Relacje z koncertów

ZAOBSERWUJ NAS

Off Festival 2023 - Slowdive, Spiritualized, Nation of Language, 05.08.2023 r., Katowice

Off Festival 2023 - Slowdive, Spiritualized, Nation of Language, 05.08.2023 r., Katowice

Celem mojego przyjazdu do Katowic było zobaczenie i usłyszenie na żywo Slowdive, z pewnym zainteresowaniem oczekiwałem też występu młodej, amerykańskiej grupy Nation of Language a także ciekawy byłem czy na żywo przekona mnie do siebie grupa Spiritualized, która nie należy do moich ulubionych. Pozostali wykonawcy byli mi albo nieznani, albo nie byłem nimi zainteresowany. Skoro jednak miałem już ten bilet jednodniowy, to grzech nie skorzystać i nie spróbować rozszerzyć swoich horyzontów muzycznych, co też starałem się uczynić.

Izzy and the Black Trees (scena główna)

Depeche Mode, 02.08.2023 r., Stadion Narodowy, Warszawa

430 odsłon
Tagi:

Depeche Mode, 02.08.2023 r., Stadion Narodowy, Warszawa

To mój kolejny, piąty, koncert Depeche Mode, po którym znowu pozostaje mi niedosyt. Na pewno za późno zobaczyłem grupę po raz pierwszy na żywo, bo było to w 2006 roku, również w Warszawie, na stadionie przy ul. Łazienkowskiej, a więc w czasach, gdy forma zespołu nie była już najwyższa. Czasu cofnąć się nie da, wcześniej nie było mi dane być na koncercie DM. Jednak cały czas łudzę się, że może tym, kolejnym razem uda mi się zobaczyć i usłyszeć coś więcej niż namiastkę dawnej świetności zespołu. Bo tę namiastkę regularnie otrzymuję i tym razem też tak było, ale więcej niż namiastki już nie. Nie mogło być jednak inaczej, skoro na kolejnych trasach - tym razem również - Depeche Mode cały czas grają te same utwory, wzbogacone o kilka najnowszych. A przecież grupa ma tak bogaty repertuar, w którym można przebierać... 

Przyznam, że przy "Walking in My Shoes", "Everything Counts", "World in My Eyes" czy "Personal Jesus" serce znowu zabiło trochę mocniej. Jednak już wykonania "Stripped" czy "Never Let Me Down Again" nie przekonały mnie. Zabrzmiały trochę topornie, bez właściwego feelingu. Wbrew większości fanom DM, nie przepadam za utworem "Enjoy the Silence", który niemal zawsze jest głównym, często finałowym punktem programu, dlatego usłyszenie go raz kolejny pozostawiło mnie dokładnie obojętnym. Zamiast wałkowanego na każdym koncercie "Just Can't Get Enough" wolałbym usłyszeć inne, starsze utwory, np. "See You", "New Life", "Leave in Silence" czy "Get the Balance Right!”. Albo cokolwiek innego, czego panowie nie grają na każdej trasie. Próżne jednak moje oczekiwania.  

Najwyraźniej panowie mają już trudność w przygotowaniu starszego, dawno nie granego materiału i wolą bazować na sprawdzonych wielokrotnie koncertowo nagraniach, bo jest to dla nich łatwiejsze. Rozumiem to, bo muzycy są coraz starsi, sił i chęci coraz mniej, a wiadomo, że większość fanów i tak będzie zachwycona. Trzeba więc pogodzić się z tym, że innych numerów przygotowanych na trasy nie będzie, bo forma Gore'a i Gahana nie jest na fali wznoszącej. Wiek robi swoje. Dobitnie przekonaliśmy o tym chociażby przy wykonaniu "A Question of Lust", podczas którego ewidetnie było coś nie tak z głosem Gore'a. 

Collage, Oudeziel/Szepty, Łódź, Wytwórnia, 02.06.2023 r.

507 odsłon
Tagi:

Collage, Oudeziel/Szepty, Łódź, Wytwórnia, 02.06.2023 r.

Wybrałem się w piątek 02.06.2023 r. do łódzkiej Wytwórni na koncert Collage, bo mam spory sentyment do grupy a skoro grali pod nosem to postanowiłem sprawdzić jak prezentują się na żywo. Wprawdzie nie jestem specem od prog rocka, ale Collage to grupa, która łączy ponad podziałami muzycznymi. Myślę, że szanują ją wszyscy, którzy są otwarci na dobrą muzykę a fakt, że panowie wydali po ponad dwudziestu latach nową płytę i wyruszyli w trasę koncertową, to w moim przekonaniu duże wydarzenie, które wypada odnotować.

Zanim jednak zagrali Collage, na scenie pojawiło się trzech innych panów, którzy poprzedzali występ gwiazdy wieczoru. Nie do końca było wiadomo jak się nazywa zespół będący gościem Collage. Według informacji przedkoncertowej miał zagrać zespół Szepty. W trakcie występu okazało się, że to byli muzycy grupy OBRASQi, którzy po tragicznej śmierci wokalistki grają pod inną nazwą. Po koncercie ustaliłem jednak, że panowie tak naprawdę nazywają się Oudeziel. Na bandcampie można znaleźć ich epkę, ale muzyka określona tam jako prog rock/post rock nie do końca oddaje to, co można było usłyszeć na koncercie. Oudeziel zagrali bardzo fajny, instrumentalny prog rock o zmiennym tempie i czasami sporej intensywności. Zaprezentowane utwory były w znacznie dłuższych wersjach niż te na epce albo były to po prostu inne nagrania. Nie jestem w stanie tego w tej chwili stwierdzić. Na pewno grupa zaciekawiła i wciągnęła w swoją muzykę zgromadzonych w łódzkim klubie, ale wszyscy czekali na gwiazdę wieczoru.

VNV Nation, Traitrs, Warszawa, klub Progresja, 10.05.2023 r.

VNV Nation, Traitrs, Warszawa, klub Progresja, 10.05.2023 r.

Kupując bilet na występ VNV Nation nie zwracałem specjalnej uwagi na to, jaki będzie support. Interesowało mnie tylko obejrzenie i wysłuchanie na żywo VNV. Gdy okazało się, że przed VNV wystąpi kanadyjski Traitrs, specjalnie wrażenia to na mnie nie zrobiło. Nawet byłem lekko niezadowolony, że wszystko dłużej potrwa i później wrócę do Łodzi. O koncercie decydowałem jeszcze przed wydaniem płyty "Electric Sun", ale znałem przecież płytę "Noire", która była według mnie powrotem do formy. Tym bardziej czekałem na występ VNV już po wydaniu "Electric Sun", która okazała się równie udaną stylistyczną kontynuacją "Noire". Pierwotnie koncert miał się zresztą odbyć w marcu, jeszcze przed wydaniem nowego albumu, ale z powodu infekcji Ronana Harrisa, przeniesiono go na 10 maja.

Z pewną niepewnością podchodziłem do tego występu, bo nie jestem "zwierzęciem" koncertowym, co wyłożyłem niedawno tu  The Mission >> VNV to grupa nadająca się bardziej do inicjowania zabawy, tańca i ogólnie imprezy, niż do zadumy i kontemplacji. Choć przecież nie do końca. Jest coś w muzyce VNV "więcej". I być może właśnie przez to "więcej" nadal śledzę kolejne wydawnictwa VNV. Najnowsze bardzo przypadło mi do gustu  VNV Nation "Electric Sun" >>

VNV widziałem na żywo wcześniej raz - w 2006 roku w Bolkowie. Dzisiaj niewiele z tego występu pamiętam, ale z tego, co pisałem wynika, że podobało mi się Castle Party 2006 >>

The Mission, Warszawa, Deja Vu Tour, 15.05.2023 r., klub Proxima

487 odsłon
Tagi:

The Mission, Warszawa, Deja Vu Tour, 15.05.2023 r., klub Proxima

Zanim podzielę się swoimi wrażeniami z koncertu, najpierw wykorzystam chwilę uwagi, by wyjaśnić, że koncerty to nie jest mój żywioł. Ostatnio wprawdzie na wielu byłem, ale to nie jest mój ulubiony sposób odbioru muzyki. Nie jestem podatny na żywiołowość, wspólną zabawę czy przeżywanie muzyki w sposób, w jaki oczekuje lider zespołu, na którego koncercie akurat jestem. O wiele bardziej preferuję odbiór muzyki w zaciszu domowym, kiedy mogę sam zdecydować w jaki sposób w danym momencie będę przyswajał muzykę i co przy tej okazji będę robił albo czy będę tylko skupiał się na odsłuchiwanej muzyce. Mimo wszystko koncert jest jednak dużą wartością. To tutaj następuje weryfikacja umiejętności scenicznych artysty, którego się lubi. Tutaj można naocznie zobaczyć a przede wszystkim usłyszeć, czy artysta zwyczajnie umie grać, czy potrafi zaprezentować się na żywo w sposób poruszający, materiał, który stworzył w warunkach studyjnych. Nie każdy gatunek muzyczny do tego się nadaje. W przypadku niektórych rodzajów muzyki elektronicznej, gdy występ polega w praktyce na odtworzeniu muzyki z laptopa i uzupełnieniu tego  pokazem wideo, bardzo mocno można się zastanowić, jaki tego rodzaju występ ma sens. Inaczej jest w przypadku muzyki rockowej, jazzowej i innej wykonywanej na konkretnych instrumentach. Czyli np. tak jak w przypadku grupy The Mission, która w składzie czteroosobowym zaprezentowała się w poniedziałek w warszawskim klubie Proxima.

Zanim jednak na scenie pojawił się Wayne Hussey z kolegami, publiczność starała się rozgrzać warszawska grupa Baśnia. Czteroosobowy skład z Baśnią Lipińską na czele, zaprezentował coś w rodzaju rocka klimatycznego. Grupa "kręci się" ogólnie wokół sceny dark independent i takie granie przedstawia publiczności. Szczerze pisząc, nie jest to moje ulubione brzmienie. Baśnia Lipińska ma dobry głos, instrumentalistom też niczego zarzucić nie można, ale mnie osobiście to granie nie przypadło do gustu, choć pod koniec grupie udało się nieco rozruszać publiczność. 

Obywatel G.C., Łódź, Hala Sportowa, 11.11.1988 r.

Obywatel G.C., Łódź, Hala Sportowa, 11.11.1988 r.

To nie będzie typowy tekst, bo powstaje prawie 35 latach po tym, jak byłem w łódzkiej Hali Sportowej, więc będzie to raczej impresja na temat koncertu a nie relacja. Ale ponieważ był to to jeden z moich pierwszych koncertów w życiu i przy tym jeden z najważniejszych, to chcę ocalić od zapomnienia resztki wspomnień, które mi po nim pozostały.

Republika była moim absolutnym faworytem jeśli chodzi o polską muzykę w latach 80. Do dzisiaj zresztą to chyba najważniejszy dla mnie polski wykonawca. Niestety, z powodu wieku, nie miałem możliwości zobaczyć i usłyszeć na żywo Republiki przed jej rozpadem w 1986 roku. Późniejsze wznowienie działalnośći grupy po 1990 roku to już nie było to, choć lubię również albumy Republiki z lat 90. - szczególnie "Masakrę", którą zespół powrócił do formy. 

Po rozpadzie zespołu, Grzegorz Ciechowski rozwijał swoją działalność solową jako Obywatel G.C. Dla mnie była to bezpośrednia kontynuacja twórczości Repubiki, czego nie dało się powiedzieć o zespole założonym przez pozostałych członków grupy - Operze. Jedyną więc możliwością, żeby usłyszeć na żywo choćby namiastkę Republiki było wybranie się na koncert Obywatela G.C. W 1988 roku miałem 15 lat i nie należałem do nazbyt samodzielnych nastolatków, którzy mogą ot tak po prostu pójść samemu na koncert. Moi rodzice muzyką się nie interesowali - szczególnie rockową - więc marne były szanse, by zgodzili się puścić mnie samego na takie wydarzenie, ani nawet pójść ze mną na nie. Jednak zawziąłem się i znalazłem odpowiedni nadzór jednego z członków rodziny, który zgodził się ze mną wybrać do Hali Sportowej. Byłem wniebowzięty! Zobaczę na żywo Ciechowskiego - myślałem - czyli de facto Republikę - na pewno zagra coś z repertuaru zespołu. Co za radość!

Kafel, Warszawa, Zawieje - Requiem Records, 22.04.2023 r.

Kafel, Warszawa, Zawieje - Requiem Records, 22.04.2023 r.

Szczecińska formacja Kafel wystąpiła na XXIV części cyklu koncertów organizowanych przez niezależną wytwórnię Requiem Records w ramach sceny "Zawieje - kameralna scena koncertowa w sercu Requiem Records". Dla niewtajemniczonych parę słów o tym, czym są Zawieje. To pomysł, który zrodził się w głowie Łukasza Pawlaka, twórcy Requiem Records, polegający na zorganizowany sceny koncertowej w siedzibie swojej wytwórni w centrum Warszawy. Kameralność tej sceny koncertowej jest trochę wymuszona warunkami lokalowymi. W pomieszczeniu, w którym odbywają się koncerty nie zmieści się większa publiczność niż ok. 30 osób. To, co było ograniczeniem, stało się punktem wyjścia dla stworzenie głównego atutu Zawiej. Bo kto nie chce być na koncercie, podczas którego ma bezpośredni kontakt z wykonawcami, nikt się nie przepycha a odbiorca czuje się gościem, niemal równie ważnym jak sam wykonawca? Podczas koncertów nie istnieje bariera między wykonawcą a odbiorcą.

Nie jest to pomysł nowy. Kilkanaście lat temu stacja radiowa Roxy FM stworzyła cykl "Najmniejszy koncert świata", na którym publiczność stanowiło jeszcze mniej osób, bo od dziesięciu do dwudziestu. Koncerty odbywały się w warszawskiej kamienicy a podczas nich wystąpiły takie tuzy jak: Lech Janerka, Kult, Myslovitz czy Voo Voo. Requiem celuje w wykonawców mniej znanych, bardziej awangardowych, najczęściej tych, którzy znajdują się w katalogu samej wytwórni. Pierwsza część cyklu Zawiej miała miejsce w styczniu 2019 roku. A koncert grupy Kafel jest dwudziestym czwartym z tego cyklu.

Kafel to formacja, która powstała w latach 80. i należy do protoplastów polskiej odmiany muzyki łączącej zmimnofalowy chłód i dynamikę rodem z new beat/EBM. Takich grup w Polsce, poza Kaflem, praktycznie nie było, albo było ich niewiele. Był jeszcze Trumpets & Drums, byli Düsseldorf i Nowy Horyzont, był Wieloryb, były rzeszowskie grupy zimnofalowe, które wykorzystywały elektronikę, wcześniej była "Nowa Aleksandria" Siekiery. Jednak Kafel, podobnie jak np. Trumpet & Drums, był grupą używającą wyłącznie elektroniki. Nie było tutaj elementów rockowych. A to na przełomie lat 80. i 90., gdy grupa była najbardziej aktywna, było w Polsce czymś wyjątkowym i, nie oszukujmy się, czymś co było niemal gwarancją braku sukcesu. Publiczność w Polsce była wtedy nastawiona rockowo-metalowo, a muzyka elektroniczna - poza klasykami el music czy Jean Michelem Jarrem - była nieakceptowana i odrzucana jako "disco" i coś mało wartościowego. Elektronika musiała być łączona z elementami rockowymi, które najlepiej powinny być do tego dominującymi, by taką twórczość uznawano. Grupy, które tworzyły wyłącznie w oparciu o elektronikę, a przy tym stosowały rytmikę nawiązującą do sceny new beat/EBM, nie były rozumiane i z góry odrzucane. Dlatego takie formacje jak Kafel czy Trumpet & Drums - w przeciwieństwie do grających rock industrialny Agressivy 69 i Hedone - nie miały szans się przebić. To były czasy rodzącej się sceny grunge i rosnącej popularności Kultu oraz T.Love. 

Voo Voo, Łódź, klub Wytwórnia, 25.03.2023 r.

Voo Voo, Łódź, klub Wytwórnia, 25.03.2023 r.

Voo Voo to nie jest mój topowy wykonawca, ale grupę lubię jeszcze z czasów "Sno-powiązałki" a nigdy nie widziałem na żywo. Trzeba więc było nadrobić ten brak. Przede wszystkim nie przepadam za folkowymi elementami w twórczości zespołu, podobają mi się za to te bardziej psychodeliczne a także melodeklamacyjny wokal Waglewskiego oraz rzecz jasna jego pogrywanie na gitarze. Na pewno ciekawe są też teksty Waglewskiego. Większość to mądre zdystansowane spojrzenie na ludzkie słabości i niedoskonałości, które autor piętnuje.

Podoba mi się najnowszy materiał Voo Voo pt. "Premiera" (2022), który posłużył Voo Voo jako główny temat koncertu. Występ był właściwie prezentacją numerów z najnowszego albumu zespołu. Dzięki temu mało było etniczno-folkowych wycieczek a bardzo dużo jazzowo-psychodelicznego saksofonu Mateusza Pospieszalskiego oraz nucąco-rockowego feelingu Waglewskiego. Jeśli komuś przypadła do gustu "Premiera", na pewno spodobają się koncerty w ramach ogrywania albumu. Utwory prezentowane są w bardziej rozbudowanej i improwizowanej formie. Wszystko jest w otoczeniu dopieszczonej scenografii, która wraz z oprawą świetlno-wizualną robi spore wrażenie. 

W ramach bisów usłyszeliśmy spowolnioną wersję "Nim stanie się tak, jak gdyby nigdy nic nie było", która mnie niezbyt przekonała. Na sam już koniec był utwór "Flota zjednoczonych sił". To właśnie ten klimat Voo Voo, fani grupy - chyba - kochają najbardziej, w końcu nieprzypadkowo utwór zamknął koncert. Do mnie jednak takie nagrania nie przemawiają. Na szczęście większosć występu była graniem z wysuwającymi się na czoło psychodelicznymi dęciakami Pospieszalskiego oraz rockowo-singer songwriterską charyzmą Waglewskiego. Cieszę się, że wybrałem się na koncert Voo Voo, bo to był bardzo dobrze spędzony wieczorny wieczór.

Basia Trzetrzelewska, Łódź, klub Wytwórnia, 21.01.2023 r.

Basia Trzetrzelewska, Łódź, klub Wytwórnia, 21.01.2023 r.

Basia Trzetrzelewska na Alternativepop.pl? A dlaczego nie. W końcu to pop w dobrym guście, a Alternativepop zawiera w sobie słowo POP i nie jest to przypadek. Takie - czyli pisanie zarówno o alternatywie, jak i dobrym popie - były założenia strony od początku jej istnienia, tylko początkowo wykoślawiły się nieco. Nie tylko mrokiem i electro człowiek żyje. Do samej Basi mam duży sentyment i z wielką przyjemnością udałem się na jej koncert w łódzkim klubie Wytwórnia. 

Sala w śnieżną sobotę 21 stycznia wypełniona była do ostatniego miejsca. Koncert rozpoczął się z około piętnastominutową osbuwą ok. 19:15. Basia wystąpiła wraz z międzynarodowym składem swojego zespołu - zagrali: Kevin Robinson (trąbka) z Simply Red, życiowy partner Basi, Danny White (klawisze), z którym Basia współpracuje od czasów Matt Bianco a także Giorgio Serci (gitara),  Marc Parnell (perkusja), Andres Lafone (bas) oraz nowy saksofonista, znany w świecie jazzu, Denys Baptiste.

Simply Red, Łódź, 07.12.2022 r, Atlas Arena

Simply Red - Live in Łódź, Blue Eyed Soul Tour, 07.12.2022 r, Atlas Arena

Wybrałem się na koncert Simply Red, bo mam duży sentyment do tego zespołu i bez wahania kupiłem bilety, gdy okazało się, że przyjeżdżają do Łodzi. Trzeba przyznać, że Mick Hucknall jest w wybornej formie fizycznej i głosowej. Występ rozpoczął się od kilku balladowo-soulowych snujów a następnie Mick stwierdził "let's go to te party" i rozpoczęły się numery bardziej dynamiczne. Koncertowy zestaw utworów to typowe greatest hits. Były wszystkie najbardziej znane nagrania Simply Red z wieńczącą występ balladą "If You Don't Know Me by Now" na czele. 

Zaskoczyła mnie liczba ludzi na koncercie. Nie sądziłem, że Simply Red ma aż tylu fanów w Polsce i grupa szczelnie wypełni Atlas Arenę. Niektórzy są tak oddani zespołowi, że nawet mieli na sobie koszulki Simply Red. Trochę zdziwiło mnie też to, że na płycie zamiast miejsc stojących były krzesełka, na których wszyscy siedzieli. Dopiero, gdy zaczęli z nich wstawać w czasie utworu "Sunrise" a Mick wyraźnie ich do tego zachęcał jednocześniej sygnalizując ochroniarzom, żeby nie odganiali publiczności od barierek, to się zmieniło. Na trybunach było nieco spokojniej, ale przy bardziej popularnych utworach niektórzy również wstawali i próbowali tańczyć.

Midge Ure, Warszawa, Progresja, 29.10.2022 r.

Midge Ure - Tour: Voice & Visions, Warszawa, klub Progresja, 29.10.2022 r.

Koncert odbył się w ramach trasy „The Voice & Visions Tour”. Midge Ure rozpoczął od utworów solowych, by płynnie przejść poprzez numer Visage "Fade to Grey" do zaprezentowania publiczności twórczości Ultravox. Artysta skoncentrował się na dwóch albumach: "Rage in Eden" (1981) i "Quartet" (1982). Razem z muzykami Band Electronica przedstawił brawurową interpretację nagrań macierzystego zespołu, której celem było oddania jak najwierniej ducha oryginałów. Niewątpliwie udało się to. Chyba nikt nie wyszedł z warszawskiego klubu rozczarowany. A na deser otrzymaliśmy, jak zwykle poprzedzony gitarową solówką, "Dancing With Tears in My Eyes". Na bis Mistrz zagrał numery z albumu "Vienna" (1980), na czele z tytułowym. Midge Ure udowodnił, że nadal jest w fenomenalnej formie a jego koncerty są gwarancją dostarczenia niezapomnianych emocji, mimo tego, że większość publiczności zna grany repertuar na pamięć. Do następnego razu!

Amatorskie nagranie wideo koncertu dostępne na kanale: Youtube >>>

                                          

Bonobo - Fragments Live Tour, Łódź, Atlas Arena, 25.11.2022 r.

Bonobo - Fragments Live Tour, Łódź, Atlas Arena, 25.11.2022 r. 

W piątek 25.11.2022 r. wybrałem się na koncert Bonobo w Łodzi w ramach Fragments Live Tour. Wcześniej artysta zagrał we Wrocławiu i Krakowie. Simon Green to już klasyk muzyki elektronicznej. Zaczynał ponad 20 lat temu. Od 2001 roku płyty wydaje w wytwórni Ninja Tune.

Przyznam, że Bonobo to jeden z tych wykonawców muzyki elektronicznej, który zwrócił moją uwagę już 20 lat temu. Od tego czasu podsłuchiwałem jego płyt. Nie byłem jakimś wielkim fanem a muzykę Bonobo traktowałem bardziej w kategoriach muzyki tła. Przy tym nie śledziłem dokładnie jego pozycji na scenie muzyki elektronicznej. Gdy więc zobaczyłem, że przyjeżdża do Polski i daje 3 koncerty w tym w wielkiej Tauron Arenie w Krakowie a także w nieco mniejszej, ale równie dużej Atlas Arenie w Łodzi to nieco się zdziwiłem. To on wypełnia takie duże obiekty? Musi dawać jakiś niezły multimedialny show, bo przecież to nie jest muzyka na duże hale, pomyślałem. No i faktycznie. Atlas Arena nie była nabita. Trybuny były w części odgrodzone taśmami i nie można było tam siadać. Płyta też nie była cała wypełniona, jednak te kilka tysięcy osób na pewno tam było. Nawet duży klub by nie wystarczył na Bonobo. Nie wiem jak było w Krakowie, ale po łódzkim koncercie można wnioskować, że artysta nie wypełnia takiej hali jak najwięksi sceny, ale jednocześnie jest już za duży na klub.W związku z tym zresztą był największy zgrzyt dla mnie. Miałem miejsca na trybunach - nienumerowane. Sądziłem wiec, że spokojnie będę mógł usiąść w sektorach blisko sceny. Niestety, okazało się, że 2 najbliższe sektory po obu stronach nie były dostępne dla publiczności, więc siedziałem dosyć daleko od sceny. Bardzo duży minus. 

Jeśli chodzi o samą muzykę i występ. Bonobo prezentuje się na scenie z  zespołem i żywymi instrumentami. Muzyka to mieszanka downtempo, nu jazzowo-soulowych utworów wokalnych oraz bardziej technoidalnych brzmień transowowych. Wszystko połączone jest z wizualnym show, które hipnotyzuje. Początek koncertu jest dosyć spokojny, show multimdialne rozkręca się z czasem. Na pewno warto było.

Florence and the Machine w Łodzi, High as Hope Tour Tour, Atlas Arena, 15.03.2019 r.

221 odsłon
Tagi:

Florence Welch, czyli dziewczyna z wiankiem na głowie, to dla mnie przedstawicielka młodego pokolenia artystów, choć w 2022 roku stuknęło jej 36 lat. Nastolatką więc już nie jest :). W 2019 roku artystka zawitała wraz ze swoim zespołem the Machine do Łodzi na jeden koncert w ramach trasy promującej wówczas jej nowe wydawnictwo - "High as Hope" (2018). Po kilku latach trochę mi się już zatarły szczegóło dotyczące koncertu, ale chciałem podzielić się kilkoma fotkami oraz ogólnym wrażeniem. To był bardzo dobry, wciągający koncert, po którym pozostały mi dobre wspomnienia. Łódzka hala była wypełniona niemal do ostatniego miejsca. Wokalistka wraz z zespołem potrafiła wykreować nieco baśniowo-rusałkową atmosferę pokazując przy tym skalę swojego talentu wokalnego. Grupa skupiła się na zaprezentowaniu wówczas nowych utworów, ale nie zapomniała o zagraniu przebojów, dzięki którym jest najbardziej rozpoznawalna - "Cosmic Love", "Ship to Wreck", "What Kind of Man", "Shake It Out". Reasumując, był to bardzo przyjemny wieczór, choć koncert był moim zdaniem za krótki, bo niewiele ponad półtoragodzinny.

