interesujące są też "The Ballad Of 32" , "Krisco Kisses" oraz "Black Night, White Light".

Zespół wydał jeszcze jedną płytę w 1986 roku i rozpadł się. Holly Johnson próbował kariery solowej, ale odniósł umiarkowany sukces. W latach 90. słuch o nim zaginał. Jednak płyta "Welcome To The Pleasuredome" broni się po dwudziestu latach. To kawał doskonałej, inteligentnej muzyki synth pop. Album jest z pewnością jedną z ciekawszych pozycji popu lat 80.. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
23.03.2005 r.

Talk Talk - The Colour Of Spring

30 odsłon

Talk Talk - The Colour Of Spring
1986 EMI Records

01. Happiness Is Easy
02. I Don't Believe In You
03. Life's What You Make
It 04. April 5th
05. Living In Another World
06. Give It Up
07. Chameleon Day
08 Time It's Time

To jedna z najpiękniejszych płyt lat 80-tych. Mark Hollis z kolegami wyczarował album, który do dzisiaj zachowuje pełnię uroku. Talk Talk zaczynali na początku lat 80. jako kolejny zespół z modnego wówczas nurtu "new romantic". Ich pierwszą płytę pt. "The Party's Over" porównywano z dokonaniami Duran Duran i nie dostrzegano wyjątkowości duetu. Tymczasem Talk Talk udowodnił, że jeśli coś zostało z dekady kiczowatego synth popu, to właśnie takie płyty jak "The Colour Of Spring". Już drugi album zespołu pt. "It's my Life" wprowadzał bardziej urozmaicone brzmienia, a trzeci - "The Colour Of Spring" - to prawdziwa symfonia (post) synth popowa.

Album rozpoczyna się od melancholijnego śpiewu Hollisa i subtelnych odcieni pasteli muzycznych w "Happiness Is Easy". Następnie jest równie piękny "I Don't Believe In You" oraz singlowy "Life's What You Make It". Ten ostatni odniósł spory sukces komercyjny. Równie ciekawy był nakręcony do niego teledysk. Kolejny to spokojny, balladowy "April 5th". Po nim drugi przebój, rytmiczny i melodyjny, ale nie gubiący melancholii, "Living In Another World". Kolejne - "Give It Up", "Chameleon Day", "Tiem It's Time" - nie pozwalają oderwać się od muzyki Talk Talk. Niesamowita atmosfera trudno wyrażalnego i nieokreślonego piękna utrzymuje się do końca tego znakomitego albumu.

"The Colour Of Spring" to całość, która nie nuży, ale zachwyca smakiem i czymś nieuchwytnym. Płyta jest absolutnym arcydziełem (post) synth popu, niedościgłym wzorem dla wszystkich epigonów. [10/10]

Andrzej Korasiewicz
23.03.2005 r.

Talk Talk - The Party's Over

28 odsłon

Talk Talk - The Party's Over
1982 EMI Records

1. Talk Talk
2. It's So Serious
3. Today
4. The Party's Over
5. Hate
6. Have You Heard The News?
7. Mirror Man
8. Another Word
9. Candy

"The Party's Over" to debiutancka płyta Talk Talk. Zespół został wypromowany w Polsce głównie dzięki radiowym audycjom Romantycy Muzyki Rockowej Tomasza Beksińskiego. Promocja była całkowicie bezinteresowna. W latach 80. nie było w Polsce normalnego rynku muzycznego, a prezenterzy grali to, co sami lubili i co zostało zaakceptowane przez Cenzurę. Paradoksalnie, swoboda w wyborze muzyki była większa, niż dzisiaj. W wolnej Polsce bez Cenzury w największych stacjach play listy dyktują wielkie koncerny muzyczne i są bardziej zaborcze w ustalaniu priorytetów, niż pracownicy Urzędu Cenzury.

Płyta "The Party's Over" nie jest jeszcze tym, czym stało się Talk Talk na płycie "The Colour of Spring". To jest zaledwie lub aż zbiór przebojowych piosenek mocno nasączonych syntezatorowym sosem. Znajdziemy tutaj dwa pierwsze hity zespołu - "Talk Talk" i "Today" - o zgrabnych melodiach i chwytliwych refrenach. Słucha się tego miło i sympatycznie, choć muzyka troszkę trąci myszką. Nie da się ukryć, że minęło ponad dwadzieścia lat od chwili wydania płyty. A i kompozycje nie są bardzo zachwycające, ot zwykły przebojowy synth pop z epoki. I tylko wokal Marka Hollisa wyróżnia Talk Talk na tle innych przedstawicieli new romantic. "The Party's Over" jest bardzo zgrabną płytką, ale słychać, że to debiut. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
23.03.2005 r.

Pet Shop Boys - Please

25 odsłon

Pet Shop Boys - Please
1986 EMI Records Ltd.

1. Two Divided by Zero (3:35)
2. West End Girls (4:45)
3. Opportunities (Let's Make Lots of Money) (3:44)
4. Love Comes Quickly (4:19)
5. Suburbia (5:07)
6. Opportunities (Reprise) (:33)
7. Tonight Is Forever (4:32)
8. Violence (4:29)
9. I Want a Lover (4:06)
10. Later Tonight (2:49)
11. Why Don't We Live Together? (4:48)

To pierwsza płyta w karierze brytyjskiego duetu, niezbyt poprawnie kojarzonego współcześnie głównie z dosyć tandentnym przebojem "Go West". A przecież zespół zrobił w drugiej połowie lat 80. sporo, by muzyka pop nie kojarzyła się  z kiczem i tandetą.

Pod koniec 1985 roku, Neil Tennant oraz Chris Lowe wydali na singlu utwór "West and Girls". Wtedy to było coś nowego. Niby dyskoteka, ale ani to new romantic, który już wtedy dogorywał, ani prymitywne disco. "West and Girls" to był utwór przebojowy, bardzo taneczny, ale jednocześnie na wskroś nowoczesny. To było coś! Narodził się POP z prawdziwego zdarzenia.

"West and Girls" szybko dotarł do pierwszego miejsca brytyjskiej listy przebojów. Kolejne single - "Suburbia" , "Love comes Quickly", "Opportunitties" - powtórzyły sukces "West and Girls". A debiutancka płyta "Please" jawiła się przy ówczesnych osiągnięciach Madonny, jako prawdziwe mistrzostwo świata. A że dzisiaj role się odwróciły? No coż. Taka jest kolej rzeczy. Madonna wydoroślała, a Pet Shop Boys zostali w piaskownicy.

"Please" zawiera jedenaście eleganckich, syntezatorowo-bitowo-tanecznych numerów pop. Najlepszą rekomendacją dla nich chyba może być fakt, że zespół lansował sam Tomasz Beksiński. A on miłośnikiem ordynarnego disco jako żywo nigdy nie był. "Please" to idealna muzyka na lato, która nie zestrzała się wcale. Przy dzisiejszych hitach granych w radiu, Pet Shop Boys z czasów "Please" jawią się jak mistrzowie świata dobrego smaku. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
23.03.2005 r.

Soft Cell - Non-Stop Erotic Cabaret

26 odsłon

Soft Cell - Non-Stop Erotic Cabaret
1981/1996 Mercury Records Ltd.

1. Frustration
2. Tainted Love
3. Seedy Films
4. Youth
5. Sex Dwarf
6. Entertain Me
7. Chips On My Shoulder
8. Bedsitter
9. Secret Life
10. Say Hello, Wave Goodbye
11. Where Did Our Love Go?
12. Memorabilia
13. Facility Girls
14. Fun City
15. Torch
16. Insecure Me
17. What?
18. ....So

To pierwsza płyta w dyskografii duetu, która ukazała się w 1981 roku. Pozycja recenzowana jest remasterem tamtego wydawnictwa. Oprócz cyfrowej obróbki dodano także osiem utworów znanych z singli, które nie znalazły się ne pierwotnej edycji winylowej albumu.  "Torch", "What?" czy "...So" były w pierwszej połowie lat 80. dużymi przebojami - dobrze, że zostały dołączone do wznowienia "Non Stop...". Płytę otwiera wodewilowo-elektroniczne "Frustration". Cała album utrzymany jest zresztą w podobnej stylistyce - syntezator, wpadająca w ucho melodia i konwencja wodewilu. Może dlatego, w przeciwieństwie do większości wydawnictw new romantic z tamtego okresu, album do dzisiaj zachowuje świeżość brzmienia. Soft Cell nie był bowiem typowem zespołem new romantic. Marc Almond, jako jeden z nielicznych z kręgu syntezatorowego popu, odniósł po rozpadzie macierzystego zespołu sukces artystyczny. O jego ambicjach niech świadczy fakt, że brał udział w realizacji jednej z płyt postindustrialnego zespołu Coil.

Drugim utworem na płycie jest jeden z większych przebojów duetu - "Tainted Love". Nagranie jest coverem soulowego standardu, nakręcono do niego też bardzo dobry teledysk. Innym ciekawym utworem jest znany z późniejszego wykonania przez Psyche i Christian Death "Sex Dwarf". Oryginalną płytę kończy przebój "Save Hello, Wave Goodbye". A później zaczynają się bonusy. Najciekawszy jest chyba "Torch", który odniósł zresztą największy sukces komercyjny. Marc Almond i David Ball stworzyli bardzo ciekawy duet, wyróżniający się wśród innych wykonawców new romantic. A płyta "Non-Stop Erotic Cabaret" to według mnie to jedna z lepszych płyt new romantic/synth pop. Polecam wszystkim. [9/10]

Andrzej Korasiewicz
23.02.2005 r.

Visage - Visage

24 odsłon

Visage - Visage
1980 Polydor Inc.

1. Visage
2. Blocks on Blocks
3. Dancer
4. Tar
5. Fade to Grey
6. Malpaso Man
7. Mind of a Toy
8. Moon Over Moscow
9. Visa-Age
10. Steps

Płyta zmieniła oblicze muzyki pop w pierwszej połowie lat 80.. Steve Strange, prezenter dyskotekowy oraz grupa zaproszonych przez niego muzyków, m.in. Midge Ure, nagrała album, który stał się wzorcem dla innych przedstawicieli syntezatorowego popu i stylistyki "new romantic". W tym samym czasie ukazał się też album "Vienna" Ultravox i to był właśnie początek "new romantic".

Syntezator w tak dużej dawce był nowością na rynku pop. Wcześniej używano go sporadycznie, przeważały gitary oraz wesołe rockandrolowe piosenki w stylu Slade czy Sweet. Rewolucja punkowa obaliła dętych twórców progresywnego rocka w stylu Yes, a Steve Strange obalił mit buntu. Visage od samego początku był projektem pozbawionym jakiejkolwiek ideologii. Liczył się tylko taniec i dobra zabawa.

Sztandarowym nagraniem Visage uosabiającym cały nurt jest numer "Fade to Grey". Razem z tytułowym utworem Ultrovox z płyty "Vienna" to były hymny synth popu początku lat 80.. Do dzisiaj tych nagrań słucha się znakomicie, choć trącą już trochę myszką. Od chwili debiutu Visage minęło 25 lat i nic dziwnego, że brzmienie ociekające syntezatorem, jako głównym instrumentem elektronicznym, musi być nieco archaiczne. Ale same kompozycje nadal są znakomite. Poznanie płyty jest musem dla każdego sympatyka synth popu. [9/10]

Andrzej Korasiewicz
23.02.2005 r.

Kapitan Nemo - The Best of

23 odsłon

Kapitan Nemo - The Best of 1996 Sonic

1. Słodkie słowo 2. S.O.S. dla planety 3. Elektroniczna cywilizacja 4. Zimne kino 5. Twoja Lorelei 6. Bar Paradise 7. Samotność jest jak bliski brzeg 8. Wideonarkomania 9. Najbliższy czas 10. Kurs tańca 11. Idę wciąż do ciebie 12. Do ciebie wołam 13. In A Little While 14. Zawsze kochaj mnie 15. Nic się nie zmienia 16. To jest kłamstwo Kapitan Nemo starał się nawiązać w połowie lat 80-tych do zdobywającej wówczas w Polsce popularność stylistyki "new romantic". Jednoosobowa formacja Bogdana Gajkowskiego zadebiutowała w 1983 roku trzema utworami - "Słodkie słowo", S.O.S dla planety" oraz "Elektroniczna cywilizacja". W 1986 roku Gajkowskiemu udało się nagrać płytę pt."Kapitan Nemo". Już jednak w 1986 roku była ona mocno spóźniona. Wtedy tak już się nie grało. Ale Polska w latach 80-tych to była kraj, w którym premiery filmów kinowych następowały po kilku latach (jeśli władze w ogóle do tego dopuściły), a płyty docierały przywożone z Zachodu przez wybrańców (najczęściej partyjnych) posiadających paszport. Cykl wydawniczy polskich płyt trwał czasami po kilkadziesiąt miesięcy. No i oczywiście wydanie płyty musiało być zatwierdzone przez Urząd Cenzury.

Na debiutanckim albumie Gajkowskiego nie znalazły się jego największe przeboje - "Zimne kino", "Twoja Lorelei". Za to utwory te znajdują się na wydanej przez Sonic składance "The Best of Kapitan Nemo". Dlatego wszystkim, którzy chcieliby poznać twórczość Gajkowskiego radzę sięgnąć właśnie po tę płytę.

Album rozpoczynają 3 nagrania z 1983 roku - "Słodkie słowo", "S.O.S dla planety", "Elektroniczna cywilizacja" - z których po latach najlepiej wypada ostatni. Potem są dwa utwory z 1984 roku, dzięki którym Kapitan Nemo zdobył w Polsce popularność - "Zimne kino", "Twoja lorelei". Oba ukazały się wcześniej jedynie na analogowym singlu Tonpressu. Nakręcono do nich też coś w rodzaju videoclipu. Według mnie upływ czasu nie nadwerężył ich aż tak mocno. Ale to zasługa samych kompozycji. Oba mają ciekawą strukturę formalną, chwytliwy refren i zaśpiewane są niskim głosem Gajkowskiego. Może właśnie dysonans między głębokim wokalem Kapitana Nemo, a tandetnymi syntezatorami był tak pociągający. Gajkowski jednak nie zrobił oszałamiającej kariery również w Polsce. Mimo wszystko w latach 80. najbardziej popularny był "polski rock" (Maanam, Republika, Lady Pank, Perfect, TSA), a twórczość Gajkowskiego była trochę "z innej bajki".

Pięć utworów z 1986 roku to już raczej kurs na disco polo, niż synth pop. Właściwie broni się jedynie "Videonarkomania". Taka muzyka była wtedy na Zachodzie już całkiem passe. W Polsce z kolei rodziła się tzw. Krajowa Scena Młodzieżowa (Kobranocka, Sztywny Pal Azji, Formacja Nieżywych Schabuf) i publiczność oczekiwała czegoś innego. Nic dziwnego więc, że nagrania z 1989 roku były archaiczne już w chwili nagrywania. Gajkowski chcąc dostosować się do zmieniającej się muzyki zmienił nieco styl. Ale nic to nie pomogło. Utwory wypadają bardzo blado i nieciekawie. Do słuchania nadają się wyłącznie przy zastosowaniu naprawdę silnej woli i dużym samozaparciu.

