Seal, 14.10.2024, Łódź, Atlas Arena
To nie będzie klasyczna relacja z koncertu, ale bardziej moje wspomnienia związane z okolicznościami, w jakich poznałem muzykę Seala. Na koniec jednak parę zdań na temat samego występu artysty również znajdzie się :). Choć w 1991 roku miałem ledwo 18 lat to uważałem się już za weterana słuchania muzyki i dużego jej znawcę :). Muzycznego bakcyla złapałem w latach 1983-84, kiedy z jednej strony słuchałem polskiego rocka (wszystkiego, co wówczas było dostępne, ale moimi ulubionymi wykonawcami stali się Republika i Maanam) a z drugiej przeżyłem fascynację zachodnią muzyką synth-pop oraz new romantic i popularnymi wówczas: Ultravox, OMD, Classix Nouveaux, Depeche Mode, The Human League, Howard Jones, Nik Kershaw, Tears For Fears, Talk Talk. Od tamtego czasu "przerobiłem" niemal całą dostępną mi wówczas muzykę rockową i popową. Poznałem i polubiłem klasykę rocka, bo już wtedy tak postrzegano takich wykonawców jak: Pink Floyd, Genesis, Yes, King Crimson, Deep Purple, Led Zeppelin czy Black Sabbath. Słuchałem też współczesnych nurtów hard rocka i heavy metalu (Iron Maiden, Saxon, AC/DC, Van Halen) czy nowych wykonawców z kręgu "neoproga" (Marillion). W drugiej połowie lat 80. wszedłem w takie klimaty jak: The Cure, Bauhaus, X-Mal Deutschland, 4AD, The Sisters of Mercy a nieco później także nową rockową alternatywę (Dinosaur Jr., Pixies, The Jesus and Mary Chain) a następnie jeszcze bardziej "alternatywne" lub dziwne rzeczy (Big Black, Butthole Surfers). Bardzo dużą fascynacją było poznanie eksperymentalnej i postindustrialnej elektroniki z kręgu EBM i rodzącego się electro-industrialu (The Young Gods, Laibach, Nitzer Ebb, Ministry, Godflesh). Na przełomie lat 80. i 90. słuchałem też hc/punka (Bad Brains, Dezerter, Armia) a nawet nowszego metalu (Sepultura, Metallica, Annihilator, Testament, Assassin). Byłem świadkiem rodzącego się nowego nurtu łączącego estetykę hard rocka, alternatywnego rocka i punku nazwanego później grungem. Kibicowałem wtedy Nirvanie, której podobała mi się pierwsza płyta i z pewnym oszołomieniem śledziłem ekspresowy wzrost popularności formacji po tym jak w MTV ukazał sę klip "Smells Like Teen Spirit". Wobec ludzi, którzy zaczęli nosić flanelowe koszule i ogłosili się fanami "grunge'u" czułem jednak duży dystans. Nie lubiłem Pearl Jam, który stał się następną gwiazdą "grunge'u", wolałem słuchać Mudhoney czy Screaming Trees. New romantic czy synth-pop był u mnie wspomnieniem przeszłości. W 1991 roku nie słuchałem już tej starej, jak mi się wtedy wydawało i umarłej muzyki. Wykonawców neo-synthpopu typu Camouflage nie traktowałem poważnie. Mimo tego cały czas tliła się u mnie sympatia do jakiejś formy muzyki pop. Nie podobała mi się nowa płyta Depeche Mode ("Violator"), którą ledwo tolerowałem. Za to całkiem przyzwoitym kawałkiem popu wydał mi się utwór "Crazy" niejakiego Seala. Nie żeby to było coś wielkiego, ale spodobało mi się. Seal wszedł w moje zapotrzebowanie na ciekawy, współczesny pop. To był pop nowego typu, który wyraźnie odróżniał się od starszych gwiazd z lat 80., ale miał w sobie coś interesującego. Wtedy zaciekawiła mnie ta muzyka. Rok 1991 (a może to był raczej już 1992 rok?), to był również dla mnie czas, gdy pierwszy raz pojawiłem się na dyskotece z prawdziwego zdarzenia. Wcześniej nie lubiłem dyskotek i nie tolerowałem ich (new romantic był dla mnie muzyką do słuchania a nie tańczenia). No ale w wieku 18 lat to był jakiś sposób, żeby poznać płeć przeciwną, więc przemogłem się. Trafiłem na dyskotekę w nieistniejącym już dziś Hotelu Centrum (budynek naprzeciwko Dworca Fabrycznego, zburzony kilka lat temu). To właśnie tam usłyszałem numer, który, jak się później dowiedziałem, był śpiewany również przez Seala. "Killer" Adamskiego powalił mnie na łopatki i spowodował, że zacząłem ruszać się w rytm muzyki na tejże dyskotece, która zakończyła się zresztą dla mnie sukcesem. Dzięki niej poznałem fajną dziewczynę, z którą nawet poźniej parę razy umówiłem się. Z Sealem mam więc dwa świetne wspomnienia związane z utworami "Crazy" i "Killer", ale także z jego debiutanckim albumem pt. "Seal" (1991). Nagrałem go wtedy na kasetę (prawdopodobnie z którejś "przegrywalni") i z pewną przyjemnością od czasu do czasu odtwarzałem jako urozmaicenie moich różnorodnych gustów. Drugą płytą zatytułowaną również "Seal" (1994) nie byłem już nadmiernie zainteresowany i szybko straciłem z horyzontu twórczość wokalisty. Soulujący pop, który tworzył Seal nie był mi jednak szczególnie bliski. Mimo wszystko z debiutanckim albumem mam związane miłe i dobre wspomnienia. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że twórczość Seala jest jednak pewnym ogniwem łączącym nowy pop z lat 90. ze starym popem z połowy lat 80. Tym łącznikiem jest postać Trevora Horna, który stał się producentem Seala i to właśnie jemu artysta w dużym stopniu zawdzięcza sukces utworu "Crazy" i pierwszej płyty. Seal nie należy do moich faworytów, ale mam do niego sentyment a skoro miał pojawić się na koncercie w moim rodzinnym mieście, to uznałem, że warto zweryfikować co z tego sentymentu pozostało. Przed występem Seala sprawdziłem co tworzył na przestrzeni ostatnich 30 lat, ale nie będę ukrywał - nie jestem znawcą jego twórczości. Do Atlas Areny przyciągnęły mnie głównie wspomnienia, o których napisałem wyżej. Na szczęście repertuar koncertu składał się głównie z nagrań z pierwszej płyty oraz znanych przebojów, które wylansował później i które również kojarzyłem. Spośród czternastu wykonanych utworów, pięć pochodziło z debiutanckiej płyty ("The Beginning", "Deep Water", "Future Love Paradise", "Killer", "Crazy"). Były też trzy znane mi nagrania z drugiego albumu: "Prayer for the Dying", "Kiss from a Rose" oraz "Bring It On". Te numery sprawiły mi sporo radości. Nie ukrywam jednak, że przy niektórych utworach, nieznanych mi, trochę nudziłem się ("I've Been Thinking"). Na wstępie koncertu zaskoczyło mnie to, że na płycie hali ustawione były krzesła. Sam siedziałem na trybunie, ale okazało się, że wszystkie miejsca były siedzące. Nic dziwnego zatem, że początkowo Seal miał problemy z zachęceniem publiczności do śpiewania i większej interaktywności. Później to się zmieniło i wokaliście udało się wciągnąć publikę do zabawy, która zresztą wstała w większości z krzeseł. Po raz drugi zdziwiłem się, gdy Seal zszedł ze sceny i zaczął spacerować wśród widowni zachęcając napotkane panie do przytulania się. Zresztą większości nie trzeba było zachęcać, bo ochoczo to robiły a niektóre nawet zaczęły krzyczeć w jego kierunku, że go kochają. No cóż, w tym momencie pomyślałem, że to jednak impreza nie dla mnie. Zupełnie nie w moim stylu te zachowania sceniczne, ale muszę przyznać, że Seal robił to wszystko z delikatnością i wyczuciem. Nie było w tym żadnej wulgarności czy niestosowności. Mimo wszystko poczułem, że chyba nie znalazłem się we właściwym miejscu. Na szczęście później występ rozkręcił się i wczułem się w jego klimat. Pod koniec naprawdę podobało mi się i z łódzkiej hali wyszedłem zadowolonym, choć ponownie na jego koncert nie wybiorę się. Seal zakończył swój występ dwoma bisami ("Get It Together", "Love's Divine") z płyty "Seal IV" (2003), którymi w bardzo udany sposób pożegnał się z łódzką publicznością. Seal, mimo skończonych 61 lat, wygląda tak jakby cały czas był rok 1991. I choć pewnie trochę przesadzam, to zupełnie nie widać po nim upływu czasu. Nie mogę też przyczepić się do jego śpiewu. Mimo wystąpienia drobnych i mało zauważalnych zachwiań głosu, jego wokal pozostaje mocny a sam wokalista dobrze i pewnie nim operuje. To był dobrze spędzony przeze mnie czas w łódzkiej Arenie, ale uzmysłowił mi, że twórczość Seala a także muzyka pop, która narodziła się w latach 90. nigdy nie stanie się dla mnie tak bliska, jak moje pierwsze fascynacje muzyczne z połowy lat 80., do których po latach wróciłem i odkrywam je na nowo. p.s. mimo krótkiej setlisty, koncert trwał niemal dwie godziny! Andrzej Korasiewicz15.10.2024 r. Lista utworów wykonanych na koncercie: 1. AIKIN (All I Know Is Now)2. The Beginning3. Deep Water4. Future Love Paradise5. I've Been Thinking6. Prayer for the Dying7. A Little Lie8. Killer (Adamski cover)9. The Love We Give10. Kiss from a Rose11. Bring It On12. Crazy bis: 13. Get It Together14. Love's DivineNick Cave & the Bad Seeds, Atlas Arena, Łódź, 10.10.2024 r.