Tekst i foto: Andrzej Korasiewicz
07.01.2023


Setlist:
   
1. June
2. Hunger
3. Between Two Lungs
4. Only If for a Night
5. Queen of Peace
6. South London Forever
7. Patricia
8. Dog Days Are Over
9. Ship to Wreck
10. Moderation
11. Sky Full of Song
12. Cosmic Love
13. 100 Years
14. Delilah
15. What Kind of Man

bis:

16. Big God
17. Shake It Out

Jean Michel Jarre w Łodzi, Electronica World Tour, Atlas Arena, 05.11.2016 r.

Jean Michel Jarre w Łodzi, Electronica World Tour, Atlas Arena, 05.11.2016

Koncert w łódzkiej Atlas Arenie był niesamowitym show multimedialnym w wykonaniu francuskiego klasyka muzyki elektronicznej. Jarre skupił się na promocji muzyki z płyt "Electronica 1: The Time Machine" (2015) i "Electronica 2: The Heart of Noise" (2016). Klasyczne utwory Jarre'a z lat 80. i 70. zostały przedstawione w mocno nieortodoksyjnej formie nawiązując do stylistyki znanej z płyt z cyklu Electronica. Jean Michel Jarre to twórca wyjątkowy, który mimo zaawansowanego wieku próbuje nadążyć za zmieniającymi się trendami w świecie elektroniki. Trzeba przyznać, że udaje mu się to. W połączeniu z niesamowitym show wizualno-laserowym chyba nikt nie nudził się na występie Francuza. Starzy fani, którzy nie przywykli do bardziej nowoczesnych aranżacji klasycznych numerów Jarre'a mogli na to trochę narzekać, ale ci z otwartymi głowami wyszli z łódzkiej hali zadowoleni. Jedyny zarzut jaki można postawić to: było za krótko! Niestety, ale cała impreza trwała zaledwie około półtorej godziny. Z bisami może ciut więcej.

Tekst i foto: Andrzej Korasiewicz
Foto: Joanna Korasiewicz
07.01.2023 r.

Setlista

1. The Heart of Noise, Part 1
2. The Heart of Noise, Part 2
3. Automatic, Pt. 2
4. Oxygène 2
5. Circus
6. Web Spinner
7. Exit
8. Équinoxe 7
9. Conquistador
10. Oxygène 8
11. Zero Gravity (Above & Beyond Remix)
12. Souvenirs de Chine
13. Immortals
14. Brick England
15. The Architect
16. Oxygène 4
17. Équinoxe 4 (mixed into Glory >)
18. Glory
19. The Time Machine (Laser Harp version)

Gary Numan, Skalpel, Łódź, klub Wytwórnia, 27.10.2017 r.

Gary Numan - The Savage European Tour, Skalpel, Łódź, klub Wytwórnia (Soundedit), 27.10.2017 r. 



Gary Numan zagrał w Wytwórni w ramach promocji najnowszej płyty "Savage (Songs from a Broken World)", która podobnie jak inne płyty wydane przez Numana na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat utrzymana jest w konwencji mocno industrializowanego rocka. Gros utworów pochodziło właśnie z tego albumu. Na żywo kompozycje wypadły na tyle dobrze, że ostatecznie przekonałem się do nowej płyty Numana. Nie da się ukryć, że wszyscy najbardziej chcieli usłyszeć klasyczne utwory Gary Numana z początku jego kariery. Nie trzeba było nawet długo na nie czekać, bo już jako drugi Numan zagrał "Metal" ze słynnej "The Pleasure Principle" (1979). Z tego albumu było też "Cars" a także dwa numery z nie mniej ważnej "Replicas" (1979) - "Down in the Park", "Are 'Friends' Electric?". Na deser, w ramach jedynego bisu, artysta zaprezentował "I Die: You Die" (1980). Cały materiał zagrany był w konwencji mocno rockowo-zindustrializowanej. Tak Gary Numan gra co najmniej od 20 lat. To był niezwykle udany wieczór w łódzkiej Wytwórni. Tradycyjnie można mieć jedynie zastrzeżenie co do długości koncertu. Było za krótko! Przed Gary Numanem wystąpił polski Skalpel. Po występie Gary Numan odebrał nagrodę „Człowiek ze Złotym Uchem” „za pionierskie dokonania w dziedzinie produkcji dźwięku”, ponieważ koncert odbył się w ramach Festiwalu Producentów Muzycznych Soundedit.

Andrzej Korasiewicz
27.10.2017 r. (foto)
07.01.2023 r. (tekst)

Setlist:

Urszula - 35-lecie - "Najlepsze 80-te", Łódź, klub Scenografia, 08.11.2018 r.

182 odsłon
Tagi:

Urszula, 35-lecie - "Najlepsze 80-te", Łódź, klub Scenografia, 08.11.2018 r.

Urszula zagrała w łódzkiej Scenografii (czyli dawnym kinie Cytryna) w ramach drugiej części jubileuszowej trasy koncertowej: Urszula 35-lecie - "Najlepsze 80-te”, podczas której Artystka wystąpiła z wyjątkowym show przenoszącym nas w lata 80. Urszula zagrała swoje największe przeboje z lat 80. dbając o to, żeby aranżacje były jak najbardziej zbliżone do oryginałów. Usłyszeliśmy więc m.in. utwory z debiutanckiej płyty "Urszula" (1983) oraz z "Malinowego króla" (1984) a także "Urszula 3" (1987). Trzeba przyznać, że nie było rozczarowania a ci, którzy przyszli na występ, by poczuć się znowu jak w latach 80. nie zawiedli się. Choć wokalnie Urszula nie jest już w takiej formie jak kiedyś, to jednak jej zespół zagrał bez zarzutu, a dzięki ejtisowym aranżacjom wszystkie inne niedostatki zostały wynagrodzone. Zabawa była przednia!

Andrzej Korasiewicz
08.11.2018 r. (foto smarton)
07.01.2023 r. (tekst)

Dead Can Dance, Warszawa, Torwar, 21.06.2019 r.

Dead Can Dance, Torwar, Warszawa, 21.06.2019 r.

A Celebration - Life & Works 1980-2019 Tour 

Pomimo premiery w 2018 roku nowego albumu "Dionysus", Dead Can Dance wyruszył w trasę "A Celebration - Life & Works 1980-2019 Tour", podczas której skupił się na prezentacji swojego dotychczasowego dorobku artystycznego a nie promocji nowej płyty. Nie wiem czy wieczór był nie ten, czy miejsce niewłaściwe, ale muzyka Dead Can Dance w hali Torwaru nie wypadła najlepiej. To pewnie jedynie moje osobiste odczucie, ale  wyszedłem z koncertu lekko znużony. Na pewno utwierdziłem się w przekonaniu, że wolę, gdy śpiewa Brendan Perry. Choć Lisa Gerrad nadal śpiewa dobrze, to jednak wraz z upływem czasu jej głos stał się niższy, mniej anielski, bardziej "świdrujący". Nie chcę używać negatywnych określeń i nie mam na celu obrażenia Artystki, ale kiedyś jej śpiew przypominał mi tajemniczego anioła, dzisiaj słyszę raczej wiedźmę. Nie udało mi się odnaleźć w występie Dead Can Dance atmosfery, do której chciałbym powracać. Zestaw utworów też nie zrobił na mnie dużego wrażenia. Niby z płyty "Within the Realm of a Dying Sun" było kilka utworów, ale nie potrafiłem przenieść się w świat, który ten album kreuje i w który kiedyś potrafiłem zagłębić się oraz nim zachwycić. Ale pewnie to tylko moje indywidualne odczucia, bo kątem ucha słyszałem wiele zachwyconych koncertem komentarzy.

Tekst (07.01.2023) Foto (21.06.2019) smartfon: Andrzej Korasiewicz

1. Anywhere Out of the World
2. Mesmerism
3. Labour of Love
4. Avatar
5. In Power We Entrust the Love Advocated
6. Bylar
7. Xavier
8. The Wind That Shakes the Barley (Robert Dwyer Joyce cover)
9. Sanvean
10. Indoctrination (A Design for Living)
11. Yulunga (Spirit Dance)
12. The Carnival Is Over
13. The Host of Seraphim
14. Amnesia
15. Autumn Sun (Deleyaman cover)
16. Dance of the Bacchantes

Sting i Shaggy w Łodzi, 17.11.2018 r., Atlas Arena

187 odsłon
Tagi:

Tekst ukazał się na niestniejącej stronie Prawa Łódź

Z taką "pewną nieśmiałością" szedłem w sobotę na koncert, bo Shaggy to nie moja bajka, ale muszę przyznać, że połączenie jamajskich klimatów z twórczością Stinga oraz solowymi dokonaniami Shaggy'ego wypadło bardzo ciekawie.

Wszystko zaczęło się z kilkuminutowym opóźnieniem po godzinie 20.. Bez zbędnych powitań panowie wyszli na scenę i rozgrzali wszystkich przebojem Stinga "Englishman in New York". Po tym zachęcającym wstępie usłyszeliśmy dwa numery ze wspólnej płyty "44-876" przyjęte dosyć ciepło. Prawdziwie żywiołowa reakcja nastąpiła jednak, gdy zabrzmiały dźwięki jednego z przebojów The Police "Every Little Thing She Does Is Magic". Utwór niewiele odbiegał od oryginału, choć okraszony został rapowankami Shaggy'ego oraz wyczuwalne było jamajskie bujanie.

Tak zresztą było już do końca koncertu. Najbardziej spektakularnym przejawem tej kooperacji było niemal "zmiksowane" na żywo "Oh Carolina" znane z interpretacji Shaggy'ego oraz "We'll Be Together" Stinga. To był prawdziwy ogień. Utwory wzajemnie się przenikały doprowadzając publiczność niemal do ekstazy. To wykonanie udowodniło, że wspólny występ Stinga i Shaggy'ego jest przemyślaną koncepcją, która się sprawdza.

Dalsza część koncertu przebiegła w tym duchu. Utwory The Police i solowe Stinga przeplatały się z nagraniami z tegorocznego albumu Shaggy'ego oraz Stinga a także nielicznymi solowymi numerami Shaggy'ego. Nikt nie miał wątpliwości, że główną atrakcją tego koncertu jest Sting. Trzeba jednak powiedzieć, że to Shaggy był tą osobą, która zagadywała publiczność i próbowała nawiązać z nią kontakt. Sting był raczej wycofany i skupiał się  na wykonaniu swoich partii wokalnych i gitarowych. To Shaggy szalał na scenie, wił się, wyginał. Między obu panami występowała jednak interakcja jak chociażby wtedy, gdy Sting zagrał "So Lonely", na co Shaggy wtrącił swoje "Strength of a Woman" przekonując, że nie ma powodu być samotnym, bo na sali jest bardzo dużo kobiet.

Nowe Sytuacje, Drekoty - Łódź, klub "Wytwórnia", 08.11.2014 r.

190 odsłon
Tagi:
Nowe Sytuacje, Drekoty - Łódź, klub "Wytwórnia", 08.11.2014 r.     Nowe Sytuacje to projekt, który powstał po to, żeby uświetnić 30-lecie wydania płyty "Nowe Sytuacje" Republiki. W skład grupy poza muzykami Republiki - Sławomirem Ciesielskim, Zbigniewem Krzywańskim i Leszkiem Biolikiem -  wchodzą: Bartłomiej Gasiul (fortepian) oraz wokaliści Tymon Tymański i Jacek "Budyń" Szymkiewicz, który gra również partie na flecie. Byli muzycy zespołu Republika postanowili przypomnieć tę płytę publiczności na Koncercie Pamięci Grzegorza Ciechowskiego w toruńskim klubie Od Nowa w grudniu 2013 roku. Jak mówi Zbigniew Krzywański: "- W związku z entuzjastycznym przyjęciem koncertu postanowiliśmy przypomnieć tę płytę szerszej publiczności (wzorując się na działaniach Petera Hooka and the Light, odtwarzającego po kolei płyty Joy Division)."   8 listopada Nowe Sytuacje gościły w łódzkim klubie "Wytwórnia". Już przed 19. - zaplanowanym początkiem koncertu - w klubie gromadziła się publiczność zaopatrzona w biało-czarne krawaty, takież koszulki z nadrukami płyty "Nowe sytuacje" oraz nazwą Republika. Dla wszystkich było jasne, że za chwilę zagra w "Wytwórni" Republika a nie  Nowe Sytuacje. Niemal punktualnie o 19. zgasły światła i na ekranie wyświetlił się fragment koncertu Republiki. "Nieustanne tango" zaśpiewane przez Grzegorza Ciechowskiego wprowadziło nas w klimat wydarzenia. Po chwili na scenę wszedł konferansjer, który zapowiedział występ "tak naprawdę Republiki" oraz co dla wielu było niespodzianką, nieznanej szerzej grupy Drekoty, który poprzedził prezentację płyty "Nowe sytuacje".   Drekoty to trzy energiczne dziewczyny, które za pomocą dwóch keyboardów, perskusji oraz śpiewu wprowadziły zgromadzoną publiczność w klimat nieco psychodeliczny. Występ mnie zaskoczył, ale bardzo pozytywnie. Energetyczne podrygiwania głównej wokalistki oraz dosyć różnorodne jak na tak skromną instrumentację kompozycje świadczą na pewno o tym, że panie są utalentowane. Nie wszystkim jednak podobał się ten występ. Para w średnim wieku plus, która była obok mnie z ulgą przyjmowała każdą przerwę między utworami komentując ten moment jako "kojącą ciszę". Większa część publiczności nagrodziła jednak panie rzęsistymi brawami. Po półgodzinnym występie Drekotów nastąpiła piętnastominutowa przerwa, podczas której trwało rozłączanie sprzętu Drekotów i podłączanie zestawu Republiki.   Nowe Sytuacje rozpoczęły swój występ ok. godz. 20. utworem tytułowym z płyty "Nowe Sytuacje". W dalszej kolejności poszedł cały repertur z tego albumu w tej samej kolejności jak na płycie -  "System nerwowy", "Prąd", "Arktyka", "Śmierć w bikini", "Będzie plan", "Mój imperializm", "Halucynacje", "Znak "="" i na koniec  "My lunatycy". Największy entuzjazm publiczności był, jak się można było spodziewać, przy "Arktyce" i "Śmierci w bikini". Gdy wybrzmiał numer "My lunatycy" zgromadzoni w "Wytwórni" intensywnie nawoływali muzyków do ponownego wyjścia. W sali rozlegały się donośne okrzyki "Republika! Republika! Republika!". Wśród  publiki powiewały biało-czarne flagi i nie było wątpliwości, że wszyscy przyszli na koncert Republiki a nie żadnych "Nowych Sytuacji". Muzycy nie kazali na siebie długo czekać i na bis zagrali "Kombinat" oraz jeszcze raz "Śmierć w bikini". Najdłużej wywoływano grupę na ostatni bis, którym okazał się numer "Moja krew". Zbigniew Krzywański kilka raz stwierdził, że "warto było" i podziękował rozentuzjazmowanej publiczności za liczne przybycie do "Wytwórni", która rzeczywiście była wypełniona w całkiem sporym stopniu. Parkiet głównej sali nie był może wypełniony po brzegi, było luźno, ale nie było pustek. Zajęte były też niemal w całości balkony. Czy było warto? Było. Grupa zagrała repertuar "Nowych Sytuacji" porywająco. Zbigniew Krzywański kilka razy pozwalał sobie na gitarowe solówki. Sławomir Ciesielski włączył się do śpiewania "Mojej krwi".    Muszę też wspomnieć o minusach. Zdecydowanym minusem, który przeszkadzał w odbiorze muzyki były błazeńskie zachowania sceniczne obu wokalistów - Tymona Tymańskiego i "Budynia". Na scenie można było zaobserwować skąd musiała się wziąć ksywka Jacka Szymkiewicza. Ten człowiek-guma gibał się przez cały czas jakby był na koncercie Goombay Dance Band a nie grupy grającej zimnofalowy repertuar. W dodatku zakładał sobie co jakiś czas na głowę szmatę, co było równie denerwujące jak jego gibałki. Wprawdzie trzeba przyznać, że wokalnie poradził sobie dobrze i do jego gry na flecie również nie można mieć większych zastrzeżeń, ale jego image sceniczny jest dla mnie nie do przyjęcia a na pewno całkowicie nie pasował do Republiki. To samo można napisać o drugim błaźnie - Tymonie Tymańskim. Ten z kolei wymachiwał rękoma i wykonywał gesty, które być może pasowały do performance'u spod znaku projektu Kury, ale na pewno nie współgrały z muzyką Republiki. Po co położył się na scenie i leżał tam przez parę minut? Miałem wrażenie, że Leszek Biolik podszedł do niego w pewnym momencie, by sprawdzić czy Tymon jeszcze dycha i czy koncert będzie kontynuowany ;). Istniało zagrożenie, że nie będzie, bo Tymon zapomniał co zrobił z mikrofonem szukając go na podłodze. Na szczęście przypomniał sobie, że włożył go do statywu i jakoś dalej to poszło. Znowu muszę przyznac, że wokalnie Tymon poradził sobie, ale jakaś skaza jego osobowości powoduje, że jego zachowania sceniczne są zwyczajnie niepoważne. A w przypadku koncertu Republiki zakłócało to nieco odbiór występu. Na szczęście plusów koncertu jest więcej niż minusów. Chwilami miałem poczucie, że jestem naprawdę na koncercie Republiki. A w końcu po to znalazłem się tego wieczoru w klubie "Wytwórnia".   Andrzej Korasiewicz 09.11.2014 r.  

Setlista:

1. Nowe Sytuacje
2. System nerwowy
3. Prąd
4. Arktyka
5. Śmierć w bikini
6. Będzie plan
7. Mój imperializm
8. Halucynacje
9. Znak "="

bis

10. Kombinat
11. Śmierć w Bikini

bis 2

Red Box, 23.03.2014 r., Klub Wytwórnia, Łódź

 

Red Box lubi Polskę a Polacy lubią Red Box. Ta niszowa dzisiaj grupa nie gromadzi tłumów, ale ma wielu oddanych fanów. Właśnie taka grupa wybrańców zgromadziła się w niedzielny wieczór, by obejrzeć i posłuchać Simona Toulsona Clarke'a wraz z zespołem. Później okazało się jeszcze, że oprócz słuchania i oglądania jest również możliwa rozmowa z zespołem i to nie tylko w czasie występu. Lider Red Box przed ostatnim bisem zachęcał do zostania w klubie i do rozmowy, bo to jest dla niego niezbędny element składowy bycia "Red Box Band". Wszystko zaczęło się prawie punktualnie parę minut po 19. Zgromadzoną w Łodzi publiczność przywitała kameralna, ciepła aranżacja sceny, profesjonalnie dobrane światła oraz pierwsze dźwięki "Hurricane". Mimo skromności, wszystko zapowiadało olśniewający koncert. Początek został jednak zakłócony przez trudności techniczne, w wyniku których siadł dźwięk i przez chwilę mieliśmy koncert akustyczny, czego Simon wraz z zespołem nie do końca był świadom. Obsługa techniczna szybko jednak interweniowała i koncert rozpoczął się ponownie od "Hurricane". Niestety, problemy techniczne powtórzyły się jeszcze. Po ich ostatecznym rozwiązaniu, koncert przebiegał już bez zakłóceń.

Red Box zaprezentował znaną wszystkim i lubianą mieszankę przebojów oraz nagrań z płyty "Plenty". Usłyszeliśmy więc m.in.: "For America", "Don't Let Go", "Let It Rain", "Saskatchewan", "Lean On Me (Ah-Li-Ayo)",  "Brigher Blue", "The Train",  "The Sign" i na finał oczywiście "Chenko". Simon Toulson Clark okazał się bardzo sympatycznym, gadatliwym i dowcipnym frontmanem. Zanim jednak naprawdę się rozgadał, przepytał widownię o zakres znajomości angielskiego (było podnoszenie rączek). Ponieważ większość ręce podniosła a Simon stwierdził, że widać "mamy dobry system edukacji" ;), już bez większego skrępowania konwersował z publicznością (na wszelki wypadek prosząc, aby tym, którzy nie znają mowy Szekspira tłumaczyć - wszyscy jesteśmy przecież "kumplami Red Box"). Simon opowiadał więc historię powstania utworu "Brigher Blue" oraz teledysku do niego a także co jego żona sądzi na temat tego, kiedy skończą i wydadzą nową płytę. No właśnie, oprócz nagrań z trzech dotychczasowych płyt Red Box, były również dwa numery z zapowiadanego na ten rok premierowego wydawnictwa. I brzmiały one bardzo zachęcająco.

Po "Chenko" były jeszcze oczywiście bisy a wszystko zakończyło się ponownie odegranym "Hurricane". Po tym Simon zaprosił zgromodzaną publiczność do rozmowy. Podsumowując trzeba stwierdzić, że dzisiejsze wcielenie Red Box brzmi nieco inaczej niż ten Red Box, który niektórzy pamiętają z lat 80. Ale przecież po wydaniu płyty "Plenty" wszyscy już do tego przywykliśmy. Nagrania z lat 80. były zaaranżowane w duchu płyty "Plenty", przez co były ze sobą kompatybilne. "Chenko" bez dwóch zdań zabrzmiało porywająco, mimo że to jednak nie jest dokładnie to samo "Chenko", które znamy z lat 80. Ale głos Simona jest na pewno ten sam. I na pewno warto było się o tym przemonać na żywo oraz poznać frontmana wraz z towarzyszącym składem. Sympatyczny koncert i bardzo pozytywny zespół.

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Joanna Korasiewicz
24.03.2014

Simple Minds, Warszawa, 02.03.2014 r., Stodoła

Simple Minds, Warszawa, 02.03.2014 r., Stodoła

Gdy pod koniec listopada 2013 opuszczałem londyńską O2 Arenę po koncercie Simple Minds dręczyło mnie uczucie niedosytu. Niby wszystko było w porządku, a jednak coś powodowało, że nie mogłem z ręką na sercu powiedzieć: Tak, to było spełnienie mojego marzenia. Nie wiedziałem też gdzie tkwił przysłowiowy szkopuł, dlatego też cieszyłem się na myśl o drugiej szansie, jaką miałem za niedługi czas dostać u siebie w domu, w Warszawie. I miałem rację - to czego zabrakło mi w wyprzedanej O2 Arenie otrzymałem z nawiązką w niezbyt gęsto zaludnionej Stodole. 

Potwierdziło się koncertowe porzekadło, że nie ilość sprzedanych biletów czyni atmosferę. Już w momencie wyjścia zespołu na scenę i pierwszych taktów "Broken Glass Park" było jasne, że na koncert stawili się fani zespołu, a nie osoby przypadkowe o wybujałej wyobraźni lub niedopasowanych oczekiwaniach. Niezwykle miło było przekonać się, że Simple Minds nie są postrzegani jako stalaktyty ery lat 80., ale żywa muzyka, która nadal ewoluuje, zaskakuje i raduje. I co najważniejsze - ta radość udzielała się obu stronom widowiska, a to jest kluczem do doskonałego koncertu. 

Depeche Mode, Łódź, Atlas Arena, 24.02.2014 r.

Depeche Mode, Łódź, Atlas Arena, 24.02.2014 r.

Depeche Mode w Łodzi - kilka subiektywnych uwag.

To mój zaledwie trzeci koncert DM w życiu, ale z tych, które widziałem (2006 stadion Legii, 2010 Łódź) - najlepszy. Piszę "zaledwie", bo dla fanów DM trzy koncerty to nic niezwykłego. "Depesze" w ciągu jednej trasy potrafią być na kilku-kilkunastu koncertach DM. A w samej Polsce DM byli już w 1985 roku (Warszawa), 2001 (Warszawa), 2006 (Katowice, Warszwa), 2010 (2 x Łódź), 2013 (Warszawa). Koncert w Atlas Arenie był zatem ósmym występem w Polsce (trzecim w Łodzi). Depeche Mode stali się przez lata sprawnym, zawodowym zespołem koncertowym. Ich występy to gwarancja udanie spędzonego wieczoru i dobrze wydanych pieniędzy. Co ważne, Dave Gahan, Martin L. Gore, Andy Fletcher i muzycy towarzyszący to nie tylko profesjonaliści, którzy rzemieślniczo odgrywają swój show, ale również muzycy, którzy zostawiają serce na scenie. Oczywiście, raz jest trochę lepiej, raz trochę gorzej. Nie zawsze każdy ma "swój" dzień. Muzycy DM to tylko ludzie, którzy ulegają nastrojom, chorobom i zmagają się z różnymi przeciwnościami losu. Nie zawsze wszyskim będzie odpowiadać setlista. Czasami mamy również do czynienia z niedociągnięciami organizacyjnymi. Mimo że te ostatnie to "zasługa" organizatora, a nie zespołu, to również mogą wpływać na odbiór koncertu. Tym razem, organizator - firma Livenation - zafundowała odbiorcom prawdziwą saunę w Atlas Arenie. Nie wiemy z jakiej przyczyny nawiew powietrza nie funkcjonował prawie wcale. Widziałem przypadki, gdy ledwo żyli fani byli wyprowadzani przez służby medyczne z obiektu. Sam ledwo wytrzymywałem na widowni, mimo że znajdowałem się w sektorze T w dosyć wysokim rzędzie, gdzie fluktuacje powietrza były większe niż na płycie. Wśród fanów rodziły się różne przypuszczenia. Np. takie, że "sauny" zażyczył sobie sam zespół, gdyż Dave Gahan był przeziębiony. Brzmi trochę absurdalnie, ale nawet jeśli tak było, to ostatecznie Livenation ponosi odpowiedzialność za ukrop, który panował w Arenie. Na pewno jednak Depeche Mode mieli wczoraj swój dzień a zdecydowana większość odbiorców wyszła z Areny głęboko usatysfakcjonowana tym co zobaczyła i usłyszała.