Kapitanowi Nemo nie udało się utrzymać na rynku muzycznym. Po wydaniu płyty "In a Little While" w 1989 roku słuch o nim zaginął. Gajkowskiego warto znać z trzech utworów - "Elektroniczna cywilizacja", "Zimne kino", "Twoja Lorelei". To naprawdę dobre numery. Reszta jest niestety słabsza. [6/10]

Andrzej Korasiewicz 23.02.2005

 

Duran Duran - Decade

23 odsłon

Duran Duran - Decade
1989 EMI Rec.

1. Planet Earth
2. Girls On Film
3. Hungry Like The Wolf
4. Rio
5. Save A Prayer
6. Is There Something I Should Know
7. Union Of The Snake
8. The Reflex
9. Wild Boys
10. A View To A Kill
11. Notorious
12. Skin Trade
13. I Don't Want Your Love
14. All She Wants Is

To chyba najbardziej reprezentatywna składanka dokumentująca pierwszy okres działalności Duran Duran. Są tutaj wszystkie największe hity i najlepsze utwory z lat 80.. Najpierw pięć nagrań z dwóch pierwszych płyt - "Duran Duran" i "Rio" - "Planet Earth", "Girls on Film", "Hungry Like The Wolf", "Rio", "Save a Prayer". Następnie kolejny przebój - "Is There Something I Should Know", który ukazał się tylko na singlu oraz na koncertowej płycie "Arena". Trzecia studyjna płyta zespołu p.t "Seven and The Ragged Tiger" nie była już tak dobra jak dwie pierwsze. Na longplayu znalazły się jedynie dwa duże przeboje: "Union of the Snake" oraz "Reflex", a i cała płyta nie zachwycała.

Również tylko na singlu oraz koncertowej "Arena" znalazł się "Wild Boys". Na "Decade" jest też nie mniej znany "A View To A Kill", napisany przez Duran Duran w 1985 roku specjalnie do kolejnego Bonda. Utwór zrobił wtedy zawrotną karierę. W Polsce był na 1. miejscu Listy Przebojów Programu Trzeciego. Na koniec jeszcze dwa utwory z mniej udanej płyty "Notorious" z 1986 roku - tytułowy oraz "Skin Trade" - i dwa z kompletnej już porażki "Big Thing" - "All She Wants Is", "I Don't Want Your Love", choć akurat te dwa nagrania są wyjątkowo udane.

Składanki "Decade" słucha się w całości bardzo dobrze. Jest to doskonały zbiór największych przebojów Duran Duran, które do dzisiaj goszczą w największych stacjach radiowych. Duran Duran miało wyjątkowy dar do komponowania zgrabnych przebojów, które ani trochę się nie zestarzały. W pierwszej połowie lat 80. zespół zaliczany był do nurtu "new romantic". W 1986 roku wypisał się z niego płytą "Notorious", na której użył instrumentów dętych, a syntezatory zeszły na drugi plan. W latach 90. grupie wiodło się raz lepiej, raz gorzej, ale dosyć udanie zniosła próbę czasu. Najlepszy czas dla Duran Duran to jednak pierwsza połowa lat 80. i płyta "Decade" udanie podsumowuje ten okres udowadniając, że dyskografia grupy w latach 80. to prawdziwa kopalnia niezapomnianych przebojów, bez których nie byłoby muzyki pop lat 80. takiej, jaką znamy, [9/10]

Andrzej Korasiewicz
23.02.2005 r.

Tears For Fears - Songs From The Big Chair

33 odsłon

Tears For Fears - Songs From The Big Chair
1985/1999 - Mercury Records Ltd.

1. Shout
2. The Working Hour
3. Everybody Wants To Rule The World
4. Mothers Talk
5. I Believe
6. Broken
7. Head Over Heels/Broken (Live)
8. Listen
9. The Big Chair
10. Empire Building
11. The Marauders
12. Broken Revisited
13. The Conflict
14. Mothers Talk (U.S. Remix)
15. Shout (U.S. Remix)

Drugą w dyskografii brytyjskiego duetu płytę otwiera chyba najbardziej znany utwór zespołu - "Shout". To klasyczne już dziś nagranie stało się wizytówką Tears For Fears. Na pierwszej płycie z 1983 roku pt. "The Hurting" zespół zaprezentował się jako kolejny przedstawiciel new wave/new romantic. Wiodącym instrumentem był syntezator, a prawdziwym atutem duetu łatwość pisania melodyjnych, wpadających w ucho kompozycji. Zespół pierwszą płytą i takimi przebojami jak "Mad world" czy "Change" odniósł spory sukces komercyjny.

Album "Songs From The Big Chair" jest pewnym rozluźnieniem stylistycznym zespołu. W utworze "The Working Hour" muzycy użyli saksofonu, co nadało mu klimat soulowo-jazzowy. Charakterystyczne wokalizy Orzabala oraz Smitha już na debiutanckim albumie tworzyły specyficzny klimat muzyki zespołu. Dzięki temu niezależnie od repertuaru Tears For Fears pozostaje zawsze sobą. Następny utwór to kolejny przebój - "Eveyroby Wants To Rule The World" - bezpretensjonalny o ładnej i nieskomplikowanej melodii. Kolejnym jest "Mothers Talk", który również zdobył pewną popularność, mimo że ma skomplikowaną i nieco "połamaną" strukturę.

Następne utwory to: spokojniejszy, balladowy "I Believe", bardziej dynamiczny "Broken" i przebojowy "Head Over Hills". Ten ostatni utrzymany w podobnej konwencji do "Everybody Wants To Rule The World". Oryginalną płytę analogową kończy nieco eksperymentalne nagranie "Listen". Nakładają się w nim spokojne partie na klawiszach, pozbawiony melodii, "pływający" wokal Smitha na partie wokalne śpiewane w tle przez kobietę.

Płyty z perspektywy czasu słucha się dobrze. Tears For Fears był w pierwszej połowie lat 80. kojarzony z new romantic, ale właściwie już na "Songs From The Big Chair" pożegnał się z tą stylistyką.

Remaster płyty "Songs From The Big Chair" zawiera siedem dodatkowych nagrań. Dwa remiksy - "Mothers Talk", "Shout" - oraz pięć utworów, które nie zmieściły się na oryginalnym wydawnictwie. Warto ich posłuchać, bo Tears For Fears udowadnia w nich, że nie chciał być nigdy tylko zespołem pop. "Empire building" to wręcz nagranie eksperymentalne. Muzycznie to jest prawie ambient, dźwięki wydobywają się jakby z głębokiego tunelu, przetworzone przez niespokojne powietrze. Nie jest to może mistrzostwo świata, ale pozwala spojrzeć na zespół z innej perspektywy. "Songs From The Big Chair" to płyta z pewnością warta poznania. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
23.02.2005 r.

Alphaville - Forever Young

28 odsłon

Alphaville - Forever Young
1984 WEAMusik GmbH

1. Summer In Berlin
2. Big In Japan
3. To Germany With Love
4. Fallen Angel
5. Forever Young
6. In The Mood
7. Sounds Like A Melody
8. Lies
9. Jet Set

"Forever Young" to debiutancka płyta Alphaville, dzięki której niemiecki zespół odniósł wielki sukces na scenie europejskiej w połowie lat 80.. Tytułowa ballada, utrzymana w stylu new romantic, królowała na dyskotekach. Podobnie było z utworami "Big in Japan", od którego wszystko się zaczęło, "The Jet Set", "Sounds like a melody" i "Victory of Love". "Forever Young" to zbiór bezpretensjonalnych, zgrabnych piosenek w mocnym, syntezatorowym sosie. Nie ma tutaj żadnej głębszej filozofii. Do dzisiaj słucha się tych utworów bardzo miło. Alphaville jest z pewnością wart uwagi, choć dzisiaj brzmi już może nieco archaicznie. Po sukcesie debiutanckiej płyty, zespół wydał jeszcze kilka albumów, jednak bez większego sukcesu komercyjnego. Zresztą muzyka, może poza następnym albumem - "Afternoons In Utopia" (1986) - nie była już tak udana. Publiczność, którą oczarowało "Forever Young" do dzisiaj jednak śledzi kolejne wydawnictwa grupy. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
23.02.2005 r.

Nena - ? (Fragezeichen)

24 odsłon

Nena - ? (Fragezeichen)
1984 Epic

1. Rette Mich
2. Land Der Elefanten
3. Unerkannt Durchs Märchenland
4. Küss Mich Wach
5. Lass Mich Dein Pirat Sein
6. Ich Häng an Dir
7. Sois Bienvenue
8. Keine Antwort
9. Der Bus Is' Schon Weg
10. Es Regnet
11. Der Anfang Vom Ende

Czy ktoś jeszcze pamięta tę wykonawczynię? Przyznam się, że na sam widok słowa "Nena" robi mi się jakoś tak cieplej na sercu. Podobnie, gdy widzę nazwy Classix Nouveaux, Sal Solo, Kajagoogoo, Limahl... Tak, to są wykonawcy, którzy nierozerwalnie wiążą się z latami 80., w dodatku w większości z polską specyfiką. A jeśli jeszcze przypomnimy sobie inne klimaty z tamtych czasów... trzy pierwsze części "Gwiezdnych Wojen", "Wejście Smoka", "Błękitny Grom", "Klasztor Shaolin"... No tak, chyba się rozmarzyłem :)

Nena pochodziła z RFN - wrogiej wobec NRD zachodniej republiki niemieckiej. W 1983 roku odniosła ogólnoeuropejski sukces piosenką "99 Luftballons".  Muzycznie był to rodzaj popularnego wówczas new wave/new romantic z przewagą rockowej ekspresji. Śpiew Neny i niemieckie teksty nadawały nagraniom specyficznego klimatu. Nena wykonywała bowiem większość piosenek w swoim ojczystym języku, choć "99 Luftballons" nagrany został także w wersji angielskojęzycznej. Dużą popularność Nena zdobyła w Polsce. Jej nagrania trafiły na Listę Przebojów Programu Trzeciego.

Płyta "?" jest trzecią pozycją w dyskografii Neny a właściwie grupy Nena Band, której Nena była wokalistką. Zawiera jedenaście tanecznych, rockowych kompozycji, które po latach nieco nużą. Na płycie są dwa przeboje: tytułowy "? (Fragezeichen)" oraz "Das Land Der Elefanten". Obie kompozycje są chyba najciekawsze na płycie. Album pod względem artystycznym nie jest wybitnhm osiągnięciem. Gdy dzisiaj go słucham zastanawiam się, jak to się stało, że wokalistka zdobyła wtedy popularność. Ale może kluczem do sukcesu było to, że Nena śpiewała po niemiecku? Publiczność lubi niespodzianki i chce czasami odpocząć od angielskiego. W ten posób popularność zdobyli m.in.: Vanessa Paradis, Desireless, Alizee, Tatu i ... Rammstein ;).

Płytę polecam tym, którzy chcą przypomnieć sobie klimat lat 80.. Twórczość Neny można kupić za niewielką cenę w dużych hurtowniach muzycznych w największych polskich miastach. [6.5/10]

Andrzej Korasiewicz
23.02.2005 r.

Eurythmics - Touch

32 odsłon

Eurythmics - Touch
1983 RCA Ltd.

1 Here Comes The Rain Again     4:54
2 Regrets     4:43
3 Right By Your Side     4:04
4 Cool Blue     4:48
5 Who's That Girl?     4:46
6 The First Cut     4:45
7 Aqua     4:37
8 No Fear, No Hate, No Pain (No Broken Hearts)     5:21
9 Paint A Rumour     7:35

To trzecia płyta w karierze duetu, którą zespół ugruntował pozycję, zdobytą po sukcesie tytułowej piosenki z longplaya "Sweet Dreams". Album rozpoczyna się mocnym uderzeniem. "Here Comes The Rain Again" do dzisiaj jest jedną z wizytówek lat 80.. Nakręcony do niego świetny teledysk z Anne Lennox, wędrującą w nocy po skałach nadmorskich, to jeden z klasycznych filmików muzycznych związanych latami 80.. Następne nagrania - "Regrets" i "Rigth By Your Side" - są według mnie mniej interesujące. Ten drugi jest utrzymany w denerwującej i odstającej od synth popowej konwencji całej płyty stylistyce callypso. Z kolei  w "Regrets" użyto instrumentów dętych. Na szczęście czwarty numer pt. "Cool Blue" rozpoczyna się mocnym syntezatorowym wstępem. Potem jest piękny, balladowy i syntezatorowy "Who's That Girl", który również był wielkim przebojem z równie interesującym teledyskiem. Kolejne nagrania - "The First Cut", "Aqua" - utrzymane są w konwencji new romantic. Jako ósmy na płycie jest utwór "No Fear, No Hate, No Pain (No Broken Hearts)". Pomimo tego, że nie ukazał się nawet na singlu, w Polsce został wylansowany przez radiową Trójkę. Na liście przebojów Trójki dotarł do pierwszego miejsca - "Here Comes The Rain Again" tylko do czwartego. Płytę kończy "Paint A Romour" utrzymany zdecydowanie w konwencji new romantic. Moim zdaniem, to jeden z lepszych numerów Eurythmics z pierwszej połowy lat 80.. "Touch" to dobra płyta, choć nierówna. Są tutaj utwory genialne jak "Here Comes the Rain Again", ale i niezbyt interesujące eksperymenty - "Right By Your Side". Przeważają jednak nagrania dobre i dlatego jako całośc płyta jest warta poznania. Poza tym "Touch" to już kawałek historii światowego popu. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
23.02.2005 r.