Twórczość Nicka Cave'a szanuję, ale artysta nigdy nie należał do moich faworytów. Najbliżej mi było do niego w wieku nastoletnim w drugiej połowie lat 80., gdy w dużej ilości słuchałem muzyki mrocznej i niepokojącej. Zafascynowało mnie wtedy przede wszystkim The Birthday Party, które było jedną z najbardziej szalonych i hałaśliwych formacji, jakie wtedy poznałem. W tym okresie spośród płyt grupy Nick Cave & the Bad Seeds najbardziej podobał mi się debiut pt. "From Her to Eternity" (1984), najbliższy stylistycznnie muzyce The Birthday Party. Następne płyty przedstawiały wpływy bluesa, country i mimo zachowania elementów post-punkowych i rockowych, nie przemawiały do mnie najmocniej. Wolałem Nitzer Ebb, Laibach czy The Young Gods, a z drugiej strony The Cure czy New Order, ale dla urozmaicenia Nick Cave & the Bad Seeds też czasami gościł w moim odtwarzaczu kasetowym. Kolejne płyty od "The Good Son" śledziłem już na bieżąco, z mniejszą ("Henry's Dream") lub większą ("Let Love In") uwagą. Sukces komercyjny, jaki w połowie lat 90. artysta osiągnął dzięki duetowi z Kylie Minogue "Where the Wild Roses Grow" i płycie "Murder Ballads" wywołał moją konsternację. Nigdy nie sądziłem, że facet, który tworzył muzykę w The Birthday Party, osiągnie kiedyś jakikolwiek sukces komercyjny, w dodatku bez większych kompromisów artystycznych. Płyta "Murder Ballads" przecież takim kompromisem nie była. Nick Cave podążał własną drogą kierując się tym, jak aktualnie postrzegał świat i wyrażając to za pomocą kolejnych płyt. "Murder Ballads" to dobra płyta, choć dla mnie wtedy nie stała się szczególnie ważna. Muzyka w moim życiu zeszła chwilowo na dalszy plan. Zbliżałem się do końca studiów a przede mną były nowe wyzwania w życiu. Całkiem dobrze w moje ówczesne emocje wpisała się kolejna płyta Cave'a pt. "The Boatman's Call" (1997), która przyniosła muzykę stonowaną, mało drapieżną, czasami smutną, ale na pewno refleksyjną, bez post-punkowej agresji. Choć wtedy album był mocno krytykowany, to bardzo się z nim zaprzyjaźniłem. Nadal jednak Nick Cave nie należał do nadmiernie ważnych dla mnie artystów. Dlatego kolejne albumy śledziłem z małą uwagą. Pierwsza dekada XXI wieku to nawrót u mnie do muzyki electro-industrial a także eksplorowanie sceny elektronicznej w rodzaju IDM. Następną płytą Cave'a, która zwróciła moją większą uwagę był album "Dig, Lazarus, Dig!!!" (2008), który był powrotem do bardziej post-punkowej stylistyki. Wtedy po raz kolejny nowa wówczas muzyka Cave'a dobrze trafiła w moje zmieniające się gusta, bo akurat znowu słuchałem takiej muzyki. A płyta obiektywnie była co najmniej niezła. Wciąż pozostawałem jednak z pewnym dystansem wobec artysty i następne płyty nie intrygowały mnie szczególnie. Nie podzielałem zachwytów nad albumem "Ghosteen" (2019), za to podobał mi się wcześniejszy, z elementami elektroniki "Skeleton Tree" (2016). Aspekt liryczny, tak ważny w u Cave'a, dla mnie nie jest istotny w żadnej twórczości muzycznej. Dobrze, jeśli teksty, które artyści śpiewają nie są banalne i głupie, ale nie przywiązuję do nich nadmiernej uwagi. Z takim nastawieniem przybyłem do Atlas Areny, by zobaczyć i usłyszeć występ Nicka Cave'a i jego Złych Nasion. Nie dotarłem więc, jak niektórzy, na występ "idola". Koncepcja idoli zawsze była mi zresztą obca. Nie oczekiwałem też występu Cave'a jak spełnienia swoich marzeń, choć to był mój pierwszy koncert muzyka. Ot, byłem ciekawy, jak sprawdza się na żywo 67-letni artysta, który przebył długą drogę zaczynając jako buntownik w drugiej połowie lat 70. w Australii i docierając do miejsca, w którym wydaje takie płyty jak "Wild God" (2024). "Wild God" to album z muzyką piękną i wzniosłą, zupełnie nie podobną do twórczości, od jakiej Cave zaczynał w The Birthday Party. Również w warstwie lirycznej od wielu lat, zamiast buntu i złości wobec świata, słychać częściej pogodzenie się z nim takim, jaki jest a także rozważania na temat spraw ostatecznych. Wydawałoby się, że to naturalna kolej rzeczy, którą przechodzi każdy człowiek w swoim życiu. Ale przecież tak nie jest, bo nie wszyscy dojrzewają do takiej perspektywy. Nick Cave to dzisiaj artysta dojrzały, który doznał kilku tragedii w życiu osobistym i nie próbuje udawać wiecznego buntownika. Dzieli się za to ze światem swoją perspektywą życia przy pomocy narzędzi, które posiada - swojej twórczości. Dlatego jego dzisiejsza muzyka nie przemawia do wszystkich. Nie znajduje posłuchu u tych, którzy szukają w niej agresji, buntu i niepokoju. W nowych nagraniach Cave'a znajdujemy zupełnie inne emocje. Ale koncert w Łodzi, choć w większości był prezentacją materiału z "Wild God", zawierał również te mocniejsze momenty z przeszłości. Usłyszeliśmy pełny pasji i gniewu "From Her to Eternity" z debiutanckiego albumu. Był mroczny punk-blues "Tupelo" z drugiej płyty pt. "The Firstborn Is Dead" (1985). Było wspaniałe "Red Right Hand" z "Let Love In" (1993). To na te numery zapewne większość publiczności czekała. Też byłem ciekawy ich wykonania, ale dzięki temu koncertowi przekonałem się, że dzisiaj najbliżej mi do numerów z płyty "Wild God", bo właśnie one mnie najbardziej poruszyły. Owszem, fajnie było usłyszeć na żywo "From Her to Eternity", czy "Tupello", ale te emocje dzisiaj do mnie nie przemawiają. Zupełnie inaczej niż wspaniały utwór tytułowy z najnowszego albumu. Dobrze korespondowały z nimi również niektóre starsze nagrania jak "The Weeping Song" z "The Good Son" (1990). Zachwyciło mnie też wykonanie utworu "White Elephant" pochodzącego ze wspólnej płyty Nicka Cave'a i Warrena Ellisa "Carnage" (2021). Występ Nick Cave & the Bad Seeds był dobrze zbalansowany repertuarowo. Choć niemal w całości została odegrana najnowsza płyta "Wild God", to były również bardziej dynamniczne momenty pochodzące ze starszych płyt. Głos Cave'a nic nie stracił ze swojej mocy, śpiewał potężnie, pewnie i przekonująco. Wokalista bardzo dużo rozmawiał z publicznością, nawiązując z nią świetny kontakt. Mimo tego, że wystąpił w gustownym garniturze a w repertuarze przeważały numery piękne i podniosłe, to artysta spragniony był również fizycznego kontaktu z publicznością wielokrotnie niemal rzucając się w tłum. Choć na scenie był chór gospel, to dominująca forma ekspresji artysty nie pozostawiała wątpliwości, że Cave to artysta z krwi i kości rockowy, który do piękna i szlachetności doszedł nużając się najpierw w brudzie i błocie. Za postawę, którą prezentuje dzisiaj mam dla niego duży szacunek. Mimo że Cave nie stał się moją muzyczną ikoną, to przedstawienie, które miałem okazję zobaczyć i usłyszeć w Łodzi było jednym z najlepszych koncertów rockowych, w jakim dotychczas uczestniczyłem. Andrzej Korasiewicz11.10.2024 r. Nick Cave & the Bad Seeds w Łodzi - lista utworów: 1. Frogs2. Wild God3. Song of the Lake4. O Children5. Jubilee Street6. From Her to Eternity7. Long Dark Night8. Cinnamon Horses9. Tupelo10. Conversion11. Bright Horses12. Joy13. I Need You14. Carnage (Nick Cave & Warren Ellis cover)15. Final Rescue Attempt16. Red Right Hand17. The Mercy Seat18. White Elephant (Nick Cave & Warren Ellis cover) bis: 19. Papa Won't Leave You, Henry20. O Wow O Wow (How Wonderful She Is)21. The Weeping Song bis 2: 22. Into My ArmsPet Shop Boys, Dreamworld - The Greatest Hits Live, 03.07.2024 r., Torwar, Warszawa
Pet Shop Boys to duet, który słuchaczom kojarzy się przede wszystkim z muzyką lat 80. utożsamiając wręcz brzmienie zespołu z tamtym czasem. Z mojego punktu widzenia to błędna perspektywa. Wprawdzie trudno zaprzeczyć temu, że grupa zaczynała w połowie lat 80., ale muzyka electro-popowa, którą panowie stworzyli nie miała wiele wspólnego z nowofalowymi korzeniami synth-popu i new romantic królującymi w pierwszej połowie lat 80. A z mojej perspektywy to jest właśnie esencja "ejtisów". Pet Shop Boys to w istocie rzeczy formacja, która na bazie popularności brytyjskiego synth-popu inspirowanego przede wszystkim dokonaniami Kraftwerk, stworzyła swoje własne brzmienie electro pop. Od początku było ono na granicy muzyki synth-pop i dance, choć szczególnie pierwsza płyta "Please" pobrzmiewała jeszcze echem bardziej surowego synth-popu. Już jednak album "Actually" to wysmakowana, inteligentna, ale muzyka pop/dance oparta w całości o elektronikę i najnowsze możliwości technik produkcyjnych. Pet Shop Boys śmiało patrzyli w przyszłość i w istocie ewokowali brzmienie muzyki pop i elektronicznej muzyki tanecznej, które zaczęło rozpowszechniać się w latach 90. a dzisiaj króluje w mainstreamie. Może właśnie to jest cała tajemnica popularności formacji również dzisiaj oraz przyczyna szacunku jakim cieszy się w młodszych pokoleniach. Na pewno Pet Shop Boys jest tym, co łączy starsze pokolenia wychowane na muzyce pop w latach 80. oraz młodsze zaczynające słuchanie muzyki w latach 90. i współcześniej. Ci najmłodsi jednak najwyraźniej nie są skłonni wydać kilkuset złotych na bilet, by zobaczyć grupę na żywo, bo w warszawskim Torwarze przeważała publiczność 40+, 50+ a nwet 60+. "Dreamworld - The Greatest Hits Live" to trasa, która była planowana już w 2019 roku, ale na przeszkodzie stanęła pandemia. Koncerty były przekładane i odwoływane. Ostatecznie pierwsze występy odbyły się dopiero w maju 2022 roku a trasa kończy się w tym roku. Inspiracją dla niej stało się wydawnictwo przekrojowe pt. "Smash: The Singles 1985–2020". Z powodu przesunięcia w czasie i tego, że w tym roku ukazała się najnowsza płyta zespołu pt. "Nonetheless", do setlisty dodano kilka nagrań z tegorocznego wydawnictwa. Wypadł też utwór "Monkey Business" z albumu "Hotspot" (2020), który był wydawnictwem z premierowym materiałem w czasie, gdy zaczynała się trasa "Dreamworld - The Greatest Hits Live". Z powodu trudności z dojazdem do hali Torwar, wpadłem do niej niemal w ostatniej chwili stojąc najpierw w długaśnej kolejce przed wejściem. Zespół zaczął jednak parę minut później niż zaplanowano, dzięki czemu miałem możliwość ochłonąć i przyjrzeć się miejscu. Warszawski Torwar był w środę szczelnie wypełniony. Większość publiczności stanowiła jednak "starsza młodzież", w wieku minimum czterdziestu lat. Na telebimie, który ustawiony był na środku sceny wyświetlała się flaga Ukrainy. Po chwili zaczęły gasnąć światła i wybrzmiały pierwsze dźwięki jednego z klasycznych hitów zespołu pt. "Suburbia". Na scenie pojawili się główni bohaterowie: Neil Tennant i Chris Lowe. Za ekranem chowała się pozostała część ekipy: Afrika Green i Simon Tellier, którzy obsługiwali instrumenty perkusyjne, pozostałe instrumenty klawiszowe oraz wspierali duet wokalnie. Była też Clare Uchima, która wykonała żeńską partię wokalną w "What Have I Done to Deserve This?", oryginalnie śpiewaną przez Dusty Springfield. Oprócz tego wspierała wokalnie Tennanta w innych utworach a także obsługiwała instrumenty klawiszowe. Słuchając kolejnych utworów Pet Shop Boys układałem sobie w głowie, jaki mam właściwie stosunek do grupy. Na koncercie słuchało się tej muzyki znakomicie. Materiał został wspaniale zmiksowany, większość utworów szybko przechodziła z jednego w drugi. Zmieniała się też scenografia w tle, ubiory muzyków i inne rekwizyty. Na początku Neil Tennant i Chris Lowe prezentowali się na scenie między dwoma imitacjami latarni ulicznych. Obaj stali niemal nieruchomo mając na głowie nakrycia w kształcie kamertonów. To sprawiało wrażenie kosmiczne i przywoływało na myśl nieco stylistykę Kraftwerk. Pomiędzy utworem "Can You Forgive Her?" i "Opportunities (Let's Make Lots of Money)" Tennant zdjął maskę kamertonową. Podczas instrumentalnego intro do "Left to My Own Devices" to samo zrobił Lowe a następnie wszedł na podwyższoną platformę. Ekran odjechał do góry i odsłonił zespół towarzyszący. Muzyka zaczęła się zmieniać. "Where the Streets Have No Name (I Can't Take My Eyes Off You)", to ten rodzaj muzyki Pet Shop Boys, którego nie lubię i przy którym obojętnieję na muzykę grupy. Proste, taneczne dźwięki masakrujące utwór U2, to było coś, co na parę lat zniechęciło mnie na początku lat 90. do formacji i spowodowało, że straciłem dla niej zainteresowanie. A ponieważ zespół zaprezentował w Warszawie całkiem sporo nagrań z lat 90. i świeższych, to do części utworów byłem początkowo nastawiony obojętnie. Mimo to, wszystko zabrzmiało w Warszawie tak dobrze, że nawet utwory z najnowszej płyty, którą skrytykowałem na łamach Alternativepop.pl dobrze komponowały się z całością występu. Panowie naprawdę dobrze poukładali setlistę, dzięki czemu czas na koncercie mijał szybko i niemal niezauważalnie. Wszystkie szczegóły wizualne i dopracowane elementy sceniczne były równie oszałamiające jak sama muzyka duetu. Ani się zorientowałem a koncert już dobiegał końca. Mimo wszystko miałem poczucie, że jestem na show czysto rozrywkowym, bez większych ambicji artystycznych. Po "It's A Sin panowie zeszli ze sceny a ja nadal nie usłyszałem najważniejszego dla mnie utworu zespołu - "West End Girls". Wiadomo było jednak, że w planowanych bisach będzie jako pierwszy a po nim jeszcze "Being Boring". "West End Girls" zabrzmiało trochę inaczej niż oryginał, ale równie rasowo. Ciężki, basowy akord syntezatorowy Lowe'a nie pozostawił wątpliwości, że jest jeszcze w Pet Shop Boys coś, za co polubiłem kiedyś formację. Usłyszawszy "West End Girls" mogłem udać się już do wyjścia, by zdążyć wydostać się z Torwaru zanim wylegnie tłum ludzi i nie da się wyjechać z parkingu. Następny dzień to kolejny dzień roboczy a trzeba jeszcze było dojechać te sto kilometrów do domu. Może trochę szkoda "Being Boring", którego usłyszałem tylko pierwsze dźwięki, ale proza życia musi czasami zwyciężyć. No i choć to utwór sympatyczny, to nie ma on dla mnie takiego znaczenia jak: "West End Girls", "Suburbia", "Opportunities (Let's Make Lots of Money)" czy "Love Comes Quickly". Bardzo duży plus również za "Paninaro". To był udany wieczór razem z Pet Shop Boys. Panowie przygotowali kawał profesjonalnego show. Przekonałem się dzięki temu, że występ grupy można uznać jednak za granie koncertowe, a nie tylko rodzaj elektronicznego "live setu". Nie tylko ze względu na śpiew Tennanta i grę na klawiszach Lowe'a. Towarzyszący muzycy grali również na instrumentach perkusyjnych a jeden z nich nawet niekiedy na gitarze (np. w "Where the Streets Have No Name (I Can't Take My Eyes Off You)"). Poprzednia moja koncertowa przygoda z grupą miała miejsce w 2006 roku na warszawskim Służewcu, podczas festiwalu Summer of Music Festival, kiedy miałem wątpliwości co do sensu oglądania zespołu na żywo. Wtedy nie dotrwałem nawet do końca grania PSB. [czytaj relację >>] Tym razem nie mam wątpliwości, że było warto. Andrzej Korasiewicz (tekst, foto smartfon)04.07.2024 r Lista utworów: 1. Suburbia2. Can You Forgive Her?3. Opportunities (Let's Make Lots of Money)4. Where the Streets Have No Name (I Can't Take My Eyes Off You) (U2/Frankie Valli medley)5. Rent6. I Don't Know What You Want but I Can't Give It Any More7. So Hard8. Left to My Own Devices9. Single-Bilingual / Se a vida é (That's the Way Life Is)10. Domino Dancing11. Dancing Star12. New York City Boy13. A New Bohemia14. Jealousy15. Loneliness16. Love Comes Quickly17. Paninaro18. Always on My Mind (Gwen McCrae cover)19. Dreamland20. Heart21. What Have I Done to Deserve This?22. It's Alright (Sterling Void cover)23. Vocal24. Go West (Village People cover)25. It's A Sin bis: 26. West End Girls27. Being Boring
Lech Janerka, klub Wytwórnia, Łódź, 20.04.2024 r.
