Alternativepop.pl - Magazyn Autorów
  • Strona główna
  • Newsy
  • Recenzje
  • Relacje
  • Artykuły
  • Rankingi
  • Podsumowania
  • O stronie
  • Kontakt
  • Lista przebojów Alternativepop.pl

Relacje z koncertów

ZAOBSERWUJ NAS
WESPRZYJ NAS
Patronite
|
Buy Coffee
GŁOSUJ NA
Listę przebojów Alternativepop.pl
1
2
3
4
5
6
7
8
9

Alphaville, Hala Urania, Olsztyn, 29.03.2025 r.

2 kwietnia 2025
498 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • pop rock

Alphaville, Hala Urania, Olsztyn, 29.03.2025 r.

Z okazji obchodów czterdziestolecia istnienia Alphaville, zespół wyruszył w trasę koncertową, a jednym z jej przystanków był występ w olsztyńskiej hali Urania. Koncert rozpoczął się kilka minut po godzinie 20. i trwał około dwóch godzin. Zanim o muzyce, najpierw kilka słów o miejscu, w którym koncert się odbył. Hala Urania jest nowoczesnym obiektem sportowym oddanym do użytku zaledwie dwa lata temu, dzięki czemu może pochwalić się wysoką estetyką, świetną logistyką i moim zdaniem dużym komfortem użytkowania. W porównaniu z większymi halami, takimi jak: Atlas Arena, Ergo Arena czy Tauron Arena, jest jednak miejscem bardziej kameralnym. Świetnie nadaje się więc na organizację koncertów wykonawców nie gromadzących kilkunastotysięcznej publiczności, takich jak np. Alphaville. W Alphaville nieprzerwanie od 1982 roku śpiewa Marian Gold. Pozostali członkowie formacji dołączyli do niej na różnym etapie istnienia grupy. Klawiszowiec Carsten Brocker to wulkan energii, basistka Alexandra Merl, gitarzysta David Goodes i perkusista Jakob Kiersch świetnie uzupełniają zespół. Koncertowy skład tworzą również dwie panie w chórkach. Z uwagi na okoliczności trasy koncertowej zespół przeprowadził nas przez całą swoją muzyczną historię. Przyznaję, że na to właśnie liczyłem, ze szczególnym uwzględnieniem największych przebojów, jednak kapela sięgnęła także po utwory mniej znane, również te z ostatnich płyt. Po dość monotonnym i moim zdaniem mało efektownym intro, będącym jednocześnie początkiem utworu "Golden Feeling", rozpoczął się wyczekiwany przez wszystkich występ. Pierwsze wrażenia - wokalista Marian Gold jest w świetnej formie i super kondycji fizycznej, do końca praktycznie „dawał radę”, mimo że kilka razy widać było u niego zadyszkę. Potem już słuchaliśmy koncertowych aranżacji kolejnych utworów. Szał na widowni rozpoczął się wraz z zaprezentowaniem "Dance With Me", a zaraz po nim "Big in Japan" ze świetną japońską wizualizacją. Należy zwrócić uwagę na doskonały kontakt wokalisty z publiką. Przed niektórymi utworami usłyszeliśmy krótką historię lub anegdotę z nim związaną. Przykładowo, przed utworem "Red Rose" dowiedzieliśmy się, że podczas nagrywania tej piosenki córka Mariana stwierdziła, że jak dorośnie, to bardzo chce zaśpiewać wspólnie z nim tę piosenkę. Nikt, kto nie znał scenariusza koncertu, nie domyślał się, że za chwilę marzenia z dzieciństwa ziszczą się na naszych oczach. Frontman zaprosił bowiem na scenę swoją latorośl i wspólnie, przy ogromnym aplauzie publiczności, wykonali wcześniej wspomniany kawałek. Swoją drogą młoda odziedziczyła talent po ojcu, ma bardzo ciekawy głos. Później usłyszeliśmy między innymi utwór "To Germany With Love" z płyty "Forever Young", z bardzo ciekawą projekcją wideo w tle, zawierającą archiwalne fragmenty występów oraz teledysków, a także ujęcia współczesne. Wisienką na torcie były moim zdaniem następujące po sobie: "A Victory of Love", "Sounds Like a Melody", z brawurową partią basistki Alexandry Merl i na zakończenie oczywiście "Forever Young". Szablonowo, po chwili przerwy, zespół po raz ostatni wyszedł na scenę i na zakończenie usłyszeliśmy "State of Dreams". Czy jest to odpowiedni numer na bis? Nie jestem pewien, ale moim zdaniem jednak nie. Nie znałem setlisty, bo nie śledzę tego w trakcie tras koncertowych zespołów, na których występ się wybieram. Dlatego na próżno wyczekiwałem "Summer In Berlin", "Song For No One" czy nawet "Jerusalem". Ale jak ktoś mądry kiedyś powiedział: "nie można mieć wszystkiego".   Na koncercie zabrakło mi klasycznego brzmienia zespołu oraz całej oprawy, jaka towarzyszyła ich występom nawet jeszcze na początku lat XXI wieku, typowych dla grup synthpopowych. Zamiast tego było więcej gitary, basu i obecny był chórek. Na pytanie czy powtórzyłbym udział w koncercie, odpowiem mimo wszystko: tak. Na pytanie czy podobało mi się, odpowiem: bardzo. Moim zdaniem warto wybrać się na kolejny koncert Alphaville w Polsce, który tym razem będzie miał miejsce we Wrocławiu w październiku tego roku. Tekst: Marcin Ogrodowczyk/red. APFoto: Marcin Ogrodowczyk01.04.2025 r.      Setlista: 1. Golden Feeling2. Wishful Thinking3. Dance With Me4. Big in Japan5. Romeos6. Call Me7. Sensations8. Heaven on Earth (The Things We've Got to Do)9. Carry Your Flag10. I Die for You Today11. The Mysteries Of Love12. Universal Daddy13. To Germany With Love14. Red Rose15. Fools16. A Victory of Love17. Sounds Like a Melody18. Forever Young bis 19. State of Dreams

Więcej… Alphaville, Hala Urania, Olsztyn, 29.03....

Camouflage, Palladium, Warszawa, 26.03.2025 r.

27 marca 2025
752 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • electro pop

Camouflage, Palladium, Warszawa, 26.03.2025 r.

Rewind To The Future And Goodbye  Camouflage na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako obiekt żartu Tomasza Beksińskiego, który zapowiadając w jednej z audycji z cyklu "Romantycy muzycki rockowej" utwory z płyty "Voices And Images" (1988), na czele z "The Great Commandment", zasugerował, że mamy do czynienia z nowymi nagraniami Depeche Mode. Rzeczywiście, pewne podobieństwa w warstwie muzycznej były, ale trochę nie zgadzał się wokal i jednak w 1988 roku Depeche Mode brzmiał już nieco inaczej. Podobno niektórzy się nabrali, mnie od początku coś nie pasowało. Debiutancki album Camouflage wysłuchałem, ale nazbyt zachwycony nie byłem. Podobało mi się, ale na muzykę Camouflage patrzyłem przez pryzmat naśladowców Depeche Mode i nie traktowałem jej nadmiernie poważnie. W dodatku w tym okresie zaczynałem słuchać muzyki bardziej "alternatywnej". Z tego powodu nie śledziłem dalszych dokonań Camouflage. Do mojej świadomości dotarła jeszcze płyta "Methods Of Silence" oraz drugi znaczący hit „Love Is A Shield”, ale w latach 90. zupełnie nie interesowałem się dalszą drogą zespołu. Na przełomie lat 90. i 00. ponownie zainteresowałem się muzyką z kręgu synth-pop oraz electro i przy tej okazji nadrobiłem płyty Camouflage z lat 90. Okazało się, że grupa całkiem dobrze sobie radzi. Spodobał mi się też album "Sensor" i od tego momentu z sympatią śledziłem dalsze kroki formacji, choć nie było ich za wiele, bo od albumu "Sensor" ukazały się tylko dwie płyty z premierowym materiałem. Ostatnia pt. "Greyscale" została wydana dziesięć lat temu. Trzeba przyznać, że Camouflage wypracował coś w rodzaju własnego stylu. Tkwi on wprawdzie cały czas silnie w synthpopowych korzeniach lat 80., ze szczególnym uwzględnieniem Depeche Mode, ale dzisiaj uważam to raczej za zaletę niż wadę. W muzyce cały czas słychać tę swoistą synthpopową naiwność i radość, połączoną przy tym z melancholią, co tworzy miks klasycznego synth-popu, czego brakuje dzisiaj Depeche Mode. Twórczość Camouflage nie ma ambicji wykraczania poza światek sympatyków synth-popu. I bardzo dobrze! To Niemcy pozostawiają innym.  Choć Camouflage nie odniósł sukcesu w muzycznym mainstreamie, to dorobił się grupy wiernych sympatyków, którzy przybyli do warszawskiego Palladium, by celebrować kolejną część trasy "Rewind To The Future And Goodbye". Panowie prezentują na niej przekrój swojej twórczości, nie omijając najbardziej rozpoznawalnych utworów. Pierwszy raz dane mi było zobaczyć Camaouflage na żywo, nie mam więc porównania z tym, jak prezentowali się kiedyś. Ale to, co zobaczyłem i usłyszałem upewnia mnie, że nawet jeśli obecnie są w słabszej formie niż dawniej, to znaczy, że wtedy forma była mistrzowska a dzisiaj "jedynie" znakomita, co nie znaczy, że jestem całkiem bezkrytyczny wobec tego, co usłyszałem i zobaczyłem.  W Warszawie na scenie pojawili się dwaj muzycy tworzący oryginalny skład Camouflage: Heiko Maile, obsługujący elektronikę i wokalista Marcus Meyn. Towarzyszyli im perkusista oraz gitarzysta, który grał również na dodatkowym syntezatorze. W Palladium usłyszeliśmy mieszankę żywego grania i zaprogramowanego setu w proporcjach, które powinny być akceptowalne dla każdego krytyka muzyki elektronicznej zarzucającego, że "to nie jest prawdziwy koncert". Mnie na pewno ta proporcja zadowoliła. Najwięcej utworów, bo aż pięć usłyszeliśmy z płyty "Sensor" (2003), na drugim miejscu był debiutancki album "Voices & Images" (1988), z której zespół zaprezentował cztery nagrania, z "The Great Commandment", kończącym podstawowy zestaw, na czele. Poza "The Great Commandment" i "Love Is a Shield", zagranym na pożegnanie w ramach drugiego bisu, najwięcej radości sprawiło mi wykonanie: "Me and You", "Suspicious Love", połączonych "We Are Lovers"/"Blue Monday" (New Order cover) oraz "Shine". Sam cover "Blue Monday" nie wypadł według mnie zbyt przekonywująco, ale to jest taki samograj, że nawet słabsze wykonanie sprawia przyjemność. O wiele bardziej jednak ekscytujące było dla mnie usłyszenie tego nagrania w wykonaniu samego Petera Hooka podczas koncertu Peter Hook & the Light we wrocławskich Zaklętych Rewirach. [czytaj relację >>] Jeszcze gorzej wypadł według mnie cover The Cure "Cold", pochodzący z płyty Areu Areu zagrany na bis. Nie żeby panowie jakoś źle go wykonali, ale zupełnie nie pasuje mi ten numer ani do repertuaru tego koncertu, ani w ogóle do Camouflage. Rozumiem, że Camouflage pokazują w ten sposób, jakie mają inspiracje i chwała im za takie inspiracje, ale utwór nie zabrzmiał moim zdaniem wiarygodnie w wykonaniu Camouflage. Do wykonań własnych kompozycji nie można się jednak w niczym "przyczepić". Muzyka zespołu zabrzmiała soczyście i energetycznie. Marcus Meyn, mimo nieco kwadratowego ruchu scenicznego, nie musiał się także zbytnio napracować, by skłonić publikę do wspólnej zabawy, śpiewów i tańca. Cała sala podskakiwała i śpiewała niemal od początku koncertu aż do końca. Nie ma chyba nikogo kto wyszedłby z sali niezadowolony. Mimo paru słów krytycznych to był bardzo sympatyczny i udany wieczór również dla mnie. Kolejny wykonawca z listy "do zobaczenia" odhaczony. Andrzej Korasiewicz27.03.2025 r.  1. Rewind to the Future and Goodbye2. That Smiling Face3. Fade in Memory4. Thief5. You Turn6. Me and You7. Suspicious Love8. Perfect9. Everything10. We Are Lovers11. Blue Monday (New Order cover)12. I'll Follow Behind13. Leave Your Room Behind14. Shine15. The Great Commandment bis 1: 16. Cold (The Cure cover)17. Strangers' Thoughts18. Neighbours19. End of Words bis 2: 20. Handsome21. Love Is a Shield

Więcej… Camouflage, Palladium, Warszawa, 26.03.2...

Cyndi Lauper, 21.02.2025 r., Łódź, Atlas Arena

22 lutego 2025
446 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • pop
  • 80s
  • pop rock