Mind's Forces - Photographic

26 odsłon

Mind's Forces - Photographic 2004 Sequence Records

01. Photographic (radio cut) 02. Photographic (remix-on) 03. Photographic (galaxy mix) 04. Photographic (one flash in metropolis) 05. Photographic (remix-off) Nowa polska wytwórnia synth i electro - Sequence Records - "wypuszcza" na początek debiutancką płytkę projektu Mind's Forces. Zaczęto od pewniaka - epka "Photographic" zawiera pięć różnych wersji synth popowego klasyka "Photographic". Słuchamy więc starego numeru Depeche Mode podanego na pięć sposobów - radio cut version, remix-on, galaxy version, one flash in metropolis i remix-off. Płytka przeznaczona jest więc dla maniaków remiksów i miłośników Depeche Mode. Ściślej dla fanów DM, którzy lubią electro/EBM. Ponieważ ja mieszczę się w tej grupie, "Photographic" wysłuchałem z przyjemnością. Trudno jednak powiedzieć coś więcej o muzyce Mind's Force. Tej na płycie po prostu nie ma. Mogę tylko przyznać, że DM został podany w wersji dla EBM-maniaków i że dobrze się tego słucha. Nie ma obciachu, wokalista ma fajnie zmodulowany głos. Z głośników dociera przyjemny bicik. Nic tylko zakasać rękawy i w pląsy. Egzemplarz, który posiadam ma jeszcze dodatkowy atut. Dedykacja od zespołu dla recenzenta ;). Płyta jest wydana w ładnym digipacku, a krążek CD w sugestywny sposób przypomina graficznie winyl. W końcu jest to vinyl edition ;). Jedynym zarzutem jest brak kompozycji Mind's Forces na epce. Ale taki był widać zamysł. Pozostaje więc tylko zachęcić do wysłuchania płytki i czekać na nową, tym razem z własnymi kompozycjami. [7/10]

09.01.2005 Andrzej Korasiewicz

 

U2 - Live, Under A Blood Red Sky

25 odsłon

U2 - Live, Under A Blood Red Sky
1983 Island

1. Gloria 4:45
2. 11 O'Clock Tick Tock 4:43
3. I Will Follow    3:47
4. Party Girl 3:08
5. Sunday Bloody Sunday    5:17
6. The Electric Co    5:23
7. New Year's Day    4:35
8. "40"    3:43

Są tacy, którzy uważają ten album za jeden z najlepszych w historii muzyki rockowej, a z całą pewnością jeden z lepszych koncertowych. Przyłączam się do tej opinii. Ta krótka, niespełna czterdziestominutowa płyta zawiera zaledwie osiem utworów. Koncertowe wykonanie takich hitów jak "Sunday bloody sunday", "New Year's Day" czy "I Will Follow" powoduje, że na usta ciśnie się pytanie, co się dziś stało z zespołem U2? Czy ten miałki poprockowy zespół Anno Domini 2004, megagwiazda zapełniająca te same sale koncertowe, co Britney Spears i Kyle Minogue, to ta sama grupa, wykonująca ogniste, postpunkowe numery, takie jak "Gloria"? Trudne do uwierzenia, a jednak... Po koncertowym "Under A Blood Red Sky" były jeszcze genialne: "The Unforgettable of Fire" (1984) i "The Joshua Tree" (1987), a później zaczął się upadek artystyczny zespołu.

Płyta z 1983 roku to żarliwy wokal Bono, surowe ale charakterystyczne brzmienie gitary The Edge'a, pasja i dwa postpunkowe hity, które nie znalazły się na żadnym studyjnym albumie Irlandczyków - "11 O'Clock Tick Tock", "Party Girl". Cieszą się one do dziś prawdziwym kultem wśród starych fanów U2. Czy współcześni miłośnicy irlandzkiego bandu czują takie samo poruszenie na dźwięk "Party Girl"? Czy wystarczy im najnowszy hit z najnowszego albumu? Płytę kończy piękna ballada "40", zaliczana do najlepszych rockowych wyciskaczy łez. Trudno mi opisywać płytę doskonałą, a taką jest właśnie "Under A Blood Red Sky". Ale czy nie najlepszą rekomendacją dla niej będzie to, że mimo upływu 21 lat od tygodnia nie wyjmuję jej z odtwarzacza i słucham na zmianę z "War"? [10/10]

Andrzej Korasiewicz
04.12.2004 r.

Sisters Of Mercy, The - Live In Amsterdam 1984 (bootleg) - Melkweg, Amsterdam, 2 czerwca 1984 r.

18 odsłon

The Sisters Of Mercy - Live In Amsterdam 1984 (bootleg) - Melkweg, Amsterdam, 2 czerwca 1984 r.
1991 The Swingin' Pig (Unofficial Release)

1. Burn    3:30
2. Heartland    3:49
3. Body & Soul    3:40
4. Anaconda    3:20
5. Walk Away    3:42
6. Emma    7:34
7. Floorshow    3:58
8. Adrenachrome    3:16
9. Alice    3:32
10. Body Electric    4:30
11. Gimme Shelter    6:00
12. Ghostrider / Sister Ray    11:49

Przez wszystkie lata swojej kariery Andrew Eldritch, lider The Sisters Of Mercy, zyskał sobie tyle samo oddanych fanów, ile zażartych wrogów. Jednakże zarówno ci pierwsi, jak też większość drugich zgodnie twierdzą, iż "jedynym prawdziwym" składem Mrocznego Zakonu Miłosierdzia był ten, który rozpadł się w 1985 roku. Wówczas stanowili go: Andrew Eldritch (wokal), Gary Marx (gitara, współzałożyciel zespołu), Craig Adams (bas) oraz Wayne Hussey (gitara - w miejsce Ben Gunn'a, który opuścił Sisters Of Mercy).

Na łamach Alternativepop.pl opisywałem już jeden z bootlegów "Sióstr" z 1985 roku. Jednakże w przypadku omawianego tutaj nagrania z Amsterdamu z 1984 roku, można mówić o zupełnie innej jakości. Przede wszystkim - do czynienia mamy z zapisem kompletnego setu koncertowego - "Floorshow" był fragmentem większego występu.

Po drugie, o ile "Floorshow" aż ociekał mrokiem, to "Melkaway" kipi postpunkową energią, dzikością, agresją - ale nie brak mu również klimatu. Słychać ile pierwszy skład zawdzięczał Gary'emu Marxowi. Wszystkie utwory zaaranżowane są prościej, niż w późniejszych wersjach, gdy zespół skurczył się do tria - nie licząc, rzecz jasna, automatu perkusyjnego. Hussey nie miał jeszcze tak dużego - jednocześnie kreatywnego i destrukcyjnego wpływu na grupę...

Nie oznacza to jednak braku atrakcji podczas wysłuchiwania bootlegu. Niski głos Eldritcha - nie zawsze trafiającego we właściwy ton - zgrzytliwy i agresywny bas Craiga Adamsa, przestrzenna gitara Wayne Hussey'a oraz jazgotliwe zagrywki Marxa stanowią "znak firmowy" występu.

The Sisters Of Mercy wykonali podczas koncertu większość utworów znanych z wczesnych singli lub składankowej płyty "Some Girls Wander By Mistake" -wydanej jednakże dopiero w latach 90.. Są one jednak zagrane ze znacznie większym "pazurem", zadziornie oraz bezkompromisowo. Pomimo kilku mniejszych oraz paru większych wpadek instrumentalnych, nie można przejść obojętnie obok bootlegu "Melkaway". Brzmienie, nieco przesterowane, pochodzi prosto z deski mikserskiej, więc lepszej jakości nie mogło już być, zwłaszcza przy całkowitym braku obróbki studyjnej.

Wspaniały "Burn" jako wprowadzenie, po nim klimatyczny "Heartland"... Następnie nieudany "Body And Soul" - brzmiący tu jednakże niezwykle przekonująco;  klasyk "Anaconda" oraz "Walk Away" - nie spełniający swego zadania, jako "przebój"; własna wersja "Emma" Hot Chocolate - tutaj kojarząca się bardziej z dorobkiem Joy Division - potem znane i pamiętne "Floorshow", "Adrenochrome", "Alice", "Body Electric"... Czysta klasyka The Sisters Of Mercy. Jeśli dodać cover The Rolling Stones "Gimme Shelter" z celowo poprzestawianymi linijkami tekstu oraz - na zakończenie występu - wiązankę coverów: "Ghostrider" zespołu Suicide wraz z "Sister Ray" The Velvet Underground, wyłania się kompletny obraz The Sisters Of Mercy w swych najwspanialszych dniach.

Andrew Eldritch pełen ekspresji i nieokiełznanego żywiołu, tak głęboko przeżywający na scenie każdą śpiewaną przez siebie nutę, Gary Marx miotający się jak szaleniec z gitarą zwaną "Anaconda", statyczny i skupiony na swej roli Craig Adams oraz ekscentryczny, nieco hippisowski Wayne Hussey - te obrazy należą już niestety do przeszłości. "Melkaway" przywołuje je tymczasem nieubłaganie oraz bezwzględnie.

Bootlegi The Sisters Of Mercy nie należą do tanich, lecz warto się zaopatrzyć w ten, o którym piszę. Szczególnie, że jego cena zbliżona jest do płyty "Some Girls Wander By Mistake", dostepnej oficjalnie w sklepach. Energia oraz żywioł nagrania koncertowego bije na głowę wczesne próby rejestracji materiału przez Eldritcha oraz jego zespół. "Some Girls..." nie dorasta do pięt wyczynom Sióstr na żywo, nawet pomimo chronicznego braku klasycznego hitu "Temple Of Love". Jest to rock and roll w pierwotnej formie, czysta dzikość nie skażona dogrywaniem "poprawnych" partii instrumentów w studio, słowem - klasyka gatunku.

Jeżeli ktokolwiek z Czytelników lub Czytelniczek Alternativepop.pl chciałby poznać zespół The Sisters Of Mercy w jego wczesnych dniach, nigdy nie polecałbym "Some Girls Wander By Mistake". Wybrałbym "Melkaway", bootleg z 2 czerwca 1984 roku, utrwalony w Amsterdamie. Jest to przykład i wzorzec tego, jak można grać z duszą - nawet jeśli nie jest to wykonanie pozbawione błędów.

p.s. Artykuł dedykuję wszystkim fankom, obecnym podczas mojego gościnnego wystepu w Bolesławcu 25 września 2004 roku, razem z zespołem Retromania -dziękuję też za nadanie mi miana "Księcia Ciemności". Jednocześnie zawiadamiam, że odwiedzę ich miasto oraz generalnie Śląsk wraz z moim własnym bandem Interzone, jak tylko będzie ku temu okazja.

Adam Pawłowski
02.10.2004 r.

Mission, The - God's Own Medicine

18 odsłon

The Mission - God's Own Medicine
1986 Mercury

1. Wasteland
2. Bridges Burning
3. Garden of Delight (Hereafter)
4. Stay With Me
5. Blood Brother
6. Let Sleeping Dogs Die
7. Sacrilege
8. Dance on Glass
9. And the Dance Goes On
10. Severina
11. Love Me to Death
12. Island in a Stream

Misjonarska medycyna naturalna

Czy jest album, którego dźwięki leczą ludzkie wnętrze? Czy stworzono muzykę, która potrafi przyciągać, momentami niepokoić, a jednocześnie pozwala powrócić do harmonii i skłania do walki o lepsze jutro? Odpowiedź na to pytanie brzmi: tak. Bez wątpienia za niesłychanie ważny twór uznać trzeba debiutancki longplay The Mission zatytułowany "God's Own Medicine".

Jak Czytelnicy Altenativepop zapewne wiedzą, The Mission powstał po pierwszym rozłamie The Sisters Of Mercy w 1985 roku. Pamiętne słowa Andrew Eldritcha podczas jednej z sesji nagraniowych: "niepotrzebni mogą odejść" zadziałały na Craiga Adamsa jak czerwona płachta na byka. W ślad za nim Eldritcha opuścił również Wayne Hussey, jedna z najciekawszych oraz najmniej docenianych osobowości świata muzyki.

Po różnych perturbacjach związanych z nazwą zespołu - The Mission nazywało się początkowo The Sisterhood, co znalazło swój epilog niemalże w sądzie - jak też wielu niedojrzałych publicznych wypowiedziach Wayne Husseya na temat rywala - Andrew Eldritcha, lecz równie chętnie o alkoholowych libacjach Misjonarzy, skład ustalił się jako kwartet. Dodatkowymi muzykami zostali Simon Hinkler (gitara, klawisze) oraz Mick Brown (perkusja). Z miejsca wzięli się do roboty, czego efektem były bardzo ciekawe, proste, choć porywające single, wydane później na składance "The First Chapter". Prawdziwym przełomem był jednak wspaniały album "God's Own Medicine" z 1986 roku. Niestety, nie zdobył zasłużonego uznania - głównie ze względu na ciągłą wojnę na linii Hussey - Eldritch, którą dodatkowo podsycali dziennikarze spragnieni sensacji. Ekscesy alkoholowe towarzyszące The Mission też nie umacniały wizerunku grupy, jako poważnego zespołu z konkretnym przesłaniem.

"God's Own Medicine" otwierają pamiętne słowa Hussey'a: "I still belive in God, but God no longer belives in me" ("ciągle wierzę w Boga, lecz Bóg już nie wierzy we mnie"). Po nich następuje porywający "Wasteland", z powtarzaną niczym mantra figurą basową Craiga Adamsa. Całość, zarówno jako piosenka i jako kompozycja, buduje wspaniały nastrój - jednoczesnego niepokoju i stabilności, gniewu i spokoju, rozpaczy i szczęścia, samotności i samodzielności. Pod względem pomysłów muzycznych wiele z utworów jest kontynuacją "First And Last And Always" The Sisters Of Mercy, lecz The Mission stworzyła własną, nową - i wcale nie gorszą! - jakość. "Bridges Burning" wyróżnia typowe brzmienie rocka lat 80., lecz również w nim dostrzec można coś, co każe się zatrzymać na dłużej. W sposób umiejętny Hussey pomieszał elementy patosu z kiczem. Następny, "Garden Of Delight" - odrzucony zresztą wcześniej jako piosenka The Sisters przez Eldritcha - to zupełnie inna jakość, z brzmieniem smyczków, wydaje się być parodią rocka gotyckiego lub new romantic.

"Stay With Me" bez obaw można nazwać kompozycją przebojową, poruszającą - z przymrużeniem oka, tak typowym dla Hussey'a - tematykę miłosną. Jednakże następujący po nim "Blood Brother" jest dziełem z prawdziwego zdarzenia. Co ciekawe, w warstwie tekstowej zawiera motywy okultystyczne, podobnie zresztą jak okładka albumu - chociaż "przepuszczone" przez nieco hippisowskie, postrzeganie świata Hussey'a. Z całą pewnością Wayne'owi nikt nie może odmówić smaku oraz subtelności - a czasem brutalności - poezji, tekstów piosenek The Mission. Piosenka - spokojna, dająca poczucie stabilności oraz pewności - wybucha nagle gniewem, by po chwili wrócić do stanu poprzedniego oraz zakończyć się monologiem wokalisty. Lidera zespołu można podziwiać za świetną budowę nastroju. Muzyka idealnie komponuje się z przekazem, jaki niesie wiersz.

"Let The Sleeping Dogs Die" jest wolny, całość sprawia wrażenie śpiewu od niechcenia. Refren, zamiast uderzyć w słuchacza, do czego przyzwyczaja muzyka rockowa, tym razem zdaje się ciągnąć, tak jak cała piosenka. Jest w niej zawarte kolejne ciekawe połączenie - rezygnacji, rozgoryczenia, a po chwili - walki, pomimo poczucia beznadziei. Stanowi to idealny wstęp do "Sacrilege" - bardzo przebojowej kompozycji, w interesujący - choć typowy dla Hussey'a - sposób zaaranżowanej. Tym razem Wayne posłużył się klimatem walki, horroru oraz odrzucenia wszelkich dogmatów religijnych w obliczu brutalności świata.