Klaus Mitffoch Gdy gdzieś w 1985 roku kupiłem kasetę Tonpressową "Klaus Mitffoch" słuchałem jej naokrągło. Moim celem stało się zdobycie winyla, żeby usłyszeć tę muzykę w stereo. Wówczas miałem stereofoniczny adapter Artur, ale korzystałem z monofonicznego radiomagnetofonu Marta. Winyl był już wtedy niedostępny w mojej okolicy. Szukałem go we wszystkich możliwych miejscach. W końcu udało mi się go nabyć w jakimś kiosku Ruchu, podczas wakacji. Nie pamiętam już czy było to gdzieś nad morzem czy w Sulejowie, bo to były moje lokalizacje wyjazdów wakacyjnych. A na pewno w kiosku Ruchu w Sulejowie jakieś winyle kupowałem. Było to więc albo tam, albo w którejś z lokalizacji nadmorskich, do której wówczas jeździłem. Transport płyty z powrotem do Łodzi nie był łatwy, bo wtedy podróżowałem z rodzicami PKS-em oraz pociągami. Nie mieliśmy samochodu. Z utęsknieniem czekałem na powrót do domu, żeby w końcu "odpalić" "Klausa Mitffocha" w stereo. Co też się stało a następnie płytę "zajechałem". W końcu zaczęła w jednym miejscu przeskakiwać. Ten przeskok później stał się dla mnie integralnym elementem muzyki i gdy w bardziej współczesnych czasach nabyłem CD dziwiło mnie, że czegoś w muzyce brakuje. Lech Janerka Ale co ja tutaj opowiadam o mojej historii z płytą Klausa Mitffocha, skoro mam relacjonować koncert Lecha Janerki? A jednak bez tej historii, zapewne nie udałbym się na koncert Janerki w 2024 roku. Jego solowa twórczość to w moim przypadku sentymentalna kontynuacja polubienia płyty "Klaus Mitffoch". Płytę "Historia podwodna" traktowałem jak świetną kontynuację Klausa. Późniejsza twórczość już mnie tak nie zajmowała, choć płyta "Ur" zrobiła na mnie swego czasu wielkie wrażenie. Lech Janerka z czasem coraz bardziej wycofywał się z show-biznesu, którego częścią nigdy nie chciał być. W końcu zamilkł całkiem. Grał od czasu do czasu koncerty, ale ostatnia studyjna płyta "Plagiaty" ukazała się w 2005 roku. Później co kilka lat wracały rozważania, czy i kiedy Janerka nagra jeszcze coś nowego. W 2019 roku artysta zaprezentował dwa nowe nagrania - "Wanna na Wawelu" i "Zabawawa", które miały zapowiadać nową płytę. Ta ukazała się jednak dopiero w listopadzie 2023 roku pt. "Gipsowy odlew falsyfikatu". A skoro jest nowa płyta, to Lech Janerka najwyraźniej dał się namówić, żeby ucieszyć publiczność zaprezentowaniem nowego repertuaru na żywo. Artysta wyruszył w trasę koncertową, choć niezbyt intensywną. Zabukowano ledwie kilka koncertów w sporych odstępach czasowych. Najbardziej intensywnie jest w kwietniu, bo Janerka oprócz koncertu łódzkiego, za tydzień zagra też w Warszawie. Później jeszcze są dwa koncerty w maju i jeden we wrześniu, a wcześniej grał w marcu we Wrocławiu. Koncert Nie należę do osób, które lubią atmosferę koncertową, ale czy mogłem przegapić okazję zobaczenia i usłyszenia Lecha Janerki na żywo w moim rodzinnym mieście? Koncert zaczął się od utworów z nowej płyty. Usłyszeliśmy m.in. "Omm", "I moll", "Maj", "Chyba". Nagrania zabrzmiały sympatycznie, ale to nie było to, na co czekała większa część publiczności, w tym ja. Tę część koncertu Lech Janerka grał siedząc na krześle. Najwyraźniej jednak go to krępowało. Trochę się tłumaczył z tego przed publicznością, trochę konsultował z perkusistą, czy nie lepiej będzie porzucić krzesło. Co też i po paru utworach uczynił. Po zagraniu kilku nagrań z "Gipsowego odlewu falsyfikatu" i porzuceniu trybu siedzącego, usłyszeliśmy to, na co większość czekała. Pan Lech poinformował, że "grał kiedyś w takim zespole jak Klaus Mitffoch" i jako "kustosz jego dziedzictwa" zagra kilka utworów, czym wzbudził powszechną radość. Usłyszeliśmy oczekiwane hity: "Tutaj wesoło", "Śmielej", "Ogniowe strzelby", "Ewolucja, rewolucja i ja", "Strzeż się tych miejsc", "Jezu jak się cieszę". Przy tym ostatnim było największe szaleństwo. Część publiczności próbowała dostać się przed krzesła (koncert był w trybie siedzącym) i tańczyć. Zaskoczyła mnie trochę grupkach młodych, około dwudziestoletnich, która była najbardziej aktywna przy "Jezu jak się cieszę". Zaskoczyło mnie nie to, że byli najbardziej aktywni, ale to, że w ogóle na tym koncercie byli. Nie da się ukryć, że większośc publiczności stanowili ludzie w wieku 40+, 50+ i 60+. A jednak grupka młodych też była. Utwory z repertuaru Klausa Mitffocha przeplatane były tymi z solowych płyt artysty. Usłyszeliśmy m.in. "Ta zabawa nie jest dla dziewczynek", "Jest jak w niebie", "Zero zer", "Tryki na start", "Historia podwodna", "Niewole i koncertowy miks "Bez kolacji / Śpij Aniele mój". Po prawie półtorej godzinie grania Pan Lech stwierdził, że już "bateryjka mu się wyczerpała" oraz "procesor trochę przegrzał" i więcej nie da rady. Na pożegnanie zagrał jeszce "Wyobraź sobie". Była też wspólna fotka z publicznością a dla chętnych "przebijanie piątki". Ze strony Lecha Janerki była wielka klasa, dobra forma wokalna i sympatyczna atmosfera. Tempo niektórych "klausowych" klasyków może nie było takie jak należy, ale wokal Janerki działa be zarzutu. Artyście tradycyjnie towarzyszyła żona Bożena na wiolonczeli a skład uzupełniał perkusista i gitarzysta. Jeśli ktoś nie miał szansy słyszeć na żywo Lecha Janerki, to polecam. Warto. Andrzej Korasiewicz21.04.2024 r.
The Pineapple Thief, 11.03.2024 r., Palladium, Warszawa
The Pineapple Thief to jeden z czołowych współczesnych zespołów z kręgu szeroko rozumianego art rocka, który od ponad dwudziestu lat regularnie wydaje płyty. Angielska formacja, pod przywództwem Bruce'a Soorda, lubi też odwiedzać Polskę i grać tu koncerty. Od kilku lat robi to regularnie po wydaniu kolejnych płyt. Tak było i w tym roku. Formacja odwiedziła Polskę, by zagrać dwa koncerty w związku z wydaniem w tym roku najnowszego wydawnictwa pt. "It Leads To This". Pierwszy z nich miał miejsce w Warszawie. Zanim na scenie wystąpiła gwiazda wieczoru, publiczność rozgrzewał Randy McStine. Randy wystąpił w pełni solo, prezentując instrumentalno-wokalną mieszankę dźwięków elektronicznych i gitarowych. Dzięki elektronicznemu akompaniamentowi z głośników popłynęły dźwięki zarówno łagodne i ambientalne, jak i bardziej agresywne, czasem wręcz industrialne, zgrzyty. W połączeniu z ładnym wokalem i klasyczną gitarą wzmocnioną elektrycznie, stanowiły dobrą przystawkę do głównego dania wieczoru. Nie było to nic szczególnie ekscytującego, ale można było zawiesić ucho. Przyznam, że The Pineapple Thief dotychczas należał u mnie do tej kategorii zespołów, które w ogólności lubię, ale w szczególności nigdy nie wzbudzał u mnie nadmiernej ekscytacji. Muzyka Anglików teoretycznie była tym rodzajem stylistyki, który do mnie przemawia. Kolejne płyty słuchałem zawsze z uwagą i przyjemnością. Jednocześnie nigdy nie zdarzyło się, żeby The Pineapple Thief wywołał u mnie przysłowiowe "ciarki". Grupa zawsze należała u mnie do kategorii - świetny średniak. Żeby przełamać ten dystans do zespołu, postanowiłem zobaczyć i usłyszeć ich na żywo. Konfrontacja z muzyką graną na żywo często przynosi inne spojrzenie na nią. I rzeczywiście tak było i tym razem. The Pineapple Thief w ciągu półtorej godziny zaprezentował w całości materiał z nowej płyty pt. "It Leads To This". Przeplatany był starszymi numerami jak np. "Versions of the Truth". Ponieważ to był mój pierwszy raz z występem The Pineapple Thief na żywo, uważnie chłonąłem każdy element koncertu, próbując wczuć się w klimat i poczuć te "ciarki". Początkowo szło trochę opornie, bo było podobnie jak przy odsłuchu muzyki w warunkach domowych. Bardzo przyjemnie i sympatycznie, ale czasami myśli ulatywały w inną stronę i musiałem przywołać się do porządku, żeby znowu skupić się na muzyce. Mimo wszystko od razu usłyszałem różnicę w stosunku do nagrań, które wcześniej znałem z wersji studyjnych. Już rozpoczynający występ utwór "The Frost" zabrzmiał bardziej dynamicznie a jednocześnie fajnie selektywnie. Koncert był moim zdaniem dobrze nagłośniony i miałem sporą przyjemność z odsłuchu granego materiału. The Pineapple Thief bardzo dobrze prezentowali się też scenicznie. Nie było tutaj zbędnych gestów, nadmiernych emocji. Muzycy byli skupieni na wykonaniu swojej sztuki, ale wtedy, gdy np. Beren Matthews lub Bruce Soord grali bardziej dynamiczne riffy gitarowe dawali temu wyraz. Bardzo spodobała mi się ta, z jednej strony oszczędna, ale z drugiej bardzo adekwatna ekspresja sceniczna muzyków The Pineapple Thief. Sceniczne wykonanie, znanych z wersji studyjnych utworów, zaskoczyło mnie wręcz metalowo-sabbathowymi riffami gitarowymi, które czasami wybrzmiewały ze sceny. Wprawdzie formalnie nie różniło się to od w wersji studyjnych, a jednak na żywo zabrzmiało to soczyściej i pełniej. Mimo tych mocnych gitarowych riffów, muzyka The Pineapple Thief prezentuje się elegancko i szacownie. Słuchanie ich na żywo było prawdziwą przyjemnością. Szczególnie, że już po kilku numerach "złapałem właściwą fazę" i udało mi się w pełnie zagłębić w muzykę, która płynęła ze sceny. Świetnie zabrzmiał np. utwór "Now It's Yours", pochodzący z nowej płyty, ale i kolejne - "Rubicon" czy "To Forget". Miłe było równie przedstawianie przez Bruce'a Soorda muzyków po polsku. Jeśli chodzi o wątki polskie, to supportujący zespół Randy McStine przyznał się, że ma polskie korzenie od strony swojego ojca. The Pineapple Thief zagrali w Palladium zawodowo. Na pewno przekonali mnie do uważniejszego przesłuchania ich nowej płyty, którą dotychczas oceniałem jako mocnego średniaka. Koncert w Warszawie pozwolił mi dostrzec w twórczości The Pineapple Thief smaczki, które dotychczas mi umykały. Andrzej Korasiewicz12.03.2024 r. Lista wykonanych utworów: 1. The Frost2. Demons3. Put It Right4. Our Mire5. Versions of the Truth6. Every Trace of Us7. Dead in the Water8. All That's Left9. Now It's Yours10. Fend for Yourself11. Rubicon12. To Forget13. It Leads to This14. Give It Back15. The Final Thing on My Mind Bisy: 16. In Exile17. Alone at Sea
New Model Army, Polski Zespół, Palladium, Warszawa, 09.03.2024 r.