Cyndi Lauper, 21.02.2025 r., Łódź, Atlas Arena

Cyndi Lauper to jedna z tych gwiazd lat 80., która z jednej strony cały czas jest aktywna muzycznie, a z drugiej dzisiaj bardzo odeszła od muzyki, dzięki której odniosła międzynarodowy sukces. Parę słów na ten temat napisałem w informacji poprzedzającej koncert: https://alternativepop.pl/newsy/cyndi-lauper-wkrotce-zaspiewa-w-lodzi  Dzisiaj Lauper funkcjonuje raczej w pewnej niszy muzycznej lub jako wspomnienie lat 80. I właśnie swój dawny sukces artystka postanowiła zdyskontować wyruszając w trasę: "Girls Just Wanna Have Fun Farewell Tour", która w sposób jednoznaczny odnosi się do jej największych przebojów z lat 80. a jednocześnie ma być swojego rodzaju pożegnaniem ze sceną. Bo choć po Lauper tego nie widać, to w tym roku kończy 72 lata.   Cyndi Lauper to dla mnie sympatyczne wspomnienie lat 80. Nigdy nie traktowałem nadmiernie poważnie jej muzyki. Ale skoro przyjechała do Łodzi to wstyd było nie skorzystać z okazji, żeby wybrać się na jej koncert. Szczególnie, że Lauper po raz pierwszy w ogóle przyjechała do Polski, z czego jak mówiła bardzo się cieszy. Zanim jednak na scenie pojawiła się Cyndi Lauper musiałem przejść katusze wysłuchując "didżejkę" Tracy Young, która przez pół godziny grała miks przeróżnych klasycznych nagrań typu Blondie czy Earth Wind and Fire straszliwie je zniekształcając w duchu muzyki dance. Pani, która okazał się zdobywczynią Grammy za remiks nagrania Madonny, bardzo starała się zachęcić publiczność do tańca, co kontrastowało z tym, że nawet na płycie poustawiane były krzesła, na których publika siedziała. Gdy pani Young zeszła ze sceny, w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru z głośników poleciał miks współczesnego popu w rodzaju Miley Cyrus, czy Sabrina Carpenter, dla mnie kompletnie niestrawny. Nazwy wykonawców pomogła mi rozszyfrować córka, z którą wybrałem się na koncert, bo dla mnie te nagrania zlewały się w jedną, niestrawną masę. Zacząłem nawet zastanawiać się czy na pewno nie pomyliłem koncertów, albo czy rzeczywiście jestem targetem Lauper. Na szczęście uratował mnie widok na widowni pani z koszulką Slayera ;). Choć nie słucham obecnie metalu praktycznie wcale, to jednak w tamtym momencie poczułem jakąś platoniczną więź z tą panią. Nie jestem sam :). Gdy zbliżała się już godzina 21.00 z głośników dobiegły mnie dźwięki oryginalnej wersji numeru Blondie "One Way Or Another", co było w tamtej sytuacji miodem na moje uszy i upewnieniem, że może będzie dobrze w dalszej części wieczoru. Następnie na scenie pojawiła się Cyndi rozpoczynając od razu od mocnego uderzenia w postaci kontrowersyjnego tekstowo hitu "She Bop", który zawsze bardzo lubiłem pod względem muzycznym. Dalej poszły kolejne hity z lat 80.: filmowy "The Goonies 'R' Good Enough", cover Prince'a "When You Were Mine" oraz ostatni wielki hit Lauper z lat 80. "I Drove All Night". W tym miejscu Lauper zaczęła tłumaczyć, że to jeden z nielicznych utworów, w których kobieta śpiewa o prowadzeniu samochodu, a kierowanie autem daje jej poczucie wolności. Bardzo zdrowe podejście. Popieram! :). W dalszej części okazało się, że Lauper jest straszną gadułą, bo niemal przed każdym utworem snuła długie opowieści charakteryzujące się przy tym sporym poczuciem humoru. Mieliśmy więc do czynienia z koncertem, który pomieszany był trochę ze stand upem. Osobiście nie byłem tym szczególnie zachwycony, bo wolałbym więcej grania a mniej gadania. Ale publiczność była rozbawiona jej opowieściami.  W oczekiwaniu na największe hity Lauper usłyszeliśmy kilka mniej znanych nagrań artystki urozmaiconych lubianym "Iko Iko", które choć też jest coverem, Lauper umieściła na drugim albumie "True Colors" z 1986 roku. Z tego samego albumu usłyszeliśmy jeszcze "Change of Heart" a następnie wyczekiwany "Time After Time" oraz "Money Changes Everything" z debiutanckiej "She's So Unusual", czym Lauper postanowiła zakończyć koncert. A tutaj nadal nie było największych przebojów artystki czyli "True Colors" i "Girls Just Want to Have Fun". Wiadomo było zatem, że muszą być bisy, dlatego choć brawa i owacje były bardzo marne, Lauper po dłuższym momencie, który wykorzystała na kolejną zmianę kreacji, wyszła na scenę. Zamiast oczekiwanych hitów, najpierw usłyszeliśmy jednak "Shine" z późniejszego okresu twórczości artystki. Ale wyczekiwane "True Colors" i "Girls Just Want to Have Fun" musiały być i były. Ten pierwszy wypadał całkiem dobrze, a wykonaniu "Girls Just Want to Have Fun" moim zdaniem sporo zabrakło do dynamiki oryginalnej wersji z lat 80., ale i tak było sympatycznie usłyszeć go na żywo. Na tym występ Cyndi Lauper zakończył się. Było całkiem przyjemnie, ale jednak mam mieszane uczucia. Zabrakło kilku numerów z lat 80. (np. coveru "What's Going On" Marvine Gaye), które usłyszałbym chętniej niż np. wspomniany "Shine", ale z drugiej strony te największe hity były. Cyndi Lauper pokazała, że nadal umie śpiewać, choć jej barwa głosu trochę zmieniła się i niektóre nagrania zabrzmiały inaczej niż oryginały. Dobrze wypadł zespół towarzyszący artystce. Widać jednak, że Lauper to gwiazda trochę zapomniana. W hali, która może pomieścić ok. 14 tysięcy widzów, było ok. 5-6 tysięcy ludzi. Scena ustawiona była wzdłuż areny i na wstępie ponad połowa miejsc była wyłączona z użytkowania. Do hali było tylko jedno wejście, a i tak nie było dużej kolejki, by dostać się do środka. Te miejsca, które przygotowano były jednak w ponad 90 procentach zajęte. Wśród publiczności widać było trochę fanów artystki z różnokolorowymi perukami, ale jednak całość prezentowała się skromnie. Szczególnie jeśli porównać do innych wykonawców "ejtisowych", których widziałem w Atlas Arenie. Nie mówię już o Depeche Mode, ale nawet Simply Red zapełnił niemal całą arenę, czego nie da się powiedzieć o Lauper. Wieczór z Cyndi Lauper nie był straconym czasem, ale jednak nie porwał mnie szczególnie, choć artystka bardzo się starała. Za to na pewno szacunek i podziękowania. Andrzej Korasiewicz22.02.2025 r. Setlista: 1. She Bop2. The Goonies 'R' Good Enough3. When You Were Mine (Prince cover)4. I Drove All Night5. Who Let in the Rain6. Iko Iko (Sugar Boy and His Cane Cutters cover)7. Funnel of Love (Wanda Jackson cover)8. Sally's Pigeons 9. I'm Gonna Be Strong (Frankie Laine cover)10. Sisters of Avalon11. Change of Heart12. Time After Time13. Money Changes Everything (The Brains cover) bisy: 14. Shine15. True Colors16. Girls Just Want to Have Fun

Więcej… Cyndi Lauper, 21.02.2025 r., Łódź, At...

Lady Pank "Ohyda", 29.11.2024 r., Łódź, klub Wytwórnia

30 listopada 2024
631 odsłon
Tagi:
  • rock
  • 80s

Lady Pank "Ohyda", 29.11.2024 r., Łódź, klub Wytwórnia

Gdy czterdzieści lat temu kładłem na adapter longplay "Ohyda" nie spodziewałem się, że w roku 2024 będę słuchał wykonania tej płyty na żywo. Lady Pank nie należał wówczas do moich ulubieńców i nie traktowałem ich muzyki nadmiernie poważnie. Choć wolałem Republikę i Maanam, to jednak trudno było oprzeć się hitom, które Lady Pank produkował w tamtym czasie seryjnie. Debiutancka płyta pt. "Lady Pank" (1983) to swoiste "greatest hits" zespołu i mimo że do grupy miałem dystans, to jednak podśpiewywałem sobie "Mniej niż zero", "Kryzysową narzeczoną" czy "Moje Kilimandżaro". Z "Lady Pank" szczególnie lubiłem "Fabrykę małp". Gdy ukazała się płyta "Ohyda" była krytykowana za to, że nie jest tak hitowa jak debiut, w domyśle, jest słabsza. Ale mnie "Ohyda" bardzo podobała się. Nie była tak oczywista i prosta jak debiut i do dzisiaj mam do niej duży sentyment. Nic dziwnego, że gdy zespół wyruszył w trasę grając repertuar z "Ohydy" to zacząłem poważnie rozważać, żeby wybrać się na ich koncert. Po pierwsze nigdy nie widziałem Lady Pank na żywo, po drugie grają utwory z "Ohydy" a nie jedynie stały zestaw koncertowy, no i po trzecie okazało się, że przyjeżdżają do Łodzi a zatem nie pozostało mi nic innego jak nabyć bilet i udać się do "Wytwórni". Byłem pełen obaw, bo znając występy Lady Pank z okazji telewizyjnych sylwestrów i innych tego typu imprez, wyraźnie było słychać, że Panasewicz ma problem ze śpiewem. Poza tym czy zespół może dzisiaj wypaść wiarygodnie grając repertuar skierowany pierwotnie do młodzieży? Nie ma co ukrywać, Panasewicz (68 lat) i Borysewicz (69 lat), czyli główny trzon klasycznego skład zespołu, to już starsi panowie. Ale i ówczesna młodzież postarzała się przecież. Ku mojemu zaskoczeniu wśród publiczności, oprócz osób w wieku 40+ i 50+, było jednak trochę dzisiejszych nastolatków. Część wprawdzie przybyła ze swoimi rodzicami, ale bawiła się równie żywiołowo jak starsi. O dziwo ze śpiewem Panasewicza też nie było tak źle. Wokalista wprawdzie nie zawsze wyciągał jak należy, ale nigdy nie był przecież mistrzem śpiewu a nastrój na pewno udało mu się zbudować. Borysewicz udowodnił, że jest wybitnym instrumentalistą w niektórych momentach popisując się gitarowymi solówkami. Jego gra była bez zarzutu, bo nie tylko pokazał swoją wirtuozerię, ale również potrafił zagrać wszystkie charakterystyczne motywy znanych przebojów, tak żeby przypominały oryginalne wersje i wprowadziły odpowiednio w nastrój. Skład zespołu uzupełniała sekcja rytmiczna: Kuba Jabłoński – perkusja i Krzysztof Kieliszkiewicz  - gitara basowa. Nieco młodsi, ale już też nie młodzież - obaj rocznik 1972. Panom towarzyszyli również: Michał Sitarski na gitarze rytmicznej, Wojciech Olszak – instrumenty klawiszowe oraz Marcin Nowakowski na saksofonie.  Koncert rozpoczął się od odtworzonego intro "Zabij to cz. II", po którym na scenie pojawili się muzycy. Panowie odegrali siedem utworów z "Ohydy", zabrakło tylko "Swojskiego Brodłeju" i "Szakala na Brodłeju". Utwory z "Ohydy" sprawiły mi wielką radość. Publiczność najlepiej bawiła się przy największych przebojach - "Zabij to" i "Ohyda" a także "To jest tylko rock and roll". Jednak chóralne śpiewanie kolejnych przebojów zaczęło się, gdy zespół skończył grać "Ohydę" i wybrzmiały pierwsze dźwięki "Zamków na piasku". Od tego momentu Panasewicz właściwie nie był potrzebny na scenie, bo publiczność ochoczo śpiewała kolejne przeboje zespołu.  Dalsza część koncertu najbardziej interesowała mnie w chwilach, gdy słyszałem utwory z połowy lat 80. -"Zamki na piasku", "Du du", "Kryzysowa narzeczona", "Fabryka małp", "Sztuka latania", "Marchewkowe pole", "Tańcz głupia, tańcz" i zaśpiewane przez całą zgromadzoną publiczność "Mniej niż zero". Do pozostałych nagrań nie mam już takiego sentymentu, a on właśnie przyciągnął mnie na koncert do Wytwórni. Nie jestem nadmiernym sympatykiem płyty "Tacy sami". W tym czasie słuchałem już zupełnie innej muzyki i to amerykańskie granie Lady Pank trochę mnie denerwowało. Ale przebojów "Zostawcie Titanica" i "Tacy sami" wysłuchałem w Łodzi bez przykrości. Podobnie jak pozostałych nagrań na koncercie.  Na plus muszę zapisać również nowy utwór zagrany przez zespół pt. "Motyle". Tekst napisany został przez starego tekściarza grupy Andrzeja Mogielnickiego. Nagranie w bardzo udany sposób nawiązuje do początków zespołu i niejako podsumowuje całą karierę formacji. Ma w sobie spory ładunek emocjonalny a nawet swoistą melancholię a przy tym jest chwytliwe. Trzeba też dodać, że Lady Pank zapewniła atrakcyjną oprawę sceniczną występu. W tle na ekranie wyświetlały się filmy ilustrujące kolejne utwory, były też zimne ognie a na koniec konfetti. Wprawdzie fanem Lady Pank nie zostałem, ale odbyłem podróż sentymentalną do dzieciństwa przekonując się, że zespół prezentuje się na żywo całkiem solidnie a na pewno atrakcyjnie. Gdyby ktoś chciał sprawdzić, to warto. Andrzej Korasiewicz30.11.2024 r. Lista utworów: Zabij to cz. II1. Zabij to2. Rolling Son3. Tango stulecia4. Czas na mały blues5. Hotelowy kram6. A to ohyda7. To jest tylko rock and roll8. Zamki na piasku9. Du du10. Kryzysowa narzeczona11. Sztuka latania12. Fabryka małp13. Stacja Warszawa14. Marchewkowe pole15. Zawsze tam gdzie ty16. Tacy sami (Jan & Kuba intro)17. Mała wojna18. Zostawcie Titanica19. Tańcz głupia, tańcz20. Motyle21. Mniej niż zero bis: 22. Na co komu dziś23. Na Na

Więcej… Lady Pank "Ohyda", 29.11.2024 r., Łód...

Armia, 16.11.2024 r., Łódź, klub Scenografia

17 listopada 2024
604 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • rock
  • punk
  • post-punk

