Depeche Mode - Black Celebration1986 Mute 1. Black Celebration 4:572. Fly On The Windscreen (Final) 5:193. A Question Of Lust 4:224. Sometimes 1:545. It Doesn't Matter Two 2:516. A Question Of Time 4:097. Stripped 4:178. Here Is The House 4:169. World Full Of Nothing 2:4810. Dressed In Black 2:3411. New Dress 3:42 utwory dodane do wersji CD 12. Breathing In Fumes 6:0713. But Not Tonight (Extended Remix) 5:1314. Black Day 2:36 Siedemnastego marca minęło 38 lat od chwili wydania "Black Celebration". W związku z kolejną rocznicą chcę ponownie przyjrzeć się tej znakomitej płycie. Album był jednym z pierwszych, o których pisałem na stronie Alternativepop.pl w początkach istnienia serwisu. W tekście sprzed 22 lat chciałem ukazać entuzjazm, który towarzyszył mi w latach 80., gdy po raz pierwszy słuchałem "Black Celebration". Starałem się zobrazować znaczenie, jakie płyta miała dla mnie i mi podobnych nastolatków w mrocznych czasach po zniesieniu stanu wojennego, upadającego PRL i katastrofalnego kryzysu gospodarczego walącego się socjalizmu. [czytaj recenzję z 2002 r. >>] Dzisiaj chcę spojrzeć na płytę z innej perspektywy, skupiając się na sprawach muzycznych i kontekście popkulturowym, w którym album powstawał, patrząc na to z punktu widzenia brytyjskiej i zachodnioeuropejskiej popkultury. Gdy Depeche Mode przystępowali do nagrywania "Black Celebration" w listopadzie 1985 roku, zachodni rynek muzyczny właśnie odwracał się od mody na synth-pop. Wprawdzie same syntezatory stały się powszechne w całym przemyśle muzycznym, ale wykonawcy grający postkraftwerkowy synth-pop stawali się przeżytkiem i wypadali z głównego nurtu muzyki pop. Choć pojawiła się nowa gwiazda electro pop w postaci Pet Shop Boys a listy przebojów zawojowali również Norwegowie z A-ha, to ogólnie następował odwrót formacji synth-pop starego typu. Niektórzy porzucali swoje wcześniejsze brzmienie idąc w kierunku muzyki soul lub innego rodzaju popu, jak Tears For Fears, Spandau Ballet, Duran Duran, The Human League czy Nik Kershaw. Inne zespoły rozwiązały się - Visage, Ultravox czy Culture Club. Jeszcze inni szli w kierunku bardziej eksperymentalnym, np. Talk Talk. W tym zamieszaniu spokojnie swoją drogą podążała grupa z Basildon. Depeche Mode w początkach swojej działalności nie była traktowana poważnie przez krytyków. Początkowo nie należała też do najpopularniejszych grup nowego popu opartego o syntezatory. O wiele popularniejsi byli tacy wykonawcy jak: Duran Duran czy Spandau Ballet. Większe sukcesy od Depeche Mode odnosił również Vince Clarke z Yazoo. Zainteresowanie krytyków przyszło stopniowo wraz z płytami "Construction Time Again" (1983) i "Some Great Reward" (1984). Do 1985 roku grupa uzbierała też kilka sporych przebojów singlowych, co zdyskontowała kompilacją "Singles 81-85". Pozycja Depeche Mode w 1985 roku z jednej strony była coraz mocniejsza, ale z drugiej synth-pop wychodził z mody, co groziło tym, że formacja wypadnie z głównego nurtu muzyki pop. I właściwie tak się przez chwilę po wydaniu "Black Celebration" stało. Płyta, która była rodzajem koncept albumu nie została wystarczająco doceniona przez krytyków. Ponieważ nie zawierała też jednocznacznie chwytliwych utworów, żaden z tych znajdujących się na płycie nie stał się znaczącym przebojem. "Stripped" dotarł do 15. miejsca brytyskiej listy sprzedaży singli, "A Question of Time" do 17. a "A Question of Lust" do 28. Sama płyta sprzedała się wprawdzie nieźle w Wielkiej Brytanii, ale w Stanach Zjednoczonych grupa praktycznie nie była znana a największą popularnością cieszyła się w Niemczech. W tym stanie rzeczy przyszłość Depeche Mode w 1986 roku wydawała się niepewna. Wszystkie utwory na "Black Celebration" zostały napisane przez Martina L. Gore'a, ale na ostateczny kształt albumu niebagatelny wpływ mieli: Daniel Miller, właściciel Mute oraz Gareth Jones, którzy byli współproducentami płyty. To oni chcieli ukierunkować zespół tak, by napisany przez Gore'a materiał stał się koncepcyjną całością dźwiękową a nie tylko zwykłym zbiorem piosenek. I to się udało. Poszczególne utwory łączą się ze sobą dzięki zabiegom producenckim, przerwy między nagraniami są mało odczuwalne, a czasami ich wcale ich nie ma. Układ poszczególnych kompozycji wydaje się doskonały. Dzięki temu, utwory wyabstrahowane z płyty, które same w sobie nie są aż tak ciekawe, w kontekście całej płyty, tworzą organiczną całość. Album zaczyna podniosły, mroczny, ale i dynamicznie rozwijający się utwór tytułowy, który od razu nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia z muzyką w całości opartą o syntezatory, sekwencery i samplowanie dźwięków otoczenia. Na "Black Celebration" mechaniczna muzyka elektroniczna skąpana jest w klimacie melancholii. "Fly On The Windscreen (Final)" już we wstępie pokazuje, że zespół nie boi się korzystać z dźwięków używanych przez formacje industrialne. "A Question Of Lust" to piękna, podniosła, eteryczna ballada synth-popowa śpiewana przez Gore'a. Po niej następuje niemal klasycznie forterpianowy "Sometimes", ponownie wykonany przez Gore'a. Następny jest kolejny, iście atmosferyczny "It Doesn't Matter Two". Dla przełamania tej coraz bardziej melancholijnej atmosfery mamy przebojowy i dynamiczny, o rockowej charakterystyce "A Question Of Time" śpiewany przez Gahana. Następnie jest masywny, wręcz industrialny "Stripped". Po nim następuje lekki, nieco zmysłowy "Here Is the House" oraz hymnowy, rozżalony, melancholijny, ale śpiewany anielskim głosem Gore'a "World Full Of Nothing". "Dressed In Black" to znowu mroczne rozterki miłosne Gore'a śpiewane przez Gahana w tle niemal pogrzebowej muzyki. Winylową wersję płyty kończy prosty, synth-popowy "New Dress" z atakującymi rytmami automatu perkusyjnego i szarpanymi, nerwowymi dźwiękami syntetycznymi w tle. Wersja CD wydana w latach 80. wzbogacona została o trzy utwory pochodzące z drugich stron singli, z których na szczególną uwagę zasługuje piękny, choć krótki "Black Day" napisany przez Alana Wildera i Daniela Millera, zaśpiewany przez Gore'a. "Breathing in Fumes" to utwór ciężki, prawie industrialny. Z kolei "But Not Tonight" to dosyć banalny utwór "synth-popowy", który nieszczególnie wpisuje się w klimat płyty. "Black Celebration" jest płytą, która powstała wbrew modom i trendom. Nie dość, że Depeche Mode nagrali muzykę w pełni elektroniczną, to na dodatek ujęta została w prawdziwą symfonię dźwięków. Dzięki temu powstał album ponadczasowy, ukazujący w warstwie lirycznej rozterki emocjonalne, głównie miłosne, młodego człowieka. W warstwie instrumentalnej otrzymujemy zestaw niebanalnych dźwięków wygenerowanych elektronicznie i ułożonych w fascynującą i wciągającą całość. Płytę należy odbierać w całości, słuchać z uwagą, ale żeby odkryć jej piękno nie trzeba nadmiernie wysilać się. Piękno jest oczywiste i szybko odczuwalne. To znak talentu kompozytora oraz znakomitej pracy wykonawców i producentów, którzy stworzyli prawdziwe arcydzieło muzyki pop. [10/10] Andrzej Korasiewicz18.03.2024 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=glw10co1IRs{/youtube}
Recenzje