"Dance On Glass" - całkowita zmiana nastroju, tajemniczy początek wzbudza zainteresowanie... Tym razem Hussey zdaje się wyrażać to, w jaki sposób ideały zawodzą w zderzeniu z bezlitosną rzeczywistością i przemijającym czasem. Co ciekawe, w piosence pojawiają się motywy, które niektórzy uznają za nawiązania do fetyszy - inni zaś za wampiryzm. Tematyka wojenno - okultystyczno - magiczna powraca w "And The Dance Goes On" oraz w bardzo przebojowym "Severina". Czy Wayne Hussey uczynił to z przekory, czy też rzeczywiście traktował poważnie swoje zainteresowania? Sami musimy zdecydować. Jedno jest pewne - muzyka The Mission nie jest stworzona wyłącznie dla zabawy...

"Love Me To Death" - śpiew Hussey'a brzmi tu jak imitacja wokalu Andrew Eldritcha. Być może to zamierzone, być może kolejna złośliwość wymierzona w niedawnego kolegę. Elementy zawarte w tekście, nasz bohater ponownie potraktował nieco żartobliwie, chociaż niektórzy dopatrzyliby się w tym masochizmu. Po wszystkich emocjach zawartych na niewątpliwie mocnym albumie, "Island In A Stream" wprowadza spokój. Tak jak w dobrym filmie są różne stopnie napięcia, w tym przypadku końcowa piosenka stwarza nastrój bezpieczeństwa i szczęśliwego zakończenia.

Rzadko we współczesnej muzyce, zwłaszcza rockowej, spotkać można wykonawcę, który zawarł na jednym, niespełna godzinnym albumie, tak różnorodne uczucia. Jakkolwiek nie spojrzeć na osobę Wayne Hussey'a i jego kolegów z zespołu - z przymrużeniem oka, czy też całkiem na serio - udało im się nagrać coś wyjątkowego. Do dziś można spotkać się z opinią, iż "God's Own Medicine" jest "prawdziwym" The Mission, ich najbardziej wartościowym osiągnięciem, mimo że to debiut. Gdyby każdej grupie przytrafiały się takie albumy na samym początku kariery - wtedy świat byłby pełen gwiazd.

Adam Pawłowski
12.09.2004 r.

Fixmer/McCarthy - Between the Devil

31 odsłon

Fixmer/McCarthy - Between the Devil 2004 Planete Rouge/Playground

1 Freefall 05:29 2 Come Inside 03:56 3 Splitter 06:01 4 Through A Screen 05:47 5 Run 05:45 6 By Any Other Name 06:48 7 You Don't Know Me 06:10 8 Tight Fit 02:26 9 Destroy 06:01 10 Nut Split 02:03 11 Spinner 03:12 12 You Want It 06:20 Douglas McCarthy, legendarny wokalista Nitzer Ebb i Terence Fixmer, artysta związany ze sceną techno, postanowili połączyć siły. W 2002 roku Mute poprosiło Terence'a Fixmera o zremiksowanie klasyka EBM. Dzięki temu obaj panowie nawiązali ze sobą kontakt. Najwyraźniej przypadli sobie do gustu, bo efektem ich wspólnej działalności jest płyta "Between the Devil".

Fixmer nagrywał dla wytwórni Gigolo, znanej z promocji takich artystów jak Miss Kittin, czy DJ Hell. Artysta remiksował też Svena Vätha i Dave'a Clarke'a. McCarthy po rozwiązaniu Nitzer Ebb w 1995 roku był mniej aktywny. Co można uzyskać poprzez połączenie tak dwóch różnych muzycznie temperamentów? Bardzo ciekawą muzykę. Taka właśnie jest na debiutanckim albumie projektu Fixmer/McCarthy.

"Between the Devil" to klasyczny EBM, przefiltrowany przez minimal techno. Wokal McCarthy'ego narzuca skojarzenia z Nitzer Ebb, muzyka to połączenie motoryki znanej z wczesnego electro-industrialu i miękkości oraz głębi minimalu. Jeśli się zastanowić, to oldskulowy EBM i minimal techno mają sporo wspólnego. Może dlatego między poszczególnymi nagraniami nie słychać różnicy a elementy EBM oraz techno niezauważalnie nakładają się na siebie, tworząc nową, intrygującą jakość. Ebm-owy "You Don't Know Me" przechodzi płynnie w minimalowy "Tight Fit". "Destroy" to przykład genialnego zlania się obu elementów. Fixmer/McCarthy nie jest zwykłą hybrydą EBM-u i techno, o której szybko się zapomina. To jedna z ciekawszych płyt na szeroko rozumianej scenie elektronicznej anno domini 2004. [8/10]

25.07.2004 Andrzej Korasiewicz

 

Spetsnaz - Grand design - Re-designed

40 odsłon

Spetsnaz - Grand design - Re-designed 2004 Out Of Line

1. Grand Design 2. Plaything 3. On The Edge 4. Bloodsport 5. Silent Screams 6. To The Core 7. Femme Fatal 8. Insomnia 9. Foul Play 10. Hold On 11. Outskirts Of Eden 12. I'm One 13. Darkling 14. Everyday Song 15. Plaything (Thor Remix) 16. On The Edge (Andreas Tilliander Remix) 17. Bloodsport (Shaped By Poceed)

Najpierw "Grand design" ukazał się nakładem małej, szwedzkiej wytwórni Subspace Communications. Zachęceni sukcesem płyty, postanowili wydać ją rok później Niemcy z Out of Line. "Grand design - Re-designed" zawiera pięć utworów więcej. Dla fanów oldschool'owego EBM to nie lada gratka. Spetsnaz to szwedzka załoga grająca twardy, tradycyjny EBM. W chwili ukazania się debiutanckiej płyty niektórzy podejrzewali wręcz, że oto odrodził się Nitzer Ebb. W istocie, słuchając Szwedów trudno nie mieć skojarzeń z klasykiem EBM-u. Skojarzenia, to mało powiedziane. Muzyka Spetsnaz do złudzenia przypomina Nitzer Ebb z przełomu lat 80/90. Co bardziej dowcipni rozpuszczali nawet plotki, że "Grand design", to odnalezione, wcześniej niepublikowane nagranie Nitzer Ebb. Ale Spetznaz to tylko, bądź aż, epigoni Nitzera. Wokalista skanduje w tej samej manierze co Douglas McCarthy. Konstrukcje poszczególnych kompozycji do złudzenia przypominają Nitzera, zastosowano te same chwyty melodyczne, ale to nie jest Nitzer Ebb. Mamy do czynienia ze zgrabnym odwołaniem się do przeszłości. W czasach kiedy na rynku electro królują mniej lub bardziej udane podróby VNV Nation można uznać to za ożywczy powiew. Szkoda tylko, że wieje z archeologicznych wykopalisk, by nie napisać z EBM-owego cmentarza. Żywotność muzyki można ocenić poprzez jej innowacyjność, a tej trudno doszukać się na płycie Spetsnaz. Nie świadczy to najlepiej o electro-industrialu. Niestety. [7/10]

25.07.2004 Andrzej Korasiewicz

 

Sisters of Mercy, The - Temple Of Love (single 1992)

30 odsłon

The Sisters of Mercy - Temple Of Love (single 1992)
1992 Merciful Release

1. Temple Of Love (1992)    8:05
2. I Was Wrong (American Fade)    3:12
3. Vision Thing (Canadian Club Remix)    7:32
4. When You Don't See Me (German Release)    4:45

Każdy znaczący twórca współczesnej muzyki pozostawia po sobie swoistą "trylogię", którą skojarzyć można wyłącznie z nim. Na ogół są to również znaczące rewolucje przeprowadzone w stylu, w którym porusza się wykonawca. Nie inaczej jest z Andrew Eldritchem, od lat robiącym niespodzianki odbiorcom swojej sztuki - i to obojętne, czy komuś się ów układ podoba, czy też nie. W końcu koty chadzają własnymi drogami...

Najważniejsze nagrania w życiu Eldritcha to bez wątpienia album "Floodland" z 1985 roku, który zresztą zdążyłem już zrecenzować na łamach AP, "A Slight Case Of Overbombing vol.1" z 1993 oraz wydany rok wcześniej maxisingiel "Temple Of Love", zapamiętany dzięki gościnnemu występowi ś.p. Ofry Hazy. Singiel bardzo dobrze sprzedaje się do dziś, ku zaskoczeniu wszystkich, łącznie z Andrew. Nie ma się zresztą co dziwić, skoro zawiera on same hity oraz podsumowuje pewien okres w życiu Sióstr Miłosierdzia.

Dlaczego upieram się przy "Temple Of Love (1992)" jako najważniejszym singlu Sisters Of Mercy? Przede wszystkim znajdują się na nim cztery świetne przeboje, w tym jedna klasyczna wizytówka, której historia sięga jeszcze początków działalności zespołu. "Temple Of Love" z ciężkimi hard rockowymi gitarami, brzmieniowo poprawiony przez Iana Stanleya na miarę lat '90, zawierający smaczki w postaci orientalnych wstawek Ofry Hazy, pełni rolę bezkonkurencyjnego i uderzającego wprost intro. Przez całe osiem minut utwór nie męczy ani nie nudzi, ciągle rozkręcając się w którymś z dwóch kierunków - maniakalnej melorecytacji Eldritcha, albo egzotycznych smaczków wokalistki. Na sam koniec następuje zaś atak na słuchacza z obu stron, wspomagany ścianą gitar i syntezatora, wraz kanonadą automatu perkusyjnego, chyba najsłynniejszego w historii muzyki.

"I Was Wrong", wydający się być bardzo osobistym dla Andrew utworem, następuje zaraz potem. Umieszczenie spokojniejszej piosenki, opartej na akustycznych gitarach i wyeksponowanym wokalu to absolutnie nie pomyłka. Zabiegu dokonano celowo, szczególnie jeśli brać pod uwagę różne niefortunne przygody Eldritcha z kobietami. Nie było lepszego miejsca na ulokowanie tej trzyminutowej perełki.

Mocne uderzenie następuje zaraz potem, nie dając czasu na zastanowienie się. "Vision Thing" niszczy bezlitośnie wszelkie idealistyczne przemyślenia, za pomocą potężnego ciężkiego rocka, miażdżącego wszystko, co napotka na swej drodze. Gitarzysta Andreas Bruhn, który wywarł tak wielki wpływ na album "Vision Thing" - z niego pochodzą wszystkie piosenki na singlu, prócz tytułowej - daje tu ujście swoim ciągotom do agresywnej i ostrej gry bez kompromisów. Sisters Of Mercy lat 90. byli identyfikowani przede wszystkim z tą kompozycją, zatem logiczne było jej umieszczenie na singlu.

Na sam koniec czteroutworowego "best of" w pigułce, jest równie dobrze wyselekcjonowany "When You Don't See Me", odrobinę patetyczny i utrzymany raczej w średnim tempie hard rockowy numer, ponownie - tak charakterystyczny dla zespołu, z chórkami w eksplodującym nagle refrenie.

Nie każdemu podobał się album "Vision Thing", poza tym zarówno "Floodland", jak i zbiór singli "A Slight Case..." także ma swoich wielbicieli oraz zażartych wrogów. W przypadku "Temple Of Love (1992)" nie można jednak narzekać. Zawiera wszystko co najlepsze z dorobku Eldritcha i jego zespołu - na dodatek doskonale brzmiące oraz umiejętnie wyselekcjonowane. Jeśli brać pod uwagę cenę, nie przekraczającą zwykle 30 złotych w przypadku nowego egzemplarza oraz jakość w stosunku do niej, o wiele bardziej opłaca się nabycie singla niż całego "Vision Thing", który w pewnych miejscach zwyczajnie przeciąga się niepotrzebnie. Jedyną wadą singla jest brak bardzo dobrego oraz ważnego w historii zespołu, wczesnego utworu "Alice", nagranego również po raz drugi w 1993 roku. Jednakże wówczas mielibyśmy do czynienia z EPką, co automatycznie podbiłoby cenę. "Alice" w nowszej brzmieniowo wersji znaleźć można na singlu "Under The Gun", zawierającym także całkiem klimatyczną tytułową piosenkę. Najważniejszym wydawnictwem singlowym Sisters Of Mercy pozostaje jednakże "Temple Of Love (1992)" i do niego odsyłam wszystkich zainteresowanych.

Adam Pawłowski
08.05.2004 r.

Sisters Of Mercy, The - Floorshow (bootleg) - 30.V.1985, Long Beach, USA, Fender's Ballroom

24 odsłon

The Sisters Of Mercy - Floorshow (bootleg) - 30.V.1985, Long Beach, USA, Fender's Ballroom
1990 The Swingin' Pig (Unofficial Release)

1. A Rock And A Hard Place    3:41
2. Floorshow    4:07
3. Gimme Shelter    6:10
4. Alice    3:48
5. Body & Soul    3:55
6. Marian    5:40
7. No Time To Cry    4:23

W przypadku omawiania wczesnych dokonań znanych zespołów, a szczególnie ich koncertów, występuje olbrzymia różnica między brzmieniem oraz wizerunkiem mozolnie wypracowanym w studio, brutalnie niszczonym w konfrontacji z rzeczywistością.

Bootleg The Sisters Of Mercy, zatytułowany "Floorshow", można uznać za dosyć ciekawy materiał, pomimo wielu niedociągnięć technicznych. Koncert - lub jego fragment - został uwieczniony tuż przed rozpadem pierwszego składu, gdy na scenie obecni byli wyłącznie Andrew Eldritch, Craig Adams, Wayne Hussey i nieodłączny automat perkusyjny - Doktor Avalanche. Nie zmienia to jednakże faktu, że utwory wykonywane w latach 80. przez Sisters istotnie odbiegają od ich brzmienia z lat 90. oraz współczesnych występów z pogranicza chałturnictwa. Nagranie pochodzi z deski mikserskiej.

Całość "Floorshow" zawiera się w nieco ponad 30 minutach. Nie ma tu hard rockowych gitar, ani zacinającego automatu i mechanicznego basu oraz beznamiętnego wokalu, tak typowych dla obecnie granych koncertów. Zamiast tego dominuje surowość, zaś emocje muzyków częstokroć biorą górę nad poprawnym wykonywaniem utworów.

Sisters Of Mercy z 1985 roku jest czymś zupełnie innym, aniżeli nawet rok wcześniej. Gitarzysta pracuje podwójnie, po odejściu ze składu Garry'ego Marxa, lecz dzięki temu wychodzi na jaw jego niezwykła muzyczna wrażliwość oraz wyobraźnia, przy okazji zmiany formy zespołu, który skurczył się do tria. Dudniący bas Craiga Adamsa, podkreśla ponure wizje roztaczane przez Andrew Eldritcha, na tle mechanicznych uderzeń zaprogramowanej maszyny. Industrialny krajobraz brytyjskiego Leeds, skłaniał do zupełnie innych refleksji oraz narzucał inną drogę komponowania utworów, aniżeli spokojna dzielnica Hamburga. Przynajmniej jeśli brać pod uwagę osobowość lidera całego przedsięwzięcia i dyskografię z późniejszego okresu...