Armia, 16.11.2024 r., Łódź, klub Scenografia

Alternativepop.pl to nie tylko "ejtisy" w stylu synth-pop, new romantic, new wave czy post-punk. Wspominamy i nawiązujemy również do polskiej muzyki rockowej lat 80., która wywodzi się z nowej fali. Czasami także do cięższego grania z tego kręgu. Armia jest w tym względzie dla mnie zespołem wyjątkowym. Przechodziłem fascynację ich muzyką w drugiej połowie lat 80. a jej kulminacyjnym momentem było wydanie "Legendy" w 1991 roku. To była płyta, która wzniosła polską muzykę rockową na absolutne wyżyny a mnie utwierdziła w przekonaniu, że punk i cięższa odmiana rocka może być czymś więcej niż tylko wrzaskiem, krzykiem, "łojeniem" i chęcią niesienie zniszczenia i destrukcji. W tej muzyce było słychać oprócz chęci zniszczenia [zła], również dążenie do Dobra, jakkolwiek to patetycznie i pretensjonalnie dla niektórych nie zabrzmi. Szybko okazało się, że wokalista Armii i jeszcze kilku innych muzyków rockowych zupełnie konkretnie to dążenie do Dobra umiejscowili w przekazie religijnym. Spotkało się to wśród części fanów rocka z krytyką, docinkami i wyśmiewaniem. Część dotychczasowych sympatyków Armii odwróciła się od niej, jako od "zdrajców" punka czy nawet szerzej rocka. Z zespołu odszedł też Robert Brylewski, który, jak twierdził przez "religijny odjazd" części członków zespołu stracił z nimi wspólny język. Dla tych krytyków Armii, zespół "skończył się" na "Legendzie". I choć ja nie należę do tego grona, to jednak pod względem muzycznym dla mnie Armia to też głównie  dwie pierwsze płyty. Do dzisiaj nie jestem nadmiernym miłośnikiem "Triodante" (1994) a z okresu po "Legendzie" najwyższym moim uznaniem cieszy się jedynie płyta "Duch" (1997), która moim zdaniem w niewielkim stopniu ustępuje klasycznej Armii sprzed "Triodante". Armia od jakiegoś czasu jeździ po Polsce dając koncerty, na których odgrywa w całości klasyczne płyty. Niestety nie udało mi się dotrzeć na żaden z koncertów, na którym Armia grała "Legendę". Miałem nawet nabyty bilet na koncert w łódzkiej "Scenografii" w zeszłym roku, ale rozłożyła mnie wtedy infekcja i obszedłem się smakiem. Nie udało się z "Legendą", to postanowiłem, że nie odpuszczę koncertu pod hasłem: "Armia gra pierwszą płytę". Znowu łódzka Scenografia i tym razem udało się dotrzeć do byłego kina "Cytryna", by zobaczyć w jakiej formie jest Budzy i spółka.  Wiadomo, że płyta "Armia" (1988), to nie to samo co "Legenda". Wiadomo, że album wśród niektórych nie cieszy się dobrą renomą ze względu na złe tłoczenie pierwotnie wydanego winyla. Wznowienia płyty na CD z dodanymi nagraniami zarówno na początku jak i końcu listy utworów rozbiły trochę spoistość wydawnictwa i spowodowały, że album nie ma takiego statusu jak "Legenda". Ale mimo tego, zarówno "Armia" jak i "Legenda" przywołują wspomnienia tej wyjątkowej atmosfery i otoczki, która narosła wokół zespołu na przełomie lat 80. i 90. I właśnie ze względu na to, koncert, na którym miała być zagrana pierwsza płyta w całości, zapowiadał się wyjątkowo. A przecież "Armia" to tylko ok. 40 minut muzyki, więc można było być pewnym, że nie skończy się tylko na niej, ale i czegoś z "Legendy" można się spodziewać. I tak rzeczywiście było. Najpierw usłyszeliśmy w całości płytę "Armia". Obecny skład Armii zagrał wszystko z rzemieślniczą dokładnością. Głos Budzyńskiego brzmiał bez zarzutu, była waltornia a syn Budzego bardzo dobrze radził sobie na gitarze. W wykonaniu utworów z płyty nie było może nic wyjątkowego, ale mimo to muzyka wywołała wśród publiczności wielki entuzjazm, który został zwieńczony w utworach "Niewidzialna armia" i "Zostaw to". Na środku parkietu rozpętało się prawdziwe pogo. Wśród publiczności widać było zarówno weteranów, jak i całkiem sporo młodych. Klub może nie był nabity do ostatniego wolnego miejsca, ale był wypełniony. Po zagranej w całości pierwszej płycie, co zajęło Armii mniej niż 40 minut, usłyszeliśmy cztery wyczekiwane przeze mnie numery z "Legendy", w tym "Opowieść zimową". Następnie było kultowe "Jeżeli" dedykowane walczącej Ukrainie. Dalej znowu dwa numery z okresu "Legendy", w tym ówczesny radiowy przebój "Niezwyciężony", chóralnie odśpiewany przez publiczność zgromadzoną w Scenografii. Po nim zespół zszedł ze sceny, ale na tym nie mogło się zakończyć. Na bis usłyszeliśmy dwa utwory z płyty "Duch", jeden z "Drogi" (1999) oraz "Skończyłem rozpoczynaj" z "Triodante". Bisy zakończył numer "On jest tu" z "Ducha". Ale i to nie mógł być koniec. A gdzie "Aguirre"? Było na całkowity koniec w drugim bisie. Zanim usłyszeliśmy "Aguirre" były jeszcze równie entuzjastycznie przyjęte kolejna dwa utwory z "Legendy" ("Kochaj mnie" i "Przebłysk 5"). W łódzkiej Scenografii zabrakło mi wprawdzie klasycznego singla "Saluto", ale poza nim usłyszałem wszystko co najważniejsze dla mnie w Armii. Była cała pierwsza płyta. Było świetnie zagrane "Jeżeli", było "Aguirre", była "Opowieść zimowa". Był też utwór "Pięknoręki" z "Ducha", który również uwielbiam. Dla mnie było 99 procent tego, co chciałem usłyszeć, więc wyszedłem z koncertu zadowolony. Budzy, choć podkreślał, że ma już 62 lata, to ruszał się na scenie całkiem żwawo. W ogóle mimo małej sceny, panowie byli na niej ruchliwi. Wokalnie, jak już wspomniałem, było bardzo dobrze, instrumentalnie było solidnie, rzemieślniczo i adekwatnie do potrzeb. Było rockowe łojenie urozmaicone dźwiękami waltorni, czasami fletu, czasami dźwiękami z klawiszy. Jeśli ktoś oczekiwał głównie rockowego łojenia, to je otrzymał. Nie było przestojów, numer szedł za numerem i niczego w tym względzie Armii nie brakowało. Kondycja muzyków była bez zarzutu. Jeśli ktoś chciał usłyszeć w muzyce Armii coś więcej niż tylko rockowe łojenie, to również było mu to dane. To był bardzo dobry, solidny koncert o dużym walorze sentymentalnym dla starszych i dużej dawce energii dla młodszych. Andrzej Korasiewicz17.11.2024 r. Lista utworów: 1. Instrumental2. Hejszarawiara3. Wojny bez łez4. Wołanie o pomoc5. W niczyjej sprawie6. Nigdzie teraz tutaj7. Bombadil w locie8. Obok historii9. Sędziowie10. Nic już nie przeszkodzi11. Siódmy12. Niewidzialna armia I13. Niewidzialna armia II14. Zostaw to15. Wiatr wieje tam gdzie chce16. Gdzie ja tam będziesz ty17. Opowieść zimowa18. Podróż na wschód19. Jeżeli20. Trzy bajki21. Niezwyciężony bis: 22. Pięknoręki23. Dom przy moście 24. Skończyłem rozpoczynaj25. On jest tu bis 2: 26. Kochaj mnie27. Przebłysk 528. Aguirre
Więcej… Armia, 16.11.2024 r., Łódź, klub Scen...

Clan of Xymox, The Wolfgang Press, Festiwal Soundedit, 27.10.2024 r., Łódź, klub Wytwórnia

28 października 2024
976 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • Ultravox
  • dark wave
  • post-punk
  • 80s
  • 4AD

Clan of Xymox, The Wolfgang Press, Festiwal Soundedit, 27.10.2024 r., Łódź, klub Wytwórnia

Prapoczątki Międzynarodowego Festiwalu Producentów Muzycznych Soundedit Zanim parę słów o niedzielnych koncertach tegorocznej edycji Festiwalu Soundedit podzielę się swoim wspomnieniem związanym z prapoczątkami festiwalu, w których miałem swój drobny udział a także w dalszej kolejności moich relacjach z festiwalem jako widz, co miało pewne znaczenie dla reaktywowania Alternativepop.pl w 2023 roku. Gdy w 2001 roku powstała strona Alternativepop.pl szybko wyrobiła sobie pewną markę w środowisku osób z szeroko rozumianego kręgu muzyki post-nowofalowej, post-industrialnej i okolic. W naturalny sposób powstały kontakty z najbardziej wpływowymi postaciami z tego środowiska. Już w 2002 roku wywiad z Maciejem Werkiem dla Alternativepop.pl przeprowadził Tomek Właziński: [czytaj wywiad z 2002 roku >>]  W roku 2006 doszło do mojego spotkania w Łodzi Kaliskiej z Maćkiem Werkiem, który szukał dojścia do szeroko rozumianych "władz", by pozyskać finansowanie dla swojego pomysłu. Jak się okazało Maciej miał idee fixe, by stworzyć festiwal, trochę na wzór filmowego Camerimge, który wówczas odbywał się w Łodzi, ale w sferze muzycznej. Miał pomysł, kontakty w światku muzycznym i możliwości do merytorycznego działania, ale na wszystko potrzeba pieniędzy a już na taki festiwal zwłaszcza. Byłem jedną z osób, do których zwrócił się o pomoc, ponieważ oprócz tego, że prowadziłem Alternativepop.pl pracowałem wtedy w samorządzie terytorialnym, konkretnie w Biurze Prasowym ówczesnego prezydenta Łodzi. Wydawało się, że miałem jakieś możliwości ułatwienia mu dotarcia do odpowiednich decydentów. Niestety, rzeczywistość była znacznie bardziej skomplikowana i mimo moich dobrych chęci, mogłem jedynie skontaktować autora pomysłu z ówczesnym nowym i młodym przewodniczącym Rady Miejskiej, który, co też może się wydawać nieco zaskakujące dla niektórych, również nie miał bezpośrednich możliwości załatwienia żadnego dofinansowania. Decyzje w mieście zapadały w innym gronie, do którego ja wówczas nie miałem dostępu. Nie wdając się w nieciekawe szczególy ze sfery polityki samorządowej, niewiele pomogłem a kontakt z Maciejem urwał się i to raczej z mojej winy. Nie wiem jakimi ścieżkami dalej podążał, by zdobyć dofinansowanie dla realizacji Soundedit, ale najwyraźniej miał dużą determinację, by osiągnać swój cel, bo dofinansowanie z miejskiego samorządu i nie tylko stamtąd, bo również wsparcie ministerialne, zdobył. Pomysł udało mu się doprowadzić do szczęśliwego finału w 2009 roku, kiedy odbyła się pierwsza edycja Międzynarodowego Festiwalu Producentów Muzycznych Soundedit. Dzięki temu od lat gości w Łodzi wielu wybitnych muzyków oraz cała śmietanka muzycznych producentów, inżynierów dźwięku i innych przedstawicieli branży muzycznej.  Reaktywacja Alternativepop.pl w 2023 roku Rok 2009 to start Soundedit, ale także powolny schyłek pierwszej fazy istnienia Alternativepop.pl, który najbardziej intensywny rozwój przeżywał w latach 2001-2008. Przez następne kilka lat raczej skupiłem się na sprawach rodzinnych i zawodowych a strona siłą rozpędu, ale na znacznie mniejszej intensywności trwała jeszcze kilka lat aż około 2014 roku z powodu problemów technicznych przestała być aktualizowana. Na koncerty chodziłem sporadycznie a na festiwal Soundedit po raz pierwszy przyciągnął mnie dopiero przyjazd Gary Numana w 2017 roku. Zrobiłem wtedy kilka fotek komórką, ale strona nie działała, więc nie robiłem relacji tekstowej z koncertu. Fotki wrzuciłem jedynie na istniejący od 2010 roku fanpejdż AP, którego jednak nie traktowałem zbyt poważnie. Parę zdań na temat koncertu napisałem dopiero w 2023 roku, gdy uruchomiłem ponownie stronę Alternativepop.pl i postanowiłem wykorzystać te parę fotek zrobionych w 2017 roku. W końcu na koncert Gary Numana nie chodzi się codziennie [zobacz fotorelację >>] .  Na Soundedit miałem być już wcześniej, bo w 2015 roku na OMD, ale zmogła mnie wtedy infekcja wirusowa. W 2021 roku udałem się na na koncerty Midge Ure'a oraz Marca Almonda i to okazało się dla mnie jednym z impulsów do reaktywacji Alternativepopo.pl. Przeżyłem wtedy renesans zainteresowania Ultravox. Uświadomiłem sobie dzięki temu, że muzyka jest dla mnie na tyle ważna, żeby wrócić do idei Alternativepop.pl jako strony internetowej z recenzjami i artykułami. Prowadziłem wówczas podcast Alternativepop.pl, ale to nie był zbyt udany pomysł. Zresztą namówiony zostałem do niego przez prowadzącego internetowe Gdynia Radio. Po koncercie Midge Ure'a na Soundedit powróciły wspomnienia szczenięcych lat, gdy Ultravox był moim ulubionym wykonawcą. W sposób bezpośredni przyczynił się więc on do reaktywacji strony. W zeszłym roku miałem wielką radochę, mimo niedostatków wykonawczych, z zobaczenia na żywo The Sisters of Mercy, o czym pisałem już na reaktywowanej stronie: [czytaj relację >>]  Soundedit 2024 a Międzynarodowy Festiwal Muzyki Alternatywnej "Marchewka" W tym roku mieliśmy do czynienia z próbą przywrócenia przez organizatorów wspomnień tych, którzy w latach 80. uczestniczyli w festiwalach Marchewka, które odbywały się w latach 1987 i 1988 w warszawskiej Hali Gwardii. W 1987 roku podczas festiwalu wystąpił m.in. The Wolfgang Press a rok później New Model Army oraz Clan of Xymox. Te koncerty odbiły się wówczas szerokim echem wśród fanów muzyki w Polsce i choć w nich nie uczestniczyłem to do dzisiaj pamiętam relacje z festiwalu, które czytałem w magazynie Non Stop. The Wolfgang Press miał wtedy swoje chwile chwały w Polsce, bo zespół nie tylko zagrał u nas, ale w dodatku jego utwory - "Hammer to Halo", "Kansas", "King of Soul" - były notowane zarówno na harcerskiej liście przebojów w programie IV, jak i na Liście przebojów Programu Trzeciego. "Kansas" i "King of Soul" dotarły nawet do top 20 LP3. Soundedit w 2024 postanowił nawiązać do tych wspomnień zapraszając te trzy formacje na niedzielną część festiwalu. Mówił o tym wprost Maciej Werk zapowiadając koncerty CoX i The Wolfgang Press. Na pierwszy ogień miał pójść zespół New Model Army. Justin Sullivan & Dean White  Początkowo planowany był pełny skład New Model Army, ale ze względu na problemy zdrowotne perkusisty – Michael’a Deana – grupa odwołała wszystkie koncerty trasy promującej nowy album aż do końca roku. Zespół mimo to postanowił zagrać w Łodzi w okrojonym składzie: Justin Sullivan i Dean White. Duet zaprezentował repertuar macierzystego zespołu. Na koncert dotarłem z opóźnieniem, praktycznie na samą końcówkę, więc nie będę go oceniał. Kilka miesięcy temu widziałem cały skład New Model Army na koncercie w Warszawie i nie miałem ochoty na ponowne spotkanie z zespołem a tym bardziej w okrojonym składzie z setem akustycznym. Clan of Xymox Po New Model Army powinien zagrać The Wolfgang Press, ale parę godzin przez występem organizator ogłosił, że najpierw zaprezentuje się Clan of Xymox. Do koncertu CoX podchodziłem bez większych emocji. Mimo że nie jestem "zwierzęciem koncertowym", to grupę widziałem już kilka razy. Wprawdzie ostatni raz miało to miejsce prawie dwadzieścia lat temu, ale w latach 2000-2007 grupa grała niemal co roku na Castle Party, na które wtedy jeździłem. A dodatkowo widziałem ich jeszcze na Vampira Festival w Warszawie w 2000 roku. Wiedziałem więc czego się mniej więcej spodziewać i to dostałem. Zespół nadal gra mocno elektronicznie, bez używania żywej perkusji. Niewielkie rozmiarami elektroniczne pady ręcznie obsługuje Sean Göbel, na zmianę z syntezatorami. Do zespołu wróciła Mojca Zugna, której przez jakiś czas nie było w składzie. Ale dla mnie jakby się nic nie zmieniło, bo wtedy, gdy widziałem CoX na żywo, Mojca w zespole była. Brzmienie CoX opiera się na silnym, elektronicznym rytmie, melancholijnym, nieco zamglonym, wysokim głosie Ronny Moorings oraz mrocznej atmosferze generowanej przez elektronikę i grę świateł. Dla wokalisty mimo, że skończył 63 lata jakby czas się zatrzymał. Wizualnie wygląda niemal tak samo jak przed 20-30 laty.  Clan of Xymox zagrał mieszankę swoich największych hitów z różnych okresów działalności oraz kilka numerów z najnowszej płyty "Exodus". Wszystko ze sobą dobrze współgrało. Do wykonania nie można się przyczepić, było równo i solidnie. Fani CoX na pewno wyszli zadowoleni, zresztą mnie również się podobało. Skoro jednak sięgamy pamięcią do okresu, gdy CoX wystąpił na Marchewce, to nie mogę odmówić sobie komentarza na temat różnic między CoX wtedy a CoX dzisiaj. Wówczas Clan of Xymox, wraz z innymi wykonawcami z kręgu 4AD, był prawdziwym objawieniem. Wydawało się, że grupa wyznacza nowe kierunki rozwoju muzyki, odkrywa nowe ścieżki, zachwycając swoją muzyką jako czymś wyjątkowym i unikatowym. Dzisiaj Clan of Xymox to zawodowa ekipa, która ma wypracowaną rutynę pracy i konsekwetnie od połowy lat 90., gdy wznowiła działalność pod starym szyldem, ją realizuje. To nadal jest dobre, ale nie ma w tym już tego błysku i poczucia niesamowitości, które było w latach 80.  Nie wszystkie utwory, które chciałbym usłyszeć, zabrzmiały, ale "Stranger" grane na żywo już słyszałem przed laty. W niedzielę były za to klasyczne: "A Day", "Muscoviet Musquito", "Michelle", "Back Door" i "Louise" a także nowsze hity, które już funkcjonują jak klasyki grupy: "There's No Tomorrow", "Jasmine and Rose". Z nowej płyty najlepiej zabrzmiały: "Exodus" i "Blood of Christ". Choć nowy album oceniam ogólnie krytycznie, to ten drugi numer od razu wydał mi się jednym z najciekawszych. Można na niego również głosować na Liście przebojów Alternativepop.pl (poprzez grupę: https://www.facebook.com/groups/alternativepoplista ), która powstała kilka tygodni temu i na której utwór utrzymuje się od początku w czołówce: [zobacz więcej o Liście przebojów Alternativepop.pl >>]  Lista utworów: 1. Love Got Lost2. There's No Tomorrow3. Exodus4. Your Kiss5. Jasmine and Rose6. Louise7. Emily8. All I Ever Know9. Loneliness10. Suffer11. She12. A Day bis 13. Blood of Christ14. Muscoviet Musquito15. Michelle16. Back Door The Wolfgang Press Zaraz po zakończeniu występu Clan of Xymox na scenie głównej, przenieśliśmy się do mniejszej sali obok, gdzie zainstalowany i gotowy do występu był już zespół The Wolfgang Press. Na scenie ujrzeliśmy trzech starszych panów, którzy bez żadnych ceregieli, punktualnie rozpoczęli grać. Na pierwszy ogień poszły nagrania z najnowszej płyty, które zabrzmiały równie dobrze jak stare klasyki. O ile w przypadku wcześniejszego koncertu Clan of Xymox mieliśmy do czynienia z muzycznym show zagranym przez muzyków, ktorzy mają w swoim kręgu status gwiazdorski, o tyle koncert The Wolfgang Press to występ muzyków skoncentrowanych na swojej sztuce, która była ich jedynym celem. W przypadku CoX znaczenia miał wizerunek, światła, irokez klawiszowca i sceniczny ruch. The Wolfgang Press pojawili się na scenie jak zwykli panowie, którzy przyszli zaprezentować swoją twórczość, na której byli całkowicie skupieni. Światła były bardzo skromne, na scenie było statycznie a panowie nie nawiązywali nadmiernego kontaktu z publicznością, co nie znaczy, że wokalista całkiem milczał. The Wolfgang Press mieli jednak swój plan na występ i nie zamierzali zbaczać z obranej drogi. Zespół w głównej mierze chciał zaprezentować najnowszą płytę "A 2nd Shape" wydaną po prawie trzydziestu latach przerwy i to zrobił. Publiczność reagowała całkiem żywo na nowe numery, ale chyba najbardziej ożywiona była przy utworze "Take It Backwards". W tym miejscu zaznaczę, że od początku ten utwór wydawł mi się najbardziej "przebojowy" i "wyciąłem" go na Listę przebojów Alternativepop.pl. Na "Take It Backwards" cały czas można głosować na liście poprzez grupę: https://www.facebook.com/groups/alternativepoplista  Najbardziej oczekiwane jednak były stare kompozycje i w tym względzie The Wolfgang Press nie zawiedli. Na bis grupa zagrała trzy utwory ze starszych płyt: "My life" ze "Standing Up Straight" (1986), "Raintime" ("Bird Wood Cage", 1988) a na finał oczekiwane "Kansas" ponownie z "Bird Wood Cage" (1988). Świetnie to wszystko wypadło. Bez żadnych fajerwerków, ale solidnie i poszukująco muzycznie. O ile można odnieść wrażenie, że Clan of Xymox, który podobnie jak TWP zaczynał w starym 4AD, odcina kupony od wypracowanego dawno stylu, o tyle TWP raczej kontynuują poszukiwania muzyczne skupiając się na tworzeniu sztuki. Czy to się udaje? Czy rzeczywiście dzisiaj można odkryć w muzyce jeszcze jakieś nowe terotyria? The Wolfgang Press cały czas na to pytanie próbują odpowiedzieć. Lista utworów (pewny jestem tylko kolejności bisów): 1. The 1st2. The Line3. Sad Surfer4. This Garden of Eden5. Take It Backwards6. Knock Knock7. Reset Your Mind8. Glacier9. Man Made Heaven bis 10. My Life11. Raintime12. Kansas Juno Reactor Na koniec Soundedit zapowiedziano występ Juno Reactor. Od początku wiedziałem, że to nie moja bajka, ale z ciekawości zostałem, by przekonać się o tym na żywo. Gdy jednak po pięciu minutach objawiła się już na scenia cała menażeria, w spokoju oddaliłem się z klubu zostawiając bez żalu publiczność z zespołem. W muzyce szukam zupełnie innych doznań niż te, które ma do zaoferowania Juno Reactor.  Niedziela na Soundedit to dla mnie dwa udane koncerty - Clan of Xymox i The Wolfgang Press. We foyer kwitło życie towarzyskie, ale szczerze, to staram skupiać się na muzyce, więc jeśli kogoś ominąłem niechcący lub nie zauważyłem to z góry przepraszam.  Andrzej Korasiewicz28.10.2024 r.
Więcej… Clan of Xymox, The Wolfgang Press, Festi...