New Model Army to jeden z częściej koncertujących zespołów w Polsce. Mimo wszystko widziałem ich na żywo tylko raz. W dodatku było to ponad dwadzieścia lat temu na festiwalu Castle Party. Grupa regularnie wydaje też co kilka lat wydawnictwa z premierowym materiałem. Najnowsza płyta pt. "Unbroken" ukazała się w styczniu tego roku. Zespół prezentuje na niej znany od lat schemat muzyczny, który ma wierne grono fanów. Mam duży sentyment do grupy jeszcze z czasów "Thunder and Consolation", choć były okresy, gdy muzyka zespołu wydawała mi się nieco męcząca swoją monotonią. Nowa płyta spodobała mi się [przeczytaj recenzję >>], dlatego postanowiłem skonfrontować nowy materiał z tym jak wypada na żywo. Przed New Model Army zagrał Polski Zespół. Polski Zespół Jak nazywa się polski zespół, który poprzedził występ New Model Army? Polski zespół nazywa się Polski Zespół :). Wokół nazwy Polskiego Zespołu było trochę śmiechu. Trzeba przyznać, że nazwa daje pole do popisu np. by nawiązać odpowiedni kontakt z publicznością. Polski Zespół ze swoję eklektyczną muzyką niezbyt jednak pasował stylistycznie do New Model Army, czemu niektórzy fani NMA dawali wyraz. Co więcej, sam Polski Zespół był najwyraźniej tego świadomy, bo wokalista wspomniał o tym ze sceny. Na wszelki wypadek wystąpił więc w koszulce New Model Army. Mnie jednak granie Polskiego Zespołu chwilami zaciekawiło. Usłyszeliśmy miks indie popu, electro popu, indie rocka. Łagodne dźwięki indie popowe mieszały się momentami z noise rockowymi zgrzytami gitarowymi a nawet technoidalną elektroniką. Całość robiła wrażenie mocno niespójne. Nie ukrywam, że czasami trochę wiało nudą, ale "momenty były". Jeśli ten eklektyzm jest programem na dalszą działalność zespołu, to moim zdaniem trzeba jeszcze popracować nad znalezieniem odpowiedniej formuły prezentacji tego eklektyzmu. Można też zdecydować się na rozwijanie którejś ze stylistyk i trzymać się tego. Moim zdaniem potencjał jest. Plus dla klawiszowca za koszulkę Sisters of Mercy :). New Model Army Zacznę od tego, że nie podobał mi się ten koncert. Nie podobał mi się nie dlatego, że był zły. Przeciwnie, publiczność bawiła się znakomicie. Okazało się jednak, że mimo sentymentu, którym darzę New Model Army, mimo tego, że nową płytę oceniłem pozytywnie, to jednak dzisiaj nie jestem odbiorcą, do którego New Model Army kieruje swój przekaz na żywo. Nie należę do publiczności "rockowo-metalowej", która kłębi się w młynie pod sceną, dla której muzyka jest tylko pretekstem do zabawy i śpiewania z wykonawcą w spoconym tłumie współbratymców. Bo do tego właśnie nadaje się muzyka New Model Army grana na żywo. I w gruncie rzeczy do niczego więcej. Muzyka jest prosta, "do przodu" i na żywo gubi, moim zdaniem, to dodatkowe "coś", co wydawało mi się, że w muzyce NMA zawsze było. New Model Army skoncentrował się w Palladium na przedstawieniu utworów z nowej płyty "Unbroken", które na żywo wypadły rzemieślniczo, ale nic ponadto. Jednak nawet stare, największe hity odegrane na żywo, niektóre chóralnie śpiewane przez publiczność - "Green and Grey", "Purity", "Get Me Out" czy kultowy "51st State", który wybrzmiał w Warszawie - nie wzbudziły u mnie zachwytu, nie sprawiły, że poczułem się częścią wspólnoty fanów New Model Army. Możliwe, że to był głównie mój problem, a nie samego zespołu. Muzycznie grupa zagrała sprawnie, wokalnie Sullivan robił co mógł, choć widać było, że lata robią swoje i śpiewanie sporo go kosztuje. Zabrakło mi jednak na tym koncercie jakiejś magii, czegoś co trudno nazwać a co powoduje, że nawet prosta muzyka rockowa może przenieść słuchacza na inny poziom. Czułem się bardziej jak na koncercie czysto punkowym, "czadowym". To nie jest to, czego szukam w muzyce. Dlatego wyszedłem z Palladium rozczarowany. Przez jakiś czas na pewno nie będę wracał do muzyki New Model Army. Andrzej Korasiewicz10.03.2024 r.
Depeche Mode, Humanist, Atlas Arena, Łódź, 29.02.2024 r.
Do sześciu razy sztuka! Po raz szósty w swoim życiu udałem się na koncert Depeche Mode. Tym razem szedłem raczej z nastawieniem negatywnym, kierowany złymi wspomnieniami z show, na którym byłem w zeszłym roku na Stadionie Narodowym [zobacz relację z 2023 r. >>]. Również poprzednie moje koncerty Depeche Mode - począwszy od tego na stadionie Legii w 2006 roku - nie były tymi wymarzonymi. Co zatem mogło się zdarzyć na drugim koncercie tej samej trasy, na który się wybierałem? Repertuar na pewno będzie prawie ten sam, panowie o parę miesięcy starsi. A jednak! Tym razem w końcu poczułem, że wszystko zagrało jak należy. W Łodzi poszło wszystko tak, jak mogło w tych okolicznościach pójść najlepiej. Depeche Mode zagrali wspaniały koncert, Martin Gore lepiej śpiewał w swoim secie, miałem tym razem lepsze miejsca, dzięki czemu coś widziałem, Atlas Arena była nieporównywalnie lepiej nagłośniona niż Narodowy. No i sam osobiście też lepiej tego dnia się czułem - a zdarzało mi się już być na koncercie DM z wysoką temperaturą. A wiadomo, że osobiste czynniki wpływają na odbiór wydarzenia. Summa summarum to jednak nie tylko moje osobiste odczucie, że ten koncert w Łodzi był lepszy niż warszawski. Wychodząc z łódziej hali słyszałem podobne komentarze innych uczestników koncertu. Lepszy był też support! Humanist Zanim na scenie pojawili się Depeche Mode, najpierw usłyszeliśmy Humanist. Zespół Humanist to projekt Roba Marshalla, znanego m.in. z Exit Calm oraz ze współpracy z Markiem Laneganem. Z Humanist współpracuje również Dave Gahan, który zaśpiewał jedną z piosenek na studyjnym albumie grupy. Formacja zaprezentowała w Łodzi półgodzinny set, który chwilami kojarzył mi się z twórczością Bauhaus. Na pewno to, co zagrali Humanist należy zakwalifikować jako mroczną muzykę post-punkową. Nie było może wielkich wzlotów, początkowo zespół grał trochę monotonnie, ale muzyka została zagrana solidnie i rzetelnie. Z czasem nawet wzbudzając większą uwagę. Po pół godzinie panowie i pani grająca na basie zeszli ze sceny, by przygotować ją na występ oczekiwanej gwiazdy. Depeche Mode Wszystko zaczęło się tak samo jak inne koncerty z "Memento Mori Tour" - instrumentalne outro "Speak to Me" a następnie otwierający show, podobnie jak nową płytę "Memento Mori", "My Cosmos Is Mine". Nie wszyscy lubią ten utwór, ale mnie on dobrze nastraja. Nie jest to opener, nadający koncertowi dynamiki, a raczej numer wolno wprowadzający w nastrój nowego repertuaru grupy. Mnie on przekonuje jako koncertowy "otwieracz". Po nim ponownie usłyszeliśmy "Wagging Tongue" a następnie rozpoczął się "greatest hits": "Walking in My Shoes", "It's No Good", "Policy of Truth", "In Your Room (Zephyr Mix)", "Everything Counts". W tym miejscu należy odnotować jedną zmianę na korzyść w stosunku do koncertu warszawskiego. "Policy of Truth" było zamiast "Sister of Night". Czyli zmiana wyraźnie na lepsze! Mimo że jak dotychczas prawie wszystko było tak jak Warszawie, a także na wielu innych koncertach Depeche w ostatnich latach, to jednak moje wrażenia są całkiem inne, lepsze niż na Narodowym. Muzyka brzmi dobrze, ja - mimo że siedzę na trybunach, to zainwestowałem w miejsca bliżej sceny, dzięki czemu lepiej widzę to, co na niej się dzieje. No i panowie są w dobrej formie. Gahan, tradycyjnie zaczyna panować nad publicznością sterując tym, co ma robić, co szczególnie objawi się w dalszej części koncertu, np. przy falowaniu rąk w "Never Let Me Down Again". Po "Precious" i "Speak to Me" słyszmy krótki set akustyczny Martina Gore'a. Podobnie jak w Warszawie jest "Strangelove", ale inaczej niż na Narodowy "Heaven". Choć wolałbym zdecydowanie "A Question of Lust", to jednak "Heaven" też lubię. Przede wszystkim jednak Gore lepiej śpiewa niż w Warszawie! Czyli moje podejrzenia z zeszłego roku, że zaczyna mu siadać głos, nie potwierdziły się. Może miał wtedy tylko gorszy dzień, bo w Łodzi zabrzmiało wszystko jak należy. Było pięknie! Kolejne utwory podobnie jak w Warszawie: "Ghosts Again", "I Feel You", "A Pain That I'm Used". Dynamika tego ostatniego numeru zawsze niesamowicie napędza występ Depeche Mode na żywo. A przecież nie jest to jakiś wielki klasyk zespołu, tylko numer z płyty z XXI wieku. Następnie DM dedykowało Fletcherowi "Behind the Wheel" zamiast "World in My Eyes", które było na Narodowym. Oba utwory są świetne, więc dobrze było usłyszeć również "Behind the Wheel". Najlepsze jednak dopiero nadeszło po nim. Zamiast "Wrong", Depeche Mode zagrało "Black Celebration"! "Wrong" to dobry numer, ale gdzie mu do "Black Celebration", które otwiera klapkę ze wspomnieniami, gdy słuchało się płyty na Tonpressowskim winylu. A przecież to nie tylo wspomnienia. Płyta "Black Celebration" nadal brzmi genialnie i nic jej nie brakuje. To samo można powiedzieć o utworze tytułowym. Po nim, na dokładkę, z tego samego albumu, "Stripped", grany wcześniej też w Warszawie. Ale tutaj, w połączeniu z "Black Celebration" stworzył niesamowity kącik dla fanów starego Depeche Mode. Na zakończenie podstawowego setu wybrzmiały: "John the Revelator" i "Enjoy the Silence" a następnie były cztery bisy. Te same, które usłyszeliśmy w zeszłym roku w Warszawie: "Waiting for the Night", "Just Can't Get Enough", "Never Let Me Down Again", "Personal Jesus". Na "Never Let Me Down Again" Gahan tradycyjnie zapanował już całkowicie nad publicznością a finałowy "Personal Jesus" nawet mnie skłonił do bardziej intensywnych podrygów na trybunach. To był świetny koncert, świetnego zespołu. W końcu poczułem, że misja się wypełniła. Choć nie był to mój wymarzony repertuar, to wszystkie pozostałe czynniki zagrały i dzięki temu mogę napisać, że byłem na takim koncercie Depeche Mode, na jakim zawsze chciałem być. Dziękuję Depeche Mode! Andrzej Korasiewicz01.03.2024 r. setlista: Speak to Me (Outro)1. My Cosmos Is Mine2. Wagging Tongue3. Walking in My Shoes4. It's No Good5. Policy of Truth 6. In Your Room (Zephyr Mix)7. Everything Counts8. Precious9. Speak to Me10. Strangelove (Acoustic, sung by Martin)11. Heaven (Acoustic, sung by Martin)12. Ghosts Again13. I Feel You14. A Pain That I'm Used To (Jacques Lu Cont Remix)15. Behind the Wheel (Dedicated to Andrew Fletcher)16. Black Celebration17. Stripped18. John the Revelator19. Enjoy the Silence bis: 20. Waiting for the Night (Peter and Christian on keyboards)21. Just Can't Get Enough22. Never Let Me Down Again23. Personal Jesus
Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - Bauhaus Staircase Tour, Walt Disco, Klub Stodoła, Warszawa, 07.02.2024 r.