"A Rock And Hard Place", zagrany niczym przez orkiestrę złożoną z robotów, transowy i enigmatyczny "Floorshow", własna przeróbka "Gimme Shelter" Rolling Stones, słynny "Alice", zdradzający fascynacje Eldritcha np. Joy Division, niezbyt trafiony singiel "Body And Soul", mroczny "Marian" oraz "No Time To Cry", stanowią niepowtarzalny obraz Sisters Of Mercy w tamtych dniach. Muzycy operują barwą i nastrojem w bardzo ciekawy sposób, pokonując ograniczenia narzucone przez formę własnych kompozycji oraz liczebność składu.

Jeżeli wcześniej miało się do czynienia z albumem "Some Girls Wander By Mistake" lub nawet "First And Last And Always", nagrania koncertowe zawarte na bootlegu "Floorshow" specjalnie nie zaskakują. Jeśli jednak swoją przygodę z muzyką The Sisters Of Mercy ktoś zaczyna od "Floodland" lub "Vision Thing" - może się zdziwić, czy najzwyczajniej w świecie rozczarować. Pozostaje sobie jednak zadać odwieczne pytanie, "być czy mieć?". Ludziom zainteresowanym superprodukcjami nijak nie można polecić "Floorshow"... Nagranie zaadresowane jest do tych, którzy na pierwszym miejscu stawiają przekaz emocjonalny. Jeśli brać pod uwagę wyłącznie ten wyznacznik jakości - bootleg znakomicie spełnia swoją rolę. Współcześnie Andrew już tak nie zaśpiewa, niestety...

Adam Pawłowski
05.03.2004 r.

yelworC - Trinity

28 odsłon

yelworC - Trinity 2004 Minuswelt

Niemiecki duet powraca po ponad dziesięciu latach przerwy. Ostatnią, a zarazem zaledwie drugą, regularną płytą była, wydana w 1993 roku, "Blood in Face". Dwa lata później ukazała się kompilacja rzadkich nagrań z lat 1988-94 pt. "Collection, 1988-1994". To ciekawe, że ten klasyczny i wpływowy duet nagrał do tej pory tak niewiele. Wynagradza to nowa płyta - "Trinity". Peter Devlin i Dominik van Reich udowadniają, że electro nie musi być prymitywne i nudne, i nie musi kojarzyć się z "niemieckim electro". Zresztą nie tylko o niemieckie electro tu chodzi. Ostatnimy czasy EBM nie ma dobrych notowań. Bardzo trudno o przykład inteligentnej płyty w tym stylu. Tym bardziej cieszy nowy album yelworC. Dzięki niemu wiemy, że electro-industrial, to nie tylko future pop, czy siermiężne electro w stylu Funker Vogt.

"Trinity" jest koncept albumem. Nigdy nie zwracałem uwagi na teksty, także i w tym przypadku nie koncentruję się na warstwie lirycznej płyty. Wspólny klimat albumu jest jednak wyczuwalny. Rzeczywiście muzyka może ilustrować film nakręcony w oparciu o dziennik pisany w trakcię podróży w głąb piekła. Zamiłowanie yelworC do magii, czarów i mocy piekielnych nie jest niczym nowym. Sama nazwa zespołu jest czytanym wspak nazwiskiem Alistaire'a Crowleya, czołowej postaci 20-wiecznego okultyzmu i satanizmu. Trudno mi zarzucić sympatyzowanie z taką filozofią. Trudno jednak nie docenić sztuki yelworC. Głebokie basy, harshowe bity, szepczący i intrygujący wokal składają się na przestrzenne electro. Tę symfonię mrocznego electro tworzy aż 16 utworów. Podobno nie są to nowe numery, ale nagrane ponownie kompozycje przygotowane na niewydaną kilka lat temu płytę. Nie wiem ile w tej plotce prawdy, ale jedno jest pewne. Płyta jest już wydana! I jak na razie to jedna z moich płyt roku. [9/10]

18.02.2004 Andrzej Korasiewicz

 

Muslimgauze - No Human Right for Arabs in Israel

25 odsłon

Muslimgauze - No Human Right for Arabs in Israel 2004 Vivo Bryn Jones, mimo śmierci, nie daje za wygraną. A właściwie za wygraną nie dają jego fani i wytwórnie chcące udokumentować całą działalność artystyczną nietypowego Anglika. Mowiąc szczerze nie jestem pewien, czy ta mrówcza praca powiedzie się przed końcem świata, który oby nie nastąpił szybko, ale płyta "No Human Right for Arabs in Israel" zasługuje na uwagę chociażby z jednego powodu. Album jest wydany w limitowanej ilości 550 egzemplarzy przez polski label Vivo. A jak wiadomo nie od dzisiaj, a na pewno od czasów sukcesu Adama Małysza, należy wspierać "naszych". Wprawdzie Bryn Jones nie jest "nasz", po pierwsze dlatego, że nie żyje, a z martwymi solidaryzujemy się tylko o ile zginęli w walce o wolność i niepodległość naszej ojczyzny, a po drugie dlatego, że zmarły był Anglikiem. Ale za to "nasze" jest Vivo, a ono to właśnie wydało niepublikowane do tej pory nagrania świętej pamięci Jonesa. Do tego w limitowanej ilości egzemplarzy, dzięki czemu mamy pewność, że motywem wydawniczym nie jest działalność zarobkowa.

Co można powiedzieć o samej muzyce? Przede wszystkim brak w niej moich ulubionych motywów orientalnych. Ale nie znaczy to, że płytę spisuję na straty. Po pierwsze nie wypada pisać źle o zmarłych, a po drugie ta płyta jest dobra. Dlaczego więc miałbym o niej pisać źle? Obecność elementów orientalnych w muzyce nie może być przecież decydująca. Zwłaszcza, że normalnie nie lubię takich elementów w muzyce i akceptuję je jedynie w muzyce Muslimgauze.

Na "No Human Right for Arabs in Israel" składa się 6 utwórów. Trzy razy usłyszymy zrytmizowany "Refugee", który dwa razy jest przerywany chaotycznym "Teargas". Głównym punktem programu jest jednak zamykający płytę prawie dwudziestominutowy utwór tytułowy. Transowy, rytmiczny, postindustrialny dub, który gdzieś od dwunastej minuty przeradza się w nastrojowe elektroniczne sprzężenia i kończy jako rozchwiane noisowo-postrockowe electro-reggae ;). Płyta na pewno ucieszy miłośników Muslimgauze, jako i mnie ucieszyła. Spodoba się także fanom elektroniki, którzy nie biją pokłonów przed Jonesem. Płytę warto i trzeba poznać. Mnie tylko jedno pytanie kołacze się po głowie. Czy, zmarły w 1999 roku, Jones miałby po wydarzeniach w 2001 roku takie same poglądy na kwestie islamskie jak za życia, a może byłby jednym z zamachowców atakujących World Trade Center? [9/10]

18.02.2004 Andrzej Korasiewicz

 

Rector Scanner - Vocoder

25 odsłon

Rector Scanner - Vocoder 2004 Pandaielectric

"Vocoder" to debiut Rene Nowotnego, a.k.a Rector Scanner, ale i nowej wytwórni - Pandaielectric. No może nie do końca nowej. Pandaielectric, to sublabel Pandaimonium, które wydaje takie sławy jak Clan of Xymox. Moim zdaniem debiut udany. Obawiałem się, wkładając do odtwarzacza promocyjny egzemplarz płytki, że to kolejna kopia And One, albo Massive in Mensch. Nie jestem jakimś zdeklarowanym wrogiem wymienionych wykonawców, ale co za dużo to nie zdrowo. Na szczęście dźwięki jakie popłynęły z głośników mile mnie zaskoczyły. Muzyka może nie powaliła, ale na pewno zaciekawiła a po kolejnych przesłuchaniach wyraźnie spodobała. Rene Nowotny sam przyznaje, że tworzy pod wpływem Kraftwerk oraz Depeche Mode i to naprawdę słychać. Większość utworów ciąży raczej w stronę Kraftwerk, jednak np. "Wolrd Wide Web", "Vocoder" ma własny klimat. Rene Nowotny dodaje do muzyki coś od siebie. W efekcie słyszymy bardzo klimatyczną wypadkową depeszowskiego nowego romantyzmu z pierwszej połowy lat 80-tych i kraftwerkowego electro. Wszystko zaprawione szczyptą nowoczesnych wtrętów, jak w utworze nr 5 pt. "Ozean", zdecydowanie dynamicznym, motorycznym, nie przypominającym ani synth popowego tandeciarstwa, ani electro-industrialnej toporności. Może w tym kierunku Rene Nowotny powinien podążyć na następnym albumie? Na razie, jak na debiut, naprawdę jest nieźle. Miło się tego słucha! Polecam. [7.5/10]

18.02.2004 Andrzej Korasiewicz

 

Agonised By Love - Blindness

27 odsłon

Agonised By Love - Blindness 2003 Demo

Agonised by Love to tytuł utworu Clan of Xymox, a także nazwa projektu Rafała Tomaszczuka i Mariusza Gryciuka. W materiałach reklamowych przeczytałem, że twórcy fascynowali się muzyką "EBM, synthpop, dark wave oraz new romantic". Długo nie mogłem połączyć tych fascynacji z muzyką zawartą na promocyjnym demo. Zmyliło mnie to, że panowie wymienili w pierwszej kolejności EBM i synth pop. Ich muzyka ma niewiele wspólnego z electro. Dopiero przy słuchaniu trzeciego numeru pt "My Sweet November" doznałem olśnienia. Diary of Dreams! To jest właściwy punkt odniesienia dla muzyki Agonised By Love. Diary of Dreams i właśnie Clan of Xymox z pierwszych dwóch płyt.

Cztery numery zawarte na debiutanckim demo to muzyka elegancka, z patetycznym, przypominającym nieco Adriana Hates'a, wokalem, dopracowana, spokojna. Piękna. Niestety odrobinę nużąca. Za mało tu się dzieje, zbyt mało zmian tempa, nastroju. Mało własnych pomysłów. Muzyka nie porywa. Sprawia wrażenie dobrego, bardzo dobrego, rzemiosła, ale czegoś w niej brakuje. Sam nie wiem czego. Ale Diary of Dreams to ma. Agonised By Love na razie nie. Mimo wszystko cieszy fakt, że są w Polsce ludzie próbujący robić muzykę, której nadal u nas mało. ABL jest nadzieją. Mam nadzieję, że już wkrótce będę mogł napisać: nadzieją spełnioną. [5.5/10]

18.01.2004 Andrzej Korasiewicz

 

Sisters Of Mercy, The - Floodland

35 odsłon

The Sisters Of Mercy - Floodland
1987 - WEA Records Ltd.

1. Dominion / Mother Russiam7:01
2. Flood I 6:22
3. Lucretia My Reflection 4:57
4. 1959 4:09
5. This Corrosion 10:55
6. Flood II 6:47
7. Driven Like The Snow 6:27
8. Never Land (A Fragment) 2:46
9. Torch 3:51
10. Colours 7:18

Jedną z najsłynniejszych indywidualności w świecie muzyki malowanej ciemniejszymi barwami jest bez wątpienia Andrew Eldritch (właściwie - Taylor), twórca i lider mitu The Sisters Of Mercy. Stworzył go sam, dzięki mozolnej pracy samouka - na przekór nieżyczliwym, zawistnym i maluczkim. Niejednokrotnie postrzegany jako egocentryk, oczerniany jako pozer lub wariat - skutecznie odizolował się od większości głównych trendów muzyki rozrywkowej, tworząc nową jakość i zachowując przy tym autentyczność. Dodatkowo, dzięki zdobyciu wykształcenie oraz rozwijania zainteresowań językami obcymi i filozofią, stał się kimś w rodzaju człowieka renesansu, artysty-intelektualisty. Droga wiodła go od młodzieńczego lewicującego idealizowania z epoki punka do świadomego odbioru rzeczywistości jako dojrzały człowiek.

Czerpiąc z przemyśleń młodych gniewnych nowej fali końca lat 70., muzyki elektronicznej lat 80. i całego jej blichtru oraz klasycznego rocka - Andrew doszedł do wniosku, iż jedynym sposobem na zażegnanie konfliktu z gitarzystą Wayne Hussey'em oraz basistą Craigiem Adamsem - jest usunięcie ich z zespołu, idąc w zupełnie nowym kierunku. 18 czerwca 1985 roku Sistersi dali swój ostatni koncert w składzie z epoki albumu "First And Last And Always", zaś Eldritch otworzył kolejny rozdział historii swojego życia.

Po rozstaniu się z dawnymi kolegami z zespołu, nasz bohater pozostał sam na sam z automatem perkusyjnym, zwanym żartobliwie Doktor Avalanche, syntezatorem, gitarą oraz komputerem z odpowiednim oprogramowaniem. Publicznie oskarżany między innymi o psychiczną niepoczytalność, odizolował się w małym mieszkanku w Hamburgu razem ze swoim ulubionym kotem Spiggy - i zaczął komponować materiał na nowy, mało brakowało solowy album. Nawiązał kontakt - niektórzy twierdzą, że również romans - z basistką Patricią Morrison z amerykańskiego The Gun Club i, zatrudniając jeszcze sesyjnego gitarzystę Eddie Martineza, nagrał płytę niepowtarzalną, uważaną za największe arcydzieło Sistersów.

Andrew Eldritch, jako wyjątkowo wrażliwy artysta, z natury outsider i myśliciel, większość pracy nad albumem wykonał zupełnie sam - gdyż, jak twierdzi, o wiele lepiej znosi towarzystwo maszyn, niż innych ludzi. Jednakże jego twór nie jest pozbawiony wielkiej pasji i uczucia, przeciwnie - wręcz kipi nimi od pierwszego do ostatniego taktu. Ponieważ nasz bohater musiał odpocząć nieco od tras koncertowych z wcześniejszych lat, na których naraził na szwank swoje zdrowie fizyczne, skoncentrował się na kręceniu teledysków do nowych kompozycji - bardziej chwytliwych i zbliżonych do piosenek pop - choć ze znacznie mroczniejszym przesłaniem. Eldritchem miotało w tamtych czasach, w epoce Zimnej Wojny, przeczucie kataklizmu i wizja zagłady ludzkości. Nie był w tym odosobniony, gdyż kilka lat wcześniej, podobne myśli zmusiły Jaza Colemana z Killing Joke do emigracji na Islandię, zaraz po nagraniu słynnego "Night time".

Po pamiętnej katastrofie atomowej w Czernobylu, Andrew cieszył się na myśl, iż radioaktywny deszcz spadnie na znienawidzoną przez niego kapitalistyczną Amerykę, która "prostytuuje całą Europę", jak sam się wyraził podczas jednego wywiadu. Taka wizja, przedstawiona w przebojowym "Dominion / Mother Russia" otwiera album "Floodland" z 1987 roku... Napędzające uderzenia Doktora Avalanche to szkielet dla niezwykle prostej konstrukcji utworu, który narasta - aż do finalnego wybuchu wszelkich nagromadzonych w Eldritchu urazów związanych z otaczającym go światem.