Seal, 14.10.2024, Łódź, Atlas Arena

15 października 2024
867 odsłon
Tagi:
  • electronic
  • pop
  • sophisti-pop
  • soul

Seal, 14.10.2024, Łódź, Atlas Arena

To nie będzie klasyczna relacja z koncertu, ale bardziej moje wspomnienia związane z okolicznościami, w jakich poznałem muzykę Seala. Na koniec jednak parę zdań na temat samego występu artysty również znajdzie się :). Choć w 1991 roku miałem ledwo 18 lat to uważałem się już za weterana słuchania muzyki i dużego jej znawcę :). Muzycznego bakcyla złapałem w latach 1983-84, kiedy z jednej strony słuchałem polskiego rocka (wszystkiego, co wówczas było dostępne, ale moimi ulubionymi wykonawcami stali się Republika i Maanam) a z drugiej przeżyłem fascynację zachodnią muzyką synth-pop oraz new romantic i popularnymi wówczas: Ultravox, OMD, Classix Nouveaux, Depeche Mode, The Human League, Howard Jones, Nik Kershaw, Tears For Fears, Talk Talk. Od tamtego czasu "przerobiłem" niemal całą dostępną mi wówczas muzykę rockową i popową. Poznałem i polubiłem klasykę rocka, bo już wtedy tak postrzegano takich wykonawców jak: Pink Floyd, Genesis, Yes, King Crimson, Deep Purple, Led Zeppelin czy Black Sabbath. Słuchałem też współczesnych nurtów hard rocka i heavy metalu (Iron Maiden, Saxon, AC/DC, Van Halen) czy nowych wykonawców z kręgu "neoproga" (Marillion). W drugiej połowie lat 80. wszedłem w takie klimaty jak: The Cure, Bauhaus, X-Mal Deutschland, 4AD, The Sisters of Mercy a nieco później także nową rockową alternatywę (Dinosaur Jr., Pixies, The Jesus and Mary Chain) a następnie jeszcze bardziej "alternatywne" lub dziwne rzeczy (Big Black, Butthole Surfers). Bardzo dużą fascynacją było poznanie eksperymentalnej i postindustrialnej elektroniki z kręgu EBM i rodzącego się electro-industrialu (The Young Gods, Laibach, Nitzer Ebb, Ministry, Godflesh). Na przełomie lat 80. i 90. słuchałem też hc/punka (Bad Brains, Dezerter, Armia) a nawet nowszego metalu (Sepultura, Metallica, Annihilator, Testament, Assassin). Byłem świadkiem rodzącego się nowego nurtu łączącego estetykę hard rocka, alternatywnego rocka i punku nazwanego później grungem. Kibicowałem wtedy Nirvanie, której podobała mi się pierwsza płyta i z pewnym oszołomieniem śledziłem ekspresowy wzrost popularności formacji po tym jak w MTV ukazał sę klip "Smells Like Teen Spirit". Wobec ludzi, którzy zaczęli nosić flanelowe koszule i ogłosili się fanami "grunge'u" czułem jednak duży dystans. Nie lubiłem Pearl Jam, który stał się następną gwiazdą "grunge'u", wolałem słuchać Mudhoney czy Screaming Trees. New romantic czy synth-pop był u mnie wspomnieniem przeszłości. W 1991 roku nie słuchałem już tej starej, jak mi się wtedy wydawało i umarłej muzyki. Wykonawców neo-synthpopu typu Camouflage nie traktowałem poważnie. Mimo tego cały czas tliła się u mnie sympatia do jakiejś formy muzyki pop. Nie podobała mi się nowa płyta Depeche Mode ("Violator"), którą ledwo tolerowałem. Za to całkiem przyzwoitym kawałkiem popu wydał mi się utwór "Crazy" niejakiego Seala. Nie żeby to było coś wielkiego, ale spodobało mi się. Seal wszedł w moje zapotrzebowanie na ciekawy, współczesny pop. To był pop nowego typu, który wyraźnie odróżniał się od starszych gwiazd z lat 80., ale miał w sobie coś interesującego. Wtedy zaciekawiła mnie ta muzyka. Rok 1991 (a może to był raczej już 1992 rok?), to był również dla mnie czas, gdy pierwszy raz pojawiłem się na dyskotece z prawdziwego zdarzenia. Wcześniej nie lubiłem dyskotek i nie tolerowałem ich (new romantic był dla mnie muzyką do słuchania a nie tańczenia). No ale w wieku 18 lat to był jakiś sposób, żeby poznać płeć przeciwną, więc przemogłem się. Trafiłem na dyskotekę w nieistniejącym już dziś Hotelu Centrum (budynek naprzeciwko Dworca Fabrycznego, zburzony kilka lat temu). To właśnie tam usłyszałem numer, który, jak się później dowiedziałem, był śpiewany również przez Seala. "Killer" Adamskiego powalił mnie na łopatki i spowodował, że zacząłem ruszać się w rytm muzyki na tejże dyskotece, która zakończyła się zresztą dla mnie sukcesem. Dzięki niej poznałem fajną dziewczynę, z którą nawet poźniej parę razy umówiłem się. Z Sealem mam więc dwa świetne wspomnienia związane z utworami "Crazy" i "Killer", ale także z jego debiutanckim albumem pt. "Seal" (1991). Nagrałem go wtedy na kasetę (prawdopodobnie z którejś "przegrywalni") i z pewną przyjemnością od czasu do czasu odtwarzałem jako urozmaicenie moich różnorodnych gustów. Drugą płytą zatytułowaną również "Seal" (1994) nie byłem już nadmiernie zainteresowany i szybko straciłem z horyzontu twórczość wokalisty. Soulujący pop, który tworzył Seal nie był mi jednak szczególnie bliski. Mimo wszystko z debiutanckim albumem mam związane miłe i dobre wspomnienia. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że twórczość Seala jest jednak pewnym ogniwem łączącym nowy pop z lat 90. ze starym popem z połowy lat 80. Tym łącznikiem jest postać Trevora Horna, który stał się producentem Seala i to właśnie jemu artysta w dużym stopniu zawdzięcza sukces utworu "Crazy" i pierwszej płyty. Seal nie należy do moich faworytów, ale mam do niego sentyment a skoro miał pojawić się na koncercie w moim rodzinnym mieście, to uznałem, że warto zweryfikować co z tego sentymentu pozostało. Przed występem Seala sprawdziłem co tworzył na przestrzeni ostatnich 30 lat, ale nie będę ukrywał - nie jestem znawcą jego twórczości. Do Atlas Areny przyciągnęły mnie głównie wspomnienia, o których napisałem wyżej. Na szczęście repertuar koncertu składał się głównie z nagrań z pierwszej płyty oraz znanych przebojów, które wylansował później i które również kojarzyłem. Spośród czternastu wykonanych utworów, pięć pochodziło z debiutanckiej płyty ("The Beginning", "Deep Water", "Future Love Paradise", "Killer", "Crazy"). Były też trzy znane mi nagrania z drugiego albumu: "Prayer for the Dying", "Kiss from a Rose" oraz "Bring It On". Te numery sprawiły mi sporo radości. Nie ukrywam jednak, że przy niektórych utworach, nieznanych mi, trochę nudziłem się ("I've Been Thinking").  Na wstępie koncertu zaskoczyło mnie to, że na płycie hali ustawione były krzesła. Sam siedziałem na trybunie, ale okazało się, że wszystkie miejsca były siedzące. Nic dziwnego zatem, że początkowo Seal miał problemy z zachęceniem publiczności do śpiewania i większej interaktywności. Później to się zmieniło i wokaliście udało się wciągnąć publikę do zabawy, która zresztą wstała w większości z krzeseł. Po raz drugi zdziwiłem się, gdy Seal zszedł ze sceny i zaczął spacerować wśród  widowni zachęcając napotkane panie do przytulania się. Zresztą większości nie trzeba było zachęcać, bo ochoczo to robiły a niektóre nawet zaczęły krzyczeć w jego kierunku, że go kochają. No cóż, w tym momencie pomyślałem, że to jednak impreza nie dla mnie. Zupełnie nie w moim stylu te zachowania sceniczne, ale muszę przyznać, że Seal robił to wszystko z delikatnością i wyczuciem. Nie było w tym żadnej wulgarności czy niestosowności. Mimo wszystko poczułem, że chyba nie znalazłem się we właściwym miejscu. Na szczęście później występ rozkręcił się i wczułem się w jego klimat. Pod koniec naprawdę podobało mi się i z łódzkiej hali wyszedłem zadowolonym, choć ponownie na jego koncert nie wybiorę się. Seal zakończył swój występ dwoma bisami ("Get It Together", "Love's Divine") z płyty "Seal IV" (2003), którymi w bardzo udany sposób pożegnał się z łódzką publicznością.  Seal, mimo skończonych 61 lat, wygląda tak jakby cały czas był rok 1991. I choć pewnie trochę przesadzam, to zupełnie nie widać po nim upływu czasu. Nie mogę też przyczepić się do jego śpiewu. Mimo wystąpienia drobnych i mało zauważalnych zachwiań głosu, jego wokal pozostaje mocny a sam wokalista dobrze i pewnie nim operuje. To był dobrze spędzony przeze mnie czas w łódzkiej Arenie, ale uzmysłowił mi, że twórczość Seala a także muzyka pop, która narodziła się w latach 90. nigdy nie stanie się dla mnie tak bliska, jak moje pierwsze fascynacje muzyczne z połowy lat 80., do których po latach wróciłem i odkrywam je na nowo. p.s. mimo krótkiej setlisty, koncert trwał niemal dwie godziny! Andrzej Korasiewicz15.10.2024 r. Lista utworów wykonanych na koncercie: 1. AIKIN (All I Know Is Now)2. The Beginning3. Deep Water4. Future Love Paradise5. I've Been Thinking6. Prayer for the Dying7. A Little Lie8. Killer (Adamski cover)9. The Love We Give10. Kiss from a Rose11. Bring It On12. Crazy bis: 13. Get It Together14. Love's Divine
Więcej… Seal, 14.10.2024, Łódź, Atlas Arena...