OMD w klubie "Stodoła", czyli kolejny wykonawca z mojej listy "odhaczony" i sprawdzony jak wypada na żywo. Wprawdzie niewiele brakowało, żebym dokonał tego już kilka lat wcześniej, gdy panowie przyjechali do Łodzi. Miałem nawet kupiony bilet, ale w ostatniej chwili choróbsko mnie rozłożyło i nie dotarłem do "Wytwórni". Nie było więc wyjścia i trzeba było pofatygować się do Warszawy. Zanim wystąpił OMD, na scenie pojawili się Walt Disco. Walt Disco Szkocka formacja ma już na swoim koncie debiutancki album pt. "Unlearning" (2022). W Warszawie rozgrzewali publiczność przed występem OMD około pół godziny. Na scenie zaprezentowała się piątka muzyków, z czego moją uwagę zwrócił perkusista, który oprócz energetycznego walenia w skromny zestaw perkusyjny, zajmował się też śpiewaniem chórków, obsługą małego syntezatora oraz zagajaniem do publiczności na spółkę z wokalistą. To ostatnie trochę mnie zdziwiło, bo wokalista, oprócz śpiewu i kręcenia wygibasów, nie miał nic więcej do roboty a jednak dzielił wodzirejstwo z perkusistą. Walt Disco zaprezentowali twórczość, którą można było pomylić z dokonaniami Sparks. Zarówno barwa głosu wokalisty jaki i eklektyczna muzyka, będąca mieszanką glam rocka i synth popu, wskazują jednoznacznie na ten trop. Widać, że młodych energia rozpiera. Publiczności dosyć się podobało. Według mnie głowy nie urywa, ale nudy na scenie nie było. OMD Po półgodzinnej przerwie, podczas której zdemontowano scenografię i instrumenty Walt Disco, rozpoczęło się to, na co wszyscy czekali. Z głośników popłynęły dźwięki utworu "Evolution of Species", a w tyle sceny wyświetlał się filmik nawiązujący do tematu. W drugiej minucie "Evolution of Species" na scenę wkroczyli panowie z OMD i utwór niemal płynnie przeistoczył się w "Anthropocene", tym razem grany już przez OMD. Na stare hity nie trzeba było długo czekać, bo już po "Antroposcene" usłyszeliśmy "Messages" a zaraz po nim "Tesla Girls". Następnie otrzymaliśmy mieszankę najnowszych utworów z ostatniej płyty pt. "Bauhaus Staircase" (2023), którą panowie promują na tej trasie, z nagraniami również nie tak starymi jak: "History of Modern (Part I)" oraz starymi hitami, które były najbardziej oczekiwane. Nie można jednak powiedzieć, że publiczność czekała tylko na stare hity. Wszyscy równie dobrze bawili się przy nowych utworach a skandowaniu: "OMD! OMD! OMD!" nie było końca, niezależnie od wykonywanego właśnie utworu. Ciągłe skandowanie "OMD! OMD! OMD!" wyraźnie zresztą zachwycało Andy McCluskeya, który nie mógł wyjść z podziwu, jakby nie wierząc w to co widzi i słyszy. Publiczność zachowywała się tak, jakby do "Stodoły" przyjechali The Beatles w okresie największej popularności. Zresztą poczucie to chyba udzieliło się również Andy'emu, który zaczął żartować, że za chwilę usłyszymy "Stairway to Heaven" Led Zeppelin oraz "Yesterdays" The Beatles. Najwyraźniej panowie poczuli, że w niczym nie ustępują swoim wielkim poprzednikom z krainy rocka. A przynajmniej tak było w warszawski wieczór w "Stodole". No właśnie. Na scenie jednak nie znajdował się zespół rockowy, tylko synth-popowy a Andy i Paul ani przez chwilę nie zapomnieli o swoich korzeniach, które tkwią w muzyce Kraftwerk. Miałem wrażenie, że panowie - w gruncie rzeczy i mimo lat na karku - cały czas czują się jakby nadal byli tymi młodymi chłopakami, którzy w 1975 roku zobaczyli na żywo Kraftwerk i w wyniku olśnienia, którego doznali, postanowili sami tworzyć. OMD w gruncie rzeczy przez całą swoją karierę przekładał jedynie muzykę Kraftwerk na język piosenki. Zresztą panowie z OMD oddali hołd swoim wielkim protoplastom, gdy w połowie koncertu ustawili się jak słynna czwórka z Düsseldorf w rzędzie obok siebie, jak maszyny, wykonując dwa utwory "Veruschka" i "Healing", które paradoksalnie były czułymi balladami. Utwory z płyty "Bauhaus Staircase", moim zdaniem, nie wypadły gorzej od starych hitów. Niektóre - "Anthropocene", "Kleptocracy", "Bauhaus Staircase", "Don't Go" - w moim przekonaniu okazały się nawet bardziej energetyczne niż niektóre starsze utwory. Ze starych numerów najmilej będę wspominał: "Messages", "Souvenir", "Enola Gay", "Electricity". Nie podobało mi się wykonanie "So in Love", któremu zabrakło magii obecnej w wersji studyjnej. W dwóch utworach zaprezentował się na wokalu Paul Humphreys, który bardzo dobrze zaśpiewał "Souvenir" i "(Forever) Live and Die". W pozostałych Andy McCluskey pokazał niesłychany dynamizm i żywiołowość, której mogą pozazdrościć młodsi. Andy biegał po scenie, wił się przy mikrofonie i nieustannie dialogował z publicznością, pozostając w nieustającym zachwycie nad żywiołową reakcją publiczności, która nie była mu dłużna nieprzerwanie skandując: "OMD! OMD! OMD!". Po półtorej godzinie grania, panowie próbowali pożegnać się, by po przerwie wykonać zaplanowane trzy bisy, ale jakoś nie mogli rozstać się z publicznością, która ciągle krzyczała: "OMD! OMD! OMD!" a Andy jakby nie chciał przerywać oglądania tego zjawiska naocznie. No ale jak był plan, to trzeba było go zrealizować. Muzycy w końcu zeszli ze sceny i po chwili na nią wrócili, by wykonać "Look at You Now" z albumu "Bauhaus Staircase", "Pandora's Box" i finałowe "Electricity". Po zagraniu tych numerów warszawski występ OMD definitywnie przeszedł do historii. Andrzej Korasiewicz08.02.2024 r. Lista utworów: Evolution of Species 1. Anthropocene2. Messages3. Tesla Girls4. Kleptocracy5. History of Modern (Part I)6. If You Leave7. (Forever) Live and Die8. Bauhaus Staircase9. Souvenir10. Joan of Arc11. Joan of Arc (Maid of Orleans) The Rock Drill 12. Veruschka13. Healing14. Don't Go15. So in Love16. Dreaming17. Locomotion18. Sailing on the Seven Seas19. Enola Gay Encore: 20. Look at You Now21. Pandora's Box22. Electricity
Slowdive, Pale Blue Eyes, Progresja, Warszawa, 27.01.2024 r.
Slowdive to formacja dzisiaj niemal kultowa, która rozpala publiczność za każdym razem, gdy pojawia się na żywo a nowe wydawnictwa niemal z definicji gwarantują sukces. Grupa nie ma jeszcze pozycji na miarę The Cure czy Depeche Mode, bo na swoją Robert Smith czy panowie z Depeche Mode pracowali ponad 40 lat. Slowdive natomiast w połowie lat 90. rozwiązali się a na scenę powrócili w 2014 roku i w 2017 roku, po 22 latach przerwy, wydali pierwszy premierowy materiał po przerwie, w sumie dopiero czwarty album w dyskografii. Ich powrót wywołał wielki zachywt i to głównie wśród młodej publiczności, która niespodziewanie uznała Slowdive za "swoją". W czasie dwudziestoletniego letargu Slowdive, płyta "Souvlaki" (1993) zyskała rangę kanonu rocka a sam shoegaze zdobył popularność, w dość niszowych wprawdzie kręgach, ale jednak. W swojej epoce uznanie dla Slowdive nie było tak oczywiste i należy to traktować jak eufemizm. To był zresztą jeden z powodów zakończenia działalności grupy w 1995 roku. Sam też nie należałem do nadmiernych fanów angielskiej formacji. Muzyka Slowdive wydawała się mi raczej twórczością tła, rodzajem szlachetnego muzaku, który nie wywołuje większych emocji. Sam powrót Slowdive i płyta "Slowdive" (2017) również nie wzbudziła u mnie nadmiernego zainteresowania. Niezbyt rozumiałem zachwyty, którymi formacja została otoczona. Muzyka wydawała się w porządku, ale żeby aż tak? Dopiero zeszłoroczny album "Everything Is Alive" spowodował, że niejako coś u mnie "zaskoczyło". Potwierdzeniem tego "zaskoku" było obejrzenie i usłyszenie Slowdive na żywo w Katowicach. To był dla mnie magiczny koncert. Teraz przyszedł czas weryfikacji zespołu w warunkach klubowych. Zanim jednak wystąpiła gwiazda wieczoru, najpierw zagrał zespół Pale Blue Eyes. Pale Blue Eyes Pale Blue Eyes to młoda angielska grupa, która ma już na swoim koncie dwie płyty - "Souvenirs" (2022) i "Thist House" (2023). Albumy nie wzbudziły u mnie większego zainteresowania. Solidna muzyka utrzymana w duchu shoegazowo-dreampopowego indie rocka, ale nic ponadto. Czekałem przede wszystkim na występ Slowdive a Pale Blue Eyes miało być wypełniaczem. Jednak okazało się, że jest inaczej, przynajmniej w przypadku Pale Blue Eyes. Ten zaledwie półgodzinny set obudził we mnie emocje, których nie spodziewałem się. Muzyka zagrana przez grupę z South Devon spowodowała, że poczułem się jakbym się przeniósł w czasie. Miałem wrażenie, że znalazłem się gdzieś w drugiej połowie lat 80. i słucham jakiejś kapeli indie rockowej, która z kolei cofa się w czasie i nawiązuje do brzmień z lat 60. Połowa lat 80. to był okres narodzenia się indie rocka. Fala postpunkowa już wtedy wygasała a nowe formacje, którymi wtedy wysypało, nie tracąc całkiem tego postpunkowego sznytu, zaczęły nawiązywać do anglosaskiej muzyki z lat 60. i przełomu lat 60. i 70. W wyniku tego narodziła się cała nowa scena składając się z zespołów, które łączyły w brzmieniu te inspiracje rockiem z lat 60. ale nie przestawały pobrzmiewać nowofalowymi echami. W ten sposób powstała scena indie rockowa, która wtedy coś znaczyła. Bo późniejsze klony tych pierwotnych indie rockowych formacji, nie były już tak ciekawe. Słuchając tych kilku numerów Pale Blue Eyes zagranych w Progresji czułem się właśnie tak, jakbym słuchał któregoś z pierwotnych zespołów indie rockowych a nie klona klonów. Muzyka zabrzmiała selektywnie, artyści na scenie wykazali zaangażowanie, pani na perkusji uderzała w bębny z gracją i wyczucieciem rytmu. Muzycy wyglądali stylowo i zagrali więcej niż dobrze. Bardzo udany występ. Słowdive Gdy przyszedł czas na Slowdive, moje oczekiwania były zawieszone wysoko. Szczelnie wypełniony klub, w większości młodzieżą, również oczekiwał występu grupy z wielką nadzieją. I o ile większość publiczności bawiła się przednio i z pewnością nie wyszła zawiedziona, o tyle mnie już tak do śmiechu nie było. Stałem przy samej scenie, z prawej jej strony, przy głośnikach. O ile podczas występu Pale Blue Eyes nie miałem większych zastrzeżeń do dźwięku, o tyle już pierwsze dźwięki Slowdive powitały mnie buczeniem zbitym w jedną mało sprecyzowaną masę. Z pewnością w innej części klubu mogło to brzmieć inaczej, ale tam, gdzie ja byłem, dźwiek brzmiał koszmarnie. Trudno było odróżnić poszczególne instrumenty od siebie, wokale słabo przebijały się przez buczącą i dudniącą masę dźwiękową. Pale Blue Eyes, mimo że byłem w tym samym miejscu, zabrzmiał lepiej. Może jednak Slowdive był po prostu źle nagłośniony? Możliwe, że przez to mój odbiór koncertu był zły. Przez to, że stałem blisko sceny nie miałem też szansy spojrzeć na nią z szerszego planu, dzięki czemu mógłbym w pełni przyjrzeć się grze świateł, która w przypadku Slowdive również potrafi wpłynąć na budowanie klimatu. Tak było przynajmniej, gdy byłem na koncercie Slowdive w Katowiach. Oczywiście coś za coś. Dzięki mojemu usytuowaniu w Progresji, widziałem za to z bliska muzyków. Plenerowy koncert w Katowicach wspominam jednak pod tym względem lepiej. Duża przestrzeń dawała mi szansę przemieszczania się. Mogłem więc spojrzeć na występ z oddali i dać się porwać nie tylko muzyce, ale również stronie wizualnej koncertu. Mogłem też podejść bliżej sceny, by bliżej przyjrzeć się muzykom. W plenerze muzyka była słyszalna mniej intensywnie, ale za to bardziej selektywnie niż w Progresji, gdzie słyszałem głównie buczenie i dudnienie. Wypełniony po brzegi klub nie dawał też większej możliwości zmiany miejsca. Możliwe, że to w głównej mierze rzutuje na moją ocenę koncertu. Faktem jest, że niemal przez cały występ zastanawiałem się głównie nad tym, co ja właściwie usłyszałem w Slowdive, że mnie również muzyka grupy wydała się fascynująca. W porównaniu z występem Pale Bue Eyes, muzycy Slowdive grali jakby z mniejszym zaangażowaniem. Sama muzyka, w tej buczącej masie dźwiękowej, którą słyszałem, również wydała mi się mniej interesująca. Ot, wolno snujące się rozmyte kompozycje z pogranicza psychodelii, rocka i ambientu. Publiczność jednak reagowała chwilami żywiołowo. Utwór "kisses" wywołał wręcz euforię a kończący podstawowy set "When the Sun Hits" skłonił nawet niektórych do przemieszczania na rękach publiczności w kierunku sceny, co wzbudziło zresztą natychmiastową reakcję ochrony. I właśnie utwór "When the Sun Hits" spowodował, że również u mnie coś drgnęło i zacząłem mieć nadzieję, że może uznam występ za udany. Po tym utworze grupa jednak zeszła ze sceny, grając dopiero ledwie ponad godzinę. Wróciła po chwili na trzy bisy. Ostatnim był cover utworu Syda Barreta pt. "Golden Hair". I tak naprawdę dopiero on spowodował, że poczułem magię, na którą liczyłem od początku udając się na koncert Slowdive. Gdy właśnie udało mi się wczuć w klimat, koncert się zakończył... Nie wiem czy to tylko kwestia złego dźwięku, czy wpłynęły na to inne czynniki. Ale po koncercie Slowdive w Progresji ponownie zacząłem zastanawiać się czy fenomen Slowdive nie jest nieco na wyrost, bo przez niemal cały koncert pragnąłem głośno krzyczeć: "król jest nagi!". Andrzej Korasiewicz28.01.2024 r. Lista utworów: 1. shanty2. Star Roving3. Catch the Breeze4. skin in the game5. Crazy for You6. Souvlaki Space Station7. chained to a cloud8. 40 Days9. Sleep (Eternal cover)10. kisses11. Alison12. When the Sun Hits bisy: 13. Sugar for the Pill14. Slomo15. Golden Hair (Syd Barrett cover)
Peter Hook & the Light (New Order + Joy Division set), Zaklęte Rewiry, Wrocław, 18.11.2023 r.