Koncert rozpoczął się tak jak wszystkie inne na trasie promującej "Delta Machine", czyli od intro oraz utworu "Welcome To My World" otwierającego również nowy album. Byłem bardzo ciekawy jak wypadną na żywo numery z tej płyty. Niestety, w praktyce okazało się, że zespół zagrał raczej "greatest hits" z całej swojej twórczości, bo nagrań z "Delta Machine" było jak na lekarstwo. A prawdziwym psikusem dla fanów był brak singlowego "Should Be Higher", podczas któtego planowane było zaprezentowanie na trybunach napisu "LOVE" za pomocą włączonych wyświetlaczy telefonów. Akcja fanowska była dobrze przygotowana. Wydrukowano ulotki, w których opisane było kto ma świecić a kto nie, kiedy to ma nastąpić a nawet "jak świecić". I tylko zabrakło "Should Be Higher"... Trochę szkoda, ale przecież na "greatest hits" też wszyscy czekali. Chyba gorzej byłoby, gdybyśmy usłyszali w całości "Delta Machine" i zabrakłoby starych hitów. Oprócz "Welcome To My World" z nowej płyty usłyszeliśmy jeszcze "Angel", singlowy hit "Heaven" oraz "Slow" śpiewany przez Martrina L.Gore'a. Ten ostatni rozpoczął tradycyjny set Gore'a. Po "Slow" usłyszeliśmy jeszcze pięknie zaśpiewany "Blue Dress". Nie jest tajemnicą, że Gore ma większe możliwości wokalne od Gahana. Z drugiej strony bez wokalu Gahana nie mielibyśmy Depeche Mode, więc obaj panowie są nieodzowni dla DM. Moim zdaniem najlepiej wypadły: "Black Celebration", "Policy Of Truth", "Behind The Wheel", "Personal Jesus" i finałowy, zagrany na bis "Never Let Me Down Again". Niezbyt podobała mi się aranżacja innego numeru zaprezentowanego w ramach bisów "Just Can't Get Enough". Z drugiej strony Gahanowi udało się mocno rozkręcić przy tym numerze publiczność, dzięki czemu numer wydłużył się do rozmiarów chyba ponadplanowanych. Lubię numer "A Question Of Time", ale ani razu nie udało mi się usłyszeć go na żywo w wersji, która byłaby dla mnie akceptowalna. Tym razem też nie. Przy utworze "Black Celebration" miała miejsce inna akcja fanowska - wypuszczenie czarnych baloników. W ferworze numeru nie zauważyłem ile tych balonów poleciało w skali całej areny. W moim sektorze balony były nieliczne.

Z mojego punktu widzenia koncert był genialny. Prawdziwe arcydzieło koncertowe sztuki pop. Genialne efekty wizualne, doskonale współgrające z muzyką. Świetna gra świateł i jedynie panujący w Arenie ukrop utrudniał nieco odbiór spektaklu. Dodam, że jestem w pełni zadowolony ze swojej miejscówki. Zupełnie nie przekonuje mnie stanie pod samą sceną przy barierkach. Miejsce miałem z samego brzegu trybuny, blisko wyjścia, więc droga ewakuacyjna była dobra. Na trybunach i tak wszyscy szybko wstali i gibali się w rytm muzyki. A jak się poczuło zmęczenie w nogach (starość nie radość ;]) można było elegancko usadowić się w fotelu. Widoczność była dobra, dźwięk dobry, detale można było zobaczyć na telebimach lub przy użyciu lornetki. Jeśli więc ktoś nie ma potrzeby bycia ściskanym przez wszystkich dookoła, by poczuć "wieź" z fanami, ale za to niewiele widząc (poza torsem Gahana rzecz jasna), to trybuna jest idealnym miejscem kontemplacji koncertu. Dla Depeche Mode piątka z plusem za muzykę, zaangażowanie i cały spektakl. Dwója dla Livenation za saunę, którą zgotowała fanom no i za absurdalnie rozciągnięty "golden circle", za który trzeba było płacić jak za zboże a który rozpościerał się do połowy płyty. p.s. support - Choir of Young Believers. I to wszystko co mam do napisania na temat supportu. Na Off Festiwal "pasował"jak najbardziej. Ale wczoraj - nie ten dzień, nie ta muzyka, nie ten supoort.

Simple Minds i Ultravox w Londynie, 30.11.2013 r., O2 Arena

Simple Minds i Ultravox w Londynie, 30.11.2013 r., O2 Arena

Zrobię co w mojej mocy, aby przy okazji relacji z londyńskiego koncertu nie pisać za dużo o samym Londynie, w którym jestem otwarcie zakochany. Dość powiedzieć, że na odbiór tego fantastycznego, podwójnego koncertu mógł wpłynąć mój wyjątkowo dobry nastrój, w jaki za każdym razem wprowadza mnie stolica Anglii. To niezwykłe miejsce i serce brytyjskiej muzyki, a jego rytm wpływa na to jak brzmią kolejne pokolenia związanego z tym miastem muzyków. 

Dwa słowa o O2 Arenie, w której gościłem nie pierwszy już raz. Jest nie tylko popisem architektonicznym, ale przede wszystkim wzorowo zarządzaną operacją, gdzie cała obsługa wita gości uśmiechem i pomocą, i gdzie po prostu chce się przebywać. Przed koncertem mamy do wyboru kilkanaście restauracji i barów, wizytę w interaktywnym muzeum muzyki brytyjskiej lub kinie 3-D. Do tego dochodzi bardzo sprawny system wejścia i wyjścia, a po koncercie doskonała komunikacja i pomoc policji kierującej tłum w odpowiednim kierunku. 

Publiczność składała się głownie z osób, które pamiętają lata 70 i 80. To mnie nie zdziwiło, chociaż z całą pewnością sami muzycy byliby bardzo zadowoleni widząc w tłumie także przedstawicieli młodszego pokolenia. Z drugiej strony owi czterdziestolatkowie wypełnili O2 po brzegi, a wśród fan-clubu zebranego w pierwszym rzędzie widać było przedstawicieli wielu zakątków świata. Ilość koszulek obu zespołów jaką przynieśli na sobie widzowie napawała radością i była dobrą zapowiedzią aplauzu jaki dostały obie ekipy. 

Depeche Mode, Warszawa, 25 lipca 2013 r., Stadion Narodowy

Depeche Mode, Warszawa, 25 lipca 2013 r., Stadion Narodowy

"We're flying high..."

Kolejne wydarzenie koncertowe roku za nami. Tym razem trzej królowie z Depeche Mode porwali swoich wyznawców z Polski we wspólnocie elektroniczno-rockowego nabożeństwa na Stadionie Narodowym. To nie jest prowokacja z mojej strony, ani aluzja do wydarzenia jakie miało miejsce na tym samym obiekcie trzy tygodnie temu. Mam tu na myśli charakterystyczną rytualność ich koncertów, przypominającą obrządki religijne ku czci komunii wiernych. Zepsuty przez media przymiotnik "kultowy" jest moim zdaniem w przypadku Depeche Mode jak najbardziej na miejscu. Mało który zespół może pochwalić się tak wierną, oddaną i bezkrytyczną publicznością. I chociaż słynnych "lotnisk" na głowach coraz mniej, DM nadal nosi się w sercu, a obcowanie z ich muzyką to coś więcej niż podziwianie artystów grających na żywo.

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD), Haus Auensee, Lipsk, 25.05.2013 r.

OMD - English Electric Tour, Haus Auensee, Lipsk, 25.05.2013 r.

Miło jest wrócić do okresu, kiedy miało się mniej lat, nawet jeżeli jest to tylko jeden wieczór oraz tylko dzięki muzyce i wreszcie zobaczyć na żywo tych wielkich z tamtych czasów. Na fali powrotów gwiazd stylu new romantic, wróciło  również OMD z nową płytą „English Electric”. Oczywiście wcześniej, po reaktywacji oryginalnego składu, było już „History of Modern”, ale dla mnie tak naprawdę dopiero ta płyta jest kwintesencją starego OMD i mobilizacją aby przejechać trochę więcej kilometrów i zobaczyć jak „na żywo” prezentuje się Andy McCluskey i Paul Humphreys. Trzeba powiedzieć, że zdecydowanie dobrze, ale po kolei.
    
Startujemy i przed nami około 300 km. Oczywiście po drodze w odtwarzaczu „English Electric”. Do Lipska dojechaliśmy już w deszczowej aurze i nieco niskiej temperaturze (wyjątkowo zimny maj). Na szczęście pogoda nie odstraszyła fanów, którzy cierpliwie stali w kolejce do Haus Auensee. Nie tylko pogoda była zagrożeniem dla frekwencji, ale i piłkarskie wydarzenie - niemiecki finał Ligi Mistrzów - co doczekało się komentarza na koncercie. Ludzi jednak sporo, a my nie odstawaliśmy wiekowo, bo przekrój to późne trzydzieści – czterdzieści lat, no i widać było, że wszyscy wiedzą na jaki zespół i jaką muzykę przyszli.

Po chwili oczekiwania na scenie instaluje się support – Vile Electrodes. Sympatyczny duet mieszany z kobiecym wokalem. Muzycznie jak najbardziej trafiony i fajnie wprowadzający w klimat wieczoru. Szkoda, że jeszcze bez pełnego albumu, bo po tym występie chętnych do nabycia - jak widać po zainteresowaniu przy ich stoisku - było więcej osób.

Po supporcie pojawia się na scenie skromna dekoracja w postaci zwisających spod sufitu flag, co jak się później okazało miało swoje znaczenie, no i wreszcie Ci, na których wszyscy czekali - McCluskey, Humphreys, Holmes i Cooper. Ladies and gentelmen: Orchestral Manoeuvres in the Dark.

Peter Hook & The Light, Warszawa, 27.03.2013 r, Palladium

163 odsłon
Tagi:

Peter Hook & The Light, Warszawa, 27.03.2013 r, Palladium

Nie wiedziałem, że muzyka Joy Division jest dla mnie tak ważna, dopóki nie usłyszałem jej na żywo w wykonaniu Peter Hook & The Light.  Peter Hook to postać, która dla współczesnej muzyki znaczy więcej niż on sam jest skłonny przyznać. Chociaż w duszy tego buńczucznego, wesołego jegomościa gra dosyć wysokie ego, nie wzięło się tam ono bez powodu. Rzut oka na koszulkę sprzedawaną przed salą w Palladium nie pozostawił wątpliwości co do dorobku artystycznego Hooky'ego. Aczkolwiek, jak powie każdy kompetentny headhunter, w CV najbardziej liczy się ostatnie 5 lat. A te Hooky spędził głównie na działaniach związanych z utrzymywaniem przy życiu pamięci o Joy Division.

To, że klub Hacienda nadal funkcjonuje w świadomości fanów, a w samym centrum Manchesteru powstał nowy klub przewrotnie nazwany Factory - to właśnie zasługa Hooka. To, że wciąż dostajemy książki, kompilacje CD i filmy (na czele z "Control") o Joy Division - to również należy przypisać jego aktywności. Ukoronowaniem tego było powstanie formacji Peter Hook & The Light, która z założenia miała na celu celebrację muzyki Joy Division na żywo w miejscach, do których ta nie miała nigdy szans zawitać. 

Opinie, naturalnie, pozostają podzielone. Jedni cieszą się, drudzy oskarżają Hooky'ego o odcinanie kuponów i brak chęci tworzenia nowej muzyki. Tym bardziej, że jego otwarty konflikt z Bernardem Sumnerem trwa w najlepsze. Ja sam miałem wątpliwości rok temu czy wybrać się do Proximy na "cover band z jednym, oryginalnym członkiem". Te wątpliwości towarzyszyły mi i teraz, aczkolwiek, ze względu na poszerzony materiał i większy klub postanowiłem zaryzykować. Tym bardziej, że relacje sprzed roku brzmiały zaskakująco dobrze.

Red Box, Fabryka Trzciny, Warszawa, 02.04.2011 r.

Red Box, Fabryka Trzciny, Warszawa, 02.04.2011 r.

Dyskretny powrót lat 80. do łask muzycznych słuchaczy stał się faktem. Dawne gwiazdy wydają nowy materiał, wytwórnie prześcigają się w reedycjach, widownia przychodzi na koncerty, a młodzież - być może nieświadomie - kieruje styl ubierania na okres złotej dekady popu. Najważniejsze wydaje się to, że stare zespoły, dla których lata 90. nie miały litości, odnajdują w nowej rzeczywistości drugą młodość i falę popularności. Aż dziw bierze, czemu wcześniej nie było to możliwe?

Spośród wszystkich radosnych powrotów, jeden wydaje się szczególnie niesamowity. Po 20 latach zupełnej ciszy twórczą aktywność wznowił zespół Red Box. Simon Toulson-Clarke nie tylko zgromadził nową ekipę muzyków, wznowił stare krążki, w tym szerzej nieznany "Motive" z 1990., ale co najistotniejsze - wydał nowy album, nad którym, jak sam twierdzi, pracował przez cały czas swojej nieobecności. "The Sign" od razu powędrował na szczyt Listy Przebojów PR3, a sam Toulson-Clarke wizytował nasz kraj udzielając radiowych wywiadów. No i wreszcie - na wiosnę 2011 roku, z inicjatywy Trójki, cały Red Box w nowej odsłonie przyjechał na dwa ekskluzywne koncerty do Warszawy.

Pierwszy w nich odbył się w Fabryce Trzciny - miejscu kojarzonym raczej z nowoczesnymi brzmieniami i modnie ubraną młodzieżą. Na jedną noc średnia wieku członków licznie zgromadzonej widowni przekroczyła 40 lat, zaniżana głównie przez dzieci, które ci przyprowadzili ze sobą. Umiarkowanie wzruszony Piotr Metz zapowiedział zespół jako przyjaciół, na których występ Polska czekała ponad 25 lat (od czasu debiutu Red Box). Po chwili na scenę wkroczył Simon Toulson-Clarke w otoczeniu muzyków i tumulcie gorącej owacji.

The Young Gods, Warszawa, Progresja, 22.02.2011 r. (foto)

The Young Gods, Warszawa, Progresja, 22.02.2011 r.

Foto: Rafał Zaręba

The Young Gods przybyli do Polski w 2011 r., by promować wówczas najnowszą płytę pt. "Everybody Knows", ale i świętować dwudziestopięciolecie istnienia. Klasycy rocka industrialnego i nowoczesnej elektroniki zagrali wtedy również 23 lutego we wrocławskim klubie "Firlej" oraz 27 lutego 2011 r. w Krakowie w klubie "Kwadrat".

Nitzer Ebb, Psyche, Warszawa, klub "Progresja", 12.02.2010 r.

163 odsłon
Tagi:

Nitzer Ebb, Psyche, Warszawa, klub "Progresja", 12.02.2010 r.

To był dla mnie bardzo ważny wieczór. Przez ostatnie dwa tygodnie duch zimy znacząco nadwyrężył moje zdrowie psycho-fizyczne. Potrzebowałem puryfikującego pierdolnięcia. I wtedy z pomocą przyszli Nitzer Ebb

Na początku należą się słowa uznania dla Progresji. Ten zacny, acz nieodmiennie daleko usytuowany, warszawski klub udanie pracuje na zmianę swojego oblicza. Kojarzony głównie z ciężkimi, metalowymi brzmieniami, od jakiegoś już czasu kieruje uwagę warszawskiej widowni także w strony industrialne, post-industrialne, i wreszcie elektroniczne. W przeciągu paru miesięcy przez deski sceny Progresji przewinęli się VNV Nation i Fields of the Nephlim, a już zapowiedziani są Combichrist, Rome i Levinhurst. W ten trend idealnie wpasował się występ Nitzer Ebb, projektu stanowiącego wzór metra muzyki EBM, powracającą legendę i swoistą ikonę zamkniętą we własnej niszy. Przez dwa dni, owa nisza objawiała swoje moce łódzkiej kongregacji fanów Depeche Mode, lecz dziś to oni byli gwiazdą - w lekko chłodnawym klubie, gdzie pot i dym uszlachetnia przyobrane w czerń elektroniczne ciała. 

W charakterze supportu miał wystąpić polski projekt Controlled Collapse, ale niestety nie dojechał. Wieczór zatem otworzyło Psyche, znany i lubiany duet grający dzisiaj muzykę spod znaku future/synth-pop. Taka niestety jest rola supportu, że przeciera atmosferę i zbiera krytykę, pomiędzy którą dało się usłyszeć takie pejoratywy jak "mroczny Stachursky" czy "germano elektro polo". Istotnie, ich występ nie zachwycił, ale niewątpliwie rozgrzał tych najbardziej oddanych zwolenników elektronicznych bitów. Pomiędzy słowami zespół umieścił m.in. cover "Disorder" Joy Division, czy też jeden z numerów gwiazdy wieczoru. Po zejściu ze sceny, co ciekawe, frontman Psyche dołączył do widowni, gdzie nie mógł opędzić się od zdjęć, przytulanek, a nawet upominków (dostał np. czerwony krawat). Zresztą atmosfera tego wieczoru była typowo dla Progresji sympatyczna i rodzinna, pomimo depresyjnej pory roku. 

Depeche Mode, Nitzer Ebb, Łódź, hala Arena, 10.02.2010 r.

Depeche Mode, Nitzer Ebb, Łódź, hala Arena, 10.02.2010 r.

To było prawdziwe święto. Nie tylko fanów Depeche Mode, ale także Nitzer Ebb. Na tej części trasy supportem dla DM jest bowiem klasyk electro-EBM, który po 15 latach przerwy wznowił działalnośc i wydał nową płytę pt. "Industrial Complex". Występ Nitzer Ebb był dla wielu nie mniej ważny niz głównej gwiazdy.

I to właśnie Nitzer Ebb rozpoczęło ok. 19.40 łódzkie święto muzyki elektronicznej. Douglas Mccarthy wraz z kolegami jest w świetnej formie. "Industrial Complex" to płyta wprost nawiązującą do klasycznego brzmienia EBM. W łódzkiej Arenie Nitzer zagrał ok. 50-minutowy koncert, który przekonał, że mimo upływu ponad 20 lat od debiutu, panowie nadal mają siłę. Nitzer zagrał głównie swoje klasyki jak "Godhead" czy "Control I'm Here". Ale były też numery z nowej płyty. Całość wbijała w ziemię. Werwy i energii panom z Nitzer Ebb mógłaby pozazdrościć niejedna młodzieżowa gwiazdka jednego sezonu. Gdy Nitzer Ebb skończyło grać, mnie jeszcze przez dobre kilkanaście minut dźwięczało w uszach: "Control! I'm Here!".

Nie zawiodła też główna gwiazda, na której występ z utęsknieniem czekało tysiące fanów z całej Polski (i nie tylko Polski), którzy przybyli do hali Arena. Wszystko zaczęło się od utworów z nowej płyty "Sounds of the Universe". Usłyszeliśmy kolejno: "In chains", "Wrong", "Hole to feed".

iLiKETRAiNS, California Stories Uncovered, 30.11.2008 r., Piwnica 21, Poznań

iLiKETRAiNS (Wielka Brytania), California Stories Uncovered (Polska) - 30.11.2008 r., Piwnica 21, Poznań

iLiKETRAiNS to brytyjski zespół, założony w 2004 roku w miejscowości Leeds i - nie ukrywajmy - fenomen tamtejszej sceny muzycznej. Swój debiutancki album grupa wydała zaledwie rok temu, mimo to zdążyła już dorobić się miana jednego z głównych przedstawicieli brytyjskiego post rocka. Kapela intryguje zarówno ciężkim, posępnym i (przede wszystkim) zjawiskowym brzmieniem, jak i warstwą tekstową utworów, która nawiązuje do historii, a raczej do jej mrocznych, chociaż interesujących zakamarków. Na płycie "Elegies to Lessons Learnt" można usłyszeć między innymi o wielkim pożarze Londynu w 1666 roku, zabójstwie brytyjskiego premiera Spencera Percevala w roku 1812, czy procesie czarownic. Muzyka iLIKETRAiNS to pewnego rodzaju soundtrack, towarzyszący słuchaczowi w poznawaniu świata, ukazujący ciemne oblicze tego, co go otacza - są to brzmienia niezwykle majestatyczne, niekiedy mroczne i - co najważniejsze - hipnotyzujące. Członkowie brytyjskiej formacji jak nikt inny potrafią manipulować emocjami słuchaczy, uzewnętrzniając zarówno ich lęk, jak i fascynację czy poruszenie. Widać to przede wszystkim na koncertach - o tym, jaką moc mają występy iLiKETRAiNS Polacy mogli przekonać się latem roku 2007 na mysłowickim OFF Festivalu. Dla tych, którym było za mało wrażeń, lub którzy nie dotarli do Mysłowic, przygotowano niespodziankę - grupa ponownie wystąpiła w naszym kraju, tym razem odwiedzając Poznań. Zanim jednak mistrzowie magii weszli na scenę, publiczność miała okazję posłuchać rodzimego projektu - California Sories Uncovered.

Nigdy wcześniej nie miałam styczności z twórczością formacji supportującej - wiedziałam tylko tyle, że pochodzi z Tczewa i ma na swoim koncie jedynie epkę. Przyznam szczerze, że pierwszymi dźwiękami, jakie dobiegły ze sceny, zostałam naprawdę pozytywnie zaskoczona. Panowie stworzyli niesamowity klimat - balansowali na granicy szaleństwa, idealnie łącząc delikatność z wariacjami, piękno z nieokiełznaną energią. Pierwsza myśl: jest w tym moc. Druga myśl: jest w tym ogromna moc. Trzecia myśl: jest w tym potęga. California Sories Uncovered trochę bawiło się wyczuciem słuchaczy - jestem pewna, że spora część publiczności zastanawiała się, czy to improwizacja, czy też zamierzone granie i utwory przemyślane od początku do końca. Jedno jest pewne - potrzeba dużych umiejętności i kunsztu, aby pozwolić sobie na taką zabawę. Nie tylko ja byłam pod wrażeniem - podczas występu kapeli spoglądałam na ludzi, znajdujących się w okolicach sceny i spokojnie mogę stwierdzić, że większość z nich patrzyła z niedowierzaniem w kierunku muzyków. Set trwał około pół godziny - co ciekawe, został tak zaplanowany, że całość była bardzo spójna i brzmiała jak jeden utwór. Jeżeli ktoś traci wiarę w polską muzykę. polecam projekt z Tczewa - dziś nie wyobrażam sobie, że ktoś inny poradziłby sobie lepiej w roli supportu iLIKETRAiNS.

Po tak sympatycznej niespodziance od Pomorzan, przyszła kolej na danie głównie - Brytyjczycy pojawili się punktualnie, zaczynając od "25 Sins", co - moim zdaniem - było strzałem w dziesiątkę. Wszyscy, którzy do tej pory zajmowali miejsca siedzące, podeszli pod scenę. Tutaj - tak samo, jak w przypadku supportu - nie było trudno zahipnotyzować słuchaczy (zwłaszcza, że sami muzycy sprawiali wrażenie pogrążonych w jakimś transie), a emocje po prostu krążyły w powietrzu. Pierwsze, co przykuło moją uwagę, to rewelacyjne brzmienie perkusji - mocne i potężne, kierujące wszystkimi zagranymi utworami. Jeżeli jakiś instrument jest w stanie panować nad biciem serca, to właśnie perkusja i właśnie ta, za którą zasiada Simon Fogal. Nie da się ukryć, że każde nagranie było uczuciową bombą - wystarczyło trochę ponad godzinę, żeby w poznańskim klubie nostalgia i melancholia wymieszały się z dużą dawką energii, tworząc dynamit dźwięków.

New Model Army, 12.11.2008 r, Kraków, klub Rotunda

New Model Army, 12.11.2008 r, Kraków, klub Rotunda

Wczoraj, w krakowskim klubie „Rotunda” odbył się jeden z dwóch tegorocznych polskich koncertów zespołu New Model Army. Pretekstem do ponownego odwiedzenia naszego kraju przez Brytyjczyków była promocja wydanej w zeszłym roku płyty „High”.

Tuż przed zaplanowaną godziną rozpoczęcia koncertu klub zaczął się wypełniać publicznością, a że zespół ma w Polsce wierne i liczne grono słuchaczy, obawy o niską frekwencję nie sprawdziły się. Na koncert przybyła spora liczba osób w wieku 30-40 lat. Nie zabrakło jednak i młodszego pokolenia, a nawet bardzo młodego. Ponieważ niektóre osoby przyszły ze swoimi dziećmi, można powiedzieć, że panowała iście rodzinna atmosfera.

Około godziny 20. na scenę wyszedł pełniący rolę supportu zespół Sublokator. Niestety, nie mogę wiele napisać o ich muzyce, ponieważ, jak większość zgromadzonych w „Rotundzie” osób, zostałem w kawiarni. Dobiegające jednak zza ściany brawa były dowodem na to, że muzyka zespołu spodobała się tej części widowni, która postanowiła wysłuchać występu zespołu.   

Róisín Murphy, 02.11.2008 r., La Riviera, Madryt

Róisín Murphy, 02.11.2008 r., La Riviera, Madryt

Pierwsze zaskoczenie przyszło jeszcze przed samym występem. Róisín miała zagrać w klubie la Riviera, który z zewnątrz wygląda jak stary, obskurny, od stuleci nieużywany magazyn. Tak, to tutaj grają wszyscy wielcy, którzy przyjeżdżają do Madrytu. Pomimo tego, że nie weszliśmy pierwsi, praktycznie bez problemu dostaliśmy się pod same barierki.

Oczekiwanie na koncert miał wypełnić szerzej nieznany DJ Atat. Wyobraźcie sobie imprezę rozkręcaną przez spłoszonego, łysawego pana w średnim wieku. No właśnie. Punktualnie o 21.30 sala wypełniła się dymem, z którego wyłonili się poszczególni członkowie zespołu no i ta, na którą wszyscy tego wieczora czekali. „Overpowered”, zaczęło się.

Jeżeli ktoś tego jeszcze nie wie, Róisín Murphy show-(wo)manką jest. Mnóstwo ubrań, mnóstwo błyszczących dodatków, mnóstwo prowokujących spojrzeń (jeden z Hiszpanów wykrzykiwał co chwilę z łamanym, hiszpańskimi akcentem „‘ej low je, Rojsin”’), ciągły kontakt z publicznością. Już od samego początku biegała po całej scenie, zaczepiała gitarzystę i dziewczyny z chórku. Warto się też bliżej przyjrzeć ubraniom ex-wokalistki Moloko. Ikona mody i stylu, jak zazwyczaj jest określana przez tych, którzy bardziej niż ja znają się na rzeczy, miała na sobie praktycznie wszystko, co można sobie wymyślić – od przezroczystych bluzeczek po materiałowego jelenia. Przed każdą kolejną piosenką przebierała się, ubierała, rozbierała. Moja dziewczyna była zachwycona ;).

Animal Collective, Axolotl, Jazz Club Hipnoza, Katowice, 13.10.2008 r.

Animal Collective, Axolotl, Jazz Club Hipnoza, Katowice, 13.10.2008 r.