Nick Cave & the Bad Seeds, Atlas Arena, Łódź, 10.10.2024 r. 

12 października 2024
862 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • post-punk
  • alternative rock

Nick Cave & the Bad Seeds, Atlas Arena, Łódź, 10.10.2024 r. 

Twórczość Nicka Cave'a szanuję, ale artysta nigdy nie należał do moich faworytów. Najbliżej mi było do niego w wieku nastoletnim w drugiej połowie lat 80., gdy w dużej ilości słuchałem muzyki mrocznej i niepokojącej. Zafascynowało mnie wtedy przede wszystkim The Birthday Party, które było jedną z najbardziej szalonych i hałaśliwych formacji, jakie wtedy poznałem. W tym okresie spośród płyt grupy Nick Cave & the Bad Seeds najbardziej podobał mi się debiut pt. "From Her to Eternity" (1984), najbliższy stylistycznnie muzyce The Birthday Party. Następne płyty przedstawiały wpływy bluesa, country i mimo zachowania elementów post-punkowych i rockowych, nie przemawiały do mnie najmocniej. Wolałem Nitzer Ebb, Laibach czy The Young Gods, a z drugiej strony The Cure czy New Order, ale dla urozmaicenia Nick Cave & the Bad Seeds też czasami gościł w moim odtwarzaczu kasetowym. Kolejne płyty od "The Good Son" śledziłem już na bieżąco, z mniejszą ("Henry's Dream") lub większą ("Let Love In") uwagą. Sukces komercyjny, jaki w połowie lat 90. artysta osiągnął dzięki duetowi z Kylie Minogue "Where the Wild Roses Grow" i płycie "Murder Ballads" wywołał moją konsternację. Nigdy nie sądziłem, że facet, który tworzył muzykę w The Birthday Party, osiągnie kiedyś jakikolwiek sukces komercyjny, w dodatku bez większych kompromisów artystycznych. Płyta "Murder Ballads" przecież takim kompromisem nie była. Nick Cave podążał własną drogą kierując się tym, jak aktualnie postrzegał świat i wyrażając to za pomocą kolejnych płyt. "Murder Ballads" to dobra płyta, choć dla mnie wtedy nie stała się szczególnie ważna. Muzyka w moim życiu zeszła chwilowo na dalszy plan. Zbliżałem się do końca studiów a przede mną były nowe wyzwania w życiu. Całkiem dobrze w moje ówczesne emocje wpisała się kolejna płyta Cave'a pt. "The Boatman's Call" (1997), która przyniosła muzykę stonowaną, mało drapieżną, czasami smutną, ale na pewno refleksyjną, bez post-punkowej agresji. Choć wtedy album był mocno krytykowany, to bardzo się z nim zaprzyjaźniłem. Nadal jednak Nick Cave nie należał do nadmiernie ważnych dla mnie artystów. Dlatego kolejne albumy śledziłem z małą uwagą. Pierwsza dekada XXI wieku to nawrót u mnie do muzyki electro-industrial a także eksplorowanie sceny elektronicznej w rodzaju IDM. Następną płytą Cave'a, która zwróciła moją większą uwagę był album "Dig, Lazarus, Dig!!!" (2008), który był powrotem do bardziej post-punkowej stylistyki. Wtedy po raz kolejny nowa wówczas muzyka Cave'a dobrze trafiła w moje zmieniające się gusta, bo akurat znowu słuchałem takiej muzyki. A płyta obiektywnie była co najmniej niezła. Wciąż pozostawałem jednak z pewnym dystansem wobec artysty i następne płyty nie intrygowały mnie szczególnie. Nie podzielałem zachwytów nad albumem "Ghosteen" (2019), za to podobał mi się wcześniejszy, z elementami elektroniki "Skeleton Tree" (2016). Aspekt liryczny, tak ważny w u Cave'a, dla mnie nie jest istotny w żadnej twórczości muzycznej. Dobrze, jeśli teksty, które artyści śpiewają nie są banalne i głupie, ale nie przywiązuję do nich nadmiernej uwagi. Z takim nastawieniem przybyłem do Atlas Areny, by zobaczyć i usłyszeć występ Nicka Cave'a i jego Złych Nasion. Nie dotarłem więc, jak niektórzy, na występ "idola". Koncepcja idoli zawsze była mi zresztą obca. Nie oczekiwałem też występu Cave'a jak spełnienia swoich marzeń, choć to był mój pierwszy koncert muzyka. Ot, byłem ciekawy, jak sprawdza się na żywo 67-letni artysta, który przebył długą drogę zaczynając jako buntownik w drugiej połowie lat 70. w Australii i docierając do miejsca, w którym wydaje takie płyty jak "Wild God" (2024). "Wild God" to album z muzyką piękną i wzniosłą, zupełnie nie podobną do twórczości, od jakiej Cave zaczynał w The Birthday Party. Również w warstwie lirycznej od wielu lat, zamiast buntu i złości wobec świata, słychać częściej pogodzenie się z nim takim, jaki jest a także rozważania na temat spraw ostatecznych. Wydawałoby się, że to naturalna kolej rzeczy, którą przechodzi każdy człowiek w swoim życiu. Ale przecież tak nie jest, bo nie wszyscy dojrzewają do takiej perspektywy. Nick Cave to dzisiaj artysta dojrzały, który doznał kilku tragedii w życiu osobistym i nie próbuje udawać wiecznego buntownika. Dzieli się za to ze światem swoją perspektywą życia przy pomocy narzędzi, które posiada - swojej twórczości. Dlatego jego dzisiejsza muzyka nie przemawia do wszystkich. Nie znajduje posłuchu u tych, którzy szukają w niej agresji, buntu i niepokoju. W nowych nagraniach Cave'a znajdujemy zupełnie inne emocje. Ale koncert w Łodzi, choć w większości był prezentacją materiału z "Wild God", zawierał również te mocniejsze momenty z przeszłości. Usłyszeliśmy pełny pasji i gniewu "From Her to Eternity" z debiutanckiego albumu. Był mroczny punk-blues "Tupelo" z drugiej płyty pt. "The Firstborn Is Dead" (1985). Było wspaniałe "Red Right Hand" z "Let Love In" (1993). To na te numery zapewne  większość publiczności czekała. Też byłem ciekawy ich wykonania, ale dzięki temu koncertowi przekonałem się, że dzisiaj najbliżej mi do numerów z płyty "Wild God", bo właśnie one mnie najbardziej poruszyły. Owszem, fajnie było usłyszeć na żywo "From Her to Eternity", czy "Tupello", ale te emocje dzisiaj do mnie nie przemawiają. Zupełnie inaczej niż wspaniały utwór tytułowy z najnowszego albumu. Dobrze korespondowały z nimi również niektóre starsze nagrania jak "The Weeping Song" z "The Good Son" (1990). Zachwyciło mnie też wykonanie utworu "White Elephant" pochodzącego ze wspólnej płyty Nicka Cave'a i Warrena Ellisa "Carnage" (2021).  Występ Nick Cave & the Bad Seeds był dobrze zbalansowany repertuarowo. Choć niemal w całości została odegrana najnowsza płyta "Wild God", to były również bardziej dynamniczne momenty pochodzące ze starszych płyt. Głos Cave'a nic nie stracił ze swojej mocy, śpiewał potężnie, pewnie i przekonująco. Wokalista bardzo dużo rozmawiał z publicznością, nawiązując z nią świetny kontakt. Mimo tego, że wystąpił w gustownym garniturze a w repertuarze przeważały numery piękne i podniosłe, to artysta spragniony był również fizycznego kontaktu z publicznością wielokrotnie niemal rzucając się w tłum. Choć na scenie był chór gospel, to dominująca forma ekspresji artysty nie pozostawiała wątpliwości, że Cave to artysta z krwi i kości rockowy, który do piękna i szlachetności doszedł nużając się najpierw w brudzie i błocie. Za postawę, którą prezentuje dzisiaj mam dla niego duży szacunek. Mimo że Cave nie stał się moją muzyczną ikoną, to przedstawienie, które miałem okazję zobaczyć i usłyszeć w Łodzi było jednym z najlepszych koncertów rockowych, w jakim dotychczas uczestniczyłem.  Andrzej Korasiewicz11.10.2024 r. Nick Cave & the Bad Seeds w Łodzi - lista utworów: 1. Frogs2. Wild God3. Song of the Lake4. O Children5. Jubilee Street6. From Her to Eternity7. Long Dark Night8. Cinnamon Horses9. Tupelo10. Conversion11. Bright Horses12. Joy13. I Need You14. Carnage (Nick Cave & Warren Ellis cover)15. Final Rescue Attempt16. Red Right Hand17. The Mercy Seat18. White Elephant (Nick Cave & Warren Ellis cover) bis: 19. Papa Won't Leave You, Henry20. O Wow O Wow (How Wonderful She Is)21. The Weeping Song bis 2: 22. Into My Arms
Więcej… Nick Cave & the Bad Seeds, Atlas Arena, ...

Pet Shop Boys, 03.07.2024 r., Torwar, Warszawa

4 lipca 2024
1630 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • electronic
  • electro pop
  • dance

Pet Shop Boys, Dreamworld - The Greatest Hits Live, 03.07.2024 r., Torwar, Warszawa

Pet Shop Boys to duet, który słuchaczom kojarzy się przede wszystkim z muzyką lat 80. utożsamiając wręcz brzmienie zespołu z tamtym czasem. Z mojego punktu widzenia to błędna perspektywa. Wprawdzie trudno zaprzeczyć temu, że grupa zaczynała w połowie lat 80., ale muzyka electro-popowa, którą panowie stworzyli nie miała wiele wspólnego z nowofalowymi korzeniami synth-popu i new romantic królującymi w pierwszej połowie lat 80. A z mojej perspektywy to jest właśnie esencja "ejtisów". Pet Shop Boys to w istocie rzeczy formacja, która na bazie popularności brytyjskiego synth-popu inspirowanego przede wszystkim dokonaniami Kraftwerk, stworzyła swoje własne brzmienie electro pop. Od początku było ono na granicy muzyki synth-pop i dance, choć szczególnie pierwsza płyta "Please" pobrzmiewała jeszcze echem bardziej surowego synth-popu. Już jednak album "Actually" to wysmakowana, inteligentna, ale muzyka pop/dance oparta w całości o elektronikę i najnowsze możliwości technik produkcyjnych. Pet Shop Boys śmiało patrzyli w przyszłość i w istocie ewokowali brzmienie muzyki pop i elektronicznej muzyki tanecznej, które zaczęło rozpowszechniać się w latach 90. a dzisiaj króluje w mainstreamie. Może właśnie to jest cała tajemnica popularności formacji również dzisiaj oraz przyczyna szacunku jakim cieszy się w młodszych pokoleniach. Na pewno Pet Shop Boys jest tym, co łączy starsze pokolenia wychowane na muzyce pop w latach 80. oraz młodsze zaczynające słuchanie muzyki w latach 90. i współcześniej. Ci najmłodsi jednak najwyraźniej nie są skłonni wydać kilkuset złotych na bilet, by zobaczyć grupę na żywo, bo w warszawskim Torwarze przeważała publiczność 40+, 50+ a nwet 60+.  "Dreamworld - The Greatest Hits Live" to trasa, która była planowana już w 2019 roku, ale na przeszkodzie stanęła pandemia. Koncerty były przekładane i odwoływane. Ostatecznie pierwsze występy odbyły się dopiero w maju 2022 roku a trasa kończy się w tym roku. Inspiracją dla niej stało się wydawnictwo przekrojowe pt. "Smash: The Singles 1985–2020". Z powodu przesunięcia w czasie i tego, że w tym roku ukazała się najnowsza płyta zespołu pt. "Nonetheless", do setlisty dodano kilka nagrań z tegorocznego wydawnictwa. Wypadł też utwór "Monkey Business" z albumu "Hotspot" (2020), który był wydawnictwem z premierowym materiałem w czasie, gdy zaczynała się trasa "Dreamworld - The Greatest Hits Live". Z powodu trudności z dojazdem do hali Torwar, wpadłem do niej niemal w ostatniej chwili stojąc najpierw w długaśnej kolejce przed wejściem. Zespół zaczął jednak parę minut później niż zaplanowano, dzięki czemu miałem możliwość ochłonąć i przyjrzeć się miejscu. Warszawski Torwar był w środę szczelnie wypełniony. Większość publiczności stanowiła jednak "starsza młodzież", w wieku minimum czterdziestu lat. Na telebimie, który ustawiony był na środku sceny wyświetlała się flaga Ukrainy. Po chwili zaczęły gasnąć światła i wybrzmiały pierwsze dźwięki jednego z klasycznych hitów zespołu pt. "Suburbia". Na scenie pojawili się główni bohaterowie: Neil Tennant i Chris Lowe. Za ekranem chowała się pozostała część ekipy: Afrika Green i Simon Tellier, którzy obsługiwali instrumenty perkusyjne, pozostałe instrumenty klawiszowe oraz wspierali duet wokalnie. Była też Clare Uchima, która wykonała żeńską partię wokalną w "What Have I Done to Deserve This?", oryginalnie śpiewaną przez Dusty Springfield. Oprócz tego wspierała wokalnie Tennanta w innych utworach a także obsługiwała instrumenty klawiszowe. Słuchając kolejnych utworów Pet Shop Boys układałem sobie w głowie, jaki mam właściwie stosunek do grupy. Na koncercie słuchało się tej muzyki znakomicie. Materiał został wspaniale zmiksowany, większość utworów szybko przechodziła z jednego w drugi. Zmieniała się też scenografia w tle, ubiory muzyków i inne rekwizyty. Na początku Neil Tennant i Chris Lowe prezentowali się na scenie między dwoma imitacjami latarni ulicznych. Obaj stali niemal nieruchomo mając na głowie nakrycia w kształcie kamertonów. To sprawiało wrażenie kosmiczne i przywoływało na myśl nieco stylistykę Kraftwerk. Pomiędzy utworem "Can You Forgive Her?" i "Opportunities (Let's Make Lots of Money)" Tennant zdjął maskę kamertonową. Podczas instrumentalnego intro do "Left to My Own Devices" to samo zrobił Lowe a następnie wszedł na podwyższoną platformę. Ekran odjechał do góry i odsłonił zespół towarzyszący. Muzyka zaczęła się zmieniać.  "Where the Streets Have No Name (I Can't Take My Eyes Off You)", to ten rodzaj muzyki Pet Shop Boys, którego nie lubię i przy którym obojętnieję na muzykę grupy. Proste, taneczne dźwięki masakrujące utwór U2, to było coś, co na parę lat zniechęciło mnie na początku lat 90. do formacji i spowodowało, że straciłem dla niej zainteresowanie. A ponieważ zespół zaprezentował w Warszawie całkiem sporo nagrań z lat 90. i świeższych, to do części utworów byłem początkowo nastawiony obojętnie. Mimo to, wszystko zabrzmiało w Warszawie tak dobrze, że nawet utwory z najnowszej płyty, którą skrytykowałem na łamach Alternativepop.pl dobrze komponowały się z całością występu. Panowie naprawdę dobrze poukładali setlistę, dzięki czemu czas na koncercie mijał szybko i niemal niezauważalnie. Wszystkie szczegóły wizualne i dopracowane elementy sceniczne były równie oszałamiające jak sama muzyka duetu. Ani się zorientowałem a koncert już dobiegał końca. Mimo wszystko miałem poczucie, że jestem na show czysto rozrywkowym, bez większych ambicji artystycznych. Po "It's A Sin panowie zeszli ze sceny a ja nadal nie usłyszałem najważniejszego dla mnie utworu zespołu - "West End Girls". Wiadomo było jednak, że w planowanych bisach będzie jako pierwszy a po nim jeszcze "Being Boring". "West End Girls" zabrzmiało trochę inaczej niż oryginał, ale równie rasowo. Ciężki, basowy akord syntezatorowy Lowe'a nie pozostawił wątpliwości, że jest jeszcze w Pet Shop Boys coś, za co polubiłem kiedyś formację. Usłyszawszy "West End Girls" mogłem udać się już do wyjścia, by zdążyć wydostać się z Torwaru zanim wylegnie tłum ludzi i nie da się wyjechać z parkingu. Następny dzień to kolejny dzień roboczy a trzeba jeszcze było dojechać te sto kilometrów do domu. Może trochę szkoda "Being Boring", którego usłyszałem tylko pierwsze dźwięki, ale proza życia musi czasami zwyciężyć. No i choć to utwór sympatyczny, to nie ma on dla mnie takiego znaczenia jak: "West End Girls", "Suburbia", "Opportunities (Let's Make Lots of Money)" czy "Love Comes Quickly". Bardzo duży plus również za "Paninaro". To był udany wieczór razem z Pet Shop Boys. Panowie przygotowali kawał profesjonalnego show. Przekonałem się dzięki temu, że występ grupy można uznać jednak za granie koncertowe, a nie tylko rodzaj elektronicznego "live setu". Nie tylko ze względu na śpiew Tennanta i grę na klawiszach Lowe'a. Towarzyszący muzycy grali również na instrumentach perkusyjnych a jeden z nich nawet niekiedy na gitarze (np. w "Where the Streets Have No Name (I Can't Take My Eyes Off You)"). Poprzednia moja koncertowa przygoda z grupą miała miejsce w 2006 roku na warszawskim Służewcu, podczas festiwalu Summer of Music Festival, kiedy miałem wątpliwości co do sensu oglądania zespołu na żywo. Wtedy nie dotrwałem nawet do końca grania PSB. [czytaj relację >>]  Tym razem nie mam wątpliwości, że było warto. Andrzej Korasiewicz (tekst, foto smartfon)04.07.2024 r Lista utworów: 1. Suburbia2. Can You Forgive Her?3. Opportunities (Let's Make Lots of Money)4. Where the Streets Have No Name (I Can't Take My Eyes Off You) (U2/Frankie Valli medley)5. Rent6. I Don't Know What You Want but I Can't Give It Any More7. So Hard8. Left to My Own Devices9. Single-Bilingual / Se a vida é (That's the Way Life Is)10. Domino Dancing11. Dancing Star12. New York City Boy13. A New Bohemia14. Jealousy15. Loneliness16. Love Comes Quickly17. Paninaro18. Always on My Mind (Gwen McCrae cover)19. Dreamland20. Heart21. What Have I Done to Deserve This?22. It's Alright (Sterling Void cover)23. Vocal24. Go West (Village People cover)25. It's A Sin bis: 26. West End Girls27. Being Boring