Eurythmics - Sweet Dreams (Are Made Of This)1983 RCA 1. Love Is A Stranger 3:432. I've Got An Angel 2:443. Wrap It Up 3:334. I Could Give You (A Mirror) 3:515. The Walk 4:406. Sweet Dreams (Are Made Of This) 3:367. Jennifer 5:058. This Is The House 5:009. Somebody Told Me 3:2910. This City Never Sleeps 6:40 Singiel "Sweet Dreams (Are Made Of This)", wydany jako czwarty i ostatni z płyty o tym samym tytule nagranej w 1982 roku, w styczniu 1983 roku okazał się punktem zwrotnym w karierze zespołu. Dzięki niemu wieloletnia już działalność Annie Lennox i Dave'a A. Stewarta w show-biznesie w końcu wystrzeliła w górę. Wcześniej nie było tak różowo. Lennox i Stewart działali w branży już od połowy lat 70. Najpierw założyli zespół The Catch, który następnie w 1977 roku przekształcił się w nowofalowy The Tourists. Ten ostatni wydał trzy płyty, z czego druga z nich pt. "Reality Effect" (1979) odniosła umiarkowany sukces w Wielkiej Brytanii. Album dotarł do top 30 listy sprzedażowaej a dwa single z niego pochodzące znalazły się w top 10 zestawienia brytyjskich singli. Jeden z nich pt. „I Only Want to Be with You” został nawet odnotowany w top 100 amerykańskiej listy singli. Jednak to nadal nie było "to", w dodatku trzeci album The Tourist pt. "Luminous Basemen" (1980) był krokiem w tył jeśli chodzi o popularność. Do tego doszły nieporozumienia w związku Lennox i Stewarta, którzy tworzyli parę również prywatnie. Nic dziwnego, że The Tourists w 1980 roku rozpadł się. A jednak to nie był koniec. Mimo rozkładu relacji prywatnych, Lennox i Stewart postanowili działać dalej razem na niwie muzycznej. W ten sposób narodził się Eurythmics. Pierwsza płyta pt. "In the Garden" (1981) kontynuowała stylistykę nowofalową The Tourist, ale mimo dobrych recenzji nie odniosła sukcesu komercyjnego. A ten był celem muzyków. W 1982 roku formacja przestawiła się całkowicie na granie elektroniczne. Do tworzenia nowej muzyki Eurythmics użyli m.in. syntezatora Roland SH-09 a także sekwencera, automatu perkusyjnego i innych elektronicznych urządzeń. Nagrania wpisały się w modny nurt noworomantycznego synth-popu. Mimo wszystko, kolejno wydawane single - "This Is the House" (kwiecień 1982), "The Walk" (czerwiec 1982), "Love Is a Stranger" (listopad 1982) - nie przynosiły oczekiwanej popularności. Ten ostatni dotarł zaledwie do 54. miejsca brytyjskiej listy singli. Wszystko zmienił utwór "Sweet Dreams (Are Made of This)" z charakterystycznym motywem syntezatorowym, który wraz z szokującym wtedy wideoklipem, wyniósł grupę na szczyt popularności. Wprawdzie w Wielkiej Brytanii osiągnął tylko drugie miejsce listy sprzedażowej, ale w USA i kilku innych krajach dotarł do pierwszego miejsca. Singiel sprawił, że również cały album odniósł sukces a ponownie wydany na singlu "Love Is a Stranger" powtórzył popularność "Sweet Dreams (Are Made of This)". Płyta "Sweet Dreams (Are Made Of This)" jest jedną z najbardziej jednorodnych stylistycznie spośród wszystkich albumów Eurythmics. Osadzona jest niemal w całości w synth-popie. Mimo dominującej elektroniki, nawet na niej słychać, że muzycy mają trudność w utrzymaniu przyjętej muzycznej konwencji - instrumenty dęte słychać w "This Is The House" czy "The Walk". Rytmika "This Is The House" odbiega od schematu synth-popowego i wyłamuje się z melancholijnego klimatu albumu. Poodobnie będzie na następnej płycie pt. "Touch" [zobacz recenzja z 2005 r. >>] , wydanej w listopadzie 1983 roku na fali sukcesu "Sweet Dreams (Are Made Of This)", gdzie znajdziemy np. "Right by Your Side". Te pojedyczne "wybryki" nie sprawiają, moim zdaniem, że muzyka zespołu zyskuje na oryginalności, ale raczej traci na spoistości. Płytę rozpoczyna delikatnie elektroniczny, przebojowy "Love Is A Stranger". "I've Got An Angel" interesująco rozwija syntetyczną stylistykę. Basowy puls syntezatora, w połączeniu z bardziej przestrzennymi klawiszami, brzmią stylowo i intrygująco. Nagranie urozmaica wpleciony w tę mechaniczną stylistykę flet oraz pewny siebie głos Lennox. Na początku "Wrap It Up" słychać dźwięki nieco eksperymentalne, wygenerowane przez syntezator, do których dołącza twarde basowe brzmienie syntetyczne, a następnie dynamiczny wokal Lennox. W "I Could Give You (A Mirror)" znowu wyraźnie słychać basowy puls syntezatora, który przyjemnie kontrastuje z łagodniejszym tym razem śpiewem Lennox. W "The Walk" ponownie dominuje wyraźne basowe brzmienie syntezatora, ale tym razem utrzymane w tonie nieco wyższym. Lennox śpiewa tutaj delikatniej, a melodia wyznaczona przez syntezator jest wciągająca, w końcówce urozmaicona partią saksofonu. Mimo wprowadzenia instrumentu dętego, nie zaburza to stylistyki "The Walk". Następny jest słynny utwór tytułowy. I od tego momentu płyta zaczyna gasnąć. O ile jeszcze kolejne nagranie pt. "Jennifer" jest bardzo przyjemną syntezatorową balladą w stylu "Who's That Girl?", o tyle kolejny "This Is The House" brzmi jak ciało obce. Mimo że numer zaczynają wygenerowane elektroczniczne dźwięki, to jednak na pierwszy plan wysuwa się wyraźnie słyszalna trąbka a utwór skręca w kierunku r'n'b. Przedostatni na płycie "Somebody Told Me" stylistycznie stara się naprawić sytuację, ale nie jest to utwór wybitny. Brzmi raczej jak próba, podczas której grupa ćwiczy i planuje skomponowanie czegoś, niż jak skończona kompozycja. Ostatni "This City Never Sleeps" jest ładnie rozwijającą się, nieco mroczną i melancholijną, choć zbyt długą balladą syntezatorową. Utwór nie potrafi jednak wynagrodzić zepsutego przez dwa poprzednie nagrania nastroju. Może gdyby wstawić ten numer między "Sweet Dreams (Are Made Of This)" a "Jennifer" i na tym ostatnim zakończyć płytę, wrażenie byłoby korzystniejsze. Mimo wszystko, jeśli spojrzymy obiektywnie na całość "Sweet Dreams (Are Made Of This)", to album należy ocenić pozytywnie. Gdyby wprowadzić delikatne korekty do niego, coś ("This Is The House") usunąć, trochę poprzestawiać utwory, uzyskalibyśmy płytę niemal wybitną. Zamiast tego mamy album bardzo dobry, choć niedoskonały. Mimo wszystko jest to jedna z lepszych pozycji w dyskografii Eurythimcs. No i zawiera "Sweet Dreams (Are Made Of This)", który rozpoczął wielką karierę zespołu, stając się jednocześnie jednym z emblematycznych nagrań dla całych lat 80. Dla fanów ejtisów płyta jest więc obowiązkowa. [8/10] Andrzej Korasiewicz17.03.2024 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=qeMFqkcPYcg{/youtube}
Visage - The Anvil1982 Polydor 1. The Damned Don't Cry 4:452. Anvil (Night Club School) 4:393. Move Up 4:244. Night Train 4:285. The Horseman 4:426. Look What They've Done 4:507. Again We Love 4:468. Wild Life 4:289. Whispers 5:40 Visage to sztandarowy projekt nurtu "new romantic". W istocie jest to jego emanacja i jednocześnie esencja. Formację utworzyło dwóch głównych animatorów ruchu Blitz Kids - Steve Strange (wokal) i Rusty Egan (perkusja, chórki). Oprócz nich projekt tworzyło dwóch muzyków Ultravox - Midge Ure (gitary, syntezator, chórki) i Billy Currie (syntezator, skrzypce elektryczne). Ten pierwszy rozpoczął współpracę z Visage jeszcze zanim dołączył do Ultravox, zastępując w nim Johna Foxxa. W skład Visage weszło również dwóch muzyków nowofalowego Magazine - Dave Formula (syntezator) i John McGeoch (gitara, chórki, saksofon). Z formacją współpracowali również inni muzycy z kręgu nowej fali i post-punku, jak np. Barry Adamson, członek m.in. Magazine, Buzzcocks a później również Nick Cave and the Bad Seeds oraz Chris Payne, członek zespołu Gary Numana. Na debiutanckiej płycie "Visage" (1980), grupa razem z Ultravox zdefiniowała stylistykę syntezatorowego popu, którą wpisano w rozwijającą się kulturę klubową Blitz Kids - czyli właśnie "new romantic". Album zawierał prostą, mechaniczną muzykę syntezatorową wywodzącą się wprost z poszukiwań Kraftwerk, ale wzbogaconą o doświadczenia wyniesione z klubowych zabaw i nowofalowych poszukiwań. Koroną stylu okazał się utwór "Fade to Grey", który, podobnie jak "Vienna" Ultravox, łączył mechaniczny chłód syntezatorów z rodzajem romantyzmu i melancholii. Druga płyta "The Anvil" rozwija to brzmienie. "The Anvil" jest albumem dojrzalszym, na którym składnik melancholijno-romantyczny odgrywa większą rolę. "Visage" przedstawiało brzmienie prostsze, bardziej oszczędne, ale też bardziej chwytliwe. Drugi album rozpoczyna singlowy "The Damned Don't Cry", w którym na plan pierwszy wysuwa się basowy puls syntezatora, dominujący nawet nad perkusją, która jedynie wzmacnia rytmikę wyznaczoną przez puls syntezatora. Utwór ma chwytliwy refren, w tle słychać żeńskie chórki, ale tempo nagrania nie jest szybkie. Bardziej dynamiczny jest "Anvil (Night Club School)", w którym basowy puls syntezatora brzmi bardziej zadziornie i drapieżnie, szarpiąc melodią i znowu narzucając rytm perkusji, a nie odwrotnie. "Move Up" przez chwilę wydaje się zapowiadać romantycznie, dzięki fortepianowemu wstępowi, ale już po kilkunastu sekundach słyszymy gwałtowny gitarowy riff, który rywalizuje z basowym pulsem syntezatora o dominację. Syntezator szybko przejmuje kontrolę nad linią melodyczną, ale gitara nie daje za wygraną. Riff gitarowy powraca co jakiś czas. Te trzy utwory zapowiadają prawdziwy syntezaotorowy armagedon. Do dzisiaj wstęp do płyty robi, moim zdaniem, niesamowite wrażenie. Drugi singlowy utwór "Night Train" przynosi jednak zmianę. Tempo utworu jest nawet szybksze niż poprzednich nagrań, a jednak brakuje tutaj tego basowego pulsu syntezatora. Słychać za to partię saksofonu, która w pewnym momencie wydaje się być dominująca. Partie syntezatorowe brzmią inaczej, jakby wyciągnięte z jakieś gry na automatach, dosyć banalnie i moim zdaniem nieciekawie. Utwór gubi głębię, którą Visage rozpoczęło płytę. "The Horseman" wprawdzie nie powraca do tłustych partii syntezatorowych z początku albumu, ale utwór w sposób udany odbudowuje nastrój melancholijnego grania syntezatorowego. Słyszymy tutaj gitarowe pociągnięcia Midge Ure'a, wibrujące partie syntezatorowe i romatyczny wokal Steve'a Strange'a. W sumie mamy do czynienia z ładnym utworem noworomantycznym. Podobny klimat rozwija "Look What Theyr've Done". Tutaj jednak Steve Strange śpiewa z większą emfazą. Na "Again We Love" wraca basowy puls syntezatora, ale nie jest dominujący, rywalizując z partiami klawiszowymi, które są romantyczne i melancholijne. Utwór kończy łagodna partia fortepianowa. W następnym "Wild Life" na pierwszy plan wysuwa się rytm wyznaczany przez instrumenty perkusyjne, który często jest połamany i o niejednorodnej motoryce. Tekst utworu jest bardzo oszczędny i sprowadza się do powtarzania w refrenie tytułu "Wild Life" oraz zaśpiewów w rodzaju: "o yeah, yeah". Płytę kończy trzeci singiel pt. "Whispers". Utwór, wydany na singlu tylko w Japonii, nie odniósł żadnego sukcesu na listach przebojów, bo rzeczywiście jest mało singlowy. Nagranie przez ponad dwie minuty rozwija się w sposób niemal ambientowy, dzięki delikatnym partiom syntezatora. Dopiero po trzech minutach wchodzi łagodny rytm perkusyjny i dodatkowe, bardziej wyraziste a jednocześnie przestrzenne partie syntezatorowe. Utwór jest jednak instrumenalny i o ile doskonale sprawdza się jako zakończenie płyty "The Anvil", to przebojem nie miał szansy zostać. "The Anvil" jest płytą dojrzalszą niż debiut. Visage rozwija tutaj swoje noworomantyczne pomysły na syntezatorowy pop. Efekt jest znakomity, choć zdarzają się mielizny ("Night Train"). Utwory z płyty nie są tak przebojowe i chwytliwe jak na debiucie, ale mimo wszystko album po latach brzmi lepiej niż "Visage". Na "Visage" głównym klejnotem pozostaje "Fade to Grey", inne nagrania straciły trochę swojego uroku. "The Anvil" jest równiejszy, ciekawszy i bardziej intrygujący niż debiut. Płytę trzeba znać a ci, którzy znają, będą do niej wracać. [9/10] Andrzej Korasiewicz16.03.2024 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=nVsrcmW3Yc8{/youtube}
Duran Duran - Seven and the Ragged Tiger1983 EMI 1. The Reflex 5:282. New Moon On Monday 4:183. (I'm Looking For) Cracks In The Pavement 3:394. I Take The Dice 3:155. Of Crime And Passion 3:506. Union Of The Snake 4:207. Shadows On Your Side 4:038. Tiger Tiger 3:209. The Seventh Stranger 5:23 "Seven and the Ragged Tiger" to trzeci album w dyskografii Duran Duran. W latach 80. grupa postrzegana była przez krytyków muzycznych jako banalny dostarczyciel hitów, którego twórczości nie traktuje się poważnie. Fani rocka zresztą do dzisiaj w ten sposób traktują grupę. W 1983 roku zespół był na szczycie popularności. Kolejno wydawane single docierały do czołowych pozycji list przebojów. Albumy były rozchwytywane przez rozemocjonowanych fanów, a koncerty gromadziły tysiące nastolatków, którzy traktowali zespół jak bożyszcze. Duran Duran miał wtedy, jeśli chodzi o popularność, status bliski The Beatles. Za chwilę ten sukces powtórzą inni - m.in. Wham! Grupa z Birmingham zaczynała jednak skromnie, jako nieco prowincjonalny zespół, który próbował nawiązywać do mody Blitz Kids. Debiutancki album pt. "Duran Duran" (1981) stylistycznie miał wiele wspólnego z brzmieniem lansowanym przez Steve'a Strange'a i Rusty Egana - czyli new romantic. Następna płyta pt. "Rio" zyskała wielką popularność, ale wyznaczała już raczej trendy "nowego popu", niezbyt przejmując się zasadami określonymi przez guru syntezatorowego romantyzmu. Płyta zyskała też w miarę przychylne recenzje a dzisiaj, dosyć powszechnie i w sposób zasłużony, uchodzi za największe artystyczne osiągnięcie Duran Duran. W tym stanie rzeczy grupa przystąpiła w 1983 roku do nagrywania kolejnego albumu. "Seven and the Ragged Tiger" ukazał się w listopadzie 1983 roku i choć zebrał negatywne reakcje krytyków muzycznych, to okazał się jednym z największych sukcesów komercyjnych grupy. Album świetnie się sprzedawał, stając się pierwszym i jedynym albumem zespołu numer jeden w Wielkiej Brytanii. Uplasował się także na ósmym miejscu w USA, zdobywając podwójną platynę. Czy to uznanie fanów było zasłużone? Płyta zaczyna się od razu trzęsieniem ziemi, czyli jednym z największych hitów zespołu pt. "The Reflex". Singiel osiągnął pierwsze miejsce m.in. w Wielkiej Brytanii, USA, Belgii czy Nowej Zelandii. W innych krajach był w ścisłej czołówce. W Polsce utwór dotarł do 7. miejsca Listy Przebojów Trójki, ale w top 20 spędził ledwie trzy tygodnie. Nieco lepiej poradził sobie inny singiel z tej płyty - "Union of the Snake", który promował album. W Polsce dotarł również do 7. miejsca LP3, ale w top 20 był dziesięć tygodni. W Wielkiej Brytanii osiągnął 3. miejsce a najbardziej popularny okazał się w Finlandii, gdzie dotarł na sam szczyt tamtejszej listy sprzedażowej. Kolejny singiel "New Moon on Monday" okazał się najmniej popularny. W Polsce, podobnie jak kilku innych krajach, w ogóle nie został odnotowany na liście przebojów. W Wielkiej Brytanii dotarł do 9. miejsce a najlepiej poradził sobie ponownie w Finlandii, gdzie osiągnął 6. miejsce listy przebojów. Wspomniane hity singlowe rzeczywiście zasługują na największą uwagę na płycie. Co można powiedzieć o reszcie muzyki, która się na niej znalazła? Z pewnością słychać, że współpraca w zespole nie układała się wtedy już najlepiej. "Seven and the Ragged Tiger" jako całość jest płytą nierówną. Poza hitami zawiera tak bezbarwne i nieciekawe kompozycje jak: "(I'm Looking For) Cracks In The Pavement", która razi schematyzmem czy brzmiący infantylnie i kiczowato "I Take The Dice". To nie jest pop na wysokim poziomie. Bardzo topornie brzmi również utwór "Of Crime And Passion", który rozpoczyna riff gitarowy, a za chwilę na pierwszy plan wysunięte są pompatyczne klawisze jak w "Jump" Van Halen. To się "nie skleja". Kompozycja jest bardzo chaotyczna a przy tym bezbarwna. Niestety, ale wspomniane trzy utwory są zaraz w pierwszej części albumu. Po udanym początku, w którym są single "The Reflex" i "New Moon On Monday", następuje wspomniany zakalec, który zachęca raczej do wyłączenia płyty niż jej dalszego słuchania. Potem jednak mamy szósty utwór na płycie, singlowy "Union Of The Snake". Sytuacja ulega diametralnej zmianie. Słyszymy kompozycję klimatyczną, bez nachalnych, bezładnie umieszczanych klawiszy, jak w poprzednich utworach, zwartą, o przemyślanej produkcji i odpowiednio dobranych ozdobnikach zarówno produkcyjnych, jak i instrumentalnych, z partią saksofonu na czele. Jest też chwytliwy refren, czyli mamy murowany hit. Kolejne utwory z winylowej strony B też są lepsze. "Shadows On Your Side" brzmi jak typowy hit Duran Duran z lat 80. "Tiger Tiger" to instrumentalny utwór, który ma w sobie coś z klimatu noworomantycznego, ale również można go podciągnąć pod rodzaj "sophisti-pop". Nie jest to wybitna kompozycja, bo brzmi bardziej jak wypełniacz, ale mimo swojego charakteru pozwala utrzymać uwagę słuchacza. Kończący album "The Seventh Stranger" również nie należy do wybitnych, mimo wszystko dobrze się go słucha i ponownie brzmi jak typowa chwytliwa, "ejtisowa" kompozycja Duran Duran. Simon Le Bon modeluje tutaj głos w charakterystyczny dla siebie sposób, słychać też niezależną melodię, którą gitara Andy Taylora ozdabia wiodącą linię melodyczną utworu. "Seven and the Ragged Tiger" okazał się ostatnim albumem studyjnym Duran Duran w oryginalnym, pięcioosobowym składzie aż do wydania "Astronaut" (2004). Słychać, że panowie przestali się dobrze dogadywać i w zespole przestało się dobrze dziać. Płyta jest nierówna, ale ma chwile, na które warto zwrócić uwagę. Mimo tego, że album nie jest szczególnie udany jako całość i zawiera kilka przeciętnych kompozycji pop, to i tak miło się do niego wraca po latach. Tego charakterystycznego, niepodrabialnego brzmienia "ejtisowego" nie wygeneruje żaden współczesny wykonawca, który próbuje nawiązać do tamtych czasów. Płyta przyniesie więc trochę przyjemności fanom brzmień "ejtisowych". [7/10] Andrzej Korasiewicz14.03.2024 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=J5ebkj9x5Ko{/youtube}