Przed Animal Collective wystąpił uroczy pan o pseudonimie Axolotl. Zagrał utworów cztery, sam jeden przy pomocy zabawek elektronicznych i instrumentu smyczkowego w liczbie jeden pod postacią skrzypiec. Muzyka całkiem przyjemna, podobnie pozytywnie zakręcona jak twórczość artystów supportowanych. Na uwagę zasługiwał szczególnie ostatni kawałek, zakończony mocnym, hałaśliwym dźwiękiem przeszywającym uszy. Zapytany o tytuł wykonawca odparł, że nie ma żadnego. Powiedział też, że niedługo wydaje boxa i że jest wielkim fanem Animal Collective. 

Amerykańska formacja odwiedziła nas w tym roku na dwóch koncertach – w warszawskiej Fabryce Trzciny oraz w katowickim Jazz Clubie Hipnoza. Katowicki koncert został przez uczestników obydwu zgodnie uznany za bardziej udany, z tego prostego powodu, że nie obowiązywała tam cisza nocna i występ trwał około dwóch godzin. A w przypadku Animali im więcej tym lepiej.

Przypadek ów jest szczególny, pięknem się wyróżniający. Można było znać dyskografię kolektywu na wskroś i na pamięć, a nie rozpoznać większości utworów. Panowie poczęstowali nas bowiem przepysznymi aranżacjami, które czyniły set niesamowitym, zaskakującym doznaniem. Kawałki zgrabnie przechodziły z jednego w drugi i trzeci, prezentując godnie jedną z największych zalet zespołu – spójność w różnorodności.

Animal Collective, Axolotl, Fabryka Trzciny, Warszawa, 12.10.2008 r.

Animal Collective, Axolotl, Fabryka Trzciny, Warszawa, 12.10.2008 r.

Koncert amerykańskiej formacji Animal Collective, który miał miejsce w niedzielę, poprzedził występ ukrywającego się pod pseudonimem Axolotl, Karla Bauera. Wykształcony w grze na skrzypcach muzyk z San Francisco zajmuje się od sześciu lat muzyką - szeroko ujmując - eksperymentalną. Taką eksperymentalną mieszanką elektroniki raczył nas przez swój dwudziestominutowy występ. Elementy drone i emd przeplótł z glitchowym zakończeniem, jednostajny, transowy występ, uzupełniając o wibrujące efekty i grę na przesterowanych skrzypcach.
 
Animal Collective wystąpili w trójkę - na scenie pojawił się Avey Tare, Panda Bear i Geologist. Zaczęli od nowości, utworu z szykowanej na styczeń 2009 roku płyty „Merriweather Post Pavilion”, rozpoczynającego się wibrującym, zapętlonym intro w postaci „In the Flowers”, rozciągniętym do dziewięciu minut. Szalenie dobry początek - delikatny, oszczędny, z ciepłymi samplami pianina i gitary, do których bezbłędnie pasują „rozmodlony” styl śpiewania Avey Tara i narastające, elektroniczne efekty. Skrzeczące, wibrujące elementy wprowadziły słuchaczy w kolejny utwór, ekstatyczne „Who Could Win a Rabbit”. Dzikie, hipnotyzujące wokale i ogromne napięcie były charakterystycznym znakiem całego koncertu. Fantastycznie zabrzmiał „królik” z „Sun Tongs” w tej ultraelektronicznej wersji - zamiast akustycznej gitary i klaskania pojawiły się trzeszczące, wysokie dźwięki i miażdżące, zapętlone sample. Znów odezwało się pianino i z wyciszonych dźwięków wyłonił się kolejny nowy kawałek - „My Girls”, zwiastun naprawdę dobrego albumu: ciepły, miękki, z potężnym ładunkiem transowości i hipnotyczności w postaci wyrywającego trzewia basu. To z pozoru dziwaczne połączenie mocnych, niskich brzmień i wysokimi, wibrującymi tonami i dwugłosem wyśpiewującym ekstatycznie te same frazy dawało niesamowity efekt.

Wymarzonym zwieńczeniem tego ciągu kakofonicznych brzmień było skrzeczące przejście i wybuch „Peacebone”, identycznie jak na „Strawberry Jam” a jednak brzmiące o niebo lepiej, podbite wbijającym w podłogę bębnem i spotęgowanymi elementami elektronicznymi. Po krótkiej przerwie rozbrzmiało najpierw subtelne „Daily Routine” - znów premierowa kompozycja. I po raz kolejny zapowiedź bodajże najlepszej płyty w dorobku zespołu (tak mówił o niej od kilku miesięcy Panda Bear). Delikatne, house’owe brzmienia, dzwonki wyłaniające się z powodzi wysokich, wibrujących tonów idealnie współgrały z zawodzącym wokalem Pandy. Potem nastąpił „Bearhug” (wcześniej znany jako „Summer Clothes”), w którym trzeszczące intro zastąpił hałas basów, a później harmonijne, oszczędne dźwięki, połączone z budującymi napięcie bębnami, które otworzyły kolejny utwór - „Fireworks”. Dziesięciominutowe pandemonium dźwięku. Niewinny początek z „Lablakey Dress”, rozpędzone „Fireworks” i punkt kulminacyjny całego występu w postaci „Essplodess”, gdzie motoryka, bębny i wibrujące, rozdzierające efekty dopełniły całości. Trzyminutowa kakofonia dźwięków zwieńczyła występ Animal Collective. Po niej nastąpił ostatni w przewidzianym czasie nowy „Brothersport”, utwór bardziej wyciszony, miękki, z silnym basem i klawiszami. Chwilę po zejściu ze sceny usłyszeliśmy „Comfy in Nautica”, kolejny fantastyczny utwór (tym razem Pandy Beara z solowego albumu), z efektami rodem z wojennego filmu, który wzniósł koncert na wyżyny.

Animal Collective potwierdzili, że ich wysoka pozycja pośród twórców muzyki alternatywnej nie jest dziełem przypadku. Są świeżym, autentycznym, szalenie interesującym zespołem. Na scenie - pomimo braków w nagłośnieniu (najsłabiej wokal) – stratowali publiczność kakofonią dźwięków i efektów, wprowadzając słuchaczy w trans. Krótko, ale bardzo emocjonalnie i treściwie. Ci, którzy spodziewali się uczty dźwiękowej, raczej nie mieli powodów do narzekań.

Primal Scream, Happy Mondays, Klaxons, The (International) Noise Conspiracy - Pepsi Vena Music Festival, 02-05.10.2008 r, Łódź, klub Wytwórnia

Primal Scream, Happy Mondays, Klaxons, The (International) Noise Conspiracy - Pepsi Vena Music Festival, 02-05.10.2008 r, Łódź, klub Wytwórnia

Pepsi Vena Music Festival wystartował w tym roku z międzynarodowym składem i międzynarodową pompą. Wielkie nagrody, wielkie koncerty, wielkie przestrzenie hal filmowych - łódzki festiwal ma zadatki na wielkie wydarzenie. Niektóre z aspektów w praktyce kulały (sporo do życzenia pozostawiała jak zwykle organizacja). Były też jednak ewidentne zalety: ciekawa lokalizacja, niezłe nagłośnienie, dobry repertuar i gdyby nie to, że pora roku nie sprzyja długim wyjazdom, dobre rozplanowanie imprezy byłoby ogromnym atutem.

Nie będę się skupiała na tym, co nieistotne. Liczą się cztery koncerty i dwa dni. Odpuszczę sobie dyplomatyczne tyrady na temat koncertu finałowego konkursu „młodych talentów”, bo właściwie słowo talenty, w tym przypadku, powinno znaleźć się w cudzysłowie. Trzy warte zapamiętania nazwy to chyba wszystko (Ms No One, Plastik, no i ukraińska Gorczyca dajmy na to). Reszta niech pozostanie milczeniem.

Mój subiektywny ranking koncertów, które miałam przyjemność obejrzeć:

Kraftwerk, 20.09.2008 r., Hala Ocynowni, Kraków-Nowa Huta    

Kraftwerk, 20.09.2008 r., Hala Ocynowni, Kraków-Nowa Huta    

Festiwal Sacrum Profanum poświęcony był w tym roku muzyce niemieckiej. A takową trudno sobie wyobrazić bez zespołu, który wywarł największe piętno na współczesnej muzyce, nie tylko elektronicznej. Z jednej strony trudno emocjonująco zrelacjonować koncert „Robotów” - ot, czterech kolesi niemal przyklejonych do klawiszy, jednak mimo wszystko na taki koncert warto wydać jakiekolwiek pieniądze. Trzeba dodać, że bilety na Sacrum Profanum, podczas którego Niemcy zagrali trzy koncerty, były wyjątkowo tanie jak na polskie warunki.

Trudno wyobrazić sobie lepszą scenerię dla tej topornej, zmechanizowanej muzyki, niż Hala Ocynowni w Nowej Hucie. Klimat czuło się już przy wejściu na teren samej huty. Autobus wiózł widzów na miejsce koncertu przez kilka kilometrów wielkiego, starego kombinatu. A tam nic, tylko blacha, chłód i echo. W takim miejscu „Die Roboten” lub „Mensch Maschine” nabierają dodatkowego znaczenia. Co do wizualnej oprawy koncertu - trudno było spodziewać się czegoś innego, niż cztery lata temu w Warszawie - występy Kraftwerk od lat bowiem wyglądają tak samo. Podobnie repertuar - niemal identyczny, bez większych niespodzianek. A jednak nagłośnienie zdecydowanie lepsze, a i widoczność, nawet w ostatnich rzędach, nienaganna. I chyba lepiej było siedzieć właśnie na ostatnich miejscach - idealnie było widać nie tylko sam zespół i scenę, ale i dodatkowe wrażenia pogłębiała możliwość obserwowania wizualizacji nie na dwóch, a czterech ekranach.

Same wizualizacje bez zmian i dziś już chyba trudno wyobrazić sobie koncert Niemców bez nich - o ile w przypadku takiego „Taschenrechner" czy „Computerwelt” wystarczą dobre światła, bo same kawałki są dość taneczne i szybkie, to przy sennych „Tour de France” czy „Autobahn” to, co dzieje się na ekranach jest nie do przecenienia. I chyba właśnie przy wspomnianych powyżej utworach Kraftwerk lekko przesadzili z ich wydłużeniem - do mniej ekscytujących fragmentów wieczoru należą też „Neon Lichts” czy „Elektro Kardiogramm”. Tych porywających momentów było jednak znacznie więcej - rewelacyjny początek ze wspomnianym już „Mensch Maschine”, apokaliptyczne „Radio-Activität” czy „Vitamin”. Znakomicie wypadły także „Elektro Kardiogramm” i „Music Non Stop”. Oczywiście, wszyscy fani czekali na trzy momenty - „Das Model” (tu chyba nie należy tłumaczyć dlaczego), wspomniany „Taschenrechner”, niemal w całości zaśpiewany po polsku, z klasycznym „jestem operator i mam mini kalkulator” i „The Robots”, podczas którego zespół zastąpiły na scenie roboty - manekiny. Sami członkowie zespołu byli chyba bardzo zadowoleni z entuzjastycznego przyjęcia - koncert trwał prawie dwie godziny.

Lao Che, Alina Orlova - Wilno w Gdańsku, 07.09.2008 r., Kościół św. Jana, Gdańsk

123 odsłon
Tagi:

Lao Che, Alina Orlova - Wilno w Gdańsku, 07.09.2008 r., Kościół św. Jana, Gdańsk

„Wilno w Gdańsku” - czyli litewska fotografia i muzyka w Trójmieście. Impreza trwająca od piątku do niedzieli obejmowała szereg wystaw i kocertów, zaś jej kulminację stanowiły dwa występy: kompozytorki i wokalistki Aliny Orlovej i starych znajomych z płockiego Lao Che. Koncerty o tyle nietypowe, że umiejscowione w murach XIV-wiecznego gdańskiego kościoła św. Jana; nic więc dziwnego, że frekwencja przekroczyła chyba wszelkie oczekiwania.

Na pierwszy ogień poszli goście zza wschodniej granicy. Jeszcze przed koncertem, który osobom niezaznajomionym z repertuarem mógł tylko narobić przysłowiowego smaku, krążyła dość śmiała wieść, że Alinę określa się często jako „litewską Tori Amos bądź Kate Bush” (bardziej schematycznie - że gra „alternatywny folk”). Nie ma jednak chyba osoby, która po koncercie wyszłaby rozczarowana tak zobowiązującą deklaracją – talent Aliny w tej dość niecodziennej, kościelnej oprawie mieliśmy okazję poznać w całej okazałości. Wokalistka – pianistka wystąpiła w towarzystwie skrzypiec, gitary, akordeonu, często – choć nie zawsze – perkusji. Zamykanie przeogromnego talentu kompozytorskiego i wokalnego Aliny w jakże popularnej ostatnio szufladce „singer-songwriter” zdaje się być krzywdzące, bo bardzo spłycające. Choć obdarzona potężnym głosem piosenkarka siedziała pośrodku sceny (ołtarza!), sprawiała wciąż wrażenie zagubionej nastolatki - nieco przygarbiona, niespokojna, krucha, onieśmielona tłumem, gorąco dziękowała za każdym razem za gromkie brawa. Reakcje publiczności były jak najbardziej uzasadnione: jeden aplauz za drugim, każdy spotęgowany przez akustykę gotyckich murów. Koncert bezbłędny, poruszający, przeszywający!

Potem koncert Lao Che, na który siedzący na kościelnej posadzce tłum powstał, przygotowany tradycyjnie do skandowania. Tu tymczasem czekało nas zaskoczenie. Występ można rozpatrywać z dwóch stron: obiektywnie - bardzo udany koncert w dobrym miejscu, ze świetnie przygotowanymi muzykami, subiektywnie zaś - ogromny zawód ze względu na setlistę. Muzycy – zapewne chcąc wpasować się w wileński – słowiański - charakter i kresową tematykę imprezy, postawili na granie utworów z pierwszej płyty, „Gusła”. A to już materiał dla wytrwałych, bo choć muzycznie świetny, to lirycznie – osadzony w średniowiecznych opowieściach, traktujący o wiedźmach, zaklęciach, astrologach - wybitnie ciężkostrawny. I o ile wiadomo, że całą twórczość Lao Che odbiera się z dystansu, jak swego rodzaju zjawisko, dobrze przygotowane przedstawienie – to jednak przy „Klucznikach” ja po prostu wysiadam. Na wszystkich dotychczasowych koncertach Lao, w jakich miałam okazję uczestniczyć, setlista była wyważona między „Powstaniem warszawskim”, „Gospelem” i krótką styczność z „Gusłami”, tym razem zaś chyba siedem piosenek z debiutu stanowiło ilość co najmniej przytłaczającą. Że wykrzykiwanie powstańczych przyśpiewek i zawołań w rytmie maszerującej młodzieży w oprawie kościoła nie przystoi? Może i racja, ale przecież chociażby taki „Koniec” sprawdziłby się jak najbardziej. Albo cały „Gospel”, który został potraktowany nieco po macoszemu, głównie na bis. Nie za to kochamy Lao Che. 

Sigur Rós, Ólafur Arnalds, 20.08.2008 r., Amfiteatr w Parku Sowińskiego, Warszawa

Sigur Rós, Ólafur Arnalds, 20.08.2008 r., Amfiteatr w Parku Sowińskiego, Warszawa

Pierwszy raz wystąpili u nas na Openerze w 2006 roku. Od tamtej pory każdy fan Sigur Rós marzył o ich osobnym koncercie, na który przyszliby ludzie dobrze znający repertuar Islandczyków, tacy, którzy nie klaskaliby w połowie „Viðrar Vel Til Loftárása” i nie wspominali występu słowami „na tym to wszyscy spali”. Marzenie spełniło się w maju, kiedy ogłoszono sierpniowy koncert w warszawskim Palladium. A potem w warszawskiej Stodole. A potem w amfiteatrze w Parku Sowińskiego. Niestety, nie chodziło o trzy osobne koncerty, tylko o dwukrotną zmianę miejsca. Okazało się bowiem, że chętnych były nieprzebrane tłumy.
 
Tłumy te zgromadziły się we wspomnianym amfiteatrze w środę 20 sierpnia. Szczęśliwcy, którzy wybrali się do parku wcześniej, mają teraz autografy upolowanych członków zespołu. Sam występ miał zacząć się o dwudziestej. Punktualnie rozpoczęty koncert to rzadkość pojawiająca się właściwie tylko na festiwalach, dlatego mile zaskoczył nas Ólafur Arnalds, wychodząc na scenę o 19:58. Zagrał tylko cztery utwory, ale spełnił rolę supportu znakomicie. Nastrojowe kompozycje – miks delikatnej elektroniki z kwartetem smyczkowym – pasują idealnie do klimatu Sigur Rós, nastrój zapewniało też odpowiednie oświetlenie w postaci m.in. światełek przypominających świeczki ustawionych na podłodze między muzykami, a pan Olafur jest człowiekiem przesympatycznym. Przed każdym utworem mówił coś do publiczności, po angielsku z uroczym islandzkim akcentem, na bieżąco nauczył się polskiego podziękowania (początkowo wyszło mu „duje”), a po „3055” przetłumaczył nam tytuł następnego kawałka, który, jak się okazało, opowiadał o tym, że niebo spada, ale to nic złego, bo „dobrze wyglądasz w gwiazdach”. Aż trochę szkoda, że grał tak krótko.

Pół godziny ustawiania sprzętu i za dziesięć dziewiąta nadszedł niecierpliwie wyczekiwany moment. Na scenie pojawił się Orri król Indian i Jonsi wyglądający na glamowego pirata, z brokatem na twarzy. Druga połowa zespołu wyglądała już mniej ekstrawagancko. Zmiana wizerunku jest, trzeba przyznać, dosyć ostra. Z innych zmian scenicznych zamiast wizualizacji w tle mieliśmy okazję zobaczyć wielkie białe kule świecące od czasu do czasu. A, i konfetti, ale o tym później.

Trzy pierwsze utwory to czyste piękno – na otwarcie „Svefn-G-Englar”, kompozycja z drugiego albumu, „Ágætis Byrjun”. Potem „Glósóli” – kawałek z najpiękniejszego teledysku na świecie – w miarę grania coraz intensywniejsze, z płyty „Takk…”. Trzeci był również jeden z najpiękniejszych utworów Sigur Rós, z niesamowitym tekstem („przychodzi zbawiciel i ładuje mi nowe baterie… i jeszcze raz… i jeszcze raz… i jeszcze raz”) wywołujący dreszcze „Ny Batteri”. Dźwięk smyczka i gitary w rękach Jonsiego to nie jest coś, co można opisać.

The Mars Volta, 25.07.2008 r., Stodoła, Warszawa

The Mars Volta, 25.07.2008 r., Stodoła, Warszawa

Czekając na koncert życia nie zważa się na drobne niedogodności. Pomimo długiej kolejki i czekania  w gigantycznej ulewie humor ciągle dopisywał i mnie, i większości osób, które stały w pobliżu. Kiedy wreszcie wyżęłam ubrania i kupiłam piwo, myślałam już tylko i wyłącznie o tym, co za chwilę wydarzy się na scenie.

Muzycy próbowali instrumentów długo, wreszcie, po dwudziestominutowym oczekiwaniu, zgasły światła, zabrzmiały meksykańskie trąbki w „A First Full of Dollars” i na scenę wszedł zespół w ośmioosobowym składzie. Gdy trąbki ucichły, odezwały się gitary i z bezładnego hałasu wyłonił się „Goliath” – niespodziewany początek, nie mówiąc już o nieprawdopodobnej, dwudziestoośmiominutowej wersji. Przejścia, zmiany tempa, wyciszenia, improwizacje Omara, saksofon i świetnie zagrane partie klawiszowe, a do tego dziki taniec Cedrica, który wprawił publiczność w stan hipnozy – dały efekt piorunujący. Charakterystyczny motyw przewodni „Goliatha” pozwolił nam nie stracić orientacji i trzeba przyznać, że budzący najróżniejsze emocje singiel na żywo wypadł fantastycznie. Fakt, odbiór koncertu popsuła nam akustyka miejsca i nagłośnienie – ponoć akustyk był zespołowy, więc nie sądzę, by akurat on zawiódł, jednak momentami brzmienie martwiło – dęciaki ginęły w tym natłoku dźwięków, wokal często niewyraźny, klawisze nie zawsze dobrze słyszalne. Świetnie za to brzmiała perkusja, gitara Omara i fantastycznie nagłośniony bas. Odbiór występu ułatwiała jednak wizja – Lopez przeżywał dosłownie każdy dźwięk, był mózgiem całego zespołu, rozdawał karty, pilnował tempa, brzmienia; każdy muzyk stuprocentowo zaangażowany w wykonanie, na czele z niebywałym po prostu Predgenem, który jest – nie inaczej – bestią o nieprawdopodobnych umiejętnościach. Podróżowaliśmy więc razem z nimi przez płyty, po „Goliacie” przechodząc do „Viscera Eyes” z „Amputechture”, później wracając do „Bedlam...”, gdy zabrzmiały „Wax Simulacra”, „Ouroborous” i  „Ilyena”, na kilkadziesiąt minut wracając do drugiego wydawnictwa – najpierw „Cygnus...”, a później singlowe „The Widow”, by zakończyć ten maraton „Abernikulą”.

Na żywo nowa płyta nie zawodzi – ma wielki potencjał, jest barwna, różnorodna, daje spore pole do popisu – w cichszych momentach uwypuklał się jazzowy pazur tego wydawnictwa, pięknie brzmiały instrumenty dęte (przede wszystkim saksofon i trąbka) i rozbujane, cudowne klawisze. O wielkim zgraniu i swobodzie muzyków świadczyły długie, często kilku- lub kilkunastominutowe improwizacje – „Cygnus” rozrósł się dzięki nim do niemalże półgodzinnej wersji, pełnej przejść, zmian, wyciszeń, zabawy z instrumentami, jammowania, popisów perkusyjnych. Do najmocniejszych momentów należały właśnie nowe kompozycje – „Goliath”, który powalił publiczność na kolana, oraz kończąca występ „Abernikula” – utwór charakterystyczny, z dużym ładunkiem energii i napięcia, które na żywo działają jeszcze silniej. Obok tych dwóch kompozycji genialnie – jak dla mnie – zabrzmiała „Ilyena” – na płycie jakoś mnie nie uwiodła, za to piątkowe wykonanie było po prostu wielkie.

Open'er Festival 2008, 04.07-06.07.2008 r., Gdynia

 Open'er Festival 2008, 04.07-06.07.2008 r., Gdynia

Skład tegorocznego Openera żadnego z nas nie zachwycał w pełni, ale przynajmniej jedna z grup była bardziej od innych oczekiwana. Ale po kolei. Drogą wolnych skojarzeń, tygodniowych przemyśleń oraz dysput, stworzyliśmy subiektywną wizję tegorocznej edycji festiwalu Heineken Opener Gdynia. Kolejność dość przypadkowa.

Lao Che

Natalia: Kojarzę ich z innymi imprezami, więc miałam obawy, ale się obronili. Takie wyróżnienie za „Gospel”, ale nawet „Gusła” niegłupio zabrzmiały.
Darek: Duża scena to odważny krok. Fajnie, że zagrali z „Powstania Warszawskiego”, bo to wymagało ryzyka. Można było zarazem odpocząć i porządnie się rozerwać.
Wspólnie: trochę oderwana gwiazda była, ale egzamin zdany. Generalnie tegoroczny Opener to jeden wielki miszmasz gatunków, więc Lao Che przed Goldfrapp nie wyróżnia się jakoś szczególnie na tle innych połączeń.

Interpol

D: W zasadzie czekałem na Interpol i zamurowało mnie. Oczekiwałem poprawnego koncertu, a oni zaskoczyli mnie perfekcyjnym chłodem grania, tą obojętnością Kesslera…
N: Świetnie odtworzyli chłód płyty. Do tego znakomita atmosfera, niewymuszona elegancja, nonszalancja grania. Drobne błędy z wdziękiem zatuszowane przez Paula.
Wspólnie: powaliły „Evil” i świetny „Roland”, z nowej mocne „Rest my Chemistry” i „Pioneer to The Falls”. Podziękować łaskawym niebiosom, że nie przesadzili z graniem nowej płyty.

Radiohead, Modeselektor, 07.08.2008 r., Wuhlheide, Kindl Bühne, Berlin

Radiohead, Modeselektor, 07.08.2008 r., Wuhlheide, Kindl Bühne, Berlin


Tego zespołu chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Jedni ich kochają, inni twierdzą, że nie ma w ich twórczości nic ciekawego – opinie są jak zawsze różne, ale wkładu piątki Brytyjczyków w rozwój rocka alternatywnego nie sposób przecenić. Hicior „Creep” pozwolił im zaistnieć na światowej scenie muzycznej a płyta „OK Computer”, uważana przez wielu za rewolucyjny i jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy, album lat dziewięćdziesiątych, ustalił pozycję w czołówce wykonawców alternatywnych. Jeśli od nowo poznanej osoby na pytanie „znasz Radiohead?” otrzymasz odpowiedź przeczącą, to na 90 proc. nie ma sensu wymieniać reszty ulubionych wykonawców. Jestem zdania, że za kilka, kilkanaście lat zespół uzyska status legendy.

Zobaczyć taki zespół na żywo to nie byle co. Jak do tej pory panowie zawzięcie omijają nasz piękny kraj, poza występem w Sopocie czternaście lat temu. Czym skrzywdziła ich publiczność, nie wiadomo, w każdym razie wciąż odmawiają nam swoich występów. Zdradzają również ogólną awersję do Europy Wschodniej. Całe szczęście, że jak na razie jeszcze lubią Niemców, do Berlina nie mamy przerażająco daleko, o czym świadczyły całe tłumy rodaków przybyłych na koncert ósmego lipca.

Opowieści o zdobywaniu biletu, trudach podróży czy stanie nawierzchni w Berlinie sobie i wam daruję, bo ani to ciekawe, ani istotne. Warto co najwyżej wspomnieć o położeniu sceny – w uroczym parku znajduje się arena, występy można podziwiać albo bezpośrednio spod sceny (co też wybrałam) albo z rzędów kamiennych ławek dookoła. W sumie Yorka i spółkę oglądało około 15 tysięcy ludzi.