Więcej… Pet Shop Boys, 03.07.2024 r., Torwar, Wa...

Lech Janerka, klub Wytwórnia, Łódź, 20.04.2024 r.

21 kwietnia 2024
1262 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • rock

Lech Janerka, klub Wytwórnia, Łódź, 20.04.2024 r.

Klaus Mitffoch Gdy gdzieś w 1985 roku kupiłem kasetę Tonpressową "Klaus Mitffoch" słuchałem jej naokrągło. Moim celem stało się zdobycie winyla, żeby usłyszeć tę muzykę w stereo. Wówczas miałem stereofoniczny adapter Artur, ale korzystałem z monofonicznego radiomagnetofonu Marta. Winyl był już wtedy niedostępny w mojej okolicy. Szukałem go we wszystkich możliwych miejscach. W końcu udało mi się go nabyć w jakimś kiosku Ruchu, podczas wakacji. Nie pamiętam już czy było to gdzieś nad morzem czy w Sulejowie, bo to były moje lokalizacje wyjazdów wakacyjnych. A na pewno w kiosku Ruchu w Sulejowie jakieś winyle kupowałem. Było to więc albo tam, albo w którejś z lokalizacji nadmorskich, do której wówczas jeździłem. Transport płyty z powrotem do Łodzi nie był łatwy, bo wtedy podróżowałem z rodzicami PKS-em oraz pociągami. Nie mieliśmy samochodu. Z utęsknieniem czekałem na powrót do domu, żeby w końcu "odpalić" "Klausa Mitffocha" w stereo. Co też się stało a następnie płytę "zajechałem". W końcu zaczęła w jednym miejscu przeskakiwać. Ten przeskok później stał się dla mnie integralnym elementem muzyki i gdy w bardziej współczesnych czasach nabyłem CD dziwiło mnie, że czegoś w muzyce brakuje. Lech Janerka Ale co ja tutaj opowiadam o mojej historii z płytą Klausa Mitffocha, skoro mam relacjonować koncert Lecha Janerki? A jednak bez tej historii, zapewne nie udałbym się na koncert Janerki w 2024 roku. Jego solowa twórczość to w moim przypadku sentymentalna kontynuacja polubienia płyty "Klaus Mitffoch". Płytę "Historia podwodna" traktowałem jak świetną kontynuację Klausa. Późniejsza twórczość już mnie tak nie zajmowała, choć płyta "Ur" zrobiła na mnie swego czasu wielkie wrażenie.  Lech Janerka z czasem coraz bardziej wycofywał się z show-biznesu, którego częścią nigdy nie chciał być. W końcu zamilkł całkiem. Grał od czasu do czasu koncerty, ale ostatnia studyjna płyta "Plagiaty" ukazała się w 2005 roku. Później co kilka lat wracały rozważania, czy i kiedy Janerka nagra jeszcze coś nowego. W 2019 roku artysta zaprezentował dwa nowe nagrania - "Wanna na Wawelu" i "Zabawawa", które miały zapowiadać nową płytę. Ta ukazała się jednak dopiero w listopadzie 2023 roku pt. "Gipsowy odlew falsyfikatu".  A skoro jest nowa płyta, to Lech Janerka najwyraźniej dał się namówić, żeby ucieszyć publiczność zaprezentowaniem nowego repertuaru na żywo. Artysta wyruszył w trasę koncertową, choć niezbyt intensywną. Zabukowano ledwie kilka koncertów w sporych odstępach czasowych. Najbardziej intensywnie jest w kwietniu, bo Janerka oprócz koncertu łódzkiego, za tydzień zagra też w Warszawie. Później jeszcze są dwa koncerty w maju i jeden we wrześniu, a wcześniej grał w marcu we Wrocławiu. Koncert Nie należę do osób, które lubią atmosferę koncertową, ale czy mogłem przegapić okazję zobaczenia i usłyszenia Lecha Janerki na żywo w moim rodzinnym mieście? Koncert zaczął się od utworów z nowej płyty. Usłyszeliśmy m.in. "Omm", "I moll", "Maj", "Chyba". Nagrania zabrzmiały sympatycznie, ale to nie było to, na co czekała większa część publiczności, w tym ja. Tę część koncertu Lech Janerka grał siedząc na krześle. Najwyraźniej jednak go to krępowało. Trochę się tłumaczył z tego przed publicznością, trochę konsultował z perkusistą, czy nie lepiej będzie porzucić krzesło. Co też i po paru utworach uczynił.  Po zagraniu kilku nagrań z "Gipsowego odlewu falsyfikatu" i porzuceniu trybu siedzącego, usłyszeliśmy to, na co większość czekała. Pan Lech poinformował, że "grał kiedyś w takim zespole jak Klaus Mitffoch" i jako "kustosz jego dziedzictwa" zagra kilka utworów, czym wzbudził powszechną radość. Usłyszeliśmy oczekiwane hity: "Tutaj wesoło", "Śmielej", "Ogniowe strzelby", "Ewolucja, rewolucja i ja", "Strzeż się tych miejsc", "Jezu jak się cieszę". Przy tym ostatnim było największe szaleństwo. Część publiczności próbowała dostać się przed krzesła (koncert był w trybie siedzącym) i tańczyć. Zaskoczyła mnie trochę grupkach młodych, około dwudziestoletnich, która była najbardziej aktywna przy "Jezu jak się cieszę". Zaskoczyło mnie nie to, że byli najbardziej aktywni, ale to, że w ogóle na tym koncercie byli. Nie da się ukryć, że większośc publiczności stanowili ludzie w wieku 40+, 50+ i 60+. A jednak grupka młodych też była. Utwory z repertuaru Klausa Mitffocha przeplatane były tymi z solowych płyt artysty. Usłyszeliśmy m.in. "Ta zabawa nie jest dla dziewczynek", "Jest jak w niebie", "Zero zer", "Tryki na start", "Historia podwodna", "Niewole i koncertowy miks "Bez kolacji / Śpij Aniele mój". Po prawie półtorej godzinie grania Pan Lech stwierdził, że już "bateryjka mu się wyczerpała" oraz "procesor trochę przegrzał" i więcej nie da rady. Na pożegnanie zagrał jeszce "Wyobraź sobie". Była też wspólna fotka z publicznością a dla chętnych "przebijanie piątki".  Ze strony Lecha Janerki była wielka klasa, dobra forma wokalna i sympatyczna atmosfera. Tempo niektórych "klausowych" klasyków może nie było takie jak należy, ale wokal Janerki działa be zarzutu. Artyście tradycyjnie towarzyszyła żona Bożena na wiolonczeli a skład uzupełniał perkusista i gitarzysta. Jeśli ktoś nie miał szansy słyszeć na żywo Lecha Janerki, to polecam. Warto. Andrzej Korasiewicz21.04.2024 r.

Więcej… Lech Janerka, klub Wytwórnia, Łódź, ...

The Pineapple Thief, Palladium, Warszawa, 11.03.2024 r.

12 marca 2024
1416 odsłon
Tagi:
  • rock
  • indie rock
  • art rock

The Pineapple Thief, 11.03.2024 r., Palladium, Warszawa

The Pineapple Thief to jeden z czołowych współczesnych zespołów z kręgu szeroko rozumianego art rocka, który od ponad dwudziestu lat regularnie wydaje płyty. Angielska formacja, pod przywództwem Bruce'a Soorda, lubi też odwiedzać Polskę i grać tu koncerty. Od kilku lat robi to regularnie po wydaniu kolejnych płyt. Tak było i w tym roku. Formacja odwiedziła Polskę, by zagrać dwa koncerty w związku z wydaniem w tym roku najnowszego wydawnictwa pt. "It Leads To This". Pierwszy z nich miał miejsce w Warszawie. Zanim na scenie wystąpiła gwiazda wieczoru, publiczność rozgrzewał Randy McStine. Randy wystąpił w pełni solo, prezentując instrumentalno-wokalną mieszankę dźwięków elektronicznych i gitarowych. Dzięki elektronicznemu akompaniamentowi z głośników popłynęły dźwięki zarówno łagodne i ambientalne, jak i bardziej agresywne, czasem wręcz industrialne, zgrzyty. W połączeniu z ładnym wokalem i klasyczną gitarą wzmocnioną elektrycznie, stanowiły dobrą przystawkę do głównego dania wieczoru. Nie było to nic szczególnie ekscytującego, ale można było zawiesić ucho. Przyznam, że The Pineapple Thief dotychczas należał u mnie do tej kategorii zespołów, które w ogólności lubię, ale w szczególności nigdy nie wzbudzał u mnie nadmiernej ekscytacji. Muzyka Anglików teoretycznie była tym rodzajem stylistyki, który do mnie przemawia. Kolejne płyty słuchałem zawsze z uwagą i przyjemnością. Jednocześnie nigdy nie zdarzyło się, żeby The Pineapple Thief wywołał u mnie przysłowiowe "ciarki". Grupa zawsze należała u mnie do kategorii - świetny średniak. Żeby przełamać ten dystans do zespołu, postanowiłem zobaczyć i usłyszeć ich na żywo. Konfrontacja z muzyką graną na żywo często przynosi inne spojrzenie na nią. I rzeczywiście tak było i tym razem. The Pineapple Thief w ciągu półtorej godziny zaprezentował w całości materiał z nowej płyty pt. "It Leads To This". Przeplatany był starszymi numerami jak np.  "Versions of the Truth". Ponieważ to był mój pierwszy raz z występem The Pineapple Thief na żywo, uważnie chłonąłem każdy element koncertu, próbując wczuć się w klimat i poczuć te "ciarki". Początkowo szło trochę opornie, bo było podobnie jak przy odsłuchu muzyki w warunkach domowych. Bardzo przyjemnie i sympatycznie, ale czasami myśli ulatywały w inną stronę i musiałem przywołać się do porządku, żeby znowu skupić się na muzyce. Mimo wszystko od razu usłyszałem różnicę w stosunku do nagrań, które wcześniej znałem z wersji studyjnych.  Już rozpoczynający występ utwór "The Frost" zabrzmiał bardziej dynamicznie a jednocześnie fajnie selektywnie. Koncert był moim zdaniem dobrze nagłośniony i miałem sporą przyjemność z odsłuchu granego materiału. The Pineapple Thief bardzo dobrze prezentowali się też scenicznie. Nie było tutaj zbędnych gestów, nadmiernych emocji. Muzycy byli skupieni na wykonaniu swojej sztuki, ale wtedy, gdy np. Beren Matthews lub Bruce Soord grali bardziej dynamiczne riffy gitarowe dawali temu wyraz. Bardzo spodobała mi się ta, z jednej strony oszczędna, ale z drugiej bardzo adekwatna ekspresja sceniczna muzyków The Pineapple Thief. Sceniczne wykonanie, znanych z wersji studyjnych utworów, zaskoczyło mnie wręcz metalowo-sabbathowymi riffami gitarowymi, które czasami wybrzmiewały ze sceny. Wprawdzie formalnie nie różniło się to od w wersji studyjnych, a jednak na żywo zabrzmiało to soczyściej i pełniej. Mimo tych mocnych gitarowych riffów, muzyka The Pineapple Thief prezentuje się elegancko i szacownie. Słuchanie ich na żywo było prawdziwą przyjemnością. Szczególnie, że już po kilku numerach "złapałem właściwą fazę" i udało mi się w pełnie zagłębić w muzykę, która płynęła ze sceny. Świetnie zabrzmiał np. utwór "Now It's Yours", pochodzący z nowej płyty, ale i kolejne - "Rubicon" czy "To Forget". Miłe było równie przedstawianie przez Bruce'a Soorda muzyków po polsku. Jeśli chodzi o wątki polskie, to supportujący zespół Randy McStine przyznał się, że ma polskie korzenie od strony swojego ojca.  The Pineapple Thief zagrali w Palladium zawodowo. Na pewno przekonali mnie do uważniejszego przesłuchania ich nowej płyty, którą dotychczas oceniałem jako mocnego średniaka. Koncert w Warszawie pozwolił mi dostrzec w twórczości The Pineapple Thief smaczki, które dotychczas mi umykały.  Andrzej Korasiewicz12.03.2024 r. Lista wykonanych utworów:  1. The Frost2. Demons3. Put It Right4. Our Mire5. Versions of the Truth6. Every Trace of Us7. Dead in the Water8. All That's Left9. Now It's Yours10. Fend for Yourself11. Rubicon12. To Forget13. It Leads to This14. Give It Back15. The Final Thing on My Mind Bisy: 16. In Exile17. Alone at Sea

Więcej… The Pineapple Thief, Palladium, Warszawa...