Anja Huwe - Codes2024 Sacred Bones Records 1. Skuggornas 04:212. Rabenschwarz 03:183. Pariah 03:494. Exit 04:165. O Wald 03:426. Zwischenwelt 04:267. Sleep With One Eye Open 03:438. Living In The Forest 03:139. Hideaway 03:48 Anja Huwe, czyli główna wokalistka Xmal Deutschland, postpunkowo-gotyckiej formacji, istniejącej w latach 1980-1990, zelekryzowała na początku tego roku zapowiedzią wydania, po latach rozbratu z muzyką, swojej pierwszej płyty solowej. No i nadszedł dzień ósmego marca, w którym "Codes" ujrzało światło dziennne. Co znajdujemy na albumie? Mamy dziewięć premierowych utworów, które łącznie trwają prawie 35 minut. Mało? Moim zdaniem w sam raz. Płyta zaczyna się od bardziej stonowanego, choć melancholijnego, wprowadzenia w postaci utworu "Skuggornas". Ten wolno płynący, balladowy, z zaznaczoną partią fortepianową utwór, spokojnie wciąga nas w klimat nowej muzyki Huwe. W tym miejscu właściwsze są skojarzenia z PJ Harven niż z Xmal Deutschland. Po nim następują jednak dwa utwory znane z wcześniejszych singlowych zapowiedzi albumu -"Rabenschwarz" i "Pariah". "Rabenschwarz" to mroczny, dynamiczny, gitarowy, choć nie pozbawiony partii elektronicznych numer utrzymany w klimacie Xmal Deutschland. Słyszymy tutaj klasycznie prowadzony wokal Anji Huwe, który jednoznacznie kojarzy się z dawną twórczóścią Xmal Deutschland. Całość chwilami brzmi wręcz industrialnie. "Pariah" jest bardziej przestrzenny, trochę zmysłowy z większą dozą łagodniejszej elektroniki, ale wokal Huwe również nabiera drapieżnego charakteru znanego z Xmal Deutschland. W tle słychać gitarowe zgrzyty, które jednak bardziej robią za ozdobniki, niż mają za zadanie atakować dźwiękiem. "Exit" wyłania się powoli z mroku, ale instrumentalnie początkowo brzmi jakby to był numer Massive Attack. Jest elektronicznie i nieco trip-hopowo. W tle pobrzmiewają jakieś groźniejsze dźwięki. Charakterystyczny śpiew Huwe znowu, mimo odmiennej od formacji postpunkowych instrumentacji, kieruje nas w stronę Xmal. Ale mamy tu do czynienia ze swoistym trip-hopowym Xmal Deutschland. "O Wald" zaczyna się instrumentalnie niemal jak utwór synth-popowy, skojarzenie z OMD nie będzie tu od rzeczy. Śpiew Huwe też jest nieco łagodniejszy, mniej drapieżny. Numer jest wyraźnie jaśniejszy, pogodniejszy, niemal miły. "Zwischenwelt" rozpoczyna wysunięta do przodu partia basu, ale atmosfera nadal nie jest agresywna. Jest może nieco bardziej melancholijnie niż na "O Wald", ale "Zwischenwelt" jest wolny, atmosferyczny, niemal zwiewny. Głos Huwe również nie atakuje, ale jest śpiewny. "Sleep With One Eye Open" znowu zaczyna triphopowa elektronika, dalej utwór zyskuje nawet technoidalnie brzmiące bębny. Nie słychać tu mocnych, gitarowych riffów, najwyżej jakieś słabo zauważalne zagrywki rytmiczne w tle. Anja Huwe moduluje swój głos od spokojnego, po bardziej ekspresyjny, ale nie wpadający w znaną z Xmal drapieżność. "Living In The Forest" brzmi już bardziej klasycznie post-punkowo. Słychać tutaj znany z Xmal beznamiętny, nihilistyczny głos Huwe, w tle są też wyraźne gitarowe riffy, ale też charakterystyczne, nieco kiczowate klawisze rodem z lat 80. Płytę kończy spokojny, fortepianowy "Hideaway", z lekkim, zwiewnym, choć mocnym wokalem Huwe. Bardzo ładne zakończenie ciekawej i urozmaiconej płyty. Dobrze, że "Codes" nie jest długim albumem. Dobrze, że album nie jest monotonny a Huwe sięga do różnych środków wyrazu, zarówno pod względem wokalnym, jak i instrumentalnym. Dzięki temu płyty słucha się z rosnącym zainteresowaniem a każde kolejne odtworzenie pozwala odkrywać jej nowe aspekty muzyczne. Huwe, mimo ponad trzydziestoletniej nieobecnośći w branży muzycznej, udało się nagrać płytę, która powinna wzbudzić zainteresowanie starych fanów Xmal Deutschland, ale jednocześnie nie jest klaustrofobicznie zamknięta w dawnym post-punkowym schemacie. Bardzo dobry album, jeden z ciekawszych, który miałem okazję w tym roku usłyszeć. [9/10] Andrzej Korasiewicz09.03.2024 r. Codes by Anja Huwe
Nadine Shah - Filthy Underneath2024 EMI North 1. Even Light 4:082. Topless Mother 3:183. Food For Fuel 5:074. You Drive, I Shoot 2:545. Keeping Score 4:286. Sad Lads Anonymous 5:087. Greatest Dancer 5:268. See My Girl 4:409. Twenty Things 5:2610. Hyperrealism 4:0311. French Exit 5:01 Nadine Shah, brytyjska artystka, której ojcem jest Pakistańczyk, wydała piątą już w swojej karierze płytę pt. "Filthy Underneath". Album jest artystycznym rozliczeniem z osobistymi traumami artystki - śmiercią matki, rozpadem małżeństwa, próbą samobójczą oraz uzależnieniem, w które Nadine popadła. Producentem albumu jest jej stały współpracownik Ben Hillier, którego znamy przede wszystkim ze współpracy z Depeche Mode - produkował "Playing the Angel"(2005), "Sounds of the Universe" (2009), "Delta Machine" (2013) - i Blur ("Think Tank", 2003) Najnowsza propozycja Nadine Shah na pewno jest płytą dojrzałą. Muzyka, która znajduje się na niej brzmi w większości majestatycznie, nie popadając jednak w patos i tandetę. Twórczość Shah jest trudno definiowalną mieszanką elektroniki, indie popu, funku, post-punku, soulu. Chwilami nad płytą unosi się klimat orientalny, co może być jakąś reminiscencją jej muzułmańskich korzeni. Wyraźnie wyczuwalna jest tutaj ręka producenta. Niektóre motywy syntetyczne wręcz brzmią jakby pochodziły z okresu, gdy Hillier produkował płyty Depeche Mode ("See My Girl"). Innym razem, przez chwilę melodeklamowany głos Nadine, przypomina mi trochę Laurie Anderson ("Sad Lads Anonymous"). To oczywiście jest bardzo złudne, bo Nadine jest wokalistą o dużych możliwościach wokalnych, czego nie da się powiedzieć o Anderson. Ale skojarzenie bardziej bierze się z podobnego nastroju. Nadine ma mocny, zdecydowany głos, którym w sposób przekonujący potrafi operować, raz podążając za linią melodyczną, innym razem nadając jej kierunek. Choć muzycznie na płycie dominuje tonacja budująca głównie nastrój melancholii, to jednak album jest urozmaicony bardziej optymistycznymi dźwiękami (np. "Hyperrealism"). Całej płyty słucha się wyśmienicie. Muzyka jest zróżnicowana, urozmaicona, ale nie chaotyczna. Mieszanka różnych dźwięków, którą znajdujemy na płycie nie sprawia wrażenia przypadkowych. "Filthy Underneath" jest propozycją zwartą, która skupia na sobie uwagę. Nie mamy tu do czynienia z twórczością robioną na siłę "byle wydać kolejną płytę", ale aktem twórczym, za pomocą którego wokalistka przekazuje prawdziwe emocje. Nad wszystkim czuwa producent, który jest też współautorem kilku utworów. Wręcz namacalnie czuć, że Ben Hillier wszystkie nagrane na album dźwięki połączył w przemyślaną całość, dodając wiele od siebie. Efekt jest bardzo wyszukany i robiący wrażenie. "Filthy Underneath" to, jak na razie, jedna z ciekawszych płyt tegorocznych, które usłyszałem. Warto poświęcić jej trochę uwagi. [8.5/10] Andrzej Korasiewicz02.03.2024 r.