Morcheeba, Festiwal Muzyki „Strefa Inne Brzmienia”, 12.07.2008 r., Lublin, Stary Rynek

Morcheeba, Festiwal Muzyki „Strefa Inne Brzmienia”, 12.07.2008 r., Lublin, Stary Rynek

Festiwal „Strefa Inne Brzmienia” to nowa muzyczna impreza, która w tym roku odbywa się równolegle w Lublinie i we Lwowie. Wśród wykonawców znaleźli się m.in. Waglewski, Fisz, Emade, Twinkle Brothers & Trebunie Tutki, EMPE3 oraz polsko-ukraiński projekt Voo & Voo & Haydamaky. Jednak największą atrakcją festiwalu był koncert brytyjskiej Morcheeby.  

Na początku warto zwrócić uwagę na miejsce samego koncertu. Stary Rynek w Lublinie bez wątpienia dodawał klimatu całemu koncertowi. Planowana godzina rozpoczęcia wyznaczona była na godzinę 22. Biorąc pod  uwagę, że cały dzień nad Polską szalały deszcze i burze miałem wątpliwości, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem. Wieczorem jednak pogoda się uspokoiła i przed wyznaczoną godziną publiczność spokojnie zebrała się na placu. Kilka minut po 22. na scenie pojawili się muzycy i nowa wokalistka Manda. Uśmiechnięci i szczerze zadowoleni od początku koncertu starali się utrzymywać kontakt z publicznością. Jako jeden z pierwszych utworów zespół zagrał, wzbudzający aplauz, przebój „Otherwise”. Następnie pojawiły się utwory głównie z ostatniej płyty pt. „Dive Deep” i to  one stanowiły podstawę repertuaru. Klimatyczny „Enjoy The Ride”, energicznie zagrany “Run Honey Run” czy pięknie brzmiące na żywo “Gained The World” i „Sleep on It”. Morcheeba wracała jednak też do starszych utworów. Usłyszeć można było „Be Yourself”, świetnie przyjęty przez publiczność, którą Manda wraz Rossem Godfrayem skutecznie zachęcali do tańca. Po godzinie grania, zespół zszedł ze sceny by następnie powrócić z bisem. Usłyszeliśmy zaśpiewaną po francusku, akustyczną balladę „Au Dela” i świetnie zagrany przebój „Rome Wasn’t Built In A Day”. Następnie zespół, żegnając się z publicznością, zszedł ze sceny.

Wiele osób zastanawiało się, jak poradzi sobie nowa wokalistka. Opinie były różne. Ja jednak uważam, że poradziła sobie świetnie, jej delikatny głos dobrze wpisuje się w muzykę Morcheeby. Najlepiej wypadła w nowych utworach, znanych jej zapewne lepiej. Momentami jednak jej głos z trudem przedzierał się przez muzykę. Nie wiem, czy było to związane z nagłośnieniem, czy właśnie z charakterem jej głosu. Ogólnie jednak zaśpiewała bardzo dobrze i bez kompleksu w stosunku do swojej poprzedniczki. Jak już napisałem wcześniej, zespół doskonale się bawił na scenie, choć bez wątpienia pomogły im w tym nasze polskie trunki - szczególnie uśmiechnięty Ross, co jakiś czas mówił ze sceny „Na zdrowie” przechylając raz butelkę piwa a raz kubeczek z trunkiem kojarzonym z żubrami :). Kameralny klimat koncertu doskonale pasował do muzyki zespołu. Jednak zaskoczyło mnie, że publiczności nie było więcej niż kilkaset osób. Myślę, że duży wpływ miała na to cena biletu, moim zdaniem dość wysoka (99 zł). W przyszłości organizatorzy powinni chyba tę sprawę przemyśleć. Wracając jednak do samego koncertu uważam, że połączenie scenerii naprawdę pięknego miejsca i muzyki Morcheeby pomogło stworzyć  niepowtarzalny klimat. Mogła się o tym przekonać zebrana publiczność jak również zapewne sam zespół.

Fields of the Nephilim, Daimonion, 15.03.2008 r., Warszawa, klub Stodoła

156 odsłon
Tagi:

Fields of the Nephilim, Daimonion, 15.03.2008 r., Warszawa, klub Stodoła

Muzyka Fields of the Nephilim przyciągnęła mnie od pierwszego kontaktu z jakąś niesamowitą, magiczną siłą. Wraz z pojawieniem się pierwszych pogłosek dotyczących ich występu w Polsce, niecierpliwie czekałem na dalsze wieści. W końcu prawda ujrzała światło dzienne - choć właściwiej zabrzmiałoby tu sformułowanie światło pełni księżyca - Fields zagrają w warszawskim klubie Stodoła. Zaopatrzony w bilet, udałem się na koncert w doborowym towarzystwie, popijając w drodze piwo o wdzięcznej nazwie "Gotyckie" - a jakże!

Tłum przed Stodołą jako żywo przypominał kolejkę z czasów PRL - byłem szczęściarzem, że czekałem na wejście do klubu "tylko" ponad pół godziny. Nigdy wcześniej nie widziałem podobnej masy ludzi w tamtym miejscu, choć zaliczyłem już nie jeden koncert. Oprócz załóg z całej chyba Polski, pojawili się też zagraniczni goście. Nic dziwnego - Fields of the Nephilim od lat ma status kultowego zespołu, jeśli chodzi o klasykę rocka gotyckiego.

Na miejscu panowała atmosfera wyczekiwania i ciekawości - co zagrają Fields na koncercie, czy McCoy będzie w formie, aby dać sobie radę z polską publicznością?

Múm, Borko, 01.03.2008 r., Fabryka Trzciny, Warszawa

Múm, Borko, 01.03.2008 r., Fabryka Trzciny, Warszawa

Za co tak naprawdę czuje się sympatię do zespołu Múm? Słuchając ich płyt dochodzi się czasem do wniosku, zresztą podobnie jak w przypadku Sigur Ros, że Islandia to kraina, w której za nic w świecie nie chciałoby się mieszkać. Nie bez kozery jest tam zresztą największy odsetek samobójstw na całym globie. Owe płyty jakoś nie wciągają – owszem, takie „Summer Make Good” jest miłe, ale w zasadzie do niczego innego się nie nadaje, jak tylko do delikatnej drzemki w niedzielne popołudnie. Do Múm czuje się zatem sympatię za koncerty, bo te dowodzą, że w tym smutnym kraju mieszkają jednak ludzie, którzy potrafią, lubią i chcą się bawić.

Na dzień dobry uderzyła mnie frekwencja w Fabryce Trzciny. Klub ten, bądź co bądź fantastycznie urządzony, nie napotkał takiego naporu publiki nawet podczas koncertu Midge Ure’a. Okazało się, że Múm to w Polsce zespół bardzo popularny, choć z dostępnością ich płyt jest kiepsko. Do dania głównego rozgrzewał projekt Borko, złożony z kilku członków Múm, który zaprezentował poplątany soft-folkowo-countrowy rock, który pomimo ciepłego przyjęcia, niczym szczególnym się nie wyróżnił. No, może poza faktem, że muzycy ubrani byli jak klony Ferdka Kiepskiego, ale cytując wokalistę myśleli, „że jest to w Polsce strój narodowy” (sic!).

Przy wyjściu Múm doznać można było czegoś w rodzaju totalnej rezygnacji. Na scenie pojawił się bowiem facet o posępnej minie, z malutką gitarką i zapowiedział, że „to będzie piosenka o Księżycu” po czym gitarka zaczęła robić „plum plum”, klawisze „dum dum” a facet paszczą „bum bum”. Dzięki Bogu, że do piwa nie dodawali żyletek marki polsilver, bo bylibyśmy świadkami co najmniej kilkudziesięciu zgonów na czele z wokalistą. Jakież było miłe zaskoczenie, gdy wraz z pojawieniem się dwóch pań śpiewających i grających na przeróżnych instrumentach, muzyka stała się skoczna i cholernie żywiołowa. Panie tańczyły, grały, śpiewały, a wszyscy mieli na twarzach błogi uśmiech. Repertuarowo zagrali chyba całą „Go Go Smear The Poison Ivy” – ostatnią płytę zespołu, która do słuchania w domu nadaje się dość średnio, za to szalenie zyskuje przy zetknięciu się z nią na żywo. Okazuje się, że ci ludzie mają poczucie humoru! Wplecenie w jeden z kawałków hitu Kiss „I Was Made For Loving U Baby” jest tego największym dowodem. Zresztą, widać było po minach, że zespół bawi się doskonale, dawno nie widziałem tak żywiołowo reagującej publiki.

Múm, Borko, 02.03.2008 r., Jazz Club Hipnoza, Katowice

Múm, Borko, 02.03.2008 r., Jazz Club Hipnoza, Katowice

Po czterech latach od ostatniej wizyty islandzka formacja Múm ponownie odwiedziła katowicki Jazz Club Hipnoza. Poprzednio wystąpili tu 22 maja 2004 roku. Sporo się od tamtego czasu zmieniło.

Koncert rozpoczął Borko - solowy projekt Bjorna Kristianssona, którego podczas występów wspomagają m.in. muzycy z Múm (Örvar Þóreyjarson Smárason, Eiríkur Orri i gitarzysta). "We are the mighty Borkos" oznajmił z uroczym islandzkim akcentem dosyć imponującej postury Bjorn - Borko i jego Borkowie zaczęli grać.

A grają dosyć ciekawie - raczej spokojne, gitarowe kompozycje. Instrumentów mają mało - to znaczy, w porównaniu do Múm: dwie gitary elektryczne, bas, akustyk, perkusja, trąbka, klawisze. Wykonali na nich kilka nastrojowych kompozycji, ja z całego setu najlepiej zapamiętałam dwie - "Shoo Ba Ba" ("about Shoos and BaBas") i "Dingdong Kingdom". Przy czym tę ostatnią z dość dziwnego powodu - nie wiem, czy powinnam się przyznawać do znajomości takich wykonawców, ale pierwsza linijka tekstu jest identyczna jak w słynnym hicie Lionela Richiego ;)

The Cure, 20.02.2008, Spodek, Katowice

The Cure, 65 Days of Stanic, 20.02.2008, Spodek, Katowice

Foto: Michał Dobrzański

The Cure, 65 Days of Static, 18.02.2008 r., Torwar, Warszawa

The Cure, 65 Days of Static, 18.02.2008 r., Torwar, Warszawa

Przekonywać, że The Cure to zespół wybitny nie ma chyba najmniejszego sensu. Mieli swoje wzloty i upadki, ale zawsze byli i będą jedną ze znaczących ikon brytyjskiej muzyki. Na ile w związku z muzyką, na ile z osobą Roberta Smitha, nie mnie tu wyrokować. Niemniej ansambl to dość specyficzny i chyba jedyny w swoim rodzaju. Świadczy o tym również ogromne zainteresowanie koncertem – bilety na oba polskie koncerty wyprzedane na kilka tygodni przed, stołeczne gazety przez cały tydzień przypominające historię zespołu, radia grające ich piosenki i wygrzebujące z archiwów wywiady z raczej stroniącym od dziennikarzy Smithem. Przy okazji polskich koncertów okazało się też, jak wielką machiną jest ten zespół – wielka konstrukcja z oświetlenia synchronizowanego z każdą poszczególną piosenką, kilkanaście osób obsługujących scenę i instrumenty – to wszystko świadczy o poziomie i profesjonalizmie grupy. A jeśli dodać do tego ogromny ukłon w stronę publiczności, jakim jest granie ponad trzech godzinnego koncertu, to już niczego więcej wymagać nie trzeba.

Przed warszawskim Towarem zgromadziło się ponad pięć tysięcy fanów – po koszulkach można było dostrzec jak różnorodną publikę ściąga Smith – od miłośników Depeche Mode po Iron Maiden. Nie zabrakło naturalnie klonów samego Roberta a niektóre ekipy zdecydowały się na przyjazd z Holandii, Anglii czy nawet Rosji.

Warto wspomnieć o 65 Days of Static, zespole poprzedzającym główną atrakcję wieczoru. Angielski kwartet zaprezentował bardzo dobrą technicznie instrumentalną mieszankę ciężkiego rocka, nowej fali i mrocznej elektroniki. Bardzo ciepło przyjęci grali około pół godziny. Jest to zespół na pewno godny uwagi, zważywszy na fakt, że muzyka instrumentalna, która potrafiłaby porwać publikę, to dziś niebywała rzadkość.

Editors, The Boxer Rebellion, Muchy, Warszawa, Stodoła, 04.11.2007 r.

Editors, The Boxer Rebellion, Muchy, Warszawa, Stodoła, 04.11.2007 r.

Potrójna dawka wrażeń. Po kolei. Stodoła właściwie pełna po brzegi. Ludzie stoją w długaśnej kolejce, marzną oczekując na wejście. Atmosfera małego święta muzycznego. Bez szczególnych opóźnień, mniej więcej zgodnie z planem, swój występ rozpoczęły Muchy. Poznański zespół zaprezentował się naprawdę dobrze. Równy, choć niezwykle krótki koncert, dał już pewien obraz ich talentu i możliwości. Teksty lekko poetyckie, z ironicznym zawijasem, a do tego proste gitary - przekaz czytelny i przekonujący. Nie było gwizdów ani oszalałego skakania, raczej chłonięcie muzyki. Usłyszeliśmy co ważniejsze kawałki z „Galanterii” plus najbardziej przeze mnie oczekiwane „Miasto doznań”. Muchy wypełniły zadanie supportowania z powodzeniem, po czym oddały scenę kolejnemu zespołowi.

The Boxer Rebellion, skromni chłopcy z Londynu, w absolutnie poprawnym mini-show zdążyli sobie zaskarbić sympatię publiczności (jak pokazuje strona oficjalna zespołu – z wzajemnością). Tak ciepłego, lekkiego koncertu mogłam sobie tylko życzyć. Słychać było w tym występie tak wiele wpływów (od Black Rebel Motorcycle Club, po lekko Flaming-Lipsowe nawet), że choćby nawet TBR było nazwą wcześniej nieznaną, to każdej osobie siedzącej w muzyce alternatywnej musieli brzmieć dziwnie znajomo. Dorobek zespołu póki co to dwie płyty, na koncercie przeważyły utwory z „Exits”, bardzo dobrze przyjęte przez polską publiczność. Daję głowę, że TBR wrócą do nas z przyjemnością, bo choć było to mniej więcej pół godziny na scenie, tak miłych trzydziestu kilku minut nie doświadczyli pewnie jeszcze w ciągu tej trasy.

Czas na danie główne. Post-joy-divisionowe brzmienia, drugoligowa drużyna, brytyjska odpowiedź na Interpol, zespół konsekwentnie odzierany z prawa do prawdziwego sukcesu muzycznego, miał wreszcie, po dwóch latach cierpliwego oczekiwania, udowodnić nam kim tak naprawdę są, co potrafią, gdzie możemy ich przyporządkować. W końcu płyta „The Back Room” została w Polsce przyjęta dość entuzjastycznie, mimo łatki wtórności, a nie gorzej było z najnowszym wydawnictwem "An End Has A Start". Wyszło mniej więcej równo z Interpolem – Amerykanie zabrzmieli przy drugiej płycie Editorsów jak średniej klasy debiut.
 
I co? Editorsi pokazali nam już w pierwszej minucie, kto dzisiaj króluje. Nigdy nie spodziewałabym się po nich takich pokładów miażdżącej energii. Niewiele lirycznych przystanków, w większości czysta siła gitar i perkusji, wszechogarniający entuzjazm. W połączeniu z niezwykle zacnym nagłośnieniem – tego już w ogóle nie sposób było się spodziewać, rzadko zdarza się w naszym nadwiślańskim kraju koncert tak dopracowany, każde słowo i każdy dźwięk właściwie wyróżniony.

The Young Gods, Wrocław, klub "Firlej", 26.10.2007 r. (foto)

The Young Gods,  Wrocław, klub "Firlej", 26.10.2007 r.

Koncert w ramach promocji płyty "Super Ready/Fragmenté" (2007). Grupa wystąpiła również dzień później 27.10.2007 r. w warszawskiej "Progresji".

Foto: Akinom1
26.10.2007 r.

Scorn, C.H. District, klub Firlej, Wrocław, 12.10.2007 r.

Scorn, C.H. District, klub Firlej, Wrocław, 12.10.2007 r.

Na taką okazję czekałem już bardzo długo i właściwie nigdy nie przypuszczałem, że zobaczę wielkiego grandmastera Micka Harrisa w akcji, na dodatek w swoim mieście. Do tej pory jedyną okazją był koncert Napalm Death w 1991 roku.To już druga wizyta Scorna w Polsce, ale o tym za chwilę.

Wieczór zaczął C.H.District. Artysta dobrze sobie radzi z laptopami i naprawdę potrafi wykrzesać z nich porządną muzykę. Mocny i siarczysty breakbeat połączony z ambientowymi tłami, loopami i dobrą wizualizacją. Wyraźne inspiracje Frontline Assembly są ich zaletą. Mam małe zastrzeżenia do zbyt połamanych cyber wizualizacji, myślę że minimal w jego sztuce wyjdzie mu na jeszcze lepsze. No i oczywiście cieszy mnie fakt, że brzmienie wrocławskiego industrialu staje łatwo rozpoznawane w Polsce. 

Alphaville, Łódź, Festiwal Dialogu Czterech Kultur, 07.09.2007 r.

169 odsłon
Tagi:

Alphaville, rynek w Manufakturze, Łódź, Festiwal Dialogu Czterech Kultur, 07.09.2007 r.

foto: Brite, http://brite.madebymonkeys.net

Takie przeboje jak „Forever Young” trafiają się raz na ileś lat. Jeśli jednak komuś uda się napisać taką piosenkę ma zagwarantowaną muzyczną nieśmiertelność. Tej sztuki dokonał ponad 20 lat temu niemiecki zespół Alphaville, który wystąpił w Łodzi w ramach Festiwala Dialogu Czterech Kultur.

Na rynek w Manufakturze przybyli zarówno starzy fani, dla których przeboje Alphaville to wspomnienie młodości (lub dzieciństwa), ale było też sporo młodzieży. Niewątpliwie koncert Niemców był jednym z ważniejszych wydarzeń tegorocznego FD4K.

OFF Festival 2007, 17-19.08.2007 r., Mysłowice

OFF Festival 2007, 17-19.08.2007 r., Mysłowice

W wywiadzie udzielonym "Życiu Mysłowic" Artur Rojek zastrzegał, że nie należy przesadzać z legendą pierwszego off festivalu, z którą musi zmierzyć się jego druga edycja. Trzeba jednak przyznać, że oczekiwania były spore i po zakończeniu festiwalu na forach internetowych (np. Myslovitz) wybuchły dyskusje na temat tego, czy druga edycja dorównała poziomem pierwszej. Różnie oceniany był nie tylko festiwal jako całość, ale też poszczególne koncerty. O tym jak rozbieżne mogły być opinie na temat danego występu, można się będzie za chwilę przekonać dzięki recenzjom dwóch współpracowniczek Alternativepop o dość rozbieżnych gustach muzycznych.

Piątek, 17.08.2007

George Dorn Screams

Castle Party 2007, Bolków, 27-29.07.2007 r. - Diorama, Pride and Fall, Suicide Commando, Diary of Dreams, IAMX

Castle Party 2007, Bolków, 27-29.07.2007 r.

Tegoroczne Castle Party zapowiadało się bardzo smakowicie. Co rok organizatorzy festiwalu zaskakują nas coraz lepszym składem wykonawców z pierwszej ligi dark independent (nie tylko zresztą "dark" independent). W tym roku zestaw wykonawców przyciągnął naprawdę dużą publikę. Gołym okiem było widać większą liczbę osób na dziedzińcu zamku niż w latach poprzednich. Nie wiem ile karnetów sprzedano i ile rozdano akredytacji, ale widziałem na zamku najwięcej osób w historii wszystkich moich pobytów w Bolkowie (a był to już mój 7. "raz" w Bolkowie). Na pewno największą atrakcją tegorocznej edycji festiwalu był występ Front Line Assembly (a właściwie, kiedy piszę te słowa, FLA ma dopiero zagrać). Niestety, z przyczyn obiektywnych mogłem być tylko w sobotę, więc występ FLA mnie ominął :(. Dlatego proszę te parę słów nie traktować jak solidnej i rzetelnej relacji z imprezy (taka, mam nadzieję, wkrótce pojawi się na stronie), ale kilka subiektywnych uwag na temat koncertów, które widziałem i ogólnej atmosfery Castle.

Bolków powitał mnie w sobotę około godziny 17 deszczem. Kiedy dotarłem na miejsce, za nami był już występ czeskiego Tear oraz japońskiego The Royal Dead. Na dobrą sprawę nie wiem w ogóle czy te koncerty doszły do skutku, ponieważ w tym czasie była ostra ulewa. Kiedy na zamku grał Catastrophe Ballet, kończyłem kwaterować się w szkole. Gdy w końcu dotarłem na zamek rozpoczynał grę polski Miguel and The Living Dead.

Nie wiem, może już jestem za stary, może nigdy nie miałem nic wspólnego z gotykiem, ale twórczość Migueala, a zwłaszcza image sceniczny muzyków, po prostu odrzuca mnie. Nie da się jednak zaprzeczyć, że to właśnie Miguel był w tym roku najbliższy klasycznie rozumianej odmianie gotyku. Ich występ spotkał się z owacją oddanych fanów i muszę przyznać, że zespół zasłużył na to energią, którą włożył w koncert. Inną sprawą jest to, że odgryzanie głów pluszakom, image sceniczny muzyków Miguela rodem z tanich horrorów wywoływały uśmiech na mojej twarzy i był to raczej uśmiech politowania niż porozumiewawcze „puszczenie” oka. Ciśnie mi się na usta słowo "obciach". No, ale cóż poradzić, taka właśnie jest muzyka "gotycka" - obciachowa. Można ją lubić, albo nie. Wychodzi na to, że ja nie lubię...

Placebo, 01.06.2007 r., Torwar, Warszawa

Placebo, 01.06.2007 r., Warszawa, Torwar

Placebo comes home

Koncert Placebo na ubiergłorocznym Open`erze nie był oceniany dobrze. Wiele osób twierdziło, że był to koncert bez uczuć i bez magii, bez tego czegoś, co na koncertach jest niezbędne, by powiedzieć, że to był dobry koncert.  Brian Molko postanowił jednak odrobić lekcje z koncertów w Polsce  i oto na liście koncertów na trasie promującej ostatni album „Meds” pojawia się wpis: WARSAW, TORWAR i obok data - 1 czerwca 2007, czyli Dzień Dziecka dla wszystkich polskich fanów alternatywnych brzmień oraz Briana, Stefana i Steve`a.

Oczywiście najbardziej oczekiwanym momentem każdego koncertu jest otwarcie bram i oto sezam otwarł się! Już o 17:30 było nam dane przepychać się w kierunku bram i barierek. Dwie godziny stania, rozmowy, relacje - integracja z fanami. Około godziny 19. sektory zaczęły się zapełniać, jednak do samego supportu - Harrisen, warszawski Torwar wypełniony był może w jednej trzeciej. Trochę mnie to martwiło, ponieważ uważam, że Placebo to zespół, któremu należą się w pełni wyprzedane koncerty. Jednak i tym razem nie zawiedliśmy! Może nie był to koncert, gdzie nie było ani jednego wolnego miejsca, jednak ostatecznie publiczność dopisała. W czasie, kiedy na scenie wrzeszczał (tak, to dobre słowo) Harrisen, wolnych miejsc w sektorach jak i na płycie zaczynało brakować. Tłum skandował „PLACEBO! PLACEBO! PLACEBO!”. Było jasne, że nie chcemy słuchać supportu, który mało kogo rozruszał. Rozbrzmiewały komentarze: „Zejdźcie już, nie chcemy Was”, „Co on tam buczy?”, czy nawet „Nie grajcie koncertów, bo...” to tylko niektóre uwagi na temat tego niezbyt udanego koncertu, być może w porzyszłości gwiazdy jaką jest Princessa i jej team. Ku zadowoleniu placebofanów Harrisen dosyć szybko zszedł. 

Thomas Köner, The Sleep Session, Tomasz Bednarczyk, Maciej Szymczuk - cykl Poza Horyzont w AOIA, Łódź, 26.04.2007 r.

Thomas Köner, The Sleep Session, Tomasz Bednarczyk, Maciej Szymczuk - cykl Poza Horyzont w AOIA, Łódź, 26.04.2007 r.

Już po raz kolejny w ramach cyklu Poza Horyzont, mogliśmy posłuchać elektroniki w jej różnych odmianach. Ta cyklicznie odbywająca się impreza jest moim zdaniem coraz ciekawsza. Tym razem poprzez noise, ambient, click techno, aż po drone ambient przez blisko cztery godziny mieliśmy okazje być czarowani przez twórców, którzy doskonale się tego wieczora spisali. Pierwszy projekt na scenie, jaki się pojawił to The Sleep Session. Ten jednoosobowy muzyczny twór dał popis noisu utrzymanego w tradycji japońskiej. Krótki, lecz bardzo efektowny set był dość nietypowym wstępem jak na ambient/click wieczór. Sleep Session za pomocą swojego głosu kreował totalne ściany dźwięku. Mnie się podobało, była w tym agresja, złość. Takie muzyczne katharsis.

VNV Nation, Judgement Tour, 22.03.2007 r., "Pulp", Duisburg, Niemcy

123 odsłon
Tagi:

VNV Nation, Judgement Tour, 22.03.2007 r., "Pulp", Duisburg, Niemcy

Ten czwartkowy wieczór zapowiadał się niezwykle atrakcyjnie, a to za sprawą zespołu VNV Nation. Rozpoczęła się właśnie trasa koncertowa pod tytułem Judgement Tour, a jej celem jest promocja płyty o tej samej nazwie. W Duisburgu oprócz tego zagrały jeszcze dwa zespoły. O występie pierwszego z nich - Modulate wiele powiedzieć nie mogę, gdyż niestety nie miałem okazji wysłuchać całego koncertu. Dotarły do mnie jedynie dźwięki ostatniego kawałka. Ale wnioskując po atmosferze jaka panowała na sali, nie było to chyba nic powalającego. Całkiem sporym zainteresowaniem cieszył się za to kolejny wykonawca - Imperative Reaction. Tak na marginesie wypadałoby wspomnieć, że korzenie zespołu sięgają 1996 roku, kiedy to David Andrecht i Ted Phelps założyli na bazie kapeli D.N.A - industrialny projekt pod wyżej wymienioną nazwą. Mimo że mają na swoim koncie dość pokaźny dorobek, to w Duisburgu usłyszeliśmy jedynie materiał pochodzący z ostatniej płyty "As we Fall". Było to rzetelnie zaprezentowane rzemiosło, a ciekawe aranżacje dostarczyły niezłej dawki ożywienia. Publice się spodobali, a świadczyło o tym całkiem spore, oddane audytorium.