Sama koncepcja nowych nagrań narodziła się wszak w momencie poszukiwania wewnętrznego spokoju. Jedną z ucieczek było obcowanie z wodą - bardziej dociekliwi uważają, iż tytuł płyty stanowi aluzję do biblijnego potopu - stąd następny utwór nosi nazwę "Flood I". Warto zwrócić uwagę także na "nierozerwalność" całego albumu - gdzie koniec jednej kompozycji tam początek drugiej, tak jak np. w muzyce klasycznej. Tutaj mamy jednak do czynienia z zupełnie innym gatunkiem, najeżonym syntezatorowymi tłami na wielu planach, pracującym bez wytchnienia automacie perkusyjnym Yamaha, wyeksponowanym basie, przestrzennej gitarze w tle oraz mechanicznym, częściowo recytowanym, niskim śpiewem Andrew, który czasem uzupełnia w chórkach Patricia.

"Lucretia My Reflection" posiada silne odniesienia do muzyki postpunkowej - z prostym, monotonnym riffem na basie, przewijającym się niezmiennie przez cały czas trwania. Napięcie rośnie podobnie jak w pierwszym utworze. "Lucretia" łączy w sobie siłę i subtelność. To nie tylko wizja zniszczenia, tak częsta dla Sisters Of Mercy z wcześniejszego okresu działalności. Andrew twierdzi, że utwór zadedykował Patricii...

Istnieje jeden wyjątek w aranżacji albumu "Floodland" - piosenka "1959". Jedynymi instrumentami są tu fortepian i... głos Eldritcha. To niepowtarzalne dzieło jest czymś zupełnie innym, nigdy już niespotykanym w historii Sisters Of Mercy. Sam Andrew twierdzi, że napisał ten utwór pod wpływem listu pewnej wielbicielki, która posiadała wyjątkowo piękny charakter pisma. Jej imię pojawia się zresztą w tekście "1959". Ciekawostką jest to, że Andrew przyszedł na świat właśnie w 1959 roku... Duet Andrew Eldritch - Patricia Morrison zwrócił na siebie szczególną uwagę utworem "This Corrosion", wydanym jako singiel pilotujący album. Z patetycznym wstępem nowojorskiego chóru i prawie taneczną rytmiką. Trwająca prawie 11 minut kompozycja posiada inny rodzaj budowania napięcia, aniżeli "Dominion". Refreny to prawie rockowe uderzenie, co w połączeniu z teledyskiem o ponurej futurystycznej scenerii, jakby po wielkiej katastrofie - zagwarantowało mu wielki sukces i gwiazda Eldritcha zaczęła znów świecić jasno na firmamencie światowej muzyki.

W ten sposób nastąpiło otwarcie drugiej części albumu "Floodland". Początkowo wolny "Flood II" - stopniowo narasta, aż do maksymalnego napięcia, po którym całość wycisza się i przechodzi do spokojnego "Driven Like The Snow", w dużej mierze opartego na brzmieniu syntezatorów. W podobny sposób zbudowany został też hipnotyczny "Neverland". Utwór, w wolnym tempie, doskonale występuje w charakterze "przedmowy" do finalnego "Torch" - ballady opartej na akustycznych brzmieniach gitary, wyeksponowanym wokalu, uprzestrzennionym basie i klawiszami użytymi wyłącznie w jednym momencie.

W wersji CD - Floodland wydany był pierwotnie na winylu - można także wysłuchać bonusowego, majestatycznie płynącego "Colours", pochodzącego jeszcze z czasów odreagowywania przez Eldritcha swoich żalów i złości związanych z pierwszym składem The Sisters, gdy pracował nad każdym utworem samotnie. Nikt nie wróżył Andrew Eldritchowi, że w 1987 roku nagra jakąkolwiek płytę z pozbieranym naprędce zespołem - tak samo jak nikt nie posądzał go o "Vision Thing" z początku lat '90, będącego parodią hard rockowej bufonady w Stanach Zjednoczonych. A jednak Eldritch, nie zrażając się opiniami osób nieprzychylnych, maksymalnie wyizolowany i skupiony, niczym średniowieczny mnich w swojej celi, skomponował muzykę kojarzoną wyłącznie z nim. Chyba żaden znany współcześnie artysta nie posiada tak rozwiniętej indywidualności, połączonej z rzeczywistą mądrością życiową.

Adam Pawłowski
29.11.2003 r.

Cure, The - Bloodflowers

22 odsłon

The Cure - Bloodflowers
2001 WEA

1. Out Of This World    6:43
2. Watching Me Fall    11:13
3. Where The Birds Always Sing    5:43
4. Maybe Someday    5:06
5. Coming Up    6:26
6. The Last Day Of Summer    5:36
7. There Is No If...    3:43
8. The Loudest Sound    5:09
9. 39    7:18
10. Bloodflowers    7:28

Krwawe Kwiaty

Jednym z tych zespołów, które się nie starzeją - nawet po długotrwałej działalności - z całą pewnością jest grupa THE CURE z Anglii. O ile wielu muzycznych "dinozaurów", takich jak np. Depeche Mode, albo U2, czy nawet Black Sabbath wydaje płyty powielające stare i sprawdzone schematy lub po prostu słabe, o tyle taki los nie spotkał grupy, której całą istotę oraz kierunek wyraża Robert Smith. Co ciekawe, po dosyć przeciętnym albumie "Wild Mood Swings", kiedy fani myśleli, że to już koniec działalności CURE, Pan Kowalski, bo tak swojsko brzmi tłumaczenie z angielskiego nazwiska "Smith", zaskoczył płytą "Bloodflowers".

Podobnie jak na poprzednim albumie, również i tutaj dominuje gitara semiakustyczna, choć nie wszędzie, tak że nawet bas Simona Gallupa został cofnięty na drugi plan w większości przypadków. To są jednak wszystkie podobieństwa... Gdy piszę te słowa, nadchodzi już jesień, będąca idealną porą do słuchania muzyki zawartej na tym albumie - idealnie komponuje się ona bowiem z chłodnymi wieczorami, gdy słońce bardzo szybko znika za horyzontem. Kompozycje Roberta Smitha nierzadko spełniają świetną rolę jako piosenki grane i śpiewane przy jesiennym ognisku, dogasającym o zmroku...

"Bloodflowers" zasługuje na miano produkcji ponadprzeciętnej, co jest tym dziwniejsze, że nagrał go zespół istniejący jeszcze w latach 70. i działający od tamtej pory aż do dziś. To świadczy nie tylko o niezwykłych zdolnościach muzycznych jego lidera i poszczególnych członków, ale również o aktualności wymowy takiej muzyki współcześnie, jej swoistej elitarności. Najnowszy album grupy The Cure stał się jednym z moich ulubionych już po pierwszym przesłuchaniu.

Jak to bywa w przypadku kapeli Pana Smitha, otwierający płytę "Out Of This World" nie należy do piosenek krótkich - co wcale nie zmniejsza jego atrakcyjności. Jest to nastrojowa niby - ballada, z gitarą akustyczną oraz wokalem na pierwszym planie, zaś pozostałe instrumenty tworzą tutaj zaiste piękne tło. Idealnie jest słuchać takiej muzyki, gdy za oknem panuje ciemność, jest zawieja lub pada deszcz. Twórczość The Cure odbiera się wtedy nie tylko zewnętrznie, jako zbiór dobrych piosenek - zapada również głęboko w pamięć, sięgając do każdego zakątka ludzkiej świadomości.

O ile inne, wcześniejsze albumy Cure uderzały często w głowę z mocą taranu, "Bloodflowers" należy do takich, które pomimo spokojnej wymowy - nie nużą, zaś wysłuchanie ich po raz n-ty nie męczy. Z następnej piosenki, zatytułowanej "Watching Me Fall" czuć niepokój. Po wstępie utwór przeradza się, chyba dla niepoznaki, w niewinnie - rzecz jasna jak na ten zespół - zaaranżowany kawałek. Trwa on ponad jedenaście minut, szykując na koniec nielada niespodziankę. Kompozycja narasta stopniowo; wzbogacają ją nieco gwałtowniejsze wstawki - kończy się zaś wybuchem czystej furii wokalno - muzycznej. Taka budowa nastroju powoduje, że czas zajęty na jej wysłuchanie nie jest zmarnowany.

Piękna jest także "Where The Birds Always Sing", stanowiąca prolog do następnych utworów. Ponownie dominuje tu gitara akustyczna. Całość zaśpiewana jest głosem człowieka doskonale świadomego otaczającego świata, Roberta Smitha, który opowiada kolejną historię z zakamarków własnej jaźni, z pogranicza bytu i chaosu. To jednak dopiero początek - ponieważ "Maybe Someday" i "The Last Day Of Summer", wraz z uderzającą za pomocą tekstu w słuchacza "Theres No If" jest najbardziej zintegrowaną, naładowaną najczystszymi emocjami częścią albumu. W dwóch pierwszych spośród omawianych piosenek widać nieco inspiracji britpopem - aczkolwiek nadal są niebanalne w swej wymowie. Złudne i ulotne nadzieje niesione przez "Maybe Someday", po części zmniejsza "The Last Day Of Summer" - zaś całkowicie przekreśla i niweczy je "There's No If".

"The Last Day Of Summer" zalicza się do tych dzieł, które mówią bardzo wiele na temat wrażliwości ich twórców. Jest to bodajże najlepsza "jesienna" piosenka na płycie. Z kolei "There' s No If" to wspomnienia. Bolesne wspomnienia przeszłości, która powraca właśnie w jesienne wieczory, pełne zadumy. Wtedy, kiedy człowiek uświadamia sobie znaczenie wielu rzeczy i zjawisk, takie właśnie utwory przemawiają do niego najbardziej. Piękna piosenka o dwojgu ludzi - o nadziejach, obietnicach, zawodzie, rozstaniu, osamotnieniu... Taki nastrój pogłębia się jeszcze bardziej, gdy rozlegają się dźwięki "The Loudest Sound", z bardziej wyeksponowanym basem, z przestrzennym efektem typu flanger, budującym główną "ścieżkę", po której zmierza piosenka aż do odpowiedniego momentu. Wtedy też, gdy słuchacz liczy na odpowiedni rozwój sytuacji, utwór kończy się, pozostawiając w głowie zaplanowane przez Roberta Smitha poczucie zawodu.

Po tym napięciu, żalu, depresji i niespełnionych nadziejach, jakby dla odmiany, kawałek zatytułowany po prostu "39", witający chłodnymi, syntetycznymi dźwiękami oraz wiodącym basem. Kojarzy się odrobinę z przeszywającym zimnem "Komakino" autorstwa Joy Division, lecz dalsza część różni się zdecydowanie od kompozycji jednej z ulubionych kapel Roberta Smitha. Aranżacja różni się jednak od wspomnianej powyżej piosenki. Całość narasta, przemieniając się ponownie w gitarowo - wokalną furię. Utwór nie posiada wtedy harmonii, którą łatwo uchwycić - zdaje się rozbijać umysł na drobne kawałki. Kończy się spokojnym "zejściem", jakby pogodzeniem się Artysty z własnym losem...

Na sam koniec swojej superprodukcji, Robert Smith i jego koledzy docierają wreszcie do sedna "muzycznej podróży", zamykając ją monumentalnym, niesłychanie pięknym oraz porywającym "Bloodflowers". Dzieło to, porównywalne chyba tylko z "Atmosphere", "Decades" oraz "In A Lonely Place" Joy Division lub "In Your Room" Depeche Mode, stanowi genialne wręcz podsumowanie albumu - oraz właściwie całego twórczego życia zespołu... Piękne tło klawiszowe, uzupełniają tu nastrojowe, gitarowe solówki, czerpiące z muzyki średniowiecznej oraz wokal, który równie dobrze mógłby uzupełnić nie mniej genialny, lecz znacznie wcześniejszy album grupy, czyli "Disintegration". Podobnie jak "39", tutaj też następuje budowa nastroju i rozwinięcie - lecz tym razem w odmienny sposób. Ze spokojnej piosenki w jednej chwili następuje przemiana w prawdziwego "drapieżnika", gdzie nie ma miejsca na śpiew - jest tylko histeria, destrukcja i niebyt... Wszystko wraca potem do stanu pierwotnego - tak samo jak niekończący się cykl życia i śmierci...

Płyta należy do wydawnictw, których najlepiej słuchać w całości - podobnie jak "Burning From The Inside" Bauhausu. Nie należy jednak zapominać, że mamy tu do czynienia z klasą samą w sobie, z wrażliwością i jakością typową wyłącznie dla jednego Artysty. Tak wartościowy Twórca jak Robert Smith powiedział już chyba ostatnie słowo w dziedzinie swojego dorobku muzycznego, wspaniale podsumowując wiele lat istnienia własnego zespołu. Inni mogą mu tego tylko zazdrościć.

Adam Pawłowski
29.11.2003 r.

Cure, The - Seventeen Seconds

14 odsłon

The Cure - Seventeen Seconds
1980 - Fiction

1. A Reflection    2:08
2. Play For Today    3:38
3. Secrets    3:19
4. In Your House    4:06
5. Three    2:35
6. The Final Sound    0:52
7. A Forest    5:54
8. M    3:03
9. At Night    5:54
10. Seventeen Seconds    4:01

Magia Nocy

Na przestrzeni wieków, od kiedy na świecie zaistniało pojęcie sztuki, ludzie zawsze starali się oddać atmosferę otaczającej ich rzeczywistości. Obojętne, czy mówimy o starożytnym Rzymie, średniowiecznej Europie, czy epoce rewolucji przemysłowej lub też dzisiejszych czasach - każdy człowiek znajduje dla siebie własną "muzykę ilustracyjną", najbardziej pasującą tak do świata zewnętrznego, jak i jego własnego wnętrza.

"Seventeen Seconds" to introwertyczna wycieczka w głąb życia Roberta Smitha, w jego uczucia - i stany umysłu niejednego współczesnego człowieka. Muzyka jest świetną ilustracją nocnych eskapad na obrzeża wielkiego miasta lub w co ciekawsze jego zakątki, wtedy gdy królują mgła, wilgoć i chłód. Najłatwiej wyzbyć się przy niej całej sztucznej mentalności narzuconej przez świat współczesny, oddając się w opiekę nocy, wędrówce, samotności i rozmyślaniom.

Płyta jest co prawda krótka, lecz posiada dużą wartość - szczególnie dla jednostek wyalienowanych ze społeczeństwa z własnej woli i obserwujących zagryzającą się wzajemnie całość, niczym naukowiec w ogrodzie zoologicznym, jako osobliwą ciekawostkę. W nieco ponad półgodzinnym nagraniu, Robert Smith i jego zespół, świetnie - wręcz idealnie oddali klimat, gdy muzyka dobiega z ciemności, jak przez dziurkę od klucza.