Kim Gordon - The Collective2024 Matador Records 1. BYE BYE 2. The Candy House3. I Don’t Miss My Mind4. I’m A Man5. Trophies6. It’s Dark Inside7. Psychedelic Orgasm8. Tree House9. Shelf Warmer10. The Believers11. Dream Dollar Gdzieś ongiś czytałem, że debiutancką płytę „No Home Record” ktoś określił jako kolejny rozdział historii Sonic Youth, a nie solowy album Kim Gordon. O ile można było doszukiwać się źródeł muzyki z poprzedniego albumu w muzyce Sonic Youth - ja zresztą tego poglądu nie podzielam co wyraziłem tutaj [zobacz recenzja >>] - o tyle tu można rozstać się z takimi przekonaniami. Muzyka na płycie „The Collective” ma się nijak do tego, co tworzyli Sonic Youth i bardzo dobrze, że tak jest. Nie jestem sentymentalny i wolę słuchać nowej twórczości, nawet jeśli nie jest zbyt udana, niż próbować odgrzewanych kotletów. Tyle wstępu, a jaka jest muzyka na „The Collective”? Otóż jest to album wypełniony ciężką elektroniką, ponurą, twardą i bezlitosną. Tu już nie ma nawet tego nieco zwichrowanego liryzmu, jaki odnajdziem na „No Home Record”. Na „The Collective” jest brud i ciężar, wypełniony często jednostajną mechaniczną perkusją. Można ten rodzaj muzyki określać jako rodzaj awangardowego hip-hopu, ale trzeba ostrzec, że nowa płyta Kim Gordon brzmi o wiele ciężej i bardziej bezkompromisowo w porównaniu do poprzedniej. Jedno jest pewne. Słuchając tego albumu nie odpoczniecie ani na moment, nawet przy kawałku „Shelf Warmer”, który jest ciut lżejszy, ale nie na tyle, by nie odczuć jego wagi. Trudno opisać tę płytę nie odwołując się do jej ciężaru, systemu wag. Takie skojarzenie narzuca się już przy pierwszym podejściu do płyty i pogłębia się wraz z każdym kolejnym odsłuchem. Teraz możnaby zapytać się, czy podobała mi się ta płyta? Odpowiedź nie jest wcale prosta i jednoznaczna. Z jednej strony podziwiam niekomercyjny i odważny wybór ścieżki muzycznej dokonanej przez Kim Gordon. Z drugiej strony mam wątpliwości, czy nie można byłoby choć delikatnie zróżnicować środków wyrazu i uczynić tę tkankę muzyczną mniej jednostajną. Ale taki był zamysł artystki i ja to szanuję. Na pewno jest to jedna z ważniejszych płyt muzyki alternatywnej w tym roku i nie można tej pozycji zlekceważyć. Robert Żurawski01.03.2024 r.
Brittany Howard - What Now2024 Islands Records 1. Earth Sign2. I Don't3. What Now4. Red Flags5. To Be Still6. Interlude7. Another Day8. Prove It To You9. Samson10. Patience11. Power To Undo12. Every Color In Blue Z muzyką jest tak, że albo coś się komuś podoba, albo nie podoba. Można opisywać w sposób uczony, że dany utwór ma takie, albo inne metrum, że ma ciekawą strukturę harmoniczną, z którą wspaniale koresponduje linia melodyczna, ale i tak wszystko się sprowadza do tego, że coś się komuś podoba a komuś innemu to samo się nie podoba i odwrotnie. Zacznę więc od tego, że płyta Brittany Howard podoba mi się. Zwyczajnie od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że ta muzyka mi pasuje i że to jest to. Istnieją dziesiątki, albo nawet setki płyt o podobnym brzmieniu, które mnie całkowicie odrzucają. W przypadku Brittany Howard, mimo że wykonuje muzykę, która nie jest w centrum mojego zainteresowania, już po pierwszym przesłuchaniu "What Now" wystąpił u mnie "akcept". Zresztą, co ciekawe, już dziesięć lat temu, gdy muzyka z pogranicza soul, funk, jazz, r'n'b cieszyła się moją jeszcze mniejszą uwagą, od razu spodobała mi się twórczość Alabama Shakes, z którego wywodzi się Brittany. Nawet umieściłem drugą płytę Alabamy w swoim top 30 podsumowania 2015 roku [zobacz zestawienie >>] Na debiut z 2012 roku, zapewne trafiłem z opóźnieniem i dlatego nie ma go w podsumowaniu roku 2012. Solowa twórczość Brittany Howard nie jest jednak tym samym co tworzyła w ramach Alabama Shakes. Jej macierzysty zespół gra muzykę rockową, rodzaj korzennego r'n'b, niemal blues rocka. Na "What Now" znajdujemy natomiast dźwięki spokojniejsze, mniej rockowe, bliskie tradycji soulowej, ale za to bardziej zróżnicowane. Jest tutaj utwór "Power To Undo", w którym słychać więcej gitary, dzięki czemu można go zestawić z twórczością Alabama Shakes. Mamy utwór "Samson", w którym pobrzmiewa jazzująca trąbka. Jest w końcu numer "Prove It To You", który zaczyna się jak rasowe electro/techno. Wyraźne elektroniczne pulsowanie słychać też w "Red Flags". Nad wszystkim góruje jednak rhythm and bluesowy wokal Brittany i ogólne brzmienie z pograniczna muzyki soul i funk. Uzupełnione to wszystko jest na przemian rockową gitarą, jazzującą trąbką i elektroniką. Na szczęście nie ma tu wyraźnych a na pewno nadmiernych odwołań do hip-hopu, co mnie najbardziej odrzuca od współczesnego alternatywnego r'n'b. Zdecydowanie wolę nawiązania do tego korzennego, rockowo-bluesowego r'n'b. Być może właśnie dzięki korzeniom Britanny w Alabama Shakes, płyta "What Now" tkwi właśnie w takim korzennym r'n'b i nie jest zaśmiecona tak powszechnymi współcześnie rapowankami. Choć i fani hip-hopu, gdy się postarają, znajdą bardziej melodeklamacyjny sposób śpiewania Brittany oraz beaty z pogranicza hip-hopu ("Another Day"). Dla każdego coś miłego. Mieszanka stylistyczna soul/funk/electro/r'n'b, którą znajdziemy na "What Now" jest gustowna a nawet kunsztowna. Proporcje dobrane są odpowiednio i nie są zachwiane. Tej płyty zwyczajnie dobrze się słucha i nie nudzi, jak np. najnowszy album MGMT. Polecam wszystkim, którzy są otwarci na inne brzmienia, niż te, o których na stronie Alternativepop.pl jest zazwyczaj. Wszystkich, którzy takiej muzyki słuchają na co dzień, zachęcać nie trzeba. "What Now" to jedna z najlepszych, jak na razie, płyt roku w kategoriach ogólnomuzycznych. [8.5/10] Andrzej Korasiewicz25.02.2024 r.
Arbeiter Klasse - Arbeiter Klasse2023 Requiem Records 1. Gry i zabawy towarzyskie2. Polacy3. Bum bum4. Don’t You Like Flowers5. Już tylko kosmos6. Wolf Child7. Blood Lust8. By my Madonna9. Hunting you10. Love is Love11. Mixed dreams12. She was a demon god13. Ten nowy14. We are working class Słuchając płyty Arbeiter Klasse, wydanej przez Requiem Records w serii archiwalnej, miałem niemal przez cały czas poczucie dojmującej melancholii. Takiej muzyki się już nie robi. Brzmienie zespołu, to połączenie klimatu charakterystycznego dla polskiej muzyki nowofalowej końca lat 80. - trochę nieporadne, trochę już wtedy niemodne, ale jednak z jakimś nieuchwytnym urokiem. Nawiązania do Joy Division mieszają się tutaj z kiczem, który był raczej wynikiem ograniczonego instrumentarium będącego w posiadaniu zespołu. Arbeiter Klasse to Lubelska formacja powstała około 1986 roku. Stały skład stanowili: Darek Maruszak – wokal i Paweł Łukowski – gitara. Nazwa była pokłosiem zainteresowań muzyką industrialną, choć w ich muzyce pobrzmiewały bardziej echa wspomnianego Joy Division czy The Stranglers. Panowie nagrywali stosując automat perkusyjny Unitra Rytm 16, który miał dostępne tylko 16 brzmień. To z pewnością wpłynęło na takie a nie inne brzmienie zespołu. Przez osiem lat działalności grupa wystąpiła min. na Festiwalu Poza Kontrolą w klubie Riviera Remont czy Festiwalu Odjazdy w Katowicach. Bardziej powszechnie zespół zaistniał dzięki utworowi "Gry i zabawy towarzyskie", który trafił na Listę Przebojów Trójki. Zadebiutował na niej w grudniu 1989 roku na 50. miejscu i przez kolejne cztery tygodnie wspiął się do miejsca 38. a następnie wypadł z listy. Nagranie na pewno jest przez wielu pamiętane. Od niego również zaczyna się płyta wydana przez Requiem. Album gromadzi zapewne cały dostępny dorobek grupy. Arbeiter Klasse udało się zarejestrować w latach 1989-1994 kilka nagrań w Radiu Lublin a także w Izabelin Studio. To one właśnie znajdują się na płycie Requiem. W 1994 roku zespół się rozpadł. Wokalista Darek Maruszak został następnie menadżerem Acid Drinkers, którym był do 2004 roku. W 2015 