Potem przyszła pora na przerwę. Na scenie dokonywano ostatnich przeróbek przed występem gwiazdy wieczoru, a z przodu sali tworzył się coraz większy ścisk. Dla mnie to był znak, by wybrać się na penetrację Pulpu - klubu o specyficznym charakterze i klimacie. Zarówno jego wnętrze jak i sam budynek stylizowano na stare zamczysko. Co naturalnie w połączeniu ze strojami w jakich pojawiają się tu co niektórzy osobnicy daje całkiem imponujący efekt...

Triosk, klub Jazzga, Łódź, 04.04.2007 r.

Triosk, klub Jazzga, Łódź, 04.04.2007 r.

W łódzkim klubie Jazzga zebrało się czwartego kwietnia naprawdę dużo ludzi. Powodem spotkania był występ nu-jazzowego tria z Australii, Triosk. Nie przypuszczałem, że zjawi się aż tyle osób. Zaplanowany pierwotnie na 21, koncert odbył się około 40 minut później. Wypadający raczej delikatnie i dość subtelnie na płycie, Triosk rozpoczął koncert dość mocnym uderzeniem. Free jazzowwy początek zainicjonowany przez perkusistę, Laurenca Pikea, był niemałym zaskoczeniem. Pierwsze dwa numery to swobodna improwizacja, hałaśliwa, połamana dość szybko zagrana. Wydawało się, że zarówno basista Ben Waples oraz odpowiadający za piano plus laptop, Adrian Klumpes, grają co im się żywnie podoba. Muszę przyznać, że bardzo mi się to podobało.

Po takim wstępie, Australijczycy wyciszyli się i zaczęli prezentować materiał z ostatniej płyty "The Headlight Serenade ". Mimo to, wciąż szeleszcząca sekcja była dominująca. To perkusista nadawał koncertowi brzmienie i rytm. O wiele mniej elektroniczni, za to mocno rozimprowizowani Australijczycy zawładnęli klubem na ponad godzinę. Triosk pokazał, że potrafi być zespołem żywiołowym, energetycznym, zupełnie innym niż na płycie. Elektronika była tutaj wybitnie drugim planem, natomiast mocno jazzujące podkłady były tym, co trio wysuwało na przód. Duże owacje ze strony licznie zgromadzonej publiki zaowocowały dwoma bisami z pierwszej płyty nagranej z Janem Jelinkiem. Były to zdecydowanie najlepsze utwory podczas koncertu. Elektronika tutaj dziko przygrywała do free jazzowych struktur.

Triosk zagrał naprawdę świetnie, konkretnie, bez owijania w bawełnę. Dobrze nagłośniony koncert, dużo ludzi - to wszystko wpłynęło na to, że był to jeden z najlepszych koncertów w klubie Jazzga jakie widziałem.

Archive, Redjetson, klub Studio, Kraków, 05.11.2006 r. 

113 odsłon
Tagi:

Archive, Redjetson, klub Studio, Kraków, 05.11.2006 r. 

Gdybym wierzyła święcie w prawa Murphy'ego, mogłabym się w ich duchu założyć, że zeszła niedziela, 5 listopada - dzień koncertu Archive w Krakowie, był złośliwie jednym jedynym dniem tak koszmarnej pogody tej jesieni. Plan spacerów po mieście (dla nas, gdańszczan, to miała być niejaka atrakcja) skończył się na herbacie na Starym Mieście. Kto z racji przenikliwego zimna, ściany niewyczerpywanego deszczu i nieprzyjemnej aury zrezygnował z pojawienia się o 20. w studenckim klubie Studio, powinien i pewnie pluje sobie w brodę. Zapewniam od razu, jest czego żałować.

Już przed godziną 19. wejście do klubu okupywał spory tłum fanów z parasolkami i trzymanymi kurczowo w zmarzniętych dłoniach biletami na wypadek, gdyby za chwilę miały zostać otwarte główne drzwi. I tak też się stało, a nie muszę chyba przypominać, że w takich chwilach o zdobyciu strategicznego miejsca pod sceną decyduje tak zwane prawo dżungli. W samym klubie oczywiście atmosfera podniecenia, wzbudzana przed dochodzące z zamkniętej jeszcze sali odgłosy próby grupy supportującej naszych bohaterów – panów z Redjetson. Do zwanego tradycyjnie „otwarcia bram” (czy też, w przypadku klubu Studio, „odsunięcia rolet”), doszło jeszcze przed 20. I najpierw, według planu, na scenę weszli właśnie Redjetson. Pięciu Brytyjczyków w szalikach, gitary, cymbałki, bas, perkusja. Bardzo poprawnie i po prostu ładnie. Kto wcześniej zapoznał się z ich ostatnią płytą, „New General Catalogue”, miał okazję cieszyć się otwierającym „Divorce” (które wypadło chyba najlepiej), czy też „..the Sky is Breaking”. Po mniej więcej pól godziny członkowie grupy, wyczuwając zniecierpliwienie publiczności, czy może po prostu regulaminowo spełniając swoją rolę pomachali do nas, podziękowali, życząc udanego koncertu, posprzątali po sobie i poszli.

Rozkładanie ręczników i butelek wody, rozklejanie setlisty, no a przede wszystkim rozstawianie i strojenie sprzętu zajęło technicznym i sztabowi obsługi Archive sporo czasu. Do tego dodajmy gwiazdorskie pół godziny, kiedy wszystko było już zapięte na ostatni guzik, skandująca publiczność wyraźnie niecierpliwiła się, uśmiechnięty Keeler tylko przemykał za kulisami, a scena uparcie pozostawała pusta. Ja jednak, mając na uwadze to, co wydarzyło się później, wybaczyłabym im i cała godzinę. Albo i więcej. Powiedzmy to wprost - są prawdziwymi artystami, cóż, mają do tego pełne prawo.

Daft Punk, Pet Shop Boys, Ian Brown, Peaches, Mercury Rev, Stereo MC''s - Tak Tak Summer of Music Festival 2006

Tak Tak Summer of Music Festival 2006 9-10 września 2006, Tor Wyścigów Konnych "Służewiec", Warszawa

Tak Tak Summer of Music Festival 2006 to 2 dni festiwalu, 4 sceny (główna, MTV, aktivna i klubowa) oraz całe zaplecze festiwalowe - strefa gastronomiczna, dla mediów, stoiska sponsorów i patronów. Wykonawcy zostali podzieleni między sceny, tak żeby można było zobaczyć jak najwięcej i żeby jak najmniej koncertów pokrywało się ze sobą. Niestety, nie było możliwe wszystko tak zgrać, żeby nic nie umknęło, a dodatkowo w niedzielę, ze względu na obsuwy czasowe, na scenie MTV trochę ciekawej muzyki przeleciało między palcami. Największy minus festiwalu, to słaba frekwencja. Na tak wielkim terenie było to szczególnie widoczne. Nie mam danych ile sprzedało się biletów, ale na oko każdego dnia nie było więcej jak kilka tysięcy osób. Wysokie ceny biletów, koniec lata i bliskość czasowa innych wydarzeń muzycznych zrobiły swoje. Szkoda, bo pod względem muzycznym festiwal uważam za udany (w Polsce jest tak mało dobrych imprez, że trudno wybrzydzać).  

Sobota, 9.09.2006

Wszystko zaczęło się w sobotę ok. 15. Na teren Służewca dotarłem przed 16., kiedy na Scenie Aktivnej kończył grać pierwszy artysta - polski Farel Gott. Nie za wiele udało mi się jednak usłyszeć. Następnie na scenie głównej zainstalowała się łódzka załoga Cool Kids of Death. Cóż by tu napisać, żeby nie wyjść na zgreda i nikogo nie obrazić. Ja nazywam ich twórczość muzyką dla zbuntowanych nastolatek. A jako że nie jestem już ani szczególnie zbuntowany, ani tym bardziej nie jestem nastolatką, to zwyczajnie ich muzyka mnie nie przekonuje. Moja diagnoza ich grania jest chyba dosyć trafna, bo pod sceną szalały właśnie głównie nastolatki, wyraźnie dobrze się bawiąc. I dobrze, nie mieszam się. Faktem jest jednak, że było to może ze 100 osób (bardzo optymistyczne szacunki). Czyli było pusto.

Gdy skończyły Kulki, na scenie Aktivnej zainstalowała się hiphopowo-alternatywna załoga z Afro Kolektywu. Poszedłem z ciekawości. Hip hop trudno przyswajam (chyba że w wydaniu Ninja Tune - czyli niezbyt ortodoksyjnym), ale alternatywność Kolektywu wlała we mnie nieco nadziei, że może być ciekawie. Na scenie zobaczyłem wijącego się wokalistę w szlafroku oraz innego muzyka ubranego w coś w rodzaju pasiaka więziennego. No nawet fajny pomysł, ale muzycznie mnie nie porwali. Muzyka była moim zdaniem zbyt prosta, żeby nie powiedzieć prostacka.Trzeba jednak przyznać, że kolektyw ma swoją publiczność, która dobrze bawiła się podczas występu grupy.

W tym samym czasie (godz. 17.00) pojawił się pierwszy wykonawca na scenie MTV - Mitch i Mitch. Panowie trochę się stroili, przygotowywali do grania, a ponieważ już parę minut to robili, a ja byłem głodny i spragniony, postanowiłem przenieść się do strefy gastronomicznej, aby zaspokoić te potrzeby. Mitchów więc w efekcie nie zobaczyłem. O 18.00 na główną scenę miał wyjść El Presidente i pewnie tak było, ale nie mogę tego z całą pewnością stwierdzić, bo nadal zaspokajałem swoje pragnienie. Gdy już poczułem się nasycony, udałem się pod główną scenę, ale niestety Szkoci już kończyli grać.

Renata Przemyk, Raz Dwa Trzy - Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, Manufaktura - Rynek, 05.09.2006

Renata Przemyk, Raz Dwa Trzy - Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, Manufaktura - Rynek, 05.09.2006 r.

Manufaktura ożyła! Ożyły nie tylko mury dawnej fabryki Izraela Poznańskiego, które dzięki francuskiemu inwestorowi przemieniły się w największe w Polsce centrum handlowo-rozrywkowe, ale dzięki Manufakturze ożyła również sztuka w Łodzi. Na razie wprawdzie tylko sztuka popularna, ale za to jaka! W kolejnym dniu Festiwalu Dialogu Czterech Kultur wystąpiła ze swoim recitalem najpierw Renata Przemyk, a na deser zespół Raz Dwa Trzy. Trudno wyobrazić sobie lepsze zestawienie!

Renata Przemyk to szczególna osobowość w polskiej muzyce (nie)popularnej, wymykająca się jednoznacznym klasyfikacjom. Debiutowała jako wokalistka wykonująca piosenkę studencką. Później zdążyła wystąpić podczas kabaretonu w Opolu, festiwalach w Jarocinie, Sopocie a także... Castle Party w Bolkowie. Tam właśnie zobaczyłem ją i usłyszałem po raz pierwszy na żywo. Wtedy jej występ mnie nieoczekiwanie oczarował. I do dzisiaj czar nie przestał działać. Występ Renaty Przemyk w Łodzi był olśniewająco piękny i powalający. Wspaniały głos, inteligentne teksty wyśpiewane z takim zaangażowaniem, jakby Renata Przemyk robiła to po raz pierwszy. Do tego nieodłączny akordeon, który nadaje zespołowi Renaty Przemyk niepowtarzalnego brzmienia. Ekspresja, z jaką artystka śpiewa oraz subtelny sposób nawiązywania kontaktu z publicznością, sprawiają, że ma ona oddanych i szczególnych fanów. I we wtorek rynek w Manufakturze był wypełniony po brzegi tą szczególną publicznością.

Muzyka Renaty Przemyk jest do niczego nie podobna, bo jest tak wspaniała, że nie da się jej skopiować. Nie do podrobienia jest ani brzmienie zespołu towarzyszącego Renacie Przemyk, ani wokal. W jej muzyce odnajdują się zarówno fani muzyki rockowej, piosenki studenckiej, ambitnego popu i folku. Wszystkie te elementy są obecne w piosenkach naszej, dosyć zdolnej jednak szansonistki. To jest muzyka, która nigdy się nie zestarzeje i zawsze będzie modna. Twórczość Renaty Przemyk jest po prostu uniwersalna.

Trudno ogarnąć cały półtoragodzinny koncert. Wszystko zaczęło się punktualnie o godz. 19.30 od utworu z najnowszej płyty "Unikat" pt. "Zona". Kolejne numery wprowadzały w klimat twórczości Renaty Przemyk, a pomagał w tym zapadający nad łódzkim niebem zmrok. Na początek usłyszeliśmy spokojniejsze numery z gitarą akustyczną. Później gitarzysta zamienił akustyka na gitarę elektryczną i usłyszeliśmy bardziej rockowe wcielenie Renaty Przemyk, z przebojem "Nie mam żalu" na czele.

Rezerwat, Power of Trinity, D.Miśkiewicz - Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, Manufaktura - Rynek, 03.09.2006 r.

Rezerwat, Power of Trinity, D.Miśkiewicz - Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, Manufaktura - Rynek, 03.09.2006 r.

Do Manufaktury dotarłem przed 21, gdy zgodnie z rozkładem miała grać już grupa Power of Trinity. Tymczasem na scenie nadal śpiewała Dorota Miśkiewicz z zespołem. Wysłuchałem więc w spokoju kilku jazzowo-popowych, miłych dla ucha kompozycji i obejrzałem wijącą się na scenie Dorotę Miśkiewicz. Widok, jak i muzyka ensamble'u - bardzo przyjemny. Na kolejny dzień Festiwalu Dialogu Czterech Kultur ściągnął mnie jednak reaktywowany Rezerwat, a przede mną jeszcze był występ grupy Power of Trinity.

Power of Trinity okazał się być zespołem, który w największym stopniu rozgrzał łódzką publiczność. Pod sceną średnia wieku bawiących się ludzi była ok. 16-17 lat. Młodzież licealna doskonale bawiła się przy muzyce łączącej ciężkie rockowe riffy z rytmami reagge. I faktycznie muzyka zespołu skierowana chyba jest do tej grupy wiekowej. Mnie szczególnie nie porwała, ale to pewnie dlatego, że już jestem za stary ;). Nie powiem jednak, żebym się jakoś szczególnie wynudził. Power of Trinity to solidny kawałek ciężkiego rocka skrzyżowany z reggae. Chociaż miałem nieodparte wrażenie, że gdyby publiczności przyszło płacić za wstęp na koncert, to nie wiem czy aż tyle ludzi by się zgromadziło pod sceną. A tak młodzi mogli się wyżyć w ostatnim dniu wakacji.Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że to najlepszy, najbardziej energetyczny koncert zespołu w dotychczasowej historii. Fani reagowali bardzo spontanicznie. Było pogo, na rękach publiczności wędrowali co bardziej odważni fani. Wokalista - Kuba Koźba - chyba sam był zaskoczony aż tak żywiołową reakcją publiki. No cóż, ja trochę też ;). Ale rozumiem, że przed powrotem do szkoły trzeba się solidnie wykrzyczeć i wyszaleć, bo później może nie być po temu okazji.

W międzyczasie zaczęło padać. Z niepokojem więc patrzyłem w niebo na siąpiący deszcz. Na szczęście, gdy zaczął grać Rezerwat niebo nieco się uspokoiło i przestało padać.

Sławomir Łosowski - Zaczarowane miasto, Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, 01.09.2006 r.

Sławomir Łosowski - Zaczarowane miasto, Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, Manufaktura - Rynek, 01.09.2006 r.

Łódź gościła na rynku w Manufakturze ex lidera Kombi Sławomira Łosowskiego, który na początek Festiwalu Dialogu Czterech Kultur 2006 zaprezentował autorski koncert "ATLAS dla Łodzi - Zaczarowane Miasto". Występ był reklamowany jako widowisko multimedialne, a w lokalnej prasie pisano o Łosowskim per "polski Jarre". Rzadko w Łodzi dzieje się coś ciekawego, a akurat występ Łosowskiego interesował mnie ze względu na porównanie jego dokonań z tym, co prezentują obecnie jego koledzy z Kombii. Kombii ze Skawińskim, Tkaczykiem i Plutą miałem okazję słuchać i oglądać w Łodzi podczas wieczoru sylwestrowego 2004/2005. Tym bardziej ciekawe było, który zestaw muzyków będzie bardziej przypominał oryginalne Kombi - czy sam Łosowski, kompozytor większości najbardziej znanego repertuaru Kombi, czy jego koledzy, którzy mają przecież przewagę liczebną ;) Gdy usłyszałem o autorskim koncercie Łosowskiego czy wręcz multimedialnym widowisku, spodziewałem się dobrze przemyślanego koncertu, który będzie tworzył konceptualną całość. Okazało się, że nie do końca tak było...

W pierwszej części usłyszeliśmy instrumentalne kompozycje Łosowskiego, zarówno z czasów Kombi, jak i jego solowe utwory, znane tylko oddanym fanom. Ta część występu to indywidualne popisy Sławomira Łosowskiego, projekcje video na dwóch telebimach podwieszonych pod budynki Manufaktury i Tomasz Łosowski, syn artysty, towarzyszący tacie na instrumentach perkusyjnych. Muzycznie to był rodzaj klasycznej el-muzyki. Dla tych, którzy nie przepadają za takim brzmieniem, mogło to być nieco męczące. Kompozycje nie były jakoś szczególnie porywające, a popisy Łosowskiego seniora na instrumentach klawiszowych i całej aparaturze elektronicznej, którą był obstawiony, mogły być nowatorskie jakieś 20 lat temu. Dzisiaj taka muzyka trąci już niestety myszką. A i do Jean Michelle Jarre'a Łosowskiemu jeszcze trochę brakuje. Po popisach Sławomira Łosowskiego, przyszła kolej na wykazanie się przez Tomasza Łosowskiego. Ojciec zszedł ze sceny, a Łosowski junior rozpoczął popis gry na perkusji (tzw. solówkę). No cóż, nie mnie oceniać sprawność warsztatową Tomasza Łosowskiego, ale publiczności się podobało. Kilkunastominutowa solówka Łosowskiego, zastanowiła mnie tylko czy jestem na występie artysty reklamowanego jako polski Jarre, czy na koncercie jakiegoś rockowego składu.

Po tym perkusyjnym akcencie na scenę wrócił główny bohater widowiska, który zapowiedział, że za chwilę dołączy do nich ich serdeczny przyjaciel Zbigniew Fil, który zaśpiewa stare piosenki Łosowskiego, które "na pewno znacie". Nie trudno było się domyśleć, że chodzi o stare hity Kombi. Nie zaskoczyło mnie też, że dało się słyszeć wśród fanów westchnienia "wreszcie". Zgromadzona przed sceną publiczność zdążyła się już niestety nieco przerzedzić... Usłyszeliśmy: "Nietykalni - skamieniałe zło', "Czekam wciąż", "Za ciosem cios", "Kochać cię za późno", "Słodkiego miłego życia" oraz na zakończenie "Zaczarowane miasto", które zwieńczyły fajerwerki i atrakcje pirotechniczne nad Manufakturą. Łosowski dał się wyciągnąć na jeszcze jeden bis, by ponownie zagrać "Słodkiego miłego życia".

Castle Party 2006 r., Bolków, 28.07-30.07.2006 - Job Karma, Hedone, Bończyk i Krzywański, Agressiva 69, Funker Vogt, Clan of Xymox, VNV Nation, Fading Colours, De/Vision, Leaves' Eyes, Batalion D'Amour

Castle Party 2006, Bolków, 28.07-30.07.2006

Piątek

Do Bolkowa przyjechałem już w piątek, by zobaczyć występ Job Karmy i poczuć atmosferę festiwalową od samego początku. Atmosfera mnie nie rozczarowała. Coraz kolorowiej ubrani ludzie, o coraz bardziej ekstrawaganckich strojach upodobniają Bolków do największych niemieckich festiwali "dark independent". Nie używam słowa "gotyk", ponieważ Castle Party od co najmniej kilku lat nie jest festiwalem gotyckim (cokolwiek słowo "gotycki" miałoby znaczyć).

Piątkowy występ Job Karmy nie powalił mnie na kolana, ale nie był to czas stracony. Transowo-postindustrialna muzyka, projekcje multimedialne, płonące pochodnie, mroczny nastrój. Dobry wstęp do całej imprezy.

Sobota

Poza horyzont - 5 lat Alternativepop.pl, 26-27 maja 2006 r. - C.H. District, Wolfram, Emiter, DHM, Interzone, Moan

Poza horyzont - 5 lat Alternativepop.pl

26-27 maja 2006 r., Akademicki Ośrodek Inicjatyw Artystycznych (dawny Teatr 77), ul. Zachodnia 54/56, Łódź

5 lat minęło. Za nami również impreza, która odbyła się w Łodzi pod hasłem "Poza horyzont - 5 lat alternativepop.pl". Na wstępie dziękuję AOIA za możliwość zorganizowania tej imprezy w ramach cyklu "Poza horyzont".  Dziękuję też wszystkim znajomym i publiczności, która przyszła w piątek i sobotę do AOIA w Łodzi. Było miło i sympatycznie, choć grono osób uczestniczących w imprezie było dosyć elitarne ;) (ok. 40 osób każdego dnia). Może właśnie dlatego było tak miło i sympatycznie? A jak było muzycznie?

Impreza rozpoczęła się od zasadniczej części cyklu "Poza horyzont" czyli od krótkiej prezentacji wytwórni Monotype Records. Wystąpili Wolfram i Emiter. Artyści zaprezentowali za pomocą laptopów, zestaw szumów, trzasków oraz sprzężeń i rozstrojeń obcy mi, niestety, stylistycznie. Nie jestem więc w stanie nic więcej na ten temat napisać, poza tym że ich występ się odbył. Dodam jeszcze, że obaj artyści podobali się redaktorowi T.Włazińskiemu (zatem występ musiał być udany ;)) oraz, że koncerty wzbogacone były wizualizacjami.

Na koniec wystąpił C.H.District. Trzeba przyznać, że, mimo wszystko, niełatwa, elektroniczna muzyka Mirka, po eksperymentach panów z Monotype Records wypadła niemal jak "synth pop". Mirosław Matyasik zaprezentował znaną z dwóch ostatnich płyt postindustrialną muzykę elektroniczną raz bardziej przypominającą "plumkających" artystów z kręgu IDM (płyta "Slides"), innym razem bliższych muzyce industrialnej (płyta "Continuance"). Odniosłem nawet wrażenie, że tych drugich elementów było podczas łódzkiego występu CH jakby więcej. Chwilami słychać było wręcz bity electro-industrialne (możliwe, że tylko w mojej wyobraźni ;)). Występ C.H. District miał oprawę wizualną przygotowaną przez członka grupy Suka Off. Dla mnie występ C.H.District to zdecydowanie najmocniejszy punkt piątkowego programu. Wiem, że nie jestem odosobniony w tej opinii.

Z'EV, HATI, W.Skok - Poza Horyzont, Łódź, AOIA, 21.04.2006 r. (foto)

149 odsłon

Z'EV, HATI, W.Skok w ramach cyklu Poza Horyzont, Łódź, AOIA, 21.04.2006 r.

Koncert był częścią ogólnopolskiej trasy Z'EV i HATI w kwietniu 2006 r. 
Razem z Z'EV i HATI w Łodzi wystąpił Wiktor Skok.

Foto: Rafał Zaręba
21.04.2006 r.

Covenant, Rotersand, Client, Dortmund, 07.02.2006 r., Soundgarden

Covenant, Client, Rotersand, Dortmund (Niemcy), „Soundgarden”, 07.02.2006 r.

Koncert Covenanta i jego dwóch supportów rozpoczął się w niemieckim Dortmundzie wyjątkowo punktualnie i to sprawiło, że o mało nie przegapiłem pierwszego wykonawcy. Dotarcie do klubu „Soundgarden” zajęło mi niesamowicie dużo czasu. Kierowany informacjami przypadkowo napotkanych ludzi krążyłem zagubiony na przedmieściach Dortmundu. Wreszcie przez przypadek znalazłem się pod bramami klubu. Nie spodziewałem się takiej ilości fanów - sala może nie pękała w szwach, ale była dosyć szczelnie wypełniona. Kiedy dotarłem pod scenę, rozgrzewaniem publiczności zajmował się Rotersand. Nie powiem, trochę mnie to zaskoczyło, bardziej spodziewałem się, że na pierwszy ogień pójdzie Client. Ale trzeba przyznać, wybór był trafny...

Zespół nie musiał do siebie nikogo przekonywać, spodobali się od razu. Muzycy mieli wyjątkowy kontakt z widownią i wykorzystując swoje 30 minut wprowadzili całkiem przyjemną atmosferę. Nie na każdym koncercie zabawa rozkręca się w tak błyskawicznym tempie i nie zawsze można spotkać taką komunikatywną publiczność. Rotersand rozpoczęli utworami pochodzącymi z ich wcześniejszego dorobku, aby w fazie końcowej skoncentrować się na kawałkach z ostatniej płyty "Welcome to goodbye". Usłyszeliśmy między innymi "Undone" i "Last ship". Rotersand byli w całkiem niezłej formie i szkoda, że nie starczyło już czasu na bisy!

Poza Horyzont, Łódź, 20.01.2006 r. - Mik.Musik.!. Kucharczyk, Połoz, 8rolek (foto)

169 odsłon

Początek cyklu Poza Horyzont, organizowanego przez Akademicki Ośrodek Inicjatyw Artystycznych z Łodzi, obejmującego w sumie 10 imprez. Pierwsza z nich odbyła się 20 stycznia 2006 r. w klubie AIOA w Łodzi przy ul. Zachodniej 54/56. Zaprezentowała się wtedy wytwórnia płytowa mik.musik.!. Cykl odbywał się pod patronatem Alternativepop.pl

Fragment zapisu audio-video na kanale yt Alternativepop.pl:

Z materiału prasowego Mik.Musik.!. z 2006 roku:

"Co to jest mik.musik.!.?

Jarboe, Wrocław, klub "Firlej", 20.10.2005 r.

Jarboe, Wrocław, klub "Firlej", 20.10.2005 r.