Gdy Peter Hook posprzeczał się z kolegami z New Order i ostatecznie postanowił skupić na działalności solowej wraz z the Light, traktowałem to ze sporą rezerwą. Istotą funkcjonowania Peter Hook & the Light stało się odgrywanie na żywo repertuaru najpierw tylko Joy Division a następnie również New Order. I tak od kilkunastu lat Peter Hook jeździ po świecie racząc publiczność show o charakterze rekonstrukcyjnym. A że był oryginalnym i ważnym członkiem obu formacji, to występy nowej grupy Petera Hooka należy traktować w innych kategoriach niż występy typowego cover bandu. Zresztą opinie, które do mnie docierały na temat występów grupy były jednoznacznie pozytywne. Postanowiłem więc sprawdzić jak to jest w rzeczywistości. Niestety, tym razem Peter Hook & the Light ominął Warszawę, nie odwiedził też mojej rodzimej Łodzi, uznałem więc, że najdogodniej będzie przemieścić się do bardziej oddalonego Wrocławia. Dobry dojazd i fajne miasto zachęcały do takiej decyzji. Niestety, fatalna pogoda pokrzyżowała moje wcześniejsze plany, żeby przyjechać wcześniej i "pokręcić się" trochę po Wrocławiu. Przyjechałem więc nieco po 18. Wydawało mi się, że będzie to na tyle wcześniej, by spokojnie zająć dogodne miejsce pod sceną. Okazało się jednak, że "Zaklęte Rewiry" mają małą scenę i prawie godzinę przed początkiem koncertu, najwytrwalsi zajmowali już wszystkie miejsca bezpośrednio przy barierce. Zostało mi zatem ustawić się gdzieś głębiej. Już wiedziałem, że koncert będę bardziej słyszał a mniej widział. Dla mnie osobiście było to znacznym pogorszeniem jakości odbioru koncertu. Nie należę do osób, które na koncercie tańczą, skaczą, bawią się, czy pogują. Koncerty przyswajam bardziej "filharmonicznie" - słucham, oglądam i przetwarzam wewnętrznie. Mimo tych niedogodności podzielę się kilkoma spostrzeżeniami. Na obecnej trasie Peter Hook & the Light prezentuje płyty Joy Division i New Order "Substance". Występ zespołu Petera Hooka podzielony był na dwie części. W pierwszej, dłuższej formacja zaprezentowała utwory z albumu New Order. Usłyszeliśmy piętnaście nagrań z płyty "Substance" (1987), której wznowienie właśnie ukazało się na rynku, na czele z największymi przebojami: "Blue Monday", "Touched by the Hand of God", "True Faith", Sub-Culture". Do wykonania nie można się przyczepić. Użyte przez zespół podkłady nie odbiegają od oryginalnych wersji New Order a wokal Petera Hooka dobrze zastępuje głos Bernarda Sumnera. Do kilku utworów - "Confusion", "The Perfect Kiss", "Bizarre Love Triangle" - w roli głównego wokalisty zaangażowany był gitarzysta David Potts, którego barwa głosu jest jeszcze bliższa wokalu Sumnera. Można było mieć poczucie, że jest się na występie New Order a o to przecież chodziło. Publicznośc od początku dobrze bawiła się, szalejąc szczególnie przy największych hitach. Gdy jako ostatni w secie New Order wybrzmiał "True Faith", po około godzinie i dwudziestu minutach, panowie zeszli ze sceny, by przygotować się do zmiany nastawienia i zagrania drugiej części koncertu, w której mieliśmy usłyszeć utwory Joy Division. Po kilkuminutowej przerwie, grupa wróciła i wybrzmiały pierwsze dźwięki "Heart and Soul". Temperatura w Zaklętych Rewirach wzrastała z każdym kolejnym numerem. Już "Isolation" wywołało niezłe szaleństwo. Przy "Warsaw", "Leaders of Men", "Digital" rozpętało się w okolicy, gdzie stałem, prawdziwe pogo. Wykonanie utworów było bardzo dynamiczne, drapieżne, z punkową energią. Nic dziwnego, że zaprawieni w bojach, lubiący takie atrakcje, nie mogli ustać w miejscu. Sformowana grupka "pogujących" w wieku głównie 50+, podrygiwała w rytm kolejnych nagrań Joy Division właściwie już do końca. Nawet przy wolniejszych numerach jak "Autosuggestion", "Dead Souls" czy "Atmosphere" bujali się w oczekiwaniu na bardziej rytmiczne momenty. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się aż tak entuzjastycznej reakcji na muzykę Joy Division. Na secie JD wystąpiło nawet większe szaleństwo niż na New Order, choć to przecież New Order ma w repertuarze teoretycznie bardziej taneczne numery. Ale dynamizm pierwszych, punkowych utworów Joy Division, który wydobył z nich na żywo Peter Hook & the Light świadczy o tym, że w starym piecu ogień nie gaśnie. Energia, która emanowała zarówno od Petera Hooka, jak i od tańczących obok mnie fanów spowodowała, że poczułem się przez chwilę jakbym był gdzieś w Anglii w roku 1978 na prawdziwym koncercie Joy Division. Niesamowite doświadczenie. Co tu można więcej dodać? Świetny koncert. Tekst: Andrzej KorasiewiczFoto: Joanna Korasiewicz, Andrzej Korasiewicz19.11.2023 r. Lista utworów: New Order 1. Murder (New Order cover)2. Procession (New Order cover)3. Touched by the Hand of God (New Order cover)4. Ceremony (New Order cover)5. Everything's Gone Green (New Order cover)6. Temptation (New Order cover)7. Blue Monday (New Order cover)8. Confusion (New Order cover)9. Thieves Like Us (New Order cover)10. The Perfect Kiss (New Order cover)11. Sub-Culture (New Order cover)12. Shellshock (New Order cover)13. State of the Nation (New Order cover)14. Bizarre Love Triangle (New Order cover)15. True Faith (New Order cover) Joy Division 16. Heart and Soul (Joy Division cover) (Tour debut)17. Isolation (Joy Division cover) (Tour debut)18. Warsaw (Joy Division cover)19. Leaders of Men (Joy Division cover)20. Digital (Joy Division cover)21. Autosuggestion (Joy Division cover)22. Transmission (Joy Division cover)23. She's Lost Control (Joy Division cover)24. Shadowplay (Joy Division cover)25. Incubation (Joy Division cover)26. Dead Souls (Joy Division cover)27. Atmosphere (Joy Division cover)28. Love Will Tear Us Apart (Joy Division cover)
The Sisters of Mercy, Łódź, Wytwórnia, 11.11.2023 r.
The Sisters of Mercy, czyli jeden z ważniejszych zespołów w historii rocka gotyckiego, który nigdy nie uważał się za zespół gotycki, twierdząc, że gra rock'n'roll i muzykę pop z elementami industrialu. To kolejna grupa z mojej młodości "odhaczona" w wersji koncertowej. Mimo że TSoM od wielu lat przyjeżdża do Polski, to ciągnie się za nią opinia formułowana przez "true gothów" o tym, że koncerty The Sisters to ściema i żenada, że "to już nie to, co kiedyś". A ponieważ nie jestem "zwierzęciem koncertowym", to tym bardziej nie zachęcało mnie to dotychczas do wybrania się na show "siostrzyczek". Ale w końcu trzeba, bo mogę nie zdążyć... A ponieważ Andrew Eldritch postanowił zawitać do mojego rodzimego miasta, to już wręcz nie miałem wyboru. Czy było warto? O dziwo, jak najbardziej! Wprawdzie głos Eldritcha już nie ten, ale mimo wszystko to był niezły koncert! Po kolei jednak. Występ The Sisters of Mercy odbył się w ramach Festiwalu Soundetit. Przed Eldtrichem i spółką miała wystąpić inna legenda muzyki - Blixa Bargeld. Występ jednak na dwa dni przed koncertem został odwołany a Blixę zastąpił niezbyt mnie interesujący zespół brytyjski The Virginmarys. W klubie Wytwórnia stawiłem się więc około godz. 20.30, gdy muzyka The Virginmarys właśnie kończyła wybrzmiewać. W klubie zgromadzony był już prawdziwy tłum - koncert The Sisters of Mercy został wyprzedany - więc z trudem udało mi się przecisnąć pod scenę, by móc w czasie koncertu cokolwiek zobaczyć. Później okazało się, że i tak z tym nie było lekko, bo stojąc po prawej stronie, wiele zasłaniał mi podświetlony, kolumnowy element scenografii. The Sisters of Mercy punktualnie o 21. wyszli na scenę w tradycyjnym składzie: Andrew Eldritch i Doktor Avalanche [obsługiwany przez byłego gitarzystę Chrisa Catalysta - przyp. red.] oraz Ben Christo, który jest członkiem "siostrzyczek" już od 2006 roku a także pani o azjatyckich rysach twarzy, której nie rozpoznałem [niejaki/a Kai - przyp. red]. Bez zbędnej zwłoki The Sisters uderzyli miksem "Doctor Jeep / Detonation Boulevard" z ostatniej studyjnej płyty "Vision Thing" (1990). Kolejne utwory były mieszanką starych hitów ("Alice", "Marian", "Dominion / Mother Russia", "More") oraz nowszych utworów, jak na razie nigdy nie wydanych w wersji studyjnej ("Eyes of Caligula", "I Will Call You", "But Genevieve", "On the Beach", "When I'm on Fire"). Utwory następowały po sobie niezwykle szybko, dynamicznie zmieniając się a jedyną komunikacją Eldtricha z publicznością było zdawkowe "Thank you", rzucane od czasu do czasu. Po długo wywoływanym bisie usłyszeliśmy najbardziej oczekiwane przeboje: "Lucretia My Reflection", "Temple of Love" i "This Corrosion". I to wszystko, po ostatnim dźwięku "This Corrosion" szybko włączono światła, techniczny rozdał publiczności setlisty, gitarzystka wyrzuciła parę gitarowy kostek i to był koniec koncertu The Sisters of Mercy. Mimo zagrania dwudziestu utworów, cały koncert trwał ledwie godzinę i piętnaście minut. Widoczność była słaba, ale do dźwięku większych zarzutów nie mam. Eldritch głównie stał z tyłu a na planie pierwszym byli gitarzyści. W feerii świateł i dymów nie można było się zbyt dobrze przyjrzeć wokaliście, chyba, że ktoś stał na wprost sceny, co mi nie było dane. Wiadomo też, że obecny wizerunek Eldritcha nie przypomina tego długowłosego, tajemniczego pana z pierwszych lat działalności zespołu. Natura robi swoje i nie można mieć o to do nikogo pretensji. Ale to był naprawdę całkiem dobry koncert. Wśród publiczności było sporo młodego, gotyckiego narybku, który z zaangażowaniem skakał, tańczył i śpiewał na kolejnych utworach. Żeńska, młodsza część publiczności bardzo żywiołowo reagowała na Bena Christo. Jedynym zastrzeżeniem, jakie mogę mieć, to że wszystko odbyło się za szybko. Zespół pędził utwór za utworem, co z jednej strony nadało koncertowi odpowiedniej dynamiki i rozochociło publiczność do skakania i tańczenia. Z drugiej strony można było odnieść wrażenie, że grupie chodzi o jak najszybsze odegranie repertuaru, by już zejść ze sceny. Ale to tylko moje wrażenie... Mimo wszystko z "Wytwórni" wyszedłem z poczuciem zadowolenia. Zobaczyłem jednych z moich idoli młodości w całkiem niezłej formie. Konfrontacja na żywo z legendą wypadła akceptowalnie. Tekst: Andrzej KorasiewiczFoto: Joanna KorasiewiczUwagi redakcyjne: Jarosław Pawlik12.11.2023 r. Lista utworów: 1. Doctor Jeep / Detonation Boulevard2. Don't Drive on Ice3. Ribbons4. Alice5. Summer6. Dominion / Mother Russia7. I Will Call You8. Marian9. Giving Ground (The Sisterhood cover)10. Eyes of Caligula11. More12. But Genevieve13. I Was Wrong14. Here15. On the Beach16. When I'm on Fire bis: 17. Lucretia My Reflection18. Temple of Love19. This Corrosion
Swans, Norman Westberg, 31.10.2023 r, Progresja, Warszawa
Grupa Swans nie gra muzyki pop, której w gruncie rzeczy jest dedykowana strona Alternativepop.pl a mimo wszystko na stronie pojawiają się recenzje płyt Swans i inne teksty o zespole. Dlaczego? Dlatego, że trudno przejść obojętnie wobec zjawiska pod nazwą SWANS. Michael Gira to osobowość i awangarda muzyki pop, która swoją niezwykłością wykracza poza ramy normalnej muzyki. A w końcu nam chodzi o pop, ale alternatywny, niepospolity, niebanalny. Po wysłuchaniu muzyki Swans, nic już nie jest takie samo. W szczególności dotyczy to wydania koncertowego projektu Giry, kiedy Swans objawia pełnię swojej mocy. W wigilię Wszystkich Świętych, miałem okazję uczestniczyć w jednym z takich wydarzeń serwowanych przez Michaela Girę.