roku zmarł. Paweł Łukowski, dzięki któremu udało się wydać ten archiwalny materiał, porzucił muzykę i od ponad trzydziestu lat pracuje w TVP Lublin jako montażysta, operator i grafik komputerowy. Te fakty pogłębiają poczucie melancholii. Był zespół i nie ma zespołu. I już nie będzie, bo nie ma człowieka... A inny zajmuje się czymś całkiem innym. Ot, ludzka kolej rzeczy... Piszę więcej o historii grupy niż muzyce, bo płytę trzeba traktować bardziej w kategoriach sentymentalnych. Jest tu kilka fajnych momentów, ale chwilami ciężko słucha się tego materiału. Niektóre późniejsze utwory brzmią bardziej nowocześnie i obiecująco ("She was a demon god"), kończący płytę "We are working class" wręcz bardzo dobrze. Miło jest też powspominać "Gry i zabawy towarzyskie", ale i usłyszeć inne utwory z tego okresu, np. "Polacy". Może gdyby grupa dłużej istniała i miała więcej możliwości popracowania nad swoim repertuarem, byłoby z tego coś więcj. A tak, płyta "Arbeiter Klasse" jest tylko lub aż ciekawym dokumentem epoki. Dzięki determinacji szefa Requiem, by ratować od zapomnienia polską, niszową muzykę z lat 80. i 90. mamy kolejny muzyczny artefakt. Dobrze, że Arbeiter Klasse ukazało się w formie płyty, ale uczciwie trzeba napisać, że nie odnajdziemy tutaj żadnych zagubionych perełek muzycznych. Możemy za to dzięki tej muzyce odbyć podróż sentymentalną do Polski przełomu lat 80. i 90. Andrzej Korasiewicz24.02.2024 r. {soundcloud}https://soundcloud.com/requiem-records-1/arbeiter-klasse-we-are-working-class{/soundcloud}
Public Image Ltd. - Public Image (First Issue)1978 Virgin 1. Theme 9:052. Religion I 1:403. Religion II 5:404. Annalisa 6:005. Public Image 2:586. Low Life 3:357. Attack 2:558. Fodderstompf 7:40 Co miał zrobić młody chłopak, który dzięki wygłupom, skandalom i dobremu PR został gwiazdą nowej muzyki, a raczej nie miał ochoty na robienie z siebie małpy i nie chciał uczestniczyć w cyrku autorstwa Malcolma McLarena? Jedynym wyjściem było pójście na swoje, rezygnacja z udziału w Sex Pistols i założenie czegoś nowego. Tak też się stało. Powstał zespół o genialnej nazwie Public Image Limited w składzie: Keith Levene - były gitarzysta The Clash, basista Jah Wobble i perkusista Jim Walker. Po kilku miesiącach prac na płytą, wydał swój debiut pt. "Public Image" w grudniu 1978 r. Muzyka na albumie ma wyraźne korzenie punk-rockowe, ale jest w niej coś więcej. Nie odważyłbym się nazwać tego, co prezentuje zespół muzyką awangardową, ale jest bardzo blisko, by takiej nazwy użyć. Część materiału na płytę powstała, gdy John Lydon był jeszcze Johnny Rottenem. Takim utworem jest „Religion”, z tekstem atakującym chrześcijańską hipokryzję. Ponoć utwór ten przestraszył nawet Malcoma McLarena, który stwierdził, że może zaszkodzić image’owi Sex Pistols i nie zgodził się na jej włączenie do repertuaru grupy. W porównaniu do „Never Mind the Bollocks, Here's the Sex Pistols”, na którym znajdowały się proste, motoryczne kawałki, trwające dwie, trzy minuty, tu już na wejściu mamy dziewięciominutowy „Theme”. Jest to utwór zasadniczo instrumentalny, bo krzyki Lydona trudno uznać za śpiew. Może dziwnie to zabrzmi, ale muzyka w wykonaniu Public Image Limited nabrała głębi w porównaniu do twórczości Sex Pistols, co nie znaczy, że została złagodzona. Nadal mamy do czynienia z agresją i furią, ale wykonywaną sprawnie i w sposób kontrolowany, co tylko wychodzi na korzyść. Jedyne co się nie zmieniło, to sposób śpiewania wokalisty, ale zadziwiająco dobrze współbrzmi on z prezentowana muzyką. Może być pewnego rodzaju zaskoczeniem, iż w miniaturze „Religion I” wokalista recytuje tekst bez żadnego akompaniamentu. Znaczną część płyty wypełniają całkiem melodyjne kawałki, w których daje się odczuć wyraźny duch punk rocka. Takimi utworami są: „Annalisa”, „Public Image” czy „Low Life”. Pozornie to jest odpychająca muzyka, zwłaszcza gdy połączy się ją z charakterystycznym, niechlujnym wokalem Lydona, ale gdy się bardziej w to wniknie i posłucha bez uprzedzeń, możemy przekonać się, że utwory są lepsze i bardziej przekonywające niż z osławionej „Never Mind the Bollocks, Here's the Sex Pistols”. Prawdziwa niespodzianka dla słuchaczy, kryje się na końcu albumu. To jest prawdziwy, fenomenalny odjazd w postaci „Fodderstompf”, z transowo-dubową grą sekcji rytmicznej oraz wokalnymi wygłupami Lydona i falsetem Wobble'a. Genialnie się tego słucha. John Lydon wspominając to nagranie, powiedział tak: „Powinieneś widzieć twarz Bransona [dla przypomnienia Richard Branson, wówczas właściciel Virgin Records, wydawca tej płyty – przyp. red], kiedy to usłyszał, był wściekły!”. Ten utwór to funk nowych czasów, perełka, która pewnie została nagrana przypadkowo, ale robi wrażenie do dziś. Debiut Public Image, niedoceniony wtedy i chyba niezbyt ceniony dzisiaj, jest świadectwem kreatywności i ciekawym odejściem od schematów punkrockowych przy jednoczesnym czerpaniu pełnymi garściami z tych schematów. Bardzo dobra płyta. Nie można o niej zapomnieć. Robert Żurawski22.02.2024 r.
Kim Gordon - No Home Record 2019 Matador 1. Sketch Artist 2:522. Air BnB 4:113. Paprika Pony 4:094. Murdered Out 3:345. Don't Play It 4:486. Cookie Butter 6:267. Hungry Baby 3:418. Earthquake 4:199. Get Yr Life Back 5:25 Przy okazji nadchodzącej premiery nowej płyty Kim Gordon pt. „The Collective”, która ma się ukazać 8 marca 2024 r. warto przypomnieć jej debiutanckie dzieło z 2019 r. Kim Gordon chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Była przecież członkiem i ważną postacią legendarnego Sonic Youth. Ciekawostką jest to, że na solowym albumie udziela się głównie na gitarze, a nie na swoim koronnym instrumencie jakim był bas. Kto jednak chciałby doszukiwać się na „No Home Record” jakiś związków z Sonic Youth, może być po części zawiedziony. Co prawda, płyta epatuje niezłym hałasem, do którego przyzwyczaił nas jej macierzysty zespół, ale często nie jest to hałas sprzężonych gitar a ciężkiej elektroniki. Tak jest w przypadku otwierającego płytę utworu „Sketch Artist”. Choć już w następnym utworze pt. „Air BnB” poszarpana gitara siecze aż miło. To co artystka prezentuje w innych nagraniach, ktoś w miarę trafnie określił mianem awangardowego hip-hopu. Intrygująco wybrzmiewa to w „Paprika Pony”, zbudowanym na elektronicznym, monotonnym podkładzie z melorecytacją artystki. Morderczo i krzykliwie wygląda „Murdered Out”, gdzie mamy do czynienia z nieokiełznanym hałasem przypominającym dokonania Sonic Youth. Tu już nie ma miejsca na szepty i melodeklamacje, jak było w „Paprika Pony” - Kim Gordon nieźle się wydziera i gardła nie żałuje. Niewątpliwe są też wpływy muzyki techno, co wyraźnie słychać w „Don't Play It”. Tego w wykonaniu jej byłego zespołu nie słyszeliśmy. Z pozoru to chropawa, bezładna łupanina, ale coś w niej jest. Na pewno pobrzmiewają w tym echa płyty Kim Gordon, Ikue Mori & DJ Olive - SYR5. „Cookie Butter”, to z kolei monotonny rytm elektronicznych bębnów i cedząca powoli pojedyncze słowa Kim Gordon. Pomysł prosty, ale jakże pociągający. Atmosfera i hałas powoli narasta. Jak widać lata spędzone w Sonic Youth nie były stracone. Po nim następuje „Hungry Baby” i to już jest zupełnie inna historia - sprzężenia, hałas, bezład, anarchia. Taki utwór mógłby znajdować się na którejś płycie Sonic Youth. Noise w kapitalnym wykonaniu. „Earthquake” przynosi chwilę wytchnienia, w którym w miarę czysty śpiew Kim Gordon współgra z delikatnym akompaniamentem gitary/gitar i tłem spokojnej perkusji. Można byłoby to nawet nazwać balladą. Płytę kończy „Get Yr Life Back”, ambientowy, atonalny, z kolejną melodeklamacją Kim Gordon i rodzajem nierozładowanej agresji. Nie określiłbym tej płyty jako przełomowej, bądź wybitnej, ale zapewniam - jest czego posłuchać i warto to zrobić. Robert Żurawski20.02.2024 r.