20 października 2005 r. wrocławski klub „Firlej” miał niewątpliwy zaszczyt gościć jedną z najoryginalniejszych oraz najbardziej kreatywnych wokalistek na współczesnej scenie niezależnej. Mowa oczywiście o solowym projekcie piękniejszej połowy legendarnej grupy Swans – Jarboe. Artystka prezentowała w Polsce swój obecny projekt o nazwie The Living Jarboe, promując najnowszy album zatytułowany „The Men”.

Pierwszym aktem jej fascynującego setu, było godzinne opóźnienie. Stosunkowo zasadne, gdyż część przybyłych gości radośnie przemieszczała się korzystając z przestrzennych możliwości dość przestronnej sali. Wtem, zgasły światła, a na scenie pojawił się gitarzysta projektu The Living Jarboe, uzbrojony w gitarę akustyczną oraz niepewną minę. Pierwsze dźwięki zmieniły niepewność w radość, niestety, zmiana była widoczna tylko i wyłącznie na fizys wspomnianego muzyka. Publiczność przyjęła ten quasi akustyczny występ chłodno. Przyznam, że wcale mnie to nie dziwi, utwory bazujące na głosie oraz dźwiękach gitary akustycznej bywają interesujące, jednakże nie w takim wydaniu. Jedynym plusem tego występu była jego długość, skompresowana do dwóch piosenek.

Drugi akt szczelnie wypełniło zmysłowe kołysanie się znanej ze współpracy z m.in. A Perfect Circle, Zwan – basistki Paz Lenchatin, wspomagającej Jarboe na europejskiej trasie. Nieskomplikowana basowa improwizacja, podbudowana spokojną melodeklamacją Jarboe, wprowadzała w delikatny trans, stanowiąc wspaniały prolog do występu gwiazdy wieczoru.

M'era Luna 2005 (Deine Lakaine, Diary of Dreams, Mesh, The Klinik, The Neon Judgment, VNV Nation, Leaves Eyes, The Birthday Massacre), Hildesheim (Niemcy), 13-14.08.2005 r. (foto)

M'era Luna 2005 (Deine Lakaine, Diary of Dreams, Mesh, The Klinik, The Neon Judgment, VNV Nation, Leaves Eyes, The Birthday Massacre), Hildesheim (Niemcy), 13-14.08.2005 r. 

Foto: Crimson
13-14.08.2005 r.

Jan Jelinek, Apparat, Funkstorung, Karl Bartos, Festival Muzyki Elektronicznej i Vizualizacji, Płock, 05.07-07.08.2005 r. (foto)

147 odsłon
Tagi:

Festival Muzyki Elektronicznej i Vizualizacji (Jan Jelinek, Apparat, Funkstorung, Karl Bartos), Płock, 05.08-07.08.2005 r.

 

Foto: Rafał Zaręba
05.08-07.08.2005 r.

Castle Party 2005, Zamek w Bolkowie, 29 - 31 lipca 2005 r. - Cytadela, Final Selection, Grendel, R.Przemyk, Wolfsheim, Strommoussheld, Forgotten Sunrise

181 odsłon
Tagi:

Castle Party 2005, Zamek w Bolkowie, 29 - 31 lipca 2005 r.

Pechowa. Taka była dla mnie tegoroczna edycja Castle Party. Zaczęło się od tego, że jadąc do Bolkowa skasowałem samochód we Wrocławiu. Na szczęście obyło się bez ofiar. Ale przez to moja obecność na CP 2005 stanęła pod znakiem zapytania. Spisywanie protokołów policyjnych, ubezpieczeniowych oraz poszukiwanie sposobu na dojechanie do Bolkowa - na tym minęły mi kolejne godziny w sobotę, podczas gdy na zamku w Bolkowie grali kolejno: Disharmony, Agonised By Love, Lahka Muza, The Last Days of Jesus i Attrition. Wszystko skończyło się jednak szczęśliwie. Mój samochód przetransportowano do warsztatu we Wrocławiu, a ja dostałem zastępczy. Dzięki temu po 20. byłem na zamku.

Powoli na scenie instalowała się Epica. Zespół zagrał rodzaj klimatycznego metalu. Czyli coś, czego nie trawię i na czym się nie znam. Wysłuchałem koncertu w całości, ale jedyne co mogę o nim napisać to, że się odbył. Po Epice i przerwie technicznej na scenie pojawili się Amerykanie z The Cruxshadows. To pierwszy wykonawca, którego występ chciałem tego dnia naprawdę usłyszeć, a może nawet bardziej zobaczyć (choć żałuję, że ominęły mnie koncerty Agonised By Love, Lahka Muza, The Last Days of Jesus i Attrition). Niestety, nie było mi to dane.

W sobotę panował koszmarny upał. Pod wieczór niebo jednak zaszło chmurami i zaniosło się na deszcz. Ziemia domagała się schłodzenia. Niestety, przyroda w niezbyt dogodnym momencie postanowiła wypełnić swoje powinności. Już po pierwszym numerze The Cruxshadows zaczęło kropić. Podczas drugiego zerwał się wiatr i dosłownie lunęło. Czym prędzej poszukałem schronienia. Wraz z obywatelem Turkiewiczem Radkiem i Blachą schroniliśmy się w "pubie" na zamku. Disco goci z USA nie dawali jednak za wygraną. My wprawdzie nic nie słyszeliśmy, ale od uciekających przed deszczem gotów dowiedzieliśmy się, że bohaterscy Jankesi zagrali jeszcze kilka numerów. Błyski, pioruny i urwanie chmury jednak i ich w końcu wygoniły ze sceny.

Lać nie przestawało. Deszcz leciał z nieba równo, miarowo i bez nadziei na koniec. A gdy zgasło na dodatek światło i w całym Bolkowie zapanowały egipskie ciemności, jasne stało się, że to był koniec pierwszego dnia imprezy. Pech. Gwiazda wieczoru - Camouflage nie wystąpił w ogóle. Szczególnie wściekli byli fani DM. Niektórzy przyjechali specjalnie na Camouflage...

U2, 5 lipca 2005 r., Stadion Śląski w Chorzowie

167 odsłon
Tagi:

U2, 5 lipca 2005 r., Stadion Śląski w Chorzowie

Wspaniały, fenomenalny, wyjątkowy - tymi słowami rozpoczynam i tymi słowami mógłbym zakończyć relację z koncertu U2 na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Niewiele więcej mam do dodania. To było dla mnie wyjątkowe przeżycie. Zobaczyłem ukochany zespół z dzieciństwa w wymarzonym reperturze sprzed 20 lat. Bono, The Edge, Adam Clayton, Larry Mullen Jr w większości zaprezentowali najlepsze nagrania z lat 80. Na to czekałem, choć początkowo nie wierzyłem, że będzie mi dane zobaczyć to i usłyszeć.

Ale po kolei. Do Chorzowa przyjechałem ok. godziny 17. Ludzie powoli gromadzili się już na stadionie. O godzinie 18.30 na scenę wszedł brytyjski kwartet The Magic Numbers. Ten występ powinienem pominąć milczeniem, ale nie mogę się oprzeć komentarzowi, że występ tej szmiry przed U2 to jakieś nieporozumienie. Panowie i panie przypominali z wyglądu podtatusiały The Kelly Family a i muzycznie zaprezentowali się nie lepiej. To połączenie folku, country i poprockowej popeliny mogło wywołać u mnie tylko jedno - torsje. Na szczęście nie jadłem przed koncertem nic niestrawnego.

Po chwili przerwy na scenie zainstalowała się amerykańska ekipa The Killers. I tutaj było już znacznie lepiej. Amerykanie zaprezentowali fajny, trochę zakręcony "alternatywny" rock, przypominający nieco U2 z pierwszej połowy lat 80. Niestety, ze sceny wygonił ich padający deszcz. Szkoda, bo mogli pograć jeszcze trochę, a tak zmuszony byłem chować się przed deszczem wraz z kilkoma tysiącami fanów w jednym z dwóch tuneli. Stojąc godzinę w potwornym ścisku kontemplowałem możliwości integracji jednostki z tłumem oraz konsekwencje z tego wynikające, posiłkując się tym, co pamiętałem z pracy Gustava Le Bona "Psychologia tłumu". Filozoficzne rozmyślania urozmaicały przejazdy ambulansów między, ściśniętymi jak sardynki, fanami. Powiem szczerze, nie wiem jak one przejechały, nie wiem jak to przeżyłem, ale niewątpliwie była to główna atrakcja tej części imprezy.

Isis, Jesu, 13 maja 2005 r., Centrum Sztuki Współczesnej, Warszawa

Isis, Jesu, 13 maja 2005 r., Centrum Sztuki Współczesnej, Warszawa, widzów ok. 3,5 tys.

Ten wieczór MUSIAŁ być udany. Oto bowiem do naszego kraju zawitały dwie muzyczne potęgi, obu nie trzeba słuchaczom i czytelnikom AlPop szerzej przedstawiać. Isis to obecnie jeden z najciekawszych projektów szeroko pojętego noise rocka (patrz dział wywiady), Jesu to nowe wcielenie Justina Broadricka, człowieka - instytucji, zasłużonego nie tylko dla ciężkiego rocka i industrialu, ale i elektroniki, dubu, eksperymentalnego hip hopu. To postać kultowa i nie da się ukryć, że wielu (w tym ja) przybyło właśnie dla niego. Wyczuwało się wręcz "głód Broadricka". Publiczności nie zraził nawet zgrzyt w postaci odwołania koncertu rodzimej Neumy (ponoć z winy organizatorów, nie zespołu). Tuż po 21. na scenie zainstalował się Broadrick z basistą, wspomagani w dwóch numerach przez perkusistę gwiazdy wieczoru. Przyjęcie było rewelacyjne, choć zespół nie gra łatwych dźwięków. To dosyć posępne, powolne i mroczne wydanie późnego Godflesh. Wrzask, potężne riffy, trans - tu nic się nie zmieniło. Czterdzieści pięć minut miazgi - fizycznej i psychicznej. Isis miało więc utrudnione zadanie, z którego jednak muzycy wyszli obronną ręką. Jeśli ktoś zarzucał ich ostatniemu krążkowi "Panopticon" nudę i wyraźne zwolnienie tempa, to musiał przeżyć szok w stolicy. Amerykański kwintet zagrał bardzo ciężko, dynamicznie i agresywnie, znacznie mocniej, niż na płytach studyjnych. w pewnym momencie sam miałem już dosyć :). Niewątpliwie udany wieczór, niezapomniane przeżycie, sporo niespodzianek (np. pan Glaca w tłumie), no i uścisk ręki Broadricka... :)

Łukasz Wiśniewski
13.06.2005 r.

Wave Gotik Treffen 2005 (Apoptygma Berzerk, Haujobb, Spetsnaz, Diary of Dreams), Lipsk (Niemcy), 13.05-16.05.2005 r. (foto)

Wave Gotik Treffen 2005 (Apoptygma Berzerk, Haujobb, Spetsnaz, Diary of Dreams), Lipsk (Niemcy), 13.05-16.05.2005 r. 

Apoptygma Berzerk, Agra-Halle, Lipsk, 13.05.2005 r.

setlista:

1. Non-Stop Violence
2. Unicorn
3. Eclipse
4. Kathy's Song (Come Lie Next to Me)
5. Deep Red
6. Love Never Dies
7. Starsign
8. In This Together
9. Bitch
10. A Strange Day (The Cure cover)
11. Until the End of the World

Diary of Dreams, Lipsk, 13.05.2005 r.

Job Karma, Wrocław, klub "Firlej", 01.04.2005 r. (foto)

Job Karma, Wrocław, klub "Firlej", 01.04.2005 r.
Live act: Performance Arek Bagińsk

Foto: Akinom1
01.04.2005 r.

II Festiwal Muzyki Elektronicznej "Astigmatic", 6-8 sierpnia 2004 r., Płock

144 odsłon
Tagi:

II Festiwal Muzyki Elektronicznej "Astigmatic", 6-8 sierpnia 2004 r., Płock

Druga edycja trzydniowego festiwalu muzyki elektronicznej na płockiej plaży nad Wisłą przeszła właśnie do historii. Około dwudziestu tysięcy osób, wielcy artyści, projekcje kinowe, muzyka non stop i obolałe od tańca nogi. To wszystko wiązało się z tegorocznym Astigmatikiem.

Już w piątek rano rozstawiano na plaży pierwsze namioty i można było zobaczyć wzmożony ruch na ulicy Tumskiej, płockim deptaku. Dało się wyczuć atmosferę zbliżającego się festiwalu. W stan gotowości postawieni zostali wolontariusze pracujący w biurze organizacyjnym, którzy pilnowali wejść, ustawiali sprzęt na scenie głównej, przydzielali akredytacje oraz przywozili muzyków z lotniska w Warszawie. Fanom rozdawano opaski na rękę, które umożliwiały przekroczenie bramek. Żeby dostać taką "przepustkę" wystarczyło wypełnić ankietę, znajdującą się przy każdym wejściu. Astigmatic był całkowicie DARMOWY!

- ASTIGMATIC KINO -

M'era Luna 2004 (Covenant, Funker Vogt, Lacrimosa, The Mission, Suicide Commando, Wolfsheim), Hildesheim (Niemcy), 07-08.08.2004 r. (foto)

139 odsłon
Tagi:

M'era Luna 2004 (Covenant, Funker Vogt, Lacrimosa, The Mission, Suicide Commando, Wolfsheim), Hildesheim (Niemcy), 07-08.08.2004 r. 

Foto: Crimson
07-08.08.2004 r.

Castle Party 2004, Zamek w Bolkowie, 30 lipca - 1 sierpnia 2004 r. - Blutengel, Suicide Commando, Deine Lakaien, Agressiva 69, Armia, Clan of Xymox, Project Pitchfork, Eva, God's Bow, Sui Generis Umbra, The Unholy Guests

Castle Party 2004, Zamek w Bolkowie, 30 lipca - 1 sierpnia 2004 r.

Jedenasta edycja największej "darkowej" imprezy w Europie Środkowo-Wschodniej zakończona. Do Bolkowa przybyli miłośnicy różnych odmian gotyku, electro, industrialu i niezależnego rocka. Impreza trwała trzy dni. Zgromadziła kilka tysięcy młodych ludzi z Niemiec, Czech, Rosji, Ukrainy, Litwy i Polski. Na zamku w Bolkowie zagrało kilkanaście zespołów.

W piątek bawiono się przy muzyce miksowanej przez Leszka Rakowskiego z Fading Colours i Ronny Moringsa, frontmana Clan of Xymox. Zwieńczeniem był występ na zamku dark ambientowej Arcany ze Szwecji. Niestety, nie było mi dane ich zobaczyć. Do Bolkowa przyjechałem w sobotę, pierwszy "właściwy" dzień, formalnie dwudniowego, festiwalu (a faktycznie trzydniowego).

Po męczącej podróży z Łodzi musiałem trochę odpocząć i na zamek dotarłem dopiero na Cool Kids of Death. Przyznaję, że występu CKOD obawiałem się. Jak się okazało, nie bez podstaw. Publiczność w Bolkowie przyjęła koncert "kulek" z dezaprobatą. Nie dość, że zespół niezbyt "pasował" do formuły festiwalu, to muzycy z Łodzi robili wszystko, by pokazać gdzie mają fanów gotyku. Gdyby przynajmniej spróbowali jakoś zaskarbić sobie względy publiczności. Ale zaczęli występ od tekstu "Wyglądacie jak zlot fanów Harry'ego Pottera", a skończyli słowami: "Teraz zagramy najmniej gotycki numer, czyli najlepszy" (chodziło o "Generacja NIC"). Trudno z takim podejściem o przychylność. Chyba że o to chodziło CKOD. Spośród koncertów, które widziałem w Bolkowie, występ CKOD był jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym, bez bisów. Pseudozbuntowany rock "kulek", mimo lokalnego patriotyzmu, nie przekonał również mnie.

Po CKOD miał zagrać niemiecki Blutengel. Miał, bo nie zagrał. Christian Pohl, który wystąpił w zeszłym roku jako Terminal Choice, tym razem poczuł się tak wielką gwiazdą, że uznał, iż może śpiewać jedynie z mikrofonem bezprzewodowym zakontraktowanym przez Project Pitchfork (ale nie Blutengel!). Ponieważ organizatorzy nie byli w stanie spełnić zachcianki niemieckiej gwiazdki, koncert nie odbył się. Warto dodać, że Blutengel dostał, zgodnie z kontraktem, pieniądze za występ. Trudno więc winić organizatorów CP 2004 za kaprysy Niemców.

The Doors Of The 21st Century, Warszawa, Torwar, 20 lipca 2004 r.

160 odsłon
Tagi:

The Doors Of The 21st Century, Warszawa, Torwar, 20 lipca 2004 r.

-IMPRESJE-

Nie będzie znów lat 60. XX wieku. Nie będzie już nigdy Jima Morrisona, wijącego się w rytm muzyki, uderzającego tamburynem o uda na koncercie zespołu The Doors. Nie ma Doorsów. Mamy XXI wiek. Otrzymaliśmy szansę uczestniczenia w podróży, w którą postanowili zabrać nas dwaj byli "Drzwiarze": Ray Manzarek i Robby Krieger.

W prasie i na forach dyskusyjnych nie milkną głosy, że co to ma być? Jak to? Doorsi grają koncert? Przecież to niemożliwe. Jim Morrison nie żyje, więc dlaczego Ci ludzie nazywają siebie Doorsami? Jakim prawem grają utwory tego zespołu przed publicznością i to z innym wokalistą?

Deine Lakaien, Mesh - The Secret Garden, Hannover (Niemcy), 12.06.2004 r. (foto)

206 odsłon
Tagi:

Deine Lakaien, Mesh - The Secret Garden, Hannover (Niemcy), 12.06.2004 r.

Foto: Crimson
12.06.2004 r.

OldSkull 2 - Miguel and the Living Dead, The Last Days of Jesus, Antiworld - Warszawa, 05.06.2004 r., PKiN, Klub Jazzgot

149 odsłon
Tagi:

OldSkull 2 - Miguel and the Living Dead, The Last Days of Jesus, Antiworld - Warszawa, 5 czerwca 2004 r., PKiN, Klub Jazzgot

Miguel and the Living Dead

Krótki wstęp, test instrumentów, ustawienia ostatnich detali i przed nami jedyny polski akcent tego wieczoru - Miguel and the Living Dead. Początek ich występu był trochę niemrawy, a główną winę za to ponosił akustyk, odpowiadający za nagłośnienie i obsługę całej aparatury. Niestety, zbyt hałaśliwe dudnienie perkusji całkowicie zagłuszyło klawisze, a gitarę lepiej było słychać dopiero od czwartego numeru. Akurat tę piosenkę zapamiętałem szczególnie, gdyż jest w klimacie horror-billy i przypomina mi trochę amerykański Ghoultown. Mimo tych niedogodności zgromadzona publika raczej dobrze bawiła się i w jej ocenie, występ Miguela był udany! Polski zespół grał głównie piosenki z dema wydanego w tym roku. Okazało się, że materiał był znany większości osób zgromadzonych pod sceną i m.in. dlatego koncert Miguela został tak ciepło przyjęty. Warszawskie TRUPOSZCZAKI dały radę! Więc, Polska prowadzi, 1:0 dla nas ;)

Wave Gotik Treffen 2004 (Camouflage, Pink Turns Blue), Lipsk (Niemcy), 28.05-31.05.2004 r. (foto)

127 odsłon
Tagi:

Wave Gotik Treffen 2004 (Camouflage, Pink Turns Blue), Lipsk (Niemcy), 28.05-31.05.2004 r. 

Camouflage, Agra-Halle (Lipsk), 28.05.2004 r.

setlista:

1. I'll Follow Behind
2. Perfect
3. That Smiling Face
4. Me and You
5. You Turn
6. Heaven (I Want You)
7. Thief
8. Harmful
9. The Great Commandment
10. Here She Comes
11. I Can't Feel You
12. Suspicious Love

bis:

Joy Division - wypominki, Organizm, DHM, Wundergraft, Warszawa, klub Jazzgot, 17.05.2004 r.

Joy Division - wypominki, Organizm, DHM, Wundergraft, Warszawa, klub Jazzgot, 17.05.2004 r.

Mija już 24 lata od chwili, gdy świat opuścił Ian Kevin Curtis, wokalista słynnego Joy Division. Legenda tego wielkiego artysty z XX wieku nie osłabła przez cały czas, pamięć o nim ciągle żyje, nawet wśród osób które przyszły na świat parę lat po śmierci Iana.

Tacy właśnie młodzi ludzie postanowili zorganizować w warszawskim Jazzgocie imprezę ku czci Curtisa. Muszę przyznać, iż dawno nie spotkałem się w stolicy z zaangażowaniem podobnego rodzaju - każdy szczegół był dopracowany w najmniejszym wręcz stopniu. Gdy dotarłem do klubu, wraz z przedstawicielkami zina "Pierogi z Krwią", całokształt wypominek zaskoczył nas kompletnie... Nawet na schodach do klubu, czy popielniczkach do papierosów widniały miniaturowe zdjęcia zespołu, zaś na ścianach wisiały reprodukcje plakatów z koncertów Joy Division. Od razu duży plus dla organizatora, który zadbał o wizualną oprawę swego przedsięwzięcia.

W klubie przywitał nas utwór "Transmission", - zaś po nim następne... Współorganizatorka imprezy sprawnie radziła sobie z rozsadzaniem ludzi za stolikami w stosunkowo małym klubie, który tego wieczora pękał w szwach. Jedynym poważniejszym zgrzytem podczas Wypominków Joy Division był brak projekcji zapowiadanych filmów oraz zdjęć - ponieważ komputer którego zamierzano użyć w tym celu, najzwyczajniej w świecie odmówił posłuszeństwa.

Neuma, Moja Adrenalina, Poznań, 29.04.2004 r., klub "U Bazyla"

Neuma, Moja Adrenalina, Poznań, 29.04.2004 r., klub "U Bazyla"

Wiele spodziewałem się po tym koncercie. Za późno urodziłem się i nie dane mi było ujrzeć na scenie Kobonga, jednej z najważniejszych kapel w historii ciężkiego grania w ogóle. Liczyłem na to, że występ Neumy, w skład której wchodzi przecież aż trzech muzyków tamtej formacji, będzie czymś więcej niż nostalgicznym powrotem dla "starych fanów". Najpierw jednak zainstalowała się młoda kapela Moja Adrenalina. Bardzo agresywne, przytłaczające dźwięki, ultraszybkie tempo. Z niewyjaśnionych powodów wokalista, po zejściu do publiczności, próbował uparcie uderzyć mnie "z baniaka". Jakoś przeżyłem, choć wymachujący gryfem gitarzysta dybał na moje zdrowie. Szkoda tylko, że teksty nie mogły wznieść się na poziom muzyki i kolejny raz wysłuchałem litanii na polityków i zło współczesnego świata. Osobiście zostawiłbym to garażowym punkowcom. No ale wszyscy i tak czekali na Neumę

Na płycie zdecydowanie przeważały wątki industrialno-eksperymentalne, ze szczególnym naciskiem na wpływy Godflesh, Primusa i Meshuggah, muzyka miała duszny, klaustrofobiczny klimat. Tymczasem na żywo zespół powalił niczym walec. Rewelacyjna technika, ciężar, selektywność brzmienia i niezwykła energia. Tych czterech - pojawił się basista Tomek, który odciążył Bogdana Kondrackiego - niemłodych przecież facetów dało z siebie po prostu wszystko, spalając się na scenie, w pewnym momencie lider zespołu z wyczerpania niemal osunął się na ziemię. To było kilkadziesiąt niesamowitych minut, które uświadomiły mi, jak wielki potencjał wciąż drzemie w polskim podziemiu, a także jaką moc ma nadal muzyka gitarowa. Wielkie wydarzenie.

Łukasz Wiśniewski (Szelak)
02.06.2004 r.

Decoded Feedback, God Module, Skon, 13 marca 2004 r., klub Piwnica 21, Poznań

154 odsłon
Tagi:

Decoded Feedback, God Module, Skon, 13 marca 2004 r., klub Piwnica 21, Poznań

Koncert Decoded Feedback i God Module zapowiadał się smakowicie. Niestety wszystko zaczęło się od falstartu. Impreza zaplanowana na godzinę 19, tak naprawdę rozpoczęła się po 23. Muzycy DF i GD dotarli do poznańskiego klubu dopiero po 22 i zanim rozłożyli sprzęt i zainstalowali się na scenie minęła kolejna godzina. A wszystko dlatego, że zostali zatrzymani na granicy i mieli kłopoty z jej przekroczeniem. Na szczęście na miejscu byli ludzie z WFE (Wrocławski Front Electro), którzy próbowali ratować sytuację, co udało im się jednak ze średnim skutkiem. Wszyscy czekali na gwiazdy wieczoru, trudno się więc dziwić, że niewielu kwapiło się do zabawy przy muzyce prezentowanej z płyt.

Poznański klub, zazwyczaj miejsce koncertów jazzowych, zapełniony był najwierniejszymi fanami electro z całej Polski. Przyjechały ekipy z Warszawy, Wrocławia, Łodzi i innych miast. Byli też oczywiście miejscowi fani EBM. Trudno się jednak nie oprzeć wrażeniu, że na koncerty przychodzą ciągle ci sami ludzie. Twarze jakby znajome, przeważnie wszyscy się nawzajem znają. W sumie w klubie było trochę ponad 100 osób.

Około 20 na scenie zainstalował się Skon. Jego debiutanckie demo - "Nic realnego" - zostało dobrze przyjęte przez większość miłośników electro w Polsce. Można było mieć zastrzeżenia do brzmienia płyty, ale nie do samej muzyki. W Poznaniu Skon zagrał materiał z debiutu, ale na scenie ostrze jego muzyki jakby stępiło się. Fatalny image artysty, a raczej jego brak, również nie poprawiał odbioru koncertu. Dość powiedzieć, że po kilku nagraniach miejsce pod sceną opustoszało, ludzie rozsiedli się przy stolikach i zajęli rozmową, tudzież spożywaniem trunków. Na scenie pozostał miotający się i machający "piórami" Daniel Cichoński, który wystukiwał dźwięki na syntezatorze. Wiało nudą. Znajomy określił muzykę zaprezentowaną przez Skona mianem "symfonicznego death metalu".