New Model Army, Polski Zespół, Palladium, Warszawa, 09.03.2024 r.

10 marca 2024
1588 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • rock
  • punk
  • post-punk

New Model Army, Polski Zespół, Palladium, Warszawa, 09.03.2024 r.

New Model Army to jeden z częściej koncertujących zespołów w Polsce. Mimo wszystko widziałem ich na żywo tylko raz. W dodatku było to ponad dwadzieścia lat temu na festiwalu Castle Party. Grupa regularnie wydaje też co kilka lat wydawnictwa z premierowym materiałem. Najnowsza płyta pt. "Unbroken" ukazała się w styczniu tego roku. Zespół prezentuje na niej znany od lat schemat muzyczny, który ma wierne grono fanów. Mam duży sentyment do grupy jeszcze z czasów "Thunder and Consolation", choć były okresy, gdy muzyka zespołu wydawała mi się nieco męcząca swoją monotonią. Nowa płyta spodobała mi się [przeczytaj recenzję >>], dlatego postanowiłem skonfrontować nowy materiał z tym jak wypada na żywo. Przed New Model Army zagrał Polski Zespół. Polski Zespół Jak nazywa się polski zespół, który poprzedził występ New Model Army? Polski zespół nazywa się Polski Zespół :). Wokół nazwy Polskiego Zespołu było trochę śmiechu. Trzeba przyznać, że nazwa daje pole do popisu np. by nawiązać odpowiedni kontakt z publicznością. Polski Zespół ze swoję eklektyczną muzyką niezbyt jednak pasował stylistycznie do New Model Army, czemu niektórzy fani NMA dawali wyraz. Co więcej, sam Polski Zespół był najwyraźniej tego świadomy, bo wokalista wspomniał o tym ze sceny. Na wszelki wypadek wystąpił więc w koszulce New Model Army. Mnie jednak granie Polskiego Zespołu chwilami zaciekawiło. Usłyszeliśmy miks indie popu, electro popu, indie rocka. Łagodne dźwięki indie popowe mieszały się momentami z noise rockowymi zgrzytami gitarowymi a nawet technoidalną elektroniką. Całość robiła wrażenie mocno niespójne. Nie ukrywam, że czasami trochę wiało nudą, ale "momenty były". Jeśli ten eklektyzm jest programem na dalszą działalność zespołu, to moim zdaniem trzeba jeszcze popracować nad znalezieniem odpowiedniej formuły prezentacji tego eklektyzmu. Można też zdecydować się na rozwijanie którejś ze stylistyk i trzymać się tego. Moim zdaniem potencjał jest. Plus dla klawiszowca za koszulkę Sisters of Mercy :). New Model Army Zacznę od tego, że nie podobał mi się ten koncert. Nie podobał mi się nie dlatego, że był zły. Przeciwnie, publiczność bawiła się znakomicie. Okazało się jednak, że mimo sentymentu, którym darzę New Model Army, mimo tego, że nową płytę oceniłem pozytywnie, to jednak dzisiaj nie jestem odbiorcą, do którego New Model Army kieruje swój przekaz na żywo. Nie należę do publiczności "rockowo-metalowej", która kłębi się w młynie pod sceną, dla której muzyka jest tylko pretekstem do zabawy i śpiewania z wykonawcą w spoconym tłumie współbratymców. Bo do tego właśnie nadaje się muzyka New Model Army grana na żywo. I w gruncie rzeczy do niczego więcej. Muzyka jest prosta, "do przodu" i na żywo gubi, moim zdaniem, to dodatkowe "coś", co wydawało mi się, że w muzyce NMA zawsze było.  New Model Army skoncentrował się w Palladium na przedstawieniu utworów z nowej płyty "Unbroken", które na żywo wypadły rzemieślniczo, ale nic ponadto. Jednak nawet stare, największe hity odegrane na żywo, niektóre chóralnie śpiewane przez publiczność - "Green and Grey", "Purity", "Get Me Out" czy kultowy "51st State", który wybrzmiał w Warszawie - nie wzbudziły u mnie zachwytu, nie sprawiły, że poczułem się częścią wspólnoty fanów New Model Army. Możliwe, że to był głównie mój problem, a nie samego zespołu. Muzycznie grupa zagrała sprawnie, wokalnie Sullivan robił co mógł, choć widać było, że lata robią swoje i śpiewanie sporo go kosztuje. Zabrakło mi jednak na tym koncercie jakiejś magii, czegoś co trudno nazwać a co powoduje, że nawet prosta muzyka rockowa może przenieść słuchacza na inny poziom. Czułem się bardziej jak na koncercie czysto punkowym, "czadowym". To nie jest to, czego szukam w muzyce. Dlatego wyszedłem z Palladium rozczarowany. Przez jakiś czas na pewno nie będę wracał do muzyki New Model Army. Andrzej Korasiewicz10.03.2024 r.

Więcej… New Model Army, Polski Zespół, Palladi...

Depeche Mode, Humanist, Atlas Arena, Łódź, 29.02.2024 r.

1 marca 2024
3557 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • Depeche Mode
  • electro pop

Depeche Mode, Humanist, Atlas Arena, Łódź, 29.02.2024 r.

Do sześciu razy sztuka! Po raz szósty w swoim życiu udałem się na koncert Depeche Mode. Tym razem szedłem raczej z nastawieniem negatywnym, kierowany złymi wspomnieniami z show, na którym byłem w zeszłym roku na Stadionie Narodowym  [zobacz relację z 2023 r. >>]. Również poprzednie moje koncerty Depeche Mode - począwszy od tego na stadionie Legii w 2006 roku - nie były tymi wymarzonymi. Co zatem mogło się zdarzyć na drugim koncercie tej samej trasy, na który się wybierałem? Repertuar na pewno będzie prawie ten sam, panowie o parę miesięcy starsi. A jednak! Tym razem w końcu poczułem, że wszystko zagrało jak należy. W Łodzi poszło wszystko tak, jak mogło w tych okolicznościach pójść najlepiej. Depeche Mode zagrali wspaniały koncert, Martin Gore lepiej śpiewał w swoim secie, miałem tym razem lepsze miejsca, dzięki czemu coś widziałem, Atlas Arena była nieporównywalnie lepiej nagłośniona niż Narodowy. No i sam osobiście też lepiej tego dnia się czułem - a zdarzało mi się już być na koncercie DM z wysoką temperaturą. A wiadomo, że osobiste czynniki wpływają na odbiór wydarzenia. Summa summarum to jednak nie tylko moje osobiste odczucie, że ten koncert w Łodzi był lepszy niż warszawski. Wychodząc z łódziej hali słyszałem podobne komentarze innych uczestników koncertu. Lepszy był też support! Humanist Zanim na scenie pojawili się Depeche Mode, najpierw usłyszeliśmy Humanist. Zespół Humanist to projekt Roba Marshalla, znanego m.in. z Exit Calm oraz ze współpracy z Markiem Laneganem. Z Humanist współpracuje również Dave Gahan, który zaśpiewał jedną z piosenek na studyjnym albumie grupy. Formacja zaprezentowała w Łodzi półgodzinny set, który chwilami kojarzył mi się z twórczością Bauhaus. Na pewno to, co zagrali Humanist należy zakwalifikować jako mroczną muzykę post-punkową. Nie było może wielkich wzlotów, początkowo zespół grał trochę monotonnie, ale muzyka została zagrana solidnie i rzetelnie. Z czasem nawet wzbudzając większą uwagę. Po pół godzinie panowie i pani grająca na basie zeszli ze sceny, by przygotować ją na występ oczekiwanej gwiazdy. Depeche Mode Wszystko zaczęło się tak samo jak inne koncerty z "Memento Mori Tour" - instrumentalne outro "Speak to Me" a następnie otwierający show, podobnie jak nową płytę "Memento Mori", "My Cosmos Is Mine". Nie wszyscy lubią ten utwór, ale mnie on dobrze nastraja. Nie jest to opener, nadający koncertowi dynamiki, a raczej numer wolno wprowadzający w nastrój nowego repertuaru grupy. Mnie on przekonuje jako koncertowy "otwieracz".  Po nim ponownie usłyszeliśmy "Wagging Tongue" a następnie rozpoczął się "greatest hits": "Walking in My Shoes", "It's No Good", "Policy of Truth", "In Your Room (Zephyr Mix)", "Everything Counts". W tym miejscu należy odnotować jedną zmianę na korzyść w stosunku do koncertu warszawskiego. "Policy of Truth" było zamiast "Sister of Night". Czyli zmiana wyraźnie na lepsze! Mimo że jak dotychczas prawie wszystko było tak jak Warszawie, a także na wielu innych koncertach Depeche w ostatnich latach, to jednak moje wrażenia są całkiem inne, lepsze niż na Narodowym. Muzyka brzmi dobrze, ja - mimo że siedzę na trybunach, to zainwestowałem w miejsca bliżej sceny, dzięki czemu lepiej widzę to, co na niej się dzieje. No i panowie są w dobrej formie. Gahan, tradycyjnie zaczyna panować nad publicznością sterując tym, co ma robić, co szczególnie objawi się w dalszej części koncertu, np. przy falowaniu rąk w "Never Let Me Down Again".  Po "Precious" i "Speak to Me" słyszmy krótki set akustyczny Martina Gore'a. Podobnie jak w Warszawie jest "Strangelove", ale inaczej niż na Narodowy "Heaven". Choć wolałbym zdecydowanie "A Question of Lust", to jednak "Heaven" też lubię. Przede wszystkim jednak Gore lepiej śpiewa niż w Warszawie! Czyli moje podejrzenia z zeszłego roku, że zaczyna mu siadać głos, nie potwierdziły się. Może miał wtedy tylko gorszy dzień, bo w Łodzi zabrzmiało wszystko jak należy. Było pięknie! Kolejne utwory podobnie jak w Warszawie: "Ghosts Again", "I Feel You", "A Pain That I'm Used". Dynamika tego ostatniego numeru zawsze niesamowicie napędza występ Depeche Mode na żywo. A przecież nie jest to jakiś wielki klasyk zespołu, tylko numer z płyty z XXI wieku. Następnie DM dedykowało Fletcherowi "Behind the Wheel" zamiast "World in My Eyes", które było na Narodowym. Oba utwory są świetne, więc dobrze było usłyszeć również "Behind the Wheel". Najlepsze jednak dopiero nadeszło po nim.  Zamiast "Wrong", Depeche Mode zagrało "Black Celebration"! "Wrong" to dobry numer, ale gdzie mu do "Black Celebration", które otwiera klapkę ze wspomnieniami, gdy słuchało się płyty na Tonpressowskim winylu. A przecież to nie tylo wspomnienia. Płyta "Black Celebration" nadal brzmi genialnie i nic jej nie brakuje. To samo można powiedzieć o utworze tytułowym. Po nim, na dokładkę, z tego samego albumu, "Stripped", grany wcześniej też w Warszawie. Ale tutaj, w połączeniu z "Black Celebration" stworzył niesamowity kącik dla fanów starego Depeche Mode. Na zakończenie podstawowego setu wybrzmiały: "John the Revelator" i "Enjoy the Silence" a następnie były cztery bisy. Te same, które usłyszeliśmy w zeszłym roku w Warszawie: "Waiting for the Night", "Just Can't Get Enough", "Never Let Me Down Again", "Personal Jesus". Na "Never Let Me Down Again" Gahan tradycyjnie zapanował już całkowicie nad publicznością a finałowy "Personal Jesus" nawet mnie skłonił do bardziej intensywnych podrygów na trybunach. To był świetny koncert, świetnego zespołu. W końcu poczułem, że misja się wypełniła. Choć nie był to mój wymarzony repertuar, to wszystkie pozostałe czynniki zagrały i dzięki temu mogę napisać, że byłem na takim koncercie Depeche Mode, na jakim zawsze chciałem być. Dziękuję Depeche Mode! Andrzej Korasiewicz01.03.2024 r. setlista: Speak to Me (Outro)1. My Cosmos Is Mine2. Wagging Tongue3. Walking in My Shoes4. It's No Good5. Policy of Truth 6. In Your Room (Zephyr Mix)7. Everything Counts8. Precious9. Speak to Me10. Strangelove (Acoustic, sung by Martin)11. Heaven (Acoustic, sung by Martin)12. Ghosts Again13. I Feel You14. A Pain That I'm Used To (Jacques Lu Cont Remix)15. Behind the Wheel (Dedicated to Andrew Fletcher)16. Black Celebration17. Stripped18. John the Revelator19. Enjoy the Silence bis: 20. Waiting for the Night (Peter and Christian on keyboards)21. Just Can't Get Enough22. Never Let Me Down Again23. Personal Jesus

Więcej… Depeche Mode, Humanist, Atlas Arena, Ł...

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD), Walt Disco, Klub Stodoła, Warszawa, 07.02.2024 r.

8 lutego 2024
1827 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • electro pop
  • 80s

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - Bauhaus Staircase Tour, Walt Disco, Klub Stodoła, Warszawa, 07.02.2024 r.