The Cassandra Complex - Cyberpunx1990 Play It Again Sam Records 1. Nice Work (If You Can Get It) 3:362. Let's Go To Europe 2:183. Happy Days (War Is Here Again) 1:244. Jihad Girl 3:095. Sunshine At Midnight 1:436. I Want You 2:457. Sleeper 4:038. Nightfall (Over EC) 3:279. Into The Heart 3:3710. I Believe In Free Everything 3:2611. What Turns You On? 3:1312. Ugly 4:53 Ukazało się w ostatnich dniach kilka omawianych szeroko nowości, ale słuchając ich odniosłem wrażenie, że taplam się w ... [pozostawmy to w takim mały niedomówieniu], co ostatecznie znudziło mnie i postanowiłem po raz kolejny wrócić do twórczości sprawdzonej. Czyli do przeszłości. Do sięgnięcia po Cassandrę Complex skłoniła mnie z kolei informacja, że grupa, świętując w tym roku swoje czterdziestolecie, wyrusza w trasę, w dodatku wydaje, nie całkiem wprawdzie nową, ale jednak płytę. Czyli istnieje, choć nie wiem czy ma się dobrze. Na pewno jednak dobrze grupa miała się 34 lata temu. The Cassandra Complex miała swoje pięć minut na przełomie lat 80. i 90., gdy fascynowała kolejno wydanymi płytami, na których prezentowała niespotykaną dotychczas mieszankę nowej, postindustrialnej elektroniki spod znaku new beat/EBM z klimatami postpunkowo-nowofalowymi. To brzmiało wówczas niezwykle nowocześnie i ekscytująco. W gruncie rzeczy mogę wprost powiedzieć, że stałem się wtedy fanem The Cassandra Complex. To niezwykłe połączenie brzmieniowe najbardziej oddawało moje eklektyczne upodobania. Nie stroniłem od rocka, ale i uległem fascynacji nowej wówczas muzyce spod znaku The Young Gods, Laibach, Borghesia, Skinny Puppy czy Nitzer Ebb. W czasach przedinternetowych a nawet przedkapitalistycznych - żyliśmy wtedy w ustroju siermiężnego socjalizmu - brakowało wszystkiego. Oprócz niedoboru dóbr materialnych występowały również poważne braki w rzetelnej, a czasami wręcz jakiejkolwiek informacji. Dlatego o The Cassandra Complex niewiele wiedziałem poza tym, że to super muzyka i świetnie się tego słucha. Zdobywszy muzykę zespołu metodą przegrania na kasety, prawdopodobnie od Jarosława Szeligi ze Skwierzyny, katowałem wówczas płyty Cassandry - "Theomania" (1988) i omawianą właśnie "Cyberpunx" (1990). To były moje ulubione pozycje. Dzisiaj, dzięki dostępowi do internetu i kapitalizmowi, który zapewnia nierówny wprawdzie, ale jednak potencjalnie powszechny dostęp do dóbr i informacji, wiem coś więcej o tle i filozofii, która stała za muzyką Cassandry. Okazuje się zatem, że w zamyśle twórcy nie było nagranie ot takiej sobie zwykłej płyty. To, że muzyka na "Cyberpunx" była tak ekscytująca to nie przypadek. W zamyśle Rodneya Orpheusa, głównego pomysłodawcy, "Cyberpunx" miał być bowiem albumem koncepcyjnym a nawet wręcz miała to być opera rockowa! Oddajmy na chwilę głos samemu autorowi, który wyjaśnia to najlepiej na swojej stronie internetowej: „Zawsze uważałem, że teksty rock'n'rolowe to najgorszy rodzaj literatury, więc chciałem spróbować napisać coś, co miałoby głębię powieści. Złożyłem więc całą historię Cyberpunxu, jakby to było libretto opery, a następnie napisałem piosenki, aby pasowały do jej części. W skrócie historia rozgrywa się w przyszłej wojnie między Unią Europejską a państwami arabskimi i jest opowiedziana oczami jednego z bohaterów, sieroty, który dorasta w dżungli, zostaje europejskim pilotem helikoptera, zakochuje się w dziewczynie z drugiej (arabskiej) strony, dezerteruje, zabiera dziewczynę na stację kosmiczną. Tam dziewczyna zachodzi w ciążę, następnie ulega uszkodzeniu mózgu, staje się zagorzałym przestępcą i kończy umierając jako zakładnik." Prawda, że fascynujące? Niestety wytwórni PIAS nie spodobał się pomysł Cassandry i nie zgodziła się wydać płyty w formie, która była zaplanowana. Muzycy Cassandry Complex nie porzucili jednak planów wydania albumu i postanowili dostosować wydawnictwo do takiej formy, by była akceptowalna dla wytwórni a zarazem nie staciła wszystkich swoich walorów. Tak pisze o tym Rodney: "Po wielu kłótniach i naciskach z ich strony zgodziliśmy się pozwolić im zmienić kolejność utworów, porzucić niektóre rzeczy itp. To była najgorsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjęliśmy i od tego czasu jej żałujemy. Album w obecnej postaci jest trochę zwariowaną wersją tego, czym powinien być. Miało być wspaniale, ale tak nie jest. To wciąż cholernie dobra płyta, ma kilka świetnych rzeczy." I w gruncie rzeczy słowa Rodneya mogłyby posłużyć za recenzję i swoiste podsumowanie tego albumu. Słychać, że to ogólnie świetna i zwariowana muzyka, ale jednak dosyć chaotyczna i jako całość brakuje jej czegoś, dzięki czemu mogłaby zostać uznana za doskonałą. Mimo wszystko warto jej posłuchać. Moje ulubione numery: "Nice Work (If You Can Get It)", "I Want You", "Nightfall (Over EC)". Oprócz utworów beatowych jest tu electro-pseudo-punk w stylu The Ramones: "Let's Go To Europe", jest humorystyczny przerywnik "Happy Days (War Is Here Again)", w którym słychać jak ktoś dmie w saksofon. Mamy też niepokojący "Jihad Girl" oraz kolejny humorystyczny przerywnik "Sunshine At Midnight", tym razem utrzymany w bardziej syntezatorowym duchu. Jest też wolniejszy, niemal pompatyczny "Sleeper" oraz bardziej dynamiczny, niemal rockowo-industrialny "Into The Heart". Skoczny, dosyć rubaszny "What Turns You On?" z gitarowymi riffami i wokalem skandującym w sposób repetytywny "What Turns You On?" prowadzi do finałowego, wolniejszego, nieco ekspermentalnego "Ugly". Nie wiemy co by było, gdyby album przyjął formę, którą chciał mu nadać zespół, ale wiemy, że nawet w obecnej formie warto ją poznać. Czy jest szansa, że zespołowi kiedyś uda się zrealizować swoją pierwotną wizję? Oddajmy jeszcze raz głos Rodneyowi: "Nawiasem mówiąc, niektóre utwory z planowanej pierwotnie formy "Cyberpunx" pojawiły się na innych płytach: "Forests" i "Fire & Forget" pojawiły się na "Finland EP", "Why" i "Lullaby" pojawiły się na albumie "War Against Sleep". Któregoś dnia chcielibyśmy poskładać wszystko w całość tak, jak zamierzono, łącznie z pełną oryginalną historią. A jeśli kiedykolwiek zdobędziemy pieniądze, wystawimy operę na scenę. Zobaczymy..." Na razie jednak panowie postanowili zabrać się za inną starą płytę - "Sex & Death" z 1993 roku i właśnie ten album, ponownie nagrany, zostanie wkrótce wydany. Jak twierdzi Rodney Orpheus: „Kiedy po raz pierwszy pisaliśmy te piosenki, po prostu nie mieliśmy narzędzi, których potrzebowaliśmy, aby w pełni zrealizować je tak, jak chcieliśmy. Teraz, 30 lat później, w końcu możemy sprawić, że brzmią tak, jak zawsze brzmiały w naszych głowach." Akurat "Sex & Death" nie należy do płyt lubianych przeze mnie. Muzyka Cassandry stała się na niej bardziej mroczna i ociężała. Nie miała już tej lekkości i nie intrygowała jak wcześniejsze albumy. Nie wiem więc czego spodziewać się po ponownie nagranej "Sex & Death". Wiem natomiast, że mimo wszystkich powyższych zastrzeżeń warto wrócić do albumu "Cyberpunx". Wprawdzie z dzisiejszej perspektywy może się niektórym wydawać, że podobnej muzyki na rynku "dark independent" tworzy się sporo. Na dodatek jest nowocześniej wyprodukowana. A jednak ci nowi wykonawcy zawsze będą tylko epigonami i nic nie odtworzy tego pierwiastka nowatorstwa, który nadal jest obecny w starych płytach klasyków. Wystarczy tylko odpowiednio nadstawić uszu, użyć wyobraźni, przenieść się do roku 1990 roku i delektować dźwiękami "Cyberpunx". [9/10] Andrzej Korasiewicz16.02.2024 r.
Helado Negro - Phasor2024 4AD 1. LFO (Lupe Finds Oliveros) 3:062. I Just Want To Wake Up With You 3:503. Best For You and Me 3:054. Colores Del Mar 3:445. Echo Tricks Me 4:096. Out There 4:547. Flores 3:198. Wish You Could Be Here 3:539. Es Una Fantasia 5:02 Czas sprawdzić co wydaje dzisiaj kultowa wytwórnia 4AD. Jeśli ktoś oczekuje klimatów podobnych do This Mortal Coil czy Dead Can Dance, to może się zawieść. Dzisiejsze 4AD od dawna nie ma wiele wspólnego z klimatem, który w latach 80. stworzył Ivo Watts-Russell. 4AD nadal jednak stara się kontynuować swoją misję wydawania muzyki ciekawej, wyszukanej, do pewnego stopnia zaskakującej. Choć dzisiaj niewiele jest już w stanie zaskoczyć. Na pewno pokolenie wychowane w XXI wieku nie da się zaskoczyć żadnym nowym miksem brzmień łączących nawet najbardziej nieoczekiwane dźwięki. Mimo wszystko próbować zawsze można, zwłaszcza zaskoczyć pokolenie starsze. Tak może być w przypadku Helado Negro. Artysta jest Amerykaninem o latynoskim backgroundzie, który tworzy muzykę spod znaku elektroniki, nie stroniąc od własnej tradycji latynoskiej. "Phasor" to już dziewiąty album w dyskografii Helado Negro, ale dopiero drugi wydany pod szyldem 4AD. Na płycie nie mamy do czynienia z żadną rozwydrzoną elektroniką, z przesterami czy gwałtownym rytmem. Kolejne melodie wolno snują się, ubarwione latynoskim mruczando Roberto Carlos Langego, który kryje się za pseudonimem Helado Negro. Harmonie, które słyszymy na "Phasor" są miękkie, wykonywane jak w jazzie w sposób płynny. Czasami słychać brzdąkanie gitary akustycznej ("Es Una Fantasia"), czasami grę fortepianu ("Best For You and Me"), innym razem gdzieś w tle wokalny wielogłos. Zdarza się też bardziej rwana, nerwowa rytmika ("Wish You Could Be Here"), ale nadal nie wychodzi nadmiernie poza ogólny schemat łagodności nadany płycie. Przez te niespieszne melodie przewija się jednak głównie łagodny, spokojny i kojący głos Roberto Carlos Langego. Miłośnicy hałaśliwej elektroniki nie mają tutaj czego szukać. Płyta nie jest jednak skierowana do tych, którzy szukają dźwięków prostych i łatwo przyswajalnych. Mimo łagodności brzmienia, Helado Negro proponuje muzykę, której trzeba słuchać z większym skupieniem i uwagą. Dzięki temu wyłowimy z niej motywy, które początkowo nie są oczywiste. "Phasor" nie zawiera żadnej chwytliwej muzyki pop. Nie ma tu przebojów, piosenek, które można nucić. A jednak płyta może wciągnąć. Muzyka zawiera wiele smaczków i mimo że początkowo wydaje się tylko rodzajem współczesnej tapety muzycznej, to daje też szansę do zagłębienia się w świat kreowany przez Roberto. Album nie rzuca na kolana, ale inteligentne połączenie eksperymentalnej, choć łagodnej elektroniki o różnych odcieniach i środkach wyrazu z elementami latynoskimi, daje odświeżający efekt. [8/10] Andrzej Korasiewicz14.02.2024 r.