Einstürzende Neubauten, 29.02.2004 r., Warszawa, Stodoła

Einstürzende Neubauten, 29.02.2004, Warszawa, Stodoła

Na taki koncert czeka sie latami. Zobaczyć licealnych idoli na żywo, to było marzenie. W końcu się spełniło. Trochę się obawiałem, gdyż Neubauten nie zadziwiało na ostatnich płytach, żeby nie powiedzieć, mocno obniżyło loty. Ale już pierwsze dźwięki rozwiały moje wątpliwości. Mocne uderzenia o blachę i sprężynę od razu przypomniały, że ci już stateczni dziś panowie, doskonale wiedzą jak się robi hałas.

Koncert w Warszawie był częścią trasy promującej najnowszy album pt."Perpetum Mobile". Płyta jest wyciszona, delikatna, niemalże popowa. Na koncercie, na którym mozna było usłyszeć prawie w całości materiał z "Perpetum Mobile", nie było mowy o żadnej ciszy. Sterta złomu, blach, rur i innych niezidentyfikowanych przedmiotów posłużyła Neubauten do wytworzenia prawdzwiwej symfonii hałasu.

Arab Strap, Chris Bundle, Silver Rocket, Poznań, 26.10.2003 r., Blue Note

Arab Strap, Chris Bundle, Silver Rocket, Poznań, 26.10.2003 r., Blue Note

Trochę obawiałem się tego koncertu. W końcu o jakości muzyki Szkotów decyduje przede wszystkim intymny, kameralny klimat, doskonale współgrający z depresyjnymi tekstami Aidana Moffata. Jak miało to zabrzmieć w dość sporym jazzowym lokalu o wyjątkowo specyficznej atmosferze? Do rzeczy więc: po Blue Note kręciło się wyjątkowo wielu sympatyków Arab Strap oraz młodych panów w koszulkach Mogwai. Udało mi się zamienić kilka słów z muzykami przed występem. Wydawali się zrelaksowani, ale i zaskoczeni dość sporą frekwencją, bo choć znani, nie są przecież kapelą topową.

Wieczór rozpoczęli 30-minutowym setem Silver Rocket z Poznania. Muszą mieć chyba niezłe "plecy", bo byli także supportem Mogwai w Warszawie. Niestety, dla mnie, to kompletnie chybiona propozycja. Zespół nie wie zupełnie, w którą stronę pójść, więc wybiera wszystkie. Usłyszeliśmy więc przynudzający miks post rocka, emotroniki i avant popu. Była też pani w klimatach Kim Gordon, śpiewająca niczym dziewczę z islandzkiego Mum. Nie protestowałem, kiedy skończyli. Po krótkiej chwili, zamiast Arabów na scenie pojawił się skromny młody pan o nazwisku Chris Bundle, nagrywający dla wytwórni Rock Action. Opinie mogą być różne, ale jego muzyka bardzo przypadła mi do gustu. Tylko cichy, jakby nieśmiały głos i akustyczna - ciągle strojona! - gitara. Zupełnie niczym na najlepszych płytach Nicka Drake'a, Willa Oldhama bądź Wisdom of Harry. Świetna muzyka, choć publiczność okazywała lekkie zniecierpliwienie. Cóż...

Wreszcie, tuż przed 22., na scenę przy, z fanfarą puszczonym z taśmy, szkockim hymnie weszły gwiazdy Chemikal Underground. Od razu zaskoczenie: obok Moffata i Middletona także sekcja rytmiczna, klarnecistka, wiolonczelista i piękna skrzypaczka, przez którą paru fanom ciężko było się skupić na muzyce. Sam koncert był znakomity, choć dominowały utwory z ostatnich płyt. Nie było, niestety, mojego faworyta "First Big Weekend", ale nie zawiodłem się. Dowiedzieliśmy się, dlaczego "Mogwai are shite" (wraz ze stosownym zagraniem kilku taktów "Xmas steps"), a także dlaczego warto pić polski browar - "I like this beer. Tyskie? Great". Nie obyło się bez... przerwy na siku dla Aidana i wspaniałego, akustycznego koweru AC/DC. Kiedy skończyli kwadrans przed północą, chyba nikt nie był rozczarowany.

Psyche, No Signal Detected + after show party (dj Robert, dj H_12), Klub Piwnica 21, Poznań, 04.10.2003 r.

Psyche, No Signal Detected + after show party (dj Robert, dj H_12), Klub Piwnica 21, Poznań, 04.10.2003 r.

Lata mijają. Prawie wszystko się zmienia. Dobrze, że muzyka cały czas towarzyszy nam i że są w Polsce ludzie, którzy dbają o gusta wybrednych słuchaczy. To oni organizują koncerty w małych klubach, po to, by zaspokoić nasze muzyczne pragnienia, często ryzykując przy tym utratę pieniędzy. Poznański występ Psyche był jednym z takich wydarzeń.

W roli przystawki organizatorzy zaserwowali gdański projekt o nazwie No Signal Detected. Niestety, nie dane było mi obejrzeć tego występu, czego żałuję. Osoby, z którymi rozmawiałam wyrażały się bardzo pozytywnie o występie NSD.

Dane główne jednak nie ominęło mnie. Psyche rozgrzał "Piwnicę 21" tak, że z trudem można było oddychać. Publiczność bawiła się świetnie. Żywo reagowała na większość utworów. Byli też tacy, którzy przesadzali z intensywnością reakcji, ale koncertowi sąsiedzi interweniowali wtedy i dawali do zrozumienia, że co za dużo, to niezdrowo i może przeszkadzać innym.

Castle Party 2003, 26-27 lipca 2003 r., Zamek Bolków - Brygada Kryzys, Immunology, L'Ame Immortelle, Diary of Dreams, Delight, Terminal Choice, Ścianka

Castle Party 2003, 26-27 lipca 2003 r., Zamek Bolków

Dziesiąta edycja największego festiwalu dark independent w środkowo-wschodniej Europie już za nami. Wkrótce, na łamach alternativepop.pl, obszerna relacja wraz ze zdjęciami, ale już dziś kilka uwag "na gorąco". Z różnych względów nie widziałem wszystkich koncertów, nie byłem też w piątek na "Before show party", ale to na czym mi najbardziej zależało - obejrzałem.

Przede wszystkim, pierwszego dnia, rewelacyjny koncert dała reaktywowana niedawno Brygada Kryzys. Świetnie zagrane stare numery zabrzmiały tego dnia zaskakująco świeżo. Pełen profesjonalizm Roberta Brylewskiego oraz Tomka Lipińskiego powalił mnie. Byłem zaskoczony żywiołową reakcją fanów gotyku. Gdy rozmawiałem w czasie festiwalu z młodymi gotami, pytając się o zespół, z przykrością odnotowywałem, że niewiele osób wiedziało cokolwiek na temat zespołu. Mam nadzieję, że show jaki dali panowie w Bolkowie, choć trochę pozwoli przybliżyć dokonania klasyka polskiej nowej fali. W czasie koncertu "poleciała" słynna "Centrala" a Tomek Lipiński skandując w innym numerze: "Gandzia, gandzia, gandzia, gandzia" kończył tradycyjnym "legalize, not criticize". Przyznać jednak muszę, że nie wszystkim młodym gotom występ się podobał. Mnie natomiast wcześniej rozczarował występ Terminal Choice. Christian Pohl wyraźnie nie stanął na wysokości zadania. Ze sceny wiało nudą a bardziej gitarowe numery, pochodzące z tegorocznej płyty, irytowały.

Niedzielne koncerty rozpoczęła czeska kapela Immunology. Ponieważ utwór, ściągniety przed festiwalem z oficjalnej strony zespołu, przypadł mi do gustu, mimo panującego na zamku w Bolkowie skwaru, udałem się tam, by zobaczyć jak Czesi zaprezentują się na żywo. Kawałek, który usłyszałem wcześniej, sugerował, że Immunology gra coś w rodzaju dark electro - stąd moje nim zainteresowanie. Niestety okazało się, że napotkani w drodze na zamek znajomi mieli rację, klasyfikując muzykę Immunology jako rock industrialny, zbliżony do dokonań Nine Inch Nails. W istocie Czesi zaprezentowali się bardziej rockowo, niż electro-industrialnie. Do tego, od początku występu, byli źle nagłośnieni, a w pewnym momencie mieli w ogóle kłopoty ze sprzętem i nastąpiła mała przerwa techniczna. Występu nie uratowały nawet iskrzące się opiłki metalu z piły tarczowej - względnie innego ustrojstwa przytaszczonego przez muzyków na scenę.

Kolejnym zespołem, na którego występ oczekiwałem, była Ścianka. Muzycy Ścianki zaprezentowali się w repertuarze znanym zarówno z płyt wcześniejszych, jak i z ostatniego albumu - "Białe wakacje". Nowsze, bardziej psychodeliczne i oniryczne kompozycje nieco uśpiły publiczność. Starsze, przypomniały, że Ścianka zaczynała jako zespół rockowy. O dziwo, Ścianka spodobała się gotyckiej publiczności. Zespół dwa razy był wywoływany na scenę i jako pierwszy tego dnia bisował. Muzycy zagrali dwa covery: "Strawbbery fields forever" The Beatles oraz "Smoke on the Water" Deep Purple. Zwłaszcza tym ostatnim numerem, mocno zresztą odbiegającym od oryginału, Ścianka wywołała prawdziwą euforię. Występ Ścianki był bardzo udany. Zespół dobrze nagłośniony a muzycy udowodnili, że wiedzą co robić z instrumentami. Ścianka niewątpliwie potrafi bawić się muzyką. Pewnym zgrzytem były jedynie - w zamyśle zabawne - odzywki o "rycerzach gotyckich". Panom chyba nieco pomyliły się gotyki. Ale nic to, dla mnie i tak, występ Ścianki, to jeden z trzech najważniejszych i najbardziej udanych koncertów tegorocznego Castle Party.

Depeche Mode, 02.09.2001, Warszawa, Służewiec

Depeche Mode, 02.09.2001, Warszawa, Służewiec

Trwająca nieprzerwanie, od wydania w 1984 roku płyty "Some Great Reward", ogromna popularność Depeche Mode, dopiero w drugiej połowie lat 90 została poparta niemal bałwochwalczym szacunkiem krytyków, poważaniem środowiska muzycznego, prawie kultowym statusem. W ostatnich latach minionej dekady niemalże cały świat muzycznego mainstreamu zaczął prześcigać się w pełnych uznania słowach pod adresem zespołu. Nikt już nie ma wątpliwości, że Depeche Mode stało się jednym z bardziej wpływowych zjawisk w muzyce środka - popowej, ale i rockowej - lat 90. Wyrazem szacunku dla grupy są płyty, na których hołd oddało jej wielu popularnych wykonawców. Do najbardziej znanych należy wydana w 1998 roku "For The Masses". Rok później album o podobnym charakterze - pt. "Master of Celebration" - powstał również w Polsce.

W drugiej połowie lat 90. w popkulturze zaczęły pojawiać się i szybko nasilać pewne tendencje nawiązujące do mody, stylistyki lat 80. - często, niestety w bardzo banalnym wydaniu. Jakże wiele latom 80. zawdzięczają zespoły z kręgu, tzw. nu metalu - wprost dając temu wyraz w wywiadach, nagrywając covery przebojów z tamtej epoki. Swoją drogą, wszystkie te nu metalowe pseudo-alternatywne boysbandy prezentują swą muzyka poziom niższy od najbardziej tandetnych dokonań synth-popu a la eighties. Koniunkturę zaczęło wykorzystywać i reaktywować się coraz więcej popularnych w tamtej dekadzie grup. Ostatnio moda na lata 80. stała się ewidentna, nieraz w wydaniu pastiszowym - vide wiele dokonań tzw. electroclash.

Czyżby Depeche Mode po prostu załapało się na falę nostalgii za eighties? Raczej nie. Po prostu twórczość Brytyjczyków jest rzeczywiście w swojej klasie wybitna. Co więcej, zespół nie zamierza odcinać kuponów od dawnych sukcesów. Jest wciąż kreatywny, o czym przekonuje ostatnia płyta, pt. "Exciter". Depeche Mode co prawda nie wyznacza dziś ścieżek dla rozwoju nowoczesnego, ambitnego popu - od tego są inni, kilkanaście lat młodsi - ale trzyma fason.

Wave Gotik Treffen 2003 (Deine Lakaien, Diary of Dreams, Ikon, Inkubus Sukkubus, Laibach, VNV Nation, Wayne Hussey), Lipsk (Niemcy), 06.06-09.06.2003 r. (foto)

Wave Gotik Treffen 2003 (Deine Lakaien, Diary of Dreams, Ikon, Inkubus Sukkubus, Laibach, VNV Nation, Wayne Hussey), Lipsk (Niemcy), 06.06-09.06.2003 r.

Laibach, Agra-Halle, 07.06.2003 r.
VNV Nation, Agra-Halle, 07.06.2003 r.

Ikon, Clara Zetkin Parkbühne, 07.06.2003 r.

setlista:

1. Never Forgive! Never Forget!
2. Ceremony
3. Without Shadows
4. Afterlife
5. Subversion
6. Fall Apart (Death in June cover)
7. The Dying Crown
8. Blue Snow Red Rain
9. Psychic Vampire

Barbara Morgenstern, Poznań, 03.06.2003 r., Klub W Starym Kinie

123 odsłon
Tagi:

Barbara Morgenstern, Poznań, 03.06.2003 r., Klub W Starym Kinie

Na występ tej niemieckiej wokalistki udałem się raczej z ciekawości, niż z fascynacji. Po prawdzie, wcześniej niewiele znałem jej muzykę, zdawała mi się ona mocno osadzona w introwertycznych klimatach Bjork i innych triphopowych dam. Mocną rekomendacją była jednak współpraca ładnej panny Morgenstern m.in. z To Rococo Rot, Thomasem Fehlmannem czy samym Stefanem Betke aka Pole. Poszedłem i...zostałem powalony. To był znakomity występ, bez żadnych fajerwerków, świateł czy ściem. Barbara po prostu zagrała i zaśpiewała swoje, zmuszając publiczność małego i zatłoczonego klubu do słuchania. Wspierana jedynie przez permanentnie uśmiechniętego gitarzystę Patrika, laptopa, keyboardy i kilka gałek, rozkręcała się z każdym utworem. Nie było tu śladu trip hopu, niemal wszystkie piosenki prędzej czy później ewoluowały w transowo-elektroniczne odjazdy, przy których dokonania Stereolab np. wydają się muzyką do poduszki. Tak mogliby zabrzmieć Velvet Underground, gdyby jakimś cudownym zdarzeniem losu zadebiutowali współcześnie. Po dwóch bisach i przeszło 100 minutach zmęczona, ale uśmiechnięta Baśka opuściła wreszcie scenę. Spisała się fantastycznie.

Łukasz Wiśniewski (Szelak)
15.06.2003 r.

Fennesz, Dj Spooky, J.Staniszewski, Viön i Mem, Laleloo - Festiwal Alt+F4, Jazzgot Dramatyczny, Warszawa, 17.05.2003 r.

Fennesz, Dj Spooky, J.Staniszewski, Viön i Mem, Laleloo - Festiwal Alt+F4, Jazzgot Dramatyczny, Warszawa, 17.05.2003 r.

Alt+F4 - dźwięki zaplecione nad uszami (Festiwal Alt+F4 odbywał się w dniach 15.05-18.05.2003 r.)

W dobie krańcowego spłycenia formuły elektroniki, clubbingu i ogólnie pojętego zjawiska fetyszyzacji muzyki, festiwale takie jak Alt+F4 stają się mejscem gdzie ambitna elektronika ma prawo wypowiedzieć się pełnym głosem, zostać usłyszana i zrozumiana (co najważniejsze). Miałem okazję znaleźć się na sobotnim koncercie owego festiwalu, gdzie między innymi jako gwiazda ze swoim laptopowym setem wystąpił austriacki wirtuoz Christian Fennesz.

Zaczęło się spokojnie. W czasie gdy poszukiwaliśmy miejsca w zadymionej, naelektryzowanej atmosferą oczekiwania sali Dramatycznego Jazzgotu, na scenie swoje gramofony rozstawiał Jacek Staniszewski, animator polskiej poszukującej elektroniki, założyciel kolektywu Neurobot i CD-rowego tabela Polycephal. Sala wypełniała się powoli ludźmi, a przestrzeń z wolna dźwiękami, niekoniecznie uczesanymi wedle klubowej mody. Minimalne pętle, zakłócane zgrzytami. Fragmenty skandynawskich filmów, przemielone z tłoczonymi dronami fabrycznej zapewne proweniencji. Hałas w swej szlachetnej postaci i ironiczne wycieczki w światy kreskówek i zagadkowych dialogów.

Coil, Łódź, Łódzkie Centrum Filmowe, 26.10.2002 r.

Coil, Łódź, Łódzkie Centrum Filmowe, 26.10.2002 r.

Dnia 26 października w Łodzi odbył się koncert arcyważnej formacji wywodzącej się ze sceny industrialnej a mianowicie zespołu Coil. Koncert o tyle ważny, iż zespół uchodzi za jednego z czołowych przedstawicieli podziemnej eksperymentalnej sceny muzycznej, który do dzisiaj jest formacją bardzo kreatywną i jak to sie ładnie mówi kultową. Balance & co. rozpoczeli swoje muzyczne misterium o 20.45, czyli całkiem o czasie - koncert planowo miał odbyc się o 20.30 - i zakończyli dość szybko, bo już po półtorej godzinie! Sama muzyka, jaką można było usłyszec tego wieczoru była zupełnie odmienna od tej, jaką znamy ze studyjnych produkcji Coila. Zespołowi podczas koncertu towarzyszyło dwóch performerów ze Szwajcarii, którzy byli początkowo odziani w czarne szaty, które następnie zostały zrzucone i można było ujrzeć, że panowie mieli na swoich ciałach kuse stroje, jeśli można tak to w ogóle nazwać. Niestey w mojej opinii, nie było to nic nadzwyczajnego. W pewnym momencie całkiem przestałem na nich zwracać uwagę.

O wiele bardziej podobały mi się obrazy wyświetlane w tle. Od psychoaktywnych grafik, po zdjęcia ludzi, na grze komputerowej kończąc. Coil rozpoczął koncert od sonicznego ataku dźwięku, który po kilku minutach zmieniał się we wciągający muzyczny rytuał. Utwory zaprezentowane przez Coila znacznie odbiegały od wersji znanych z płyt. Powoli rozwijane ataki hałasu, były mieszane ze spokojniejszymi, bardziej subtelnymi piosenkami. Jeden z utworów został nawet zadedykowany Kurtowi Cobainowi! Balance na scenie szalał, wpadał w lunatyczny trans i całkowicie oddawał się muzyce. Miejscami zachowanie Balanca przypominało mi innego wokalistę, a mianowicie Davida Byrna. Coil zaskoczył mnie i to bardzo

Utwory jakie zaprezentował zespół, miejscami potrafiły rozwalić czaszkę :). Najbardziej spodobał mi się kawałek kończący całe przedstawienie. Ciężki, powolny rytm, sporo elektroniki przyprawionej noisem i cztery lampy atakujące bardzo ostrym śwatłem powodowały, iż słuchacz tracił kontrolę nad tym gdzie jest i co się dzieje :). Do tego w tle roztrzaskakujący się komputerowy samolot o ziemię. Jednym słowem wyśmienite! Akustyka hali, w którym odbył się koncert była dobra. Od razu muszę powiedzieć, że spodobała mi się atmosfera, sporo żelastwa, betonu etc.:). Poza tym można było kupić sporo wydawnictw z kręgu muzyki niekonwencjonalnej, które jak to zwykle przy tego typu okazjach cieszyły się dużą popularnością. Sumując, koncert był bardzo udany, ale niestety zbyt krótki, na co wiele osób narzekało. Miejmy tylko nadzieję, że do Łodzi znów ktoś zawita, gdyż jest tutaj za mało tego typu imprez.

Mesh, Apoptygma Berzerk, Night Stars On Air, Weissenfels, Niemcy, 21.09.2002 r.

127 odsłon
Tagi:

Mesh & Apoptygma Berzerk, Night Stars On Air, Weissenfels, Niemcy, 21.09.2002 r.

Nie mogąc się doczekać koncertu w Polsce jednej z moich ulubionych kapel, nie było wyjścia i trzeba było wyruszyć do naszych zachodnich sąsiadów. W trakcie drugiej tegorocznej mini trasy koncertowej, Mesh miał grać w małej miejscowości Weissenfels, nieopodal Lipska. Ponieważ akurat był to jedyny ich występ odbywający się w sobotę, postanowiliśmy wykupić bilety akurat na ten koncert. Cena biletu - 29 euro - nie była wysoka, biorąc pod uwagę, że impreza obejmowała koncerty siedmiu zespołów, choć trzeba przyznać, że pozostałych czterech kapel - Computorgirl, Lost Belief, Mystery Of Dawn, Silent Waters - nie znałem nawet z nazwy... W trakcie podróży na koncert mieliśmy małe problemy. Zaczęło się na przejściu granicznym - niemieccy celnicy stwierdzili, iż ośmioosobowa grupka Polaków - jechaliśmy minibusem - podążająca za zachodnią granicę z pewnością musi być gastarbeiterami. Pokazywanie biletów na imprezę nic nie dało, w końcu Niemcy zażądali zrobienia listy osób, zapłacenia 2 zł jakiejś dziwnej opłaty, po czym na szczęście puścili nas dalej. Drugim problemem było dotarcie do Weissenfels. Jak się bowiem okazało, to małe miasteczko było wprawdzie "obok" Lipska lecz to "obok" wyniosło jakieś 30 km... Na szczęście dzięki pewnemu starszemu jegomościowi - wow, są jeszcze jacyś Niemcy którzy nas lubią! - dotarliśmy jakoś na miejsce.

Po zakupie "kilku" piw wyruszyliśmy na miejsce koncertu, czyli "Schlosshof" - dziedziniec zamkowy, bo w rzeczy samej show miał miejsce właśnie na zamku w samym centrum miasteczka. Nie można było wnosić żadnego sprzętu rejestrującego, ale ponoć Polak potrafi więc... ukryliśmy - a przynajmniej ja tak zrobiłem - aparaty między nogami... ;) Bezpiecznie weszliśmy na teren zamku i oblukaliśmy teren. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to stoisko z koszulkami dla fanów Depeche Mode. Różne wzory i fasony, ceny też... różne, ale dla Polaka raczej wysokie. Osobne stoisko poświęcone było tylko dwóm grupom - Mesh i APB. Były tam koszulki, płyty i czapki przy czym niestety za późno przybyliśmy na miejsce, bo okazało się, że wszystkie koszulki Mesh są już wykupione... To był kanał, którego do dziś nie mogę przeboleć. Z płyt tej grupy były jedynie "Original 91-93" oraz nowość - "Fragmente 2". Szczególnie tę pierwszą płytę polecam fanom Mesh, choć także miłośnikom nurtu New Romantic, gdyż zawarte na tym krążku utwory z pierwszych lat działalności grupy utrzymane są właśnie w klimatach lat 80. Jeśli chodzi o APB, to było chyba sześć różnych wzorów koszulek, każda po 15 euro. Były też jakieś ich płyty, ale nie pamiętam tytułów.

Dance On Glass, 27.07.2002 r., Castle Party, Bolków

Dance On Glass, 27.07.2002 r., Castle Party, Bolków

Gdyby ktoś zapytał mnie jeszcze parę miesięcy temu, z czym kojarzy mi się nazwa „Dance on glass”, to po dłuższym zastanowieniu odpowiedziałbym, że z tytułem jednej z piosenek z debiutanckiego albumu legendarnej formacji The Mission „Gods Own Medicine”. I chyba z niczym więcej. Ale to było parę miesięcy temu. Dziś sprawa przedstawia się dużo lepiej, a to za sprawą Anny Zachar (obecnie Blomberg), byłej wokalistki Batalion D’Amour, która po przeprowadzce na stałe do Anglii założyła ze swoim mężem nowy zespół, nazwany właśnie Dance On Glass. A że mężem Ani jest nie kto inny jak sam Dave Blomberg – gitarzysta New Model Army, moje zainteresowanie ich wspólnym projektem od razu nabrało rumieńców. Niestety, na próżno na razie szukać w sklepach płyty owej grupy (podobno ma się ukazać jesienią), więc musiało mi jedynie wystarczyć to, co zobaczyłem podczas tegorocznej edycji Castle Party. A to, co widziałem, pozwala mi ze spokojem powiedzieć, że wróżę zespołowi świetlaną przyszłość artystyczną, chociaż niekoniecznie idącą w parze z sukcesem komercyjnym.

Grupie państwa Blombergów przypadło w udziale zaprezentowanie się publiczności Bolkowa jako trzeci wykonawca pierwszego dnia festiwalu, tuż po zespołach Venus Fly Trap i Somnambul. Jednocześnie byli też pierwszym tego dnia zespołem grającym naprawdę „na żywo” – z prawdziwym perkusistą. A gdy dodam do tego, iż perkusistą owym okazał się Mariusz „Pajdo” Pająk – na co dzień bębniarz Batalion D’Amour, zaproszony przez muzyków specjalnie na tą okazję – łatwo było wyobrazić sobie aplauz publiczności. Tym bardziej, że – jak się wkrótce przekonałem – „Pajdo” ma wśród bywalców Castle Party swoich zagorzałych wielbicieli. Taki skład – wspomagany jeszcze przez basistę i klawiszowca - nie mógł przecież dać słabego koncertu. I rzeczywiście, Dance On Glass w wersji scenicznej objawił się jako zespół z charakterem, świadomy swoich atutów i dający niezłego czadu.

No właśnie, słyszało się tu i ówdzie opinie, że grupa specjalizuje się raczej w brzmieniach elektronicznych, że korzysta z automatu perkusyjnego, że samplery i takie tam inne. Tymczasem naszym oczom ukazał się band jakby z innej beczki. Co prawda, było to spowodowane tylko i wyłącznie wymogami koncertowymi, ale ja osobiście byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Lubię, kiedy wykonawca potrafi przedstawić swoją twórczość bez podpierania się pół-playbackiem. Po prostu lubię prawdziwą, żywą muzykę.

New Model Army, Bolków, 27.07.2002 r.

New Model Army, Bolków, Castle Party, 27.07.2002 r.

Od początku wiedziałem, że ten koncert będzie inny. Nie lepszy czy gorszy od tych, które widziałem poprzednio, ale właśnie inny. New Model Army znowu w Polsce. To hasło błądziło po mojej głowie już od ładnych paru miesięcy przed koncertem. Ten dreszczyk