Jak na dzieło, które posiada wyraźnie zaznaczony początek i koniec - otwiera go instrumentalna kompozycja, wprowadzająca w nastrój, niezbędny do zrozumienia reszty. Cały album ma jednak wspólny punkt zaczepienia: brzmi zimno, grany jest mechanicznie. Być może Lola Tolhursta "użyto" jedynie do zaprogramowania automatu perkusyjnego - gdyż perkusja wygląda tak, jakby grał na niej robot - Lol znany był zresztą ze swoich niskich kwalifikacji muzycznych i to przypieczętowało jego koniec w The Cure kilka lat później. Czysta gitara Roberta na której gra prostymi akordami, potraktowana jedynie efektem echa, dudniący bas Simona, ograny wyjątkowo dokładnie, mechaniczne uderzenia w bębny oraz nisko zestrojone klawisze Hartley'a dla podkreślenia ciemnej barwy kompozycji - i do tego wokal... Głos Smitha jest właśnie tym, czego wcześniej nie było w muzyce - schowany z tyłu, za wszystkimi instrumentami i mocno skompresowany, wprowadza iście klaustrofobiczny nastrój.

Pierwszy utwór, "Play For Today", nadaje się w sam raz na opętańczy taniec maniaka z samym sobą na odludziu - podczas gdy "Secrets" to już zupełnie inny, bardziej refleksyjny kawałek. Uzupełniony basową solowką, czerpiącą z dokonań Joy Division, tworzy atmosferę wewnętrznego skupienia i jednocześnie twórczego niepokoju, towarzyszącego egzystencjalnym rozważaniom, ujawniającym całą kruchość istoty ludzkiej. Jest to preludium do dalszej części, spokojnego, nastrojowego "In Your House" - fałszywej wiary w nieistniejące ideały, które burzy instrumentalne "Three". To utwór o gwałtownej śmierci, krzyk rozpaczy w obliczu nieuchronnego, nagłego przemijania - na własne oczy przekonałem się o jego oddziaływaniu, obserwując pewnej zimowej nocy straszliwy wypadek samochodowy, gdy słuchałem go w tle. Jest w pewien sposób zamknięciem "pierwszej części" albumu - kończy go jedno głuche uderzenie ulatujące w dal...

Robert Smith nazwał kolejną kompozycję bardzo szumnie i patetycznie - lecz "The Final Sound" to strzęp muzyki - druga odsłona intymnego dramatu dotyczącego samotności, alienacji, niespełnionych oczekiwań wobec innej osoby oraz nieuniknionego przemijania. Tak więc kolej na "A Forest", istną perełkę i bodaj największy przebój z wczesnego okresu działalności grupy. To szaleńcza gonitwa zatraceńca za wyimaginowanym głosem, mitycznym "syrenim śpiewem", pośród dzikich ostępów o zmierzchu, w scenerii kompletnego odludzia.

Chwilowe tylko rozluźnienie nastroju, tak charakterystyczne dla budowania klimatu w Seventeen Seconds, przynosi utwór "M" - introwertyczny dialog z samym sobą w lustrzanym odbiciu ukazującym wyłącznie dwa wymiary realnego świata. Dopiero w nocy (ang. at night - tytuł następnego kawałka) przychodzi czas na wytchnienie od trosk kolejnego szarego dnia, ucieczka od codzienności - być może czeka tam ktoś drugi, podobnie myślący i postępujący, równie intensywnie poszukujący swojego "ja" wśród podobnych istot.

Jednakże cały ten neurotyczny sen na jawie jest płytki i tak jak młodzieńcze ideały - szybko się kończy, pozostawiając wypaloną pustkę oraz ostateczne rozczarowanie. Twarda rzeczywistość jest znacznie silniejsza od pokusy kolejnych nadludzkich doznań, więc bezlitośnie upływa to, co nazwano miarą życia. Tutaj cała płyta kończy się powolnym utworem z pauzą - niczym serce umierającego. Autorem tej niepowtarzalnej sztuki, odbieranej nie tylko jednym zmysłem słuchu, lecz całym wnętrzem, może być wyłącznie jedna osoba - Robert Smith i jego The Cure.

"Seventeen Seconds" jest albumem, który praktycznie nie zestarzał się od 1980 roku - choć brakuje mu jeszcze nieco dojrzałości oraz energii publicznego manifestu wyzbycia się wszelkich dogmatów, zawartego na "Faith", czy wewnętrznego rujnującego piekła z porażającego i strasznego "Pornography". 

Adam Pawłowski
29.11.2003 r.

Joy Division - Les Bains Douches 18 December 1979

20 odsłon

Joy Division - Les Bains Douches 18 December 1979
2001 NMC Rec. Ltd

1. Disorder    3:21
2. Love Will Tear Us Apart    3:17
3. Insight    3:25
4. Shadowplay    3:46
5. Transmission    3:19
6. Day Of The Lords    4:39
7. 24 Hours    4:12
8. These Days    3:42
9. A Means To An End    4:17
10. Passover    2:18
11. New Dawn Fades    4:40
12. Atrocity Exhibition    6:56
13. Digital    3:39
14. Dead Souls    4:46
15. Autosuggestion    4:13
16. Atmosphere    4:47

Radosna Dywizja w Les Bains Douches

Doprawdy nie rozumiem polityki wielkich koncernów fonograficznych, które często nie wydają naprawdę dobrych materiałów koncertowych znanych zespołów całymi latami, aż do czasu, kiedy prawa do nagrań wykupi jakaś mała wytwórnia. Tak stało się z zapisem kapeli JOY DIVISION z przełomu 1979 i 1980 roku, pochodzącym z Paryża, Amsterdamu i Eindhoven, wydanym przez NMC Rec. Ltd. Całość opatrzono etykietką "Joy Division Les Bains Douches 18 December 1979".

Jest to materiał o tyle ciekawy, że zespół przechodził w tamtym okresie metamorfozę - wydali już album "Unknown Pleasures" i przygotowywali się do "Closer". Punkowe piosenki z wczesnego okresu istnienia ustępują miejsca coraz dojrzalszym kompozycjom, chociaż całą koncertową kompilację można również nazwać "The Best Of Joy Division Live", gdyż zaprezentowano tu nie dość, że najlepsze wersje wykonywanych na żywo utworów, to w dodatku są one najbardziej znanymi, przebojowymi numerami.

Otwierający album "Disorder" to po prostu rozgrzewający i bardzo dobrze zagrany kawałek, znany właściwie każdemu - podobnie jak kolejny, czyli "Love Will Tear Us Apart". Zespół zresztą dobrze bawił się podczas tej trasy koncertowej, obfitującej w liczne ekscesy, jak np. obsikanie z balkonu jednego z klubu, koncertującego tam właśnie Spandau Ballet.

Trzecia piosenka, "Insight", ukazuje już znacznie większe skupienie się muzyków podczas występu, a co za tym idzie - dojrzalsze brzmienie. Nie słyszałem także lepiej zaśpiewanej tej właśnie piosenki - obojętne czy to w wersji studyjnej, czy koncertowej. Podobnie z następnym bardzo znanym numerem, zatytułowanym "Shadowplay", aczkolwiek na samym wstępie Peterowi Hookowi, przydarzyła się mała wpadka na basie - co nadrabia jednak, brawurowo "trzymając" całą piosenkę aż do finału. W kolejnych kawałkach na uwagę zasługuje ponownie świetnie dopracowana linia wokalna Iana Curtisa. "Transmission" i "Day Of The Lords" - tylko potwierdzają dobrą formę Joy Division w tamtym okresie działalności. Dla przypomnienia: Ian jeszcze nie był tak schorowanym człowiekiem, jak pod koniec istnienia zespołu i wręcz szalał na scenie, razem z resztą składu.

Publiczność została także zaskoczona promocją nowych piosenek, czyli "24 Hours", "A Means To An End" oraz "Passover". Te dwa ostatnie nagrano, niestety, fragmentarycznie. Chociaż nie są one dopracowane tak jak na albumie "Closer", to również zasługują na uwagę. Jako przerywnik Joy Division zagrało w międzyczasie ciekawą wersję "These Days" - znanego jeszcze z najwcześniejszego okresu działalności zespołu. Wyjątkowo dobrze zabrzmiał "New Dawn Fades" z ostro wybijającym się charakterystycznym basem Hooky' ego. Bardzo nietypowo zaaranżowano kolejny utwór, czyli "Atrocity Exhibition", z poprzedzającą go zapowiedzią wokalisty, zaś następny, skoczny punkowo - taneczny "Digital" stanowi rozluźnienie przed znacznie cięższymi piosenkami, które dopiero mają nadejść. Również i w tym przypadku, lepszego czadowego wykonania "Digital" przez "Radosną Dywizję" nie słyszałem...

W chwili wytchnienia dla publiczności, zespół wykonuje bardzo znaną piosenkę "Dead Souls", zaś w celu spotęgowania nastroju, wnet rozlegają się takty utworu "Autosuggestion", który ponownie przewyższa wersję studyjną pod względem siły, ekspresji i agresji. Zamykająca album, piękna neoklasyczna piosenka "Atmosphere" podkreśla kunszt zespołu podczas tego występu - a jak wiadomo bardziej zagorzałym fanom - członkowie Joy Division nie byli wirtuozami. Nie posiadali też żadnego wykształcenia muzycznego. Na co dzień pracowali jako zwykli robotnicy i nie każdy ich występ na żywo obfitował w tak dopracowane kompozycje.

Współczesne czasy obfitują w sztucznie kreowane w kosmopolitycznych, wielkich wytwórniach liczących się wyłącznie z zyskiem, pop - gwiazdki pozbawione talentu twórczego i wyobraźni. Ten album przypomina o tym, jak może wyglądać dobra, przebojowa muzyka popularna, przy jednoczesnym nowatorstwie formy. Jeżeli porównać parysko - holenderski występ Joy Division do koncertu w klubie Preston z roku 1980 - także utrwalony i rozprowadzany jako CD przez wydawcę "Les Bains Douches" - który okazał się najgorszym utrwalonym na żywo popisem tej grupy - widać kolosalną różnicę. Zarówno techniczną, jak i w formie wyrażania twórczej ekspresji oraz, co także ważne - w odróżnieniu od Preston, "Les Bains Douches" ukazuje zespół w pełni sił, nie zaś - w przededniu jego upadku.

Wielka szkoda, że na nagrania z roku 1979 musiałem czekać aż do 2001, kiedy ujrzały wreszcie światło dzienne. Z pewnością warto mieć ten album.

Adam Pawłowski
29.11.2003 r.

Dead Can Dance - Within The Realm Of A Dying Sun

16 odsłon

Dead Can Dance - Within The Realm Of A Dying Sun
1987 4AD

1. Anywhere Out Of The World    5:08
2. Windfall    3:30
3. In The Wake Of Adversity    4:14
4. Xavier    6:16
5. Dawn Of The Iconoclast    2:06
6. Cantara    5:58
7. Summoning Of The Muse    4:55
8. Persephone (The Gathering Of Flowers)    6:36

Umarły Potrafi Tańczyć

Przepiękna płyta, którą pragnąłbym polecić, to zaledwie nieco ponad półgodzinna dawka muzyki, która stanowi jednakże najlepszą produkcję Dead Can Dance. Aż się prosi o wydłużenie tego albumu - lecz nie zawsze to, co jest najlepsze, trwa w nieskończoność. "Within The Realm Of A Dying Sun" to swoista perełka - piękna, nastrojowa muzyka, przepełniona mistycyzmem oraz uczuciem smutku, wiary i zwątpienia, osamotnienia oraz refleksji, jak również tłumionych do pewnego momentu uczuć artystów, które nagle wbijają się w sam środek umysłu odbiorcy... Zespół Dead Can Dance osiągnął mistrzostwo budowania nastroju, czerpiąc z najgłębszego skarbca indoeuropejskiej tradycji muzycznej, odżegnując się od materialistycznego i hedonistycznego kultu życia, prowadzącego do zaniku zdrowego rozsądku, instynktów i myślenia w ogóle.

W odróżnieniu od poprzednich albumów, Dead Can Dance serwuje tym razem mniej motywów orientalnych - więcej zaś odwołań np. do muzyki średniowiecznej - zwłaszcza motywy pięknych pieśni klasztornych. Na tle mrocznych kompozycji świetnie brzmi samotny głos Lisy Gerrard - aczkolwiek większość śpiewu przypada tym razem Brendanowi Perry' emu. Zespołowi towarzyszy podczas nagrań liczne grono muzyków sesyjnych, posługujących się m.in. instrumentami klasycznymi.

Otwierający płytę, monumentalny "Anywhere Out Of This World" od pierwszych dźwięków tworzy mroczny, cmentarny wręcz nastrój, zaś refren z wyciągniętym wokalem Brendana to sama esencja ciemności, oddech śmierci... Lepszego wprowadzenia do "Krainy Umierającego Słońca" nie mogło chyba być... Jakby rozwinięciem poprzedniej myśli jest mrocznie rozpoczynający się powolny "Windfall", którego dźwięki przypominają powiew późnojesiennego wiatru na cmentarzu. Muzyka Dead Can Dance dotyka bowiem tych zakamarków jaźni człowieka, które odpowiadają za zainteresowanie zjawiskiem z pogranicza życia oraz śmierci i pobudza je w znaczący sposób. Uzupełnieniem poprzedniej piosenki jest niejako "In The Wake Of Adversity", ze wspaniale rozwijającym się motywem instrumentarium klasycznego, wzbogaconym przez śpiew wokalisty.

Jednakże najpiękniejszy utwór na płycie, swoistą perełkę, stanowi niewątpliwie "Xavier", czerpiący garściami z muzyki średniowiecznej - co zresztą słychać na każdym kroku. Posiada wspaniały motyw instrumentalny i bardzo dobrą linię wokalną. Można rzec nawet, że mamy tu do czynienia z przebojowością - choć nie należy zapominać, jaki zespół nagrał tak znakomitą piosenkę. Z całą pewnością nie jest to przebój "lekkostrawny", więc tym bardziej stanowi wartość dla ludzi nie gustujących w banale.

"Dawn Of The Iconoglast" rozpoczyna się intrem na trąbach, po czym wokalistka prowadzi swoją, jakże charakterystyczną partię. Operując nierzadko słowami lub zwrotami z najprzeróżniejszych języków - od dialektów ludów pierwotnych, aż na arabskim, tureckim i różnych innych skończywszy - znakomita i jedyna w swojej roli Lisa Gerrard przedstawia własny świat, spotęgowany przez niesamowitą muzykę. Utwór kończy niespodziewana pauza. Po nim następuje "Cantara", z gitarowo - smyczkowym początkowym motywem, do którego dołącza po jakimś czasie perkusja. Utwór nabiera szybkości, uzupełniony dodatkowo przez wokalistkę, sięgającą ponownie do dorobku artystów orientalnych i arabskich, jako środka swojego wyrazu. Głos Lisy "płynie" transowo, wraz z rozwijającymi się motywami instrumentalnymi, nadając im niepowtarzalny ton.