Uznając wyjątkowość Swans, należę do grona osób, które muzykę grupy dawkują w nieznacznych ilościach. To nie jest moja codzienna strawa. Dlatego te parę słów o koncercie zespołu, piszę nie z pozycji oddanego fana, ale bardziej jak badacz oszołomiony niezwykłością muzyki Swans. Zanim jednak usłyszeliśmy tego dnia projekt Michaela Giry, na scenie Progresji pojawił się były wieloletni członek Swans - Norman Westberg. Norman Westberg Trudno inaczej traktować występ Westberga niż rozgrzewkę przed wtorkowym głównym daniem. Norman Westberg próbował wykreować nastrój, który przez lata był częścią muzyki Swans. Niestety, bez kierownictwa Michaela Giry, próby te są skazane na niepowodzenie. Muzyka zaprezentowana przez Westberga była moim zdaniem niczym więcej niż chaotycznym pogrywaniem gitarzysty, który przy pomocy pogłosów tworzył atonalne i dronowe przestrzenie, ale wszystko wyglądało, jakby tylko stroił gitarę i cały czas nie mógł utrafić w odpowiedni ton. Po kilkudziesięciu minutach zakończył swój występ, który tylko chwilami był w stanie skupić większą uwagę słuchaczy. Swans Grupa wyszła na scenę nieco po godz. 20.30, owacyjnie witana przez publikę, która szczelnie wypełniła Progresję. W klubie zgromadziła się bardzo różnorodna publiczność, z dużym udziałem ludzi młodych w wieku około dwudziestu lat. Nieliczni z nich, przyciągnięci legendarną sławą, którą cieszą się obecnie Amerykanie, byli nieco zaskoczeni w jakim wieku są muzycy. Gdy na początku występu podszedłem na chwilę pod samą scenę, dało się słyszeć krzyk zdziwienia pewnego młodzieńca na widok Giry i spółki "O, k..a, jakie stare dziady!". No nie da się ukryć, Michael Gira w lutym 2024 roku skończy siedemdziesiąt lat. Młodzieńcem już nie jest. I to był zresztą jeden z głównych powodów, dla którego w końcu postanowiłem sprawdzić jak prezentuje się Swans na żywo. Jeśli nie teraz, to kiedy? Wprawdzie Swans przyjeżdża do Polski od lat 80. Był u nas wielokrotnie, ale Gira ma już swoje lata i nigdy nie wiadomo, kiedy wszystko się skończy. A wcześniej nie odważyłem się na zobaczenie i usłyszenie Swans na koncercie. Weryfikacja Swans na żywo potwierdziła legendę Giry. Mimo zaawansowanego wieku Artysty, usłyszeliśmy nawałnicę dźwięków, która próbowała zmiażdżyć słuchaczy i przy okazji naruszyć mury Progresji. Klub wprawdzie próbę przetrwał, ale podczas występu czuć było wyraźne drgania a dudnienie muzyki Swans powodowało, że lżejsze przedmioty, które stały luzem na podłodze - jak np. kosz na śmieci pod ścianą - swobodnie przemieszczał się pod wpływem drgań. Muzyka Swans na żywo to zupełnie co innego niż na płytach. Mimo że ostatnie albumy w znacznej części zawierają muzykę bardziej stonowaną, spokojniejszą, na żywo nawet te elementy twórczości Swans nabierają większej mocy. Utwory są w większym stopniu improwizowane i rozciągnięte w czasie. Gira jest jak dyrygent, który chce zapanować nad każdym dźwiękiem, który wybrzmiewa na scenie. Czasami bardzo gwałtowanie pokazuje swoim muzykom co mają grać i do czego mają zmierzać na scenie. Dźwięki spokojniejsze, akustyczne narastają, wzbogacone o przeróżne odgłosy, znajdując swój finał w prawdziwej kanonadzie generowanej przez dwóch perkusistów i gitarowe sprzężenia. Muzyka iście piekielna miesza się z anielskimi momentami akustycznymi. Wszystko jest bardzo fizyczne, dosłowne. Muzyka dociera do nas nie tylko dzięki uszom. Każdy element ciała jest częścią spektaklu stworzonego przez Michaela Girę. Sztuka Michaela Giry jest prawdziwa i szczera. Kiedy trzeba bolesna, ale nie po to, żeby eskalować za wszelką cenę hałas. Mimo że Gira od zawsze chciał grać najgłośniej jak się da, to jednak zawsze chodziło w tym o wydobycie prawdy z ludzkich trzewi a nie generowanie hałasu dla samego generowania. Dlatego pewnie muzyka Swans znalazła uznanie wśród młodych, którzy szukają w świecie czegoś co jest prawdziwe, niezakłamane i szczere. Muzykę Swans traktuję jak alegorię ludzkiego życia - pełnego potu, znoju, bólu, ale i z chwilami wytchnienia. Przez dwie i pół godziny uczestniczyłem w tym spektaklu, obserwując też trochę strategie przetrwania części publiczności. Niektórzy chronili uszy korzystając z zatyczek lub słuchawek. Inni większość koncertu spędzili w klubowym foyer, gdzie docierającą muzykę można było kontemplować bez konieczności ochrony uszu. Byli jednak i tacy, którzy twardo przez cały występ byli pod sceną oddając się bez reszty dźwiękom z niej docierającym. To był niezwykły wieczór, szczególnie dla tych, którzy Swans usłyszeli na żywo po raz pierwszy. Andrzej Korasiewicz01.11.2023 r.
Röyksopp, Rysy, Warszawa, Torwar, 16.10.2023 r.
Röyksopp to formacja, która objawiła się w 2001 roku płytą "Melody A.M.", która łączyła stylistykę rodem ze sceny techno ze zwiewnym elektronicznym popem, co razem dawało szczególny rodzaj lekko rozmarzonego downtempo, utrzymanego w duchu popowym. Norweski duet podbił listy przebojów takimi utworami jak "So Easy" czy "Eple". Grupa jednocześnie stała się łącznikiem dla wielu osób wychowanych na elektronicznej muzyce lat 80. z nową stylistyką techno, wywodzącą sie ze sceny lat 90. Do tej pory, w mojej percepcji duetu, dominowało przekonanie, że Röyksopp to nowoczesny zespół electro pop, tylko wywodzący się z nowej sceny okołotechnoidalnej. Ich występ sceniczny na warszawskim Torwarze miał zweryfikować tę opinię. Zanim jednak wystąpili Norwegowie, na scenie zainstalowały się polskie Rysy. Rysy Formacja powstała w 2015 roku, ma za sobą kilka występów na festiwalach takich jak: Open'er Festival, Tauron Nowa Muzyka, Audioriver i Off Festival a także ma na swoim koncie współpracę z Justyną Święs (The Dumplings). Połową duetu jest Wojtek Urbański, który w ciągu ostatnich kilku lat skomponował muzykę do kilku znanych produkcji filmowych, m.in. do filmu pt. "Hiacynt". Rysy zaprezentowały w Warszawie dosyć prostą transową elektronikę, która okazała się na tyle inteligentna, że, dzięki zmiennym tempom, nie powodowała znużenia. Można było się wkręcić, by oczyścić umysł od zbędnych myśli. Pod koniec półgodzinnego setu, przez chwilę usłyszałem dalekie echa The Prodigy i to zarówno w wydaniu "Firestarter", jak i w klimacie bliższym początkom The Prodigy. W całym secie dominowała jednak transowa elektronika. Röyksopp Norweski duet okazał się na scenie grupą silnie tkwiącą swoimi korzeniami w scenie techno. Dźwięki, które usłyszeliśmy w Warszawwie brzmiały o wiele bardziej twardo i tanecznie niż na wydawnictwach studyjnych. Przez większośc występu nie miałem wrażenia, że jestem na koncercie grupy electro pop czy downtempo. Zamiast zwiewnego downtempo, słyszeliśmy zaprogramowany z żelazną konsekwencją set dwóch didżejów, którzy w otoczeniu trójki tancerzy, urozmaicali występ feerią świateł i snopów laserowych. Wszystko to razem sprawiało, że mieliśmy do czynienia z prawdziwym show multimedialnym, a nie z koncertem jako takim, co zresztą w przypadku muzyki elektronicznej jest raczej normalną sprawą. Nie było więc żywych instrumentów, nawet wokal był zaprogramowany i odtworzony. Od czasu do czasu słychać było tylko żywe uderzenia w jakiś rodzaj elektronicznego bębna. Jeśli chodzi o śpiew, to ze zrozumiałych względów - duża liczba wokalistów zapraszanych przez Norwegów - trudno byłoby ściągnąć na koncerty wszystkich śpiewających dla Röyksopp. Ale zawsze można spróbować zaprosić jedną piosenkarkę, która zaśpiewa wszystkie utwory, które są przewidziane w programie występu. Mimo że lubię muzykę elektroniczną, to lubię również, w przypadku prezentowania materiału na żywo w takim typie jak Röyksopp, choćby podjęcie próby użycia żywych instrumentów. Przykład Depeche Mode pokazuje z jednej strony, że jest to możliwe, z drugiej, że może to spowodować, iż muzyka z założenia elektroniczna, przestaje być muzyką elektroniczną i w praktyce upodabnia się do muzyki rockowej. Warto więc wyważyć sprawę i spróbować zbudować zdrowy kompromis. Moim zdaniem tak robi Bonobo. Simon Green, podobnie jak Röyksopp, większość setu przedstawia przy pomocy zaprogramowanej muzyki. Jednak urozmaicone jest to żywym śpiewem oraz użyciem żywych instrumentów. To powoduje, że uzyskujemy bardziej ciepły, nastrojowy klimat. A przecież z tego właśnie słynie Röyksopp - z ciepłej elektroniki. I tego, moim zdaniem, trochę zabrakło w Warszawie. Otrzymaliśmy za to perfekcyjnie skontruowany show, składający się ze świetnie zaprogramowanej muzyki, oszałamiającyh efektów świetlnych i świetnie prezentujących się tancerzy. Miałem jednak wrażenie, że jestem na imprezie techno, a nie do końca tego oczekiwałem po występie Röyksopp. Z drugiej strony, prawdodpobnie jestem raczej osamotniony w takiej ocenie. Publiczność była w większości zadowolona. Trudno też podważyć to, że zaprezentowany show Norwegów był pierwszej klasy. Odrobinę rozminął się tylko z moimi oczekiwaniami. Tekst, foto Rysy: Andrzej KorasiewiczFoto Röyksopp: Joanna Korasiewicz17.10.2023 r. setlista Röyksopp 1. Press «R»2. The Ladder (Ambient remix)3. Impossible4. This Time, This Place...5. The Girl and the Robot6. Here She Comes Again7. Monument (Röyksopp & Robyn cover)8. Oh, Lover9. Unity10. You Don't Have a Clue11. The "R"12. Breathe (Röyksopp remix)13. Running to the Sea14. What Else Is There? (Trentemøller remix) bis: 15. Never Ever16. Sordid Affair17. Do It Again (Röyksopp & Robyn cover)18. Like An Old Dog (Enrico Sangiuliano remix)
Steve Rothery Band, Collage, 29.09.2023 r., Progresja, Warszawa
Steve Rothery, czyli gitarzysta Marillion, wystąpił w piątek warszawskiej Progresji z zamiarem odtworzenia płyty "Misplaced Childhood". Następnego dnia odbędzie się drugi koncert, podczas którego głównym bohaterem będzie ostatnia, studyjna płyta Marillion z Fishem na wokalu. I właśnie Marillionowi z Fishem dedykowany jest ten weekend ze Stevem Rothery Bandem, choć oczywiście zamiast Fisha śpiewa jego wokalny sobowtór. W filozofii istnieje pejoratywne określenie "ukąszenie heglowskie", które opisuje pogląd twierdzący, że w historii istnieją nieubłagane prawa i rozwija się ona w określonym kierunku, aby osiągnąć swój cel. To ukąszenie sprowadziło marksistów do zaakceptowania totalitarnych praktyk w państwach, w których rządzili (m.in. w Polsce), bo miało to być środkiem do realizacji nieuchronnego celu - obalenia kapitalizmu i stworzenia bezklasowego społeczeństwa komunistycznego. Mnie wprawdzie "ukąszenie heglowskie" nie grozi, ale za to czuję, że można byłoby mi przypisać "ukąszenie Beksy" (Tomasza Beksińskiego). Inaczej nie potrafię wytłumaczyć się z tego, że wybrałem się na koncert Steve'a Rothery'ego. Jedynym moim celem było usłyszenie na żywo "Misplaced Childhood" i innych klasycznych utworów Marillion z Fishem. Nie słucham solowych płyty Rothery'ego, nie przepadam za Marillion z Hogarthem, ani nawet nie jestem specjalnym fanem art rocka, ale mam wielki sentyment do płyt Marillion z lat 80., z czasów, gdy wokalistą był Fish. Nie da się ukryć, że słuchałem ich wtedy właśnie dzięki Tomaszowi Beksińskiemu, który wspaniale przedstawiał je w swoich Wieczorach Płytowych w radiowej Dwójce. "Misplaced Childhood" był pierwszą płytą Marillion, którą usłyszałem w momencie wydania a przeboje "Kayleigh" i "Lavender" z tego okresu do dzisiaj darzę wielkim sentymentem. Nie mogło mnie więc zabraknąć w piątek w warszawskiej Progresji. Collage Zanim zagrał Steve Rothery, publiczność rozgrzał polski klasyk prog rocka Collage. Całkiem niedawno byłem na koncercie grupy w Łodzi [Collage w Łodzi - relacja >>] Do niej też mam sentyment, pewnie również przez "ukąszenie Beksy". W Warszawie panowie zagrali skróconą wersję materiału, który grają na trasie promującej swoją najnowszą płytę. Było więc wszystko, co najlepsze ze starego repertuaru: "Heroes Cry", "Baśnie", "Ja i Ty", "Living in the Moonlight" a także chyba najcieplej przyjmowany utwór z najnowszej płyty "What About the Pain (A Family Album)". Publiczność bawiła się znakomicie, bez problemu dyrygowana przez obecnego wokalistę grupy Bartosza Kossowicza. Set trwał około 45 minut. Steve Rothery Band Punktualnie o 21. na scenie zainstalował się zespół Steva Rothery'ego. Zaczął od trzech utworów instrumenalnych ze swoich solowych płyt. Pozostałem nieczuły na wdzięk gitarowych pejzaży, które malował Rothery, czekając na clou programu. Artrockowej publiczności ten półgodzinny występ jednak bardzo się podobał. Stosunkowo najciekawiej zabrzmiało mi finałowe "Summer's End". Po nim gitarzysta Marillion przeszedł do tego, na co wszyscy najbardziej czekali. Na scenę wkroczył wokalista Martin Jakubski, którego Rothery ściągnął z coverbandu Stillmarillion i zaczęło się. Barwa głosu Jakubskiego jest bardzo podobna do Fisha, a ponieważ wokalista przez lata ma dobrze przećwiczone wykonania klasycznych utworów Marillion, gdy zamknęło się oczy, można było wyobrazić sobie, że jest się rzeczywiście na koncercie klasycznego Marillion z Fishem. Niestety, gdy oczy się otworzyło, człowiek bił się z myślami jak zakwalifiować występ Steve Rothery Band. No bo z jednej strony mamy do czynienia z występem oryginalnego muzyka Marillion, którego brzmienie gitary nadawało grupie charakteru. Z drugiej strony Steve Rothery Band, to jednak w części rodzaj coverbandu. No ale skoro nie jest możliwy występ Marillion z Fishem? Trzeba brać to, co jest możliwe do wzięcia. A do sposobu odegrania klasycznego repertuaru Marillion z lat 80. nie można się przyczepić. Wszystko zabrzmiało soczyście, energicznie i zgodnie z pierwotnymi wykonaniami. Panowie zagrali najpierw cały set "Misplaced Childhood" (1985) a następnie trzy utworu z drugiej płyty "Fugazi" (1984) oraz utwór "Freaks", oryginalnie wydany na stronie B singla "Lavender" (1985) a następnie jako samodzielny singiel z koncertowej, pożegnalnej z Fishem, płyty "The Thieving Magpie" (1988). Dodatkowo na bis muzycy zaprezentowali zagrane łącznie, singlowe klasyki Marillion "Garden Party" (1983) i "Market Square Heroes" (1982). Publiczność zgromadzona w warszawskiej "Progresji" reagowało żywiołowo i entuzjastycznie na kolejne starocie zagrane przez Steve Rothery Band. Widać, że miłość rozbudzona w latach 80. nie gaśnie. A i piszącemu te słowa, koncert sprawił sporą przyjemność. Retromania w rozkwicie chciałoby się napisać, ale stawiam tezę, że retromania to tak naprawdę normalność. Muzyka to nie jest przecież dziedzina, która ma się rozwijać w określonym kierunku. W muzyce nie może chodzić tylko i wyłącznie o poszukiwanie nowinek i zmian, choć to oczywiście jest niezbędne w twórczości. Ale muzyka, szczególnie ta rozrywkowa, ma dawać również rozrywkę i radość. A tego w piątek w Progresji nie brakowało. Andrzej Korasiewicz30.09.2023 r. Collage setlist 1. Heroes Cry2. Baśnie3. Ja i Ty4. What About the Pain (A Family Album)5. Living in the Moonlight Steve Rothery Band setlist 1. Morpheus2. Old Man of the Sea3. Summer's End Marillion set 'Misplaced Childhood' album 1. Pseudo Silk Kimono (Marillion song)2. Kayleigh (Marillion song)3. Lavender (Marillion song)4. Bitter Suite (Marillion song)5. Heart of Lothian (Marillion song)6. Waterhole (Expresso Bongo) (Marillion song)7. Lords of the Backstage (Marillion song)8. Blind Curve (Marillion song)9. Childhood's End? (Marillion song)10. White Feather (Marillion song)+11. Assassing (Marillion song)12. Jigsaw (Marillion song)13. Freaks (Marillion song)14. Incubus (Marillion song) bisy: 15. Garden Party (Marillion song)16. Market Square Heroes (Marillion song)
Off Festival 2023 - Slowdive, Spiritualized, Nation of Language, 05.08.2023 r., Katowice
Celem mojego przyjazdu do Katowic było zobaczenie i usłyszenie na żywo Slowdive, z pewnym zainteresowaniem oczekiwałem też występu młodej, amerykańskiej grupy Nation of Language a także ciekawy byłem czy na żywo przekona mnie do siebie grupa Spiritualized, która nie należy do moich ulubionych. Pozostali wykonawcy byli mi albo nieznani, albo nie byłem nimi zainteresowany. Skoro jednak miałem już ten bilet jednodniowy, to grzech nie skorzystać i nie spróbować rozszerzyć swoich horyzontów muzycznych, co też starałem się uczynić. Izzy and the Black Trees (scena główna) Na teren festiwalu przybyłem, gdy swój występ zaczynała akurat grupa Izzy and the Black Trees. Coś o nich słyszałem wcześniej, ale na pewno specjalnie dla nich nie ruszyłbym się z domu, by zobaczyć na żywo. Skoro jednak była okazja... Liderka grupy na scenie prezentuje się żywiołowo, reszta składu jest bardziej statyczna. Muzycznie drzwi nie wyważają, kontynuując nieco klimaty znane z Pixies, ale w znacznie bardziej postpunkowym i dynamicznym wydaniu. Wokalistka brzmieniem głosu przypomina mi nieco PJ Harvey z początku kariery. Moją uwagę zwrócił basista, który bardzo fajnie współgrał brzmieniowo z gitarzystą, dzięki czemu grupa generowała chwilami bardzo mocną, basową ścianę dźwięku, która bardzo przypadła mi do gustu. Wokalistka szalała na scenie, widać, że ma silną osobowość i dobry, rockowy głos. Minus za agitację wyborczą. Na koncert przychodzę, żeby słuchać muzyki i oderwać się od codziennej rzeczywistośći. The Staples Jr. Singers (scena eksperymentalna) i Gurriers (scena leśna) Obu wykonawców grało w tym samym czasie, więc nie dało się ich występów zobaczyć w całości. Bardziej byłem zainteresowany The Staples Jr. Singers, bo wzbudziło moją ciekawość to, że na festiwal zaproszono formację siedemdziesięciolatów grających gospel/soul, którzy podobają się młodym. Chciałem zobaczyć o co chodzi. No cóż, naprawdę byłem pozytywnie nastawiony, ale nie usłyszałem niczego szczególnie interesującego. Nie że było źle, ale wolę Jamesa Browna i Arethę Franklin. Rozumiem jednak, że tamtych nie można już zobaczyć i usłyszeć na żywo a tutaj są żywi, prawdziwi ludzie, którzy od lat 70. grają i śpiewają swoją, prawdziwą muzykę bez żadnej ściemy. To również wzbudza mój szacunek, jednak moim zdaniem nic wielkiego w muzyce The Staples Jr. Singers nie ma. Po około pół godzinie przeniosłem się więc na scenę leśną, by sprawdzić grupę Gurriers. Niestety, trafiłem już na samą końcówkę - usłyszałem dwa utwory. To za mało, żeby móc coś więcej napisać. Zespół reklamowano jako grający muzykę postpunkową, ale raczej to nie był taki rodzaj muzyki postpunkowej, który lubię. Żadnej zimnej fali, nowej fali etc. Było krzykliwie i dynamicznie. Właściwie to punkowo. Nation of Language (scena główna) O amerykańskiej grupie synth pop usłyszałem całkiem niedawno, choć grają już kilka lat. Wydali dwie płyty i właśnie w drodze jest trzecia. Nation of Language to trójka młodych Amerykanów z Nowego Jorku - wokalista Ian Richard Devaney, który czasami gra również na gitarze, basista Alex MacKay oraz Aidan Noell, obsługująca elektronikę. Do grupy od razu poczułem sympatię, gdy przeczytałem, że u podstaw jej powstania leży inspiracja utworem "Electricity" Orchestral Maneuvers in the Dark. Amerykanie wzbudzają też sympatię na scenie, szczególnie Aidan Noell :), dzięki czemu wszyscy z uśmiechem przyjęli jej wpadkę podczas odgrywania jednego z numerów. Druga próba, zagrana w dalszej części występu, poszła już bez przeszkód. Bardziej pochmurną osobowość wydaje się mieć Alex MacKay, który również wprowadza swoim basem do muzyki grupy nieco zimniejszego klimatu. Na pewno zaletą muzyki Amerykanów jest brzmienie, które udanie nawiązuje do lat 80. Na koncercie na pewno dobrze bawili się ci, którzy pamiętają lata 80. i przeboje z tamtych czasów. Amerykanie bardzo dobrze nawiązują brzmieniowo do tej epoki, ale czegoś jednak muzyce brakuje. Czego? Moim zdaniem chwytliwych numerów. Niby wszystko jest ok i brzmi jak należy, słucha się tego przyjemnie, jednak brakuje choć jednego "killera", piosenki który spowoduje, że muzyka grupy zapadnie w pamięci. Bo niewątpliwie Nation of Language słucha się bardzo dobrze, ale po czasie niewiele zostaje w głowie. Mimo wszystko, występ należy uznać za udany. Podobało się i młodym, i garstce starych, która była na festiwalu, ale na dłużej muzyka Nationa of Language nie pozostaje w pamięci. Son Rompe Pera (scena eksperymentalna) Kolejny wynalazek, który wzbudził spory entuzjazm wśród młodych. Son Rompe Pera to meksykańska grupa, która łączy elementy latynoskiego folkloru z muzyką rockową. Mogłbym napisać, że to meksykański odpowiednik Golec uOrkiestra, ale nie napiszę :). Bo jednak Golec jest bardziej popowy, a Son Rompe Pera ma z jednej strony więcej elementów folkowych, z drugiej nie jest nastawiony na komercję. No i Meksykanie mają więcej tatuaży :). Nie zachwyciłem się, ale jako odmiany - można posłuchać. Mimo wszystko występu nie wysłuchałem do końca. Wszystko po to, żeby zająć bardziej strategiczne miejsce pod sceną główną, na której szykował się już Spiritualized. Spiritualized Czasami jest tak, że dana płyta lub wykonawca przekonuje mnie do siebie, gdy usłyszę ich muzykę na żywo. Tak jednak nie stało się tym razem. Spiritualized gra już od ponad 30 lat, ale przez ten czas nie wzbudził mojego zainteresowania. Próbowałem przekonać się, ale ten rodzaj space rocka, rockowej muzyki przestrzennej, neopsychodelicznej zupełnie do mnie nie trafia. Koncertu wysłuchałem w całości. Było całkiem przyjemnie, ciekawie, ale bez głębszych przeżyć. Występ bardzo podobał się natomiast mojej żonie, więc nie był to czas stracony :). Jockstrap (scena eksperymentalna) i Udary grają "Is this It" The Strokes (scena leśna) W oczekiwaniu na główne danie wieczoru udałem sie na scenę ekspermentalną, by sprawdzić co ma do zaproponowania projekt Jockstrap. Nie znałem wcześniej ich muzyki, ale moje zainteresowanie wzbudził fakt, że połowa tego duetu - Georgia Ellery - to również członek Black Country, New Road, który znany już mi jest. Jockstrap okazał się projektem elektronicznym, opartym o czasami ciężkie bity, które wydobywa ze swojej elektroniki Taylor Skye, które w połączeniu ze zwiewnym, dziewczęcym wokalem Ellery dają dosyć niesamowity efekt. To znowu nie jest nic oryginalnego - słyszałem już podobne połączenia, ale może wzbudzać entuzjazm. I wzbudza - szczególnie młodych. Mnie te szarpane, zmienne rytmy po dwudziestu minutach trochę zmęczyły. Postanowiłem sprawdzić więc jak płytę The Strokes grają polscy muzycy. Okazało się, że za formacją Udary kryje się m.in. Dawid Podsiadło. Nie zaliczam się do pokolenia, dla którego album The Strokes był jakimś formacyjnym wydarzeniem muzycznym. Nie mam nic przeciwko tej płycie, ale nie jest to dla mnie żadna kluczowa pozycja, choć niewątpliwie odcisnęła swoje piętno na kierunku rozwoju indie rocka. Na scenę leśną dotarłem na tyle wcześnie, że udało mi się wysłuchać kilku numerów w wykonaniu Udarów. Było całkiem sympatycznie, z każdym kolejnym numerem podobało mi się coraz bardziej. Udana rekonstrukcja. Choć więcej byliby w stanie powiedzieć ci, dla których płyta The Strokes jest naprawdę czymś ważnym. Slowdive I w końcu, dziesięć minut przed północą, doczekałem chwili, dla której znalazłem się w tym miejscu i o tym czasie. Najpierw wyjaśnię, że Slowdive nie należy do wykonawców, którym zachwyciłem się przed ponad trzydziestu laty i teraz czekałem na nich, jak na "kultową" grupę ze swojej młodości. Lubiłem ich, ale była to dla mnie raczej muzyka, którą "odpalałem" w czasie, gdy przyszedł odpowiedni nastrój a nie coś, czego słuchałem na codzień. Podobnie było z Lush czy Ultra Vivid Scene. Trudno powiedzieć co sie stało, że dzisiaj jest inaczej. To pewnie jakiś duch czasu, bo po tylu latach okazuje sie, że shoegaze trafia idealnie w nastrój współczesności i nie jestem jedyny, który nagle zaczął wielbić Slowdive. Ich muzyki słuchają dzisiaj i starzy, i młodzi. Oczywiście to nie jest zjawisko masowe. To nadal jest muzyka niszowa, ale stała się bliższa większej liczbie osób niż kiedyś. Slowdive do Katowic przyjechał kilka dni przed premierą nowej, piątej zaledwie płyty. Dzisiaj grupa nagrywa mniej drapieżne utwory niż na przełomie lat 80. i 90. Pierwsze dwie płyty grupy zawierały również utwory mocniejsze, z noisowymi końcówkami. Płyta "Slowdive", wydana w 2017 roku, po 22 latach przerwy, zawiera głównie tematy łagodniejsze, rozmarzone, dream popowe. Dwa utwory zapowiadające nową płytę również utrzymane są w tym duchu. Na głównej scenie Offa, Anglicy zaprezentowali mieszankę utworów starszych i nowszych. Występ był prawdziwie euforyczny. Basista grupy zaprezentował się w koszulce The Cure, ale, moim zdaniem, dzisiaj to raczej muzycy The Cure powinni nosić koszulki Slowdive. To był świetny, potężny koncert, jeden z lepszych, które widziałem i który na długo zapadnie w mojej pamięci. setlista: 1. Slomo2. Slowdive3. Avalyn4. Catch the Breeze5. Star Roving6. Souvlaki Space Station7. Crazy for You8. 40 Days9. Sleep (Eternal cover)10. Sugar for the Pill11. kisses12. Alison13. When the Sun Hits14. Golden Hair (Syd Barrett cover) Podsumowanie Festiwal w Katowicach był dla mnie imprezą udaną. Przeważali na niej ludzie młodzi - głównie w przedziale wieku 18-30. Ale byli też starsi. Nie czułem się całkiem odosobniony. Widziałem nawet parę osób z wyglądu w wieku 60+. Najlepszym koncertem był według mnie występ Slowdive. Przyjemnie słuchało się też Nation of Language, choć tutaj odczułem minimalne roczarowanie. Mimo dużej otwartości, przekonałem się, że Spiritualized, to muzyka nie dla mnie. No i najważniejsze - drugiego dnia prawie nie padało! Wszystkie koncerty odbyły się zgodnie z planem i bez większych przeszkód. Andrzej Korasiewicz06.08.2023 r.