OMD w klubie "Stodoła", czyli kolejny wykonawca z mojej listy "odhaczony" i sprawdzony jak wypada na żywo. Wprawdzie niewiele brakowało, żebym dokonał tego już kilka lat wcześniej, gdy panowie przyjechali do Łodzi. Miałem nawet kupiony bilet, ale w ostatniej chwili choróbsko mnie rozłożyło i nie dotarłem do "Wytwórni". Nie było więc wyjścia i trzeba było pofatygować się do Warszawy. Zanim wystąpił OMD, na scenie pojawili się Walt Disco. Walt Disco Szkocka formacja ma już na swoim koncie debiutancki album pt. "Unlearning" (2022). W Warszawie rozgrzewali publiczność przed występem OMD około pół godziny. Na scenie zaprezentowała się piątka muzyków, z czego moją uwagę zwrócił perkusista, który oprócz energetycznego walenia w skromny zestaw perkusyjny, zajmował się też śpiewaniem chórków, obsługą małego syntezatora oraz zagajaniem do publiczności na spółkę z wokalistą. To ostatnie trochę mnie zdziwiło, bo wokalista, oprócz śpiewu i kręcenia wygibasów, nie miał nic więcej do roboty a jednak dzielił wodzirejstwo z perkusistą. Walt Disco zaprezentowali twórczość, którą można było pomylić z dokonaniami Sparks. Zarówno barwa głosu wokalisty jaki i eklektyczna muzyka, będąca mieszanką glam rocka i synth popu, wskazują jednoznacznie na ten trop. Widać, że młodych energia rozpiera. Publiczności dosyć się podobało. Według mnie głowy nie urywa, ale nudy na scenie nie było. OMD Po półgodzinnej przerwie, podczas której zdemontowano scenografię i instrumenty Walt Disco, rozpoczęło się to, na co wszyscy czekali. Z głośników popłynęły dźwięki utworu "Evolution of Species", a w tyle sceny wyświetlał się filmik nawiązujący do tematu. W drugiej minucie "Evolution of Species" na scenę wkroczyli panowie z OMD i utwór niemal płynnie przeistoczył się w "Anthropocene", tym razem grany już przez OMD. Na stare hity nie trzeba było długo czekać, bo już po "Antroposcene" usłyszeliśmy "Messages" a zaraz po nim "Tesla Girls". Następnie otrzymaliśmy mieszankę najnowszych utworów z ostatniej płyty pt. "Bauhaus Staircase" (2023), którą panowie promują na tej trasie, z nagraniami również nie tak starymi jak: "History of Modern (Part I)" oraz starymi hitami, które były najbardziej oczekiwane. Nie można jednak powiedzieć, że publiczność czekała tylko na stare hity. Wszyscy równie dobrze bawili się przy nowych utworach a skandowaniu: "OMD! OMD! OMD!" nie było końca, niezależnie od wykonywanego właśnie utworu. Ciągłe skandowanie "OMD! OMD! OMD!" wyraźnie zresztą zachwycało Andy McCluskeya, który nie mógł wyjść z podziwu, jakby nie wierząc w to co widzi i słyszy. Publiczność zachowywała się tak, jakby do "Stodoły" przyjechali The Beatles w okresie największej popularności. Zresztą poczucie to chyba udzieliło się również Andy'emu, który zaczął żartować, że za chwilę usłyszymy "Stairway to Heaven" Led Zeppelin oraz "Yesterdays" The Beatles. Najwyraźniej panowie poczuli, że w niczym nie ustępują swoim wielkim poprzednikom z krainy rocka. A przynajmniej tak było w warszawski wieczór w "Stodole". No właśnie. Na scenie jednak nie znajdował się zespół rockowy, tylko synth-popowy a Andy i Paul ani przez chwilę nie zapomnieli o swoich korzeniach, które tkwią w muzyce Kraftwerk. Miałem wrażenie, że panowie - w gruncie rzeczy i mimo lat na karku - cały czas czują się jakby nadal byli tymi młodymi chłopakami, którzy w 1975 roku zobaczyli na żywo Kraftwerk i w wyniku olśnienia, którego doznali, postanowili sami tworzyć. OMD w gruncie rzeczy przez całą swoją karierę przekładał jedynie muzykę Kraftwerk na język piosenki. Zresztą panowie z OMD oddali hołd swoim wielkim protoplastom, gdy w połowie koncertu ustawili się jak słynna czwórka z Düsseldorf w rzędzie obok siebie, jak maszyny, wykonując dwa utwory "Veruschka" i "Healing", które paradoksalnie były czułymi balladami. Utwory z płyty "Bauhaus Staircase", moim zdaniem, nie wypadły gorzej od starych hitów. Niektóre - "Anthropocene", "Kleptocracy", "Bauhaus Staircase", "Don't Go" - w moim przekonaniu okazały się nawet bardziej energetyczne niż niektóre starsze utwory. Ze starych numerów najmilej będę wspominał: "Messages", "Souvenir", "Enola Gay", "Electricity". Nie podobało mi się wykonanie "So in Love", któremu zabrakło magii obecnej w wersji studyjnej. W dwóch utworach zaprezentował się na wokalu Paul Humphreys, który bardzo dobrze zaśpiewał "Souvenir" i "(Forever) Live and Die". W pozostałych Andy McCluskey pokazał niesłychany dynamizm i żywiołowość, której mogą pozazdrościć młodsi. Andy biegał po scenie, wił się przy mikrofonie i nieustannie dialogował z publicznością, pozostając w nieustającym zachwycie nad żywiołową reakcją publiczności, która nie była mu dłużna nieprzerwanie skandując: "OMD! OMD! OMD!". Po półtorej godzinie grania, panowie próbowali pożegnać się, by po przerwie wykonać zaplanowane trzy bisy, ale jakoś nie mogli rozstać się z publicznością, która ciągle krzyczała: "OMD! OMD! OMD!" a Andy jakby nie chciał przerywać oglądania tego zjawiska naocznie. No ale jak był plan, to trzeba było go zrealizować. Muzycy w końcu zeszli ze sceny i po chwili na nią wrócili, by wykonać "Look at You Now" z albumu "Bauhaus Staircase", "Pandora's Box" i finałowe "Electricity". Po zagraniu tych numerów warszawski występ OMD definitywnie przeszedł do historii.  Andrzej Korasiewicz08.02.2024 r. Lista utworów: Evolution of Species 1. Anthropocene2. Messages3. Tesla Girls4. Kleptocracy5. History of Modern (Part I)6. If You Leave7. (Forever) Live and Die8. Bauhaus Staircase9. Souvenir10. Joan of Arc11. Joan of Arc (Maid of Orleans) The Rock Drill 12. Veruschka13. Healing14. Don't Go15. So in Love16. Dreaming17. Locomotion18. Sailing on the Seven Seas19. Enola Gay Encore: 20. Look at You Now21. Pandora's Box22. Electricity  

Więcej… Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD),...

Slowdive, Pale Blue Eyes, Progresja, Warszawa, 27.01.2024 r.

28 stycznia 2024
1431 odsłon
Tagi:
  • indie rock
  • dream pop
  • alternative rock
  • shoegaze
  • indie pop

Slowdive, Pale Blue Eyes, Progresja, Warszawa, 27.01.2024 r.

Slowdive to formacja dzisiaj niemal kultowa, która rozpala publiczność za każdym razem, gdy pojawia się na żywo a nowe wydawnictwa niemal z definicji gwarantują sukces. Grupa nie ma jeszcze pozycji na miarę The Cure czy Depeche Mode, bo na swoją Robert Smith czy panowie z Depeche Mode pracowali ponad 40 lat. Slowdive natomiast w połowie lat 90. rozwiązali się a na scenę powrócili w 2014 roku i w 2017 roku, po 22 latach przerwy, wydali pierwszy premierowy materiał po przerwie, w sumie dopiero czwarty album w dyskografii. Ich powrót wywołał wielki zachywt i to głównie wśród młodej publiczności, która niespodziewanie uznała Slowdive za "swoją". W czasie dwudziestoletniego letargu Slowdive, płyta "Souvlaki" (1993) zyskała rangę kanonu rocka a sam shoegaze zdobył popularność, w dość niszowych wprawdzie kręgach, ale jednak.  W swojej epoce uznanie dla Slowdive nie było tak oczywiste i należy to traktować jak eufemizm. To był zresztą jeden z powodów zakończenia działalności grupy w 1995 roku. Sam też nie należałem do nadmiernych fanów angielskiej formacji. Muzyka Slowdive wydawała się mi raczej twórczością tła, rodzajem szlachetnego muzaku, który nie wywołuje większych emocji. Sam powrót Slowdive i płyta "Slowdive" (2017) również nie wzbudziła u mnie nadmiernego zainteresowania. Niezbyt rozumiałem zachwyty, którymi formacja została otoczona. Muzyka wydawała się w porządku, ale żeby aż tak? Dopiero zeszłoroczny album "Everything Is Alive" spowodował, że niejako coś u mnie "zaskoczyło". Potwierdzeniem tego "zaskoku" było obejrzenie i usłyszenie Slowdive na żywo w Katowicach. To był dla mnie magiczny koncert. Teraz przyszedł czas weryfikacji zespołu w warunkach klubowych. Zanim jednak wystąpiła gwiazda wieczoru, najpierw zagrał zespół Pale Blue Eyes. Pale Blue Eyes Pale Blue Eyes to młoda angielska grupa, która ma już na swoim koncie dwie płyty - "Souvenirs" (2022) i "Thist House" (2023). Albumy nie wzbudziły u mnie większego zainteresowania. Solidna muzyka utrzymana w duchu shoegazowo-dreampopowego indie rocka, ale nic ponadto. Czekałem przede wszystkim na występ Slowdive a Pale Blue Eyes miało być wypełniaczem. Jednak okazało się, że jest inaczej, przynajmniej w przypadku Pale Blue Eyes.  Ten zaledwie półgodzinny set obudził we mnie emocje, których nie spodziewałem się. Muzyka zagrana przez grupę z South Devon spowodowała, że poczułem się jakbym się przeniósł w czasie. Miałem wrażenie, że znalazłem się gdzieś w drugiej połowie lat 80. i słucham jakiejś kapeli indie rockowej, która z kolei cofa się w czasie i nawiązuje do brzmień z lat 60. Połowa lat 80. to był okres narodzenia się indie rocka. Fala postpunkowa już wtedy wygasała a nowe formacje, którymi wtedy wysypało, nie tracąc całkiem tego postpunkowego sznytu, zaczęły nawiązywać do anglosaskiej muzyki z lat 60. i przełomu lat 60. i 70.  W wyniku tego narodziła się cała nowa scena składając się z zespołów, które łączyły w brzmieniu te inspiracje rockiem z lat 60. ale nie przestawały pobrzmiewać nowofalowymi echami. W ten sposób powstała scena indie rockowa, która wtedy coś znaczyła. Bo późniejsze klony tych pierwotnych indie rockowych formacji, nie były już tak ciekawe.  Słuchając tych kilku numerów Pale Blue Eyes zagranych w Progresji czułem się właśnie tak, jakbym słuchał któregoś z pierwotnych zespołów indie rockowych a nie klona klonów. Muzyka zabrzmiała selektywnie, artyści na scenie wykazali zaangażowanie, pani na perkusji uderzała w bębny z gracją i wyczucieciem rytmu. Muzycy wyglądali stylowo i zagrali więcej niż dobrze. Bardzo udany występ.  Słowdive Gdy przyszedł czas na Slowdive, moje oczekiwania były zawieszone wysoko. Szczelnie wypełniony klub, w większości młodzieżą, również oczekiwał występu grupy z wielką nadzieją. I o ile większość publiczności bawiła się przednio i z pewnością nie wyszła zawiedziona, o tyle mnie już tak do śmiechu nie było. Stałem przy samej scenie, z prawej jej strony, przy głośnikach. O ile podczas występu Pale Blue Eyes nie miałem większych zastrzeżeń do dźwięku, o tyle już pierwsze dźwięki Slowdive powitały mnie buczeniem zbitym w jedną mało sprecyzowaną masę. Z pewnością w innej części klubu mogło to brzmieć inaczej, ale tam, gdzie ja byłem, dźwiek brzmiał koszmarnie. Trudno było odróżnić poszczególne instrumenty od siebie, wokale słabo przebijały się przez buczącą i dudniącą masę dźwiękową. Pale Blue Eyes, mimo że byłem w tym samym miejscu, zabrzmiał lepiej. Może jednak Slowdive był po prostu źle nagłośniony? Możliwe, że przez to mój odbiór koncertu był zły. Przez to, że stałem blisko sceny nie miałem też szansy spojrzeć na nią z szerszego planu, dzięki czemu mógłbym w pełni przyjrzeć się grze świateł, która w przypadku Slowdive również potrafi wpłynąć na budowanie klimatu. Tak było przynajmniej, gdy byłem na koncercie Slowdive w Katowiach. Oczywiście coś za coś. Dzięki mojemu usytuowaniu w Progresji, widziałem za to z bliska muzyków. Plenerowy koncert w Katowicach wspominam jednak pod tym względem lepiej. Duża przestrzeń dawała mi szansę przemieszczania się. Mogłem więc spojrzeć na występ z oddali i dać się porwać nie tylko muzyce, ale również stronie wizualnej koncertu. Mogłem też podejść bliżej sceny, by bliżej przyjrzeć się muzykom. W plenerze muzyka była słyszalna mniej intensywnie, ale za to bardziej selektywnie niż w Progresji, gdzie słyszałem głównie buczenie i dudnienie. Wypełniony po brzegi klub nie dawał też większej możliwości zmiany miejsca.  Możliwe, że to w głównej mierze rzutuje na moją ocenę koncertu. Faktem jest, że niemal przez cały występ zastanawiałem się głównie nad tym, co ja właściwie usłyszałem w Slowdive, że mnie również muzyka grupy wydała się fascynująca. W porównaniu z występem Pale Bue Eyes, muzycy Slowdive grali jakby z mniejszym zaangażowaniem. Sama muzyka, w tej buczącej masie dźwiękowej, którą słyszałem, również wydała mi się mniej interesująca. Ot, wolno snujące się rozmyte kompozycje z pogranicza psychodelii, rocka i ambientu. Publiczność jednak reagowała chwilami żywiołowo. Utwór "kisses" wywołał wręcz euforię a kończący podstawowy set "When the Sun Hits" skłonił nawet niektórych do przemieszczania na rękach publiczności w kierunku sceny, co wzbudziło zresztą natychmiastową reakcję ochrony. I właśnie utwór "When the Sun Hits" spowodował, że również u mnie coś drgnęło i zacząłem mieć nadzieję, że może uznam występ za udany. Po tym utworze grupa jednak zeszła ze sceny, grając dopiero ledwie ponad godzinę. Wróciła po chwili na trzy bisy. Ostatnim był cover utworu Syda Barreta pt. "Golden Hair". I tak naprawdę dopiero on spowodował, że poczułem magię, na którą liczyłem od początku udając się na koncert Slowdive. Gdy właśnie udało mi się wczuć w klimat, koncert się zakończył... Nie wiem czy to tylko kwestia złego dźwięku, czy wpłynęły na to inne czynniki. Ale po koncercie Slowdive w Progresji ponownie zacząłem zastanawiać się czy fenomen Slowdive nie jest nieco na wyrost, bo przez niemal cały koncert pragnąłem głośno krzyczeć: "król jest nagi!". Andrzej Korasiewicz28.01.2024 r. Lista utworów:  1. shanty2. Star Roving3. Catch the Breeze4. skin in the game5. Crazy for You6. Souvlaki Space Station7. chained to a cloud8. 40 Days9. Sleep (Eternal cover)10. kisses11. Alison12. When the Sun Hits bisy: 13. Sugar for the Pill14. Slomo15. Golden Hair (Syd Barrett cover)

Więcej… Slowdive, Pale Blue Eyes, Progresja, War...
1
2
3
4
5
6
7
8
9
Image


kontakt@alternativepop.pl

  • Facebook
  • YouTube
  • Instagram
  • MIX
Patronite
|
Buy Coffee
Głosuj na listę przebojów Alternativepop.pl
Informacje
Recenzje
Relacje
Artykuły
Rankingi
Podsumowania
O Alternativepop.pl
Kontakt
  • Strona główna
  • Newsy
  • Recenzje
  • Relacje
  • Artykuły
  • Rankingi
  • Podsumowania
  • O stronie
  • Kontakt
  • Lista przebojów Alternativepop.pl