Po tej piosence czas na kolejny utwór, noszący tytuł "Summoning Of The Muse". Piękne intro brzmiące jakby wykonała je klasyczna orkiestra, z dzwonami w tle, uzupełnia wnet niezastąpiona wokalistka. Przy wykonywaniu piosenki słychać u niej tym razem inspiracje średniowieczem, a konkretnie - pieśniami mnichów zamkniętych w swych kamiennych pustelniach... Słuchacz zostaje duchowo dosłownie przeniesiony w tamten świat ascezy, głębokiej wiary, samotności i dążenia do niemożliwej, wydawałoby się, doskonałości wewnętrznej... Świat strzelistych gotyckich katedr lub zwalistych, wielkich klasztorów, kryjących niejedną tajemnicę, pogrążoną w mroku... Jest to utwór powolny i zaiste piękny w swojej budowie.

Płytę zamyka nagranie "Persephone (the gathering of flowers)", rozwijające się powoli, wraz ze śpiewem Lisy Gerrard. Monumentalne dzieło, trwałe i ciężkie niczym kamień cmentarnego pomnika... Inspiracje średniowieczem słychać także i tu, zaś klasyczne instrumenty podkreślają "kolor" całej kompozycji.

Dead Can Dance wypracowało swój jedyny i niepowtarzalny styl, który zapadł głęboko w pamięć zwolennikom sztuki inteligentnej oraz odkrywczej. Album potwierdza tylko dobrą formę zespołu. Jedyną jego wadę stanowi na dobrą sprawę krótki czas trwania. Warto przesłuchać go zatem ponownie, gdy już dobiegnie końca i ponownie znaleźć się w świecie stworzonym przez dwójkę genialnych twórców.

Adam Pawłowski
29.11.2003 r.

[:SITD:] - Stronghold

25 odsłon

[:SITD:] - Stronghold 2003 Accession

Najpierw był klubowy hit "Snuff Machinery", później debiutanckie Ep "Snuff Machinery", singiel "Laughingstock" i w końcu płyta wydana przez Accession records. [:SITD:], czyli Shadows in the Dark, to nowa gwiazda na scenie electro/EBM. Carsten Jacek i Thomas Lesczenski nie odkrywają Ameryki, nie tworzą nowych brzmień, ale za to mają pomysły na ciekawe numery. Przebojowe, melodyjne a jednocześnie z "kopem". Zniekształcony wokal, wyraźny, szybki bit, pulsujący rytm plus delikatny, "darkowy" klimat zapadają w pamięć. Na debiutancki album Niemców składa się dziesięć nagrań. Znany z singla tytułowy "Laughingstock", nowa wersja przeboju "Snuff Machinery", znany z pierwszego Ep "Hurt" (album version) oraz siedem nowych utworów. Miłośnicy melodyjnego, wpadającego w future pop, EBM nie zawiodą się. Niemiecki duet robi to, czego oczekujemy po zespołach electro/EBM. Tworzy proste, twarde, mroczne, postindustrialne electro przeplatane parkietowymi wymiataczami - takimi jak "Snuff Machinery". Polecam. [9/10]

10.11.2003 Andrzej Korasiewicz

 

Stark - The Surgical Suite

28 odsłon

Stark - The Surgical Suite 2003 Ground Under Productions

Stark to nowy projekt na scenie dark electro niejakiego Bena Lee Buliga. Australijczyk, który ukrywa się również pod nazwą Neon Womb, zaczął tworzyć na początku 2001 roku. Na uwagę zasługuje fakt, że na stronie Starka, jako jeden z dwóch linków do wytwórni, jest link do naszej, rodzimej Black Flames Records ;). Czyżby BFR szykowało się do bliższej współpracy z z panem Lee Buligiem? Naprawdę warto ;). Choć muzyka na płycie "The Surgical Suite" nie ma tyle dynamiki ile albumy :Wumpscuta:, nie ma tyle siły i przebojowości, ile mają Meksykanie z Hocico, to jednak ma w sobie to "coś". Jest klimacik, jest twardo, jest mrocznie i ciężko. Choć dla miłośników noise to pewnie synth pop, nie dajmy się im zwieść. Muzyka Australijczyka zasługuje na uwagę. Jeśli większość projektów electro-industrial nie zasługuje na określenie "industrial", to Stark ma właśnie ten industrialny nastrój. Jeśli chcemy poczuć się jak w zniszczonej hali fabrycznej, gdzie zdewastowane maszyny, zwisające kable i wyłażące z zakamarków szczury oznajmiają o końcu naszej cywilizacji, to Stark pomoże przenieść się do niej. Utwór "Sensory Manipulation" skłoni do refleksji, "Medicine" pomoże wstać, a "Infect" natchnie nadzieją, heheh. Na pożegnanie jest prawdziwe electro-industrialne misterium - "Surgery (Part 4)". I to wszystko. Bardzo dobra płyta. [9/10]

10.11.2003 Andrzej Korasiewicz

 

Rotersand - Truth is Fanatic

26 odsłon

Rotersand - Truth is Fanatic 2003 Endless

Rotersand to miłe nawiązanie do modnych obecnie lat 80-tych i new romantic. Niemcy wydali na wiosnę debiutanckiego singla "Merging Oceans", teraz pokazują się w pełnej krasie na albumie "Truth is Fanatic". Muzyka Rotersand oddaje ducha tamtych czasów, ale jednocześnie jest nowoczesna. W takim sensie nowoczesna, w jakim nowoczesny jest future pop. Płyta może spodobać się fanom ostatnich dokonań Covenanta. Jest romantyczna, sentymentalna, ale i całkiem konkretna. Future popowy bit dobrze oddaje dynamikę teraźniejszości, a melachnolijny wokal przypomina to co minione. "Truth is Fanatic" ma też ciepły klimacik, którego brakuje wielu współczesnym płytom. Może właśnie dlatego tak bardzo przypomina mi lata 80-te. Tamte czasy kojarzą mi się z dzieciństwem i niewinnością. Z tym także kojarzy mi się album Rotersand, w tym dobrym tych słów znaczeniu. [7.5/10]

10.11.2003 Andrzej Korasiewicz

 

Clan of Xymox - Farewell

31 odsłon

Clan of Xymox - Farewell
2003 Pandaimonium

1. Farewell    5:23
2. Cold Damp Day    6:04
3. There's No Tomorrow    7:10
4. Dark Mood    6:20
5. One More Time    6:10
6. Into Extremes    5:48
7. It's Not Enough    6:51
8. Courageous    5:15
9. Losing My Head    5:10
10. Skindeep    4:59

Po nowych płytach CoX nie spodziewam się niczego specjalnego. Mój stosunek do Holendrów nie jest nabożny, ale zawsze z ciakwością podchodzę do kolejnych wydawnictw. Może dzięki temu wyluzowanemu podejściu nie zawodzę się na płytach Xymox. Nie oczekuję "Bóg wie czego" i tego nie dostaję ;). Poprzednia "normalna" płyta CoX - "Notes From The Underground' przypominała do złudzenia dokonania The Sisters of Mercy. Ale podobała mi się. Na nowym wydawnictwie muzycy poszli w innym kierunku. Muzyka ocieka elektroniką, nie ma tutaj mroku i dołowania. Otrzymujemy spokojną, melodyjną muzyczkę, która w doskonały sposób pełni rolę tła, w lekko mroczny anturażu. Wcale za to się nie gniewam na CoX ;). Dobrą muzykę tła niełatwo stworzyć. Rozumiem jednak rozczarowanie wiernych fanów Clan of Xymox, którzy spodziewali się dzieła sztuki, nie wiedzieć czemu zresztą;), a dostali świetną tapetę muzyczną. Świetną, ale jednak tapetę. Profesjonalnie zagrany synth pop z klimacikiem i hitem "There'e No Tomorrow". Tego spodziewajcie się wkładając do odtwarzacza "Farewell". [7/10]

Andrzej Korasiewicz
10.11.2003 r.

 

Killing Joke - Killing Joke

33 odsłon

Killing Joke - Killing Joke 2003 Zuma Nowy album klasyka postpunkowego grania nie jest ani na jotę oryginalny. Fani Aphex Twina, Autechre, czy Squarepushera powiedzą: typowa rockowa młócka. Rzeczywiście. Typowa rockowa młócka, ale za to jaka fajna ;). Można przecież napisać również - Autechre? cóż to za elektroniczne plumkania. Można, tak napisać, ale ja od razu dodałbym, może i plumkania, ale za to jakie fajne ;). Toż samo, a rebours, mam do powiedzenia na temat nowej płyty Brytyjczyków.

Jaz Coleman stanął na wysokości zadania. Zatrudnił Dave'a Grohla (ex Nirvana, Foo Fighters) i stworzył kawałek solidnego rockowego, odrobinę metalizującego, materiału. Na płytę składa się dziesięć dynamicznych i bezkompromisowych numerów zagranych z powerem i zaangażowaniem. Trochę mi to przypomina Marylina Mansona (o zgrozo ;) ), ale z tych bardziej rockowo-metalowych utworów. Killing Joke z całą pewnością nie gra teraz nowej fali, ale fani rocka powinni być usatysfakcjonowani. Mnie też się podoba. [7/10]

10.11.2003 Andrzej Korasiewicz

 

Joy Division - Still

20 odsłon

Joy Division - Still
1981 Factory

1. Exercise One    3:08
2. Ice Age    2:27
3. The Sound Of Music    3:56
4. Glass    3:59
5. The Only Mistake    4:18
6. Walked In Line    2:48
7. The Kill    2:17
8. Something Must Break    2:50
9. Dead Souls    4:55
10. Sister Ray 7:39
11. Ceremony    3:50
12. Shadow Play    3:54
13. Means To An End    4:03
14. Passover    5:10
15. New Dawn Fades    4:01
16. Transmission    3:40
17. Disorder    3:20
18. Isolation    3:05
19. Decades    5:48
20. Digital    3:54

Gdy 18 maja 1980 Ian Curtis popełnił samobójstwo, mając zaledwie 23 lata, wszyscy ludzie z jego otoczenia przeżyli głęboki szok. Nie zmieniło to postanowienia reszty zespołu o kontynuacji działalności, choć pod zmienioną nazwą New Order.

Pomysł pośmiertnej kompilacji narodził się w głowach Petera Hooka i Bernarda Sumnera, gdy razem przesłuchiwali różne nagrania ze swoich archiwów. Zaproponowali Martinowi Hannettowi współpracę, gdyż kilka utworów z rozmaitych demówek Joy Division było już przez niego wyszlifowanych w studio jeszcze za życia Iana. Pozostało najwyżej wzbogacić tła gitarowe, by materiał nadawał się do publikacji.

"Still", wydany pierwotnie w 1981 roku przez firmę Factory, jest płytą bardzo ciekawą i wartościową, chociaż nie pozbawioną istotnych wad. Jednakże znakomicie spełnia swoje zadanie, chociażby jako uzupełnienie "Substance" z 1988 roku. Jest to album o zimnym brzmieniu, bardzo klimatyczny, lecz chodzi tu o zupełnie inny nastrój, niż na składance wydanej siedem lat później. Zawiera sporo nieopublikowanych wcześniej materiałów oraz część koncertową.

Otwierający go "Exercise One" pełni rolę świetnego intro, wprowadzającego nastrój napięcia, momentami wręcz grozy. Nie zabrakło też i przebojowych utworów, jak "Glass", "The Only Mistake" albo "Dead Souls". Dla przypomnienia o punkowych korzeniach Joy Division, zaserwowane zostało doskonałe minimalistyczne "Ice Age", ostre "Walked In Line" oraz "The Kill". Pod koniec pierwszej części albumu zaś - bardzo ekspresyjne "Something Must Break" - ostatni krzyk Iana Curtisa i zapowiedź śmierci z własnej woli.

"Still" jest podzielony na dwie części - pierwsza to nagrania studyjne, które przeleżały w archiwach członków zespołu. Druga zaś to zapis ostatniego koncertu, który Joy Division zagrali 2 maja 1980 na Uniwersytecie w Birmingham. To niezwykle ciekawe wydarzenie, gdyż po raz pierwszy (i ostatni) wykonany został z udziałem Iana utwór "Ceremony"; reszta występu to połączenie najlepszych momentów zawartych na "Unknown Pleasures" i "Closer". Całość zagrana z niesłychanym uczuciem i agresją...

W tym momencie pora na nieco gorzką prawdę o "Still"... Jako że kompilacja miała powstać w formie hołdu w rocznicę śmierci Curtisa, szykowano ją w pośpiechu. Jest to bodajże najgorzej brzmiące oficjalne wydawnictwo zespołu, chociaż Martin Hannett dwoił się i troił za konsoletą, aby nawet z taśm demo wydobyć coś sesownego. Zabrakło kilku ważnych piosenek, jak np. "Atmosphere", zaś inne - "Glass", "Dead Souls" - zostały powtórzone na "Substance" wydanej siedem lat później.

Z części koncertowej wycięto doskonały "24 Hours", opublikowany jednakże we wczesnej wersji "Still" (wydanie amerykańskie, na winylu). Umieszczono za to "Sister Ray", cover Velvet Underground, lecz w wersji Joy Division to prawdziwy gniot, na dodatek kiepsko zagrany. Zamiast niego można było przecież ukazać całość ostatniego występu i uzupełnić np. o nagranie demo "In A Lonely Place", jako świetne uzupełnienie "Ceremony". Te dwa utwory były pierwszym singlem nagranym przez New Order, zaraz po śmierci Iana.

Samego zapisu występu 2 maja 1980 nie dokonano w pełni profesjonalnie - brzmienie jest rozmyte, ledwo słychać bas Petera Hooka - pierwszoplanowy przecież instrument w Joy Division - zaś "Ceremony" ma ucięty początek, gdyż za późno włączono magnetofon. Jedyny plus, to fakt, że nagrania pochodzą z deski mikserskiej. Materiał po drugiej stronie albumu "Still" ukazuje zupełnie inne oblicze zespołu, prawie perfekcyjnie wykonującego swoje utwory w studio. Muzykom przytrafiają się na żywo całkiem liczne wpadki, szwankuje nagłośnienie, syntezator rozstraja się podczas utworu "Decades" - zaś Ian Curtis też miewa momenty, gdy najzwyczajniej w świecie fałszuje. Jak głosi anegdota, pozostali członkowie Joy Division prosili Martina Hannetta, aby nie obrabiał tego materiału, bo chcieli w pełni oddać klimat szczególnego, bo ostatniego koncertu, nie oszukując fanów.

Jak zatem ustosunkować się do "Still"? Tym razem nie mamy do czynienia z płytą pozbawioną wpadek przy doborze zawartości oraz jakości prezentowanego na niej materiału. Może ona nawet zrazić do zespołu Iana Curtisa osoby stykające się z twórczością JD po raz pierwszy. "Still" najlepiej potraktować jako uzupełnienie "Substance". Zalecane do słuchania dla prawdziwych fanów.

Adam Pawłowski
04.11.2003 r.