Gruff Rhys - Sadness Sets Me Free2024 Rough Trade 1. Sadness Sets Me Free 5:252. Bad Friend 2:543. Celestial Candyfloss 3:584. Silver Lining Lead Balloons 3:585. On The Far Side Of The Dollar 4:556. They Sold My Home To Build A Skyscraper 3:057. Peace Signs 5:058. Cover Up The Cover Up 5:489. I Tendered My Resignation 5:0810. I'll Keep Singing 2:29 „Sadness Sets Me Free” to nowy album walijskiego piosenkarza Gruffa Rhysa, znanego przede wszystkim z zespołu Super Furry Animals, który odniósł umiarkowany sukces w latach 90. ze swoim łączącym rock, britpop i elektronikę brzmieniem. W swojej solowej twórczości muzyk stroni raczej od tak radykalnych eksperymentów, serwując muzykę w stylu „singer-songwriter” - osobistą, melancholijną, skupioną przede wszystkim na tekście, pozbawioną eksperymentalnych „fajerwerków” w warstwie muzycznej. Taki właśnie jest recenzowany dziś krążek – jak więc muzyk poradził sobie w tej konwencji? Kompozycje urzekają indie-popowym, łagodnym brzmieniem. Wokal jest na pierwszym miejscu, nie sposób jednak nie zauważyć smaczków w instrumentarium – nie brak tu smyczków i instrumentów klawiszowych. Ciekawym zabiegiem są kongi w „Cover up the cover up” – nadają utworowi onirycznego klimatu. Klawisze często też wprowadzają do utworów nieco psychodelii. W kompozycje wkrada się czasem jednak monotonia. Przerywają ją na szczęście chwytliwe refreny w piosenkach takich jak między innymi „Bad Friend” czy w „On the far side of the dolar”. Taka jednak jest konwencja albumu – w centrum stoi raczej wokal Rhysa i jego teksty, warstwa muzyczna przybiera formę nieco kontemplacyjną. Teksty są, tak jak już wspomniałem na początku, dość osobiste, skupione na własnych doświadczeniach. W centrum są tu związki międzyludzkie („Bad Friend”, „I tendered my resignation”), relacje i problemy z samym sobą („Silver Lining”) i godzenia się z odchodzącą w przeszłość młodością (utwór tytułowy). Choć niektóre tytuły, takie jak „They sold my house to build a skyscraper”, sugerują ich głębokie zaangażowanie społeczne, przedstawiane tam kwestie są raczej jedynie tłem dla przemyśleń Gruffa. „Cover up the cover up” zdaje się wręcz prezentować nieco cyniczną postawę wobec jakiejkolwiek działalności politycznej, w której jednostka nie jest w stanie zbyt wiele zdziałać. Płytę mogę podsumować jako niezwykle przyjemną dla ucha i ducha. Kompozycje nie są przebojowe ani specjalnie zaskakujące, jednak po kilkukrotnym przesłuchaniu okazuje się, że zostają w pamięci i wracają niekiedy w chwilach zamyślenia i zadumy. Myślę że do takich właśnie momentów album ten najbardziej pasuje i zostanie doceniony wśród osób spragnionych spokojnego brzmienia indie. [7/10] Jakub Krawiec14.02.2024 r.
New - Atomowa wojna 2023 GAD Records 1. Atomowa wojna (radio 1986)2. Wbrew piątemu przykazaniu (radio 1986)3. Marzenie basisty (Jarocin 84)4. Zapałka (Jarocin 84)5. Rubi (Jarocin 84)6. Stół ofiarny (Jarocin 84)7. Marzenie basisty (Jarocin 84)8. Bogowie (Jarocin 85)9. Marcel (Jarocin 85)10. Zagubiony (Jarocin 85)11. Atomowa wojna (Jarocin 85) Czas na wykopaliska. Płyta "Atomowa wojna", choć wydana w listopadzie 2023 roku, zawiera materiały archiwalne mało znanej grupy New. Zespół mało znany, ale niektórzy muzycy ją tworzący są już całkiem znani. To właśnie tutaj zaczynał wokalista Tomasz Olejnik, który wkrótce po rozwiązaniu New zaczął śpiewać w pabianickim zespole Proletaryat. W New grał też basista Dariusz Kacprzak, który również zasilił potem Proletaryat. New to, podobnie jak Proletaryat, grupa pochodząca z Pabianic. Zespół powstał w 1983 roku jako Grupa Zero, w skład której wchodził inny późniejszy współzałożyciel Proletaryatu - gitarzysta Jarosław Siemianowic. Po rozstaniu z Siemianowicem, zespół zmienił nazwę na New. W 1984 roku zakwalifikował się na festiwal w Jarocinie, gdzie nie zyskał sympatii publiczności, ale został doceniony przez jury i dziennikarzy, dzięki czemu trafił na dużą scenę. New został pozytywnie oceniony, dzięki sprawnemu warsztatowi instrumentalistów oraz mocnemu głosowi Olejnika. Na płycie "Atomowa wojna" znajdziemy kompletny występ New z Jarocina 1984 - trzy utwory zagrane w konkursie i dwa finałowe z dużej sceny. Nagrania są w dobrej jakości technicznej. Nie słychać braw publiczności. Muzyka jest zagrana sprawnie, ale kompozycje są dosyć bezbarwne i mało ciekawe. Głos Olejnika rzeczywiście jest mocny i zdecydowany, jednak w kilku miejscach wokalista nie wyciąga lub nie dociąga. Pisząc wprost - Olejnik fałszuje i nie trafia w tonacje. Nie słucha się tego dobrze. New w 1984 roku grał muzykę zupełnie inną niż Proletaryat, nawiązując raczej do mainstreamowego rocka w rodzaju The Police. We wkładce do płyty autor pisze też o U2. Może tak, ale jakość kompozycji New wyraźnie odbiega zarówno od U2 jak i The Police. Nic dziwnego, że New nie zyskał uznania w Jarocinie. Nie dość, że rodzaj muzyki nie trafiał w ówczesne gusta punkowo-zimnofalowej jarocińskiej publiczności, to na dodatek same kompozycje były zwyczajnie mało ciekawe. New wystąpił ponownie w Jarocinie w 1985 roku. Zagrał wtedy cztery nowe kompozycje, które również można usłyszeć na płycie "Atomowa wojna". Tym razem zespół poszedł w bardziej nowofalowo-zimnofalowym kierunku. W utworach jest większy nerw a dzięki zmianie stylistyki bardziej mroczny klimat. Słucha się tego lepiej. Olejnik lepiej też operuje głosem, choć nadal miejscami fałszuje. W utworze "Marcel" wypada korzystniej, gdy śpiewa delikatniej, kiedy zaś w śpiew wkłada większą moc, zdarzają się fałsze. Pod względem instrumentalnym brzmi to wszystko dobrze, ale jednak muzyka New niczym się nie wyróżniała na tle konkurencji. Pewnie dlatego ich twórczość przeszła bez większego echa. New miał na swoim koncie też kilka innych koncertów, m.in. na Festiwalu Muzyki Nowej i Odjazdowej "Akant 86" oraz łódzkim Rockowisku. Po występie na tym ostatnim, grupa została nagrodzona sesją nagraniową w Programie Trzecim Polskiego Radia. Zarejestrowano wtedy dwa utwory - "Atomowa wojna" i "Wbrew piątemu przykazaniu" - które otwierają omawiane wydawnictwo. Dwa utwory studyjne wypadają najlepiej na płycie. Studyjna wersja "Atomowej wojny" wręcz urzeka potężnym wokalem Olejnika. Słychać, że gdy był czas popracować w studiu nad śpiewem, głos brzmi lepiej, choć czasami również dzięki pomocy realizatora dźwięku. Po obróbce studyjnej "Atomowa wojna" prezentuje się zdecydowanie korzystniej. "Wbrew piątemu przykazaniu" jest moim zdaniem mniej ciekawy. Muzycznie mamy tutaj kawałek zimnej fali, podobny trochę do Made in Poland, ale wokal Olejnika brzmi już tak jakby chciał śpiewać coś innego niż zimna fala. Maniera wokalna podobna jest do Proletaryatu. I rzeczywiście, mimo nagrania dla radiowej Trójki, to był koniec działalności New. Gitarzysta New - Dariusz Świętosławski - został powołany do wojska, w wyniku czego zespół zakończył działalność. W 1987 roku byli muzycy New i Grupy Zero założyli Proletaryat. Płytę "Atomowa wojna" należy traktować jak rodzaj zabytku sceny polskiego rocka lat 80. To jest zbiór "odkopanych" nagrań, które w swoim czasie nie zaistniały w szerszym odbiorze, ani nawet nie zdobyły większego uznania wśród jarocińskiej publiczności. Dzisiaj ta twórczość również nie zachwyca. Nie jest to więc zagubiona perełka, którą wydobyto po latach na światło dzienne. Ale zbieraczy takich muzycznych artefaktów wydawnictwo na pewno ucieszy. Moim zdaniem najkorzystniej na płycie wypada studyjna wersja utworu tytułowego. Andrzej Korasiewicz11.02.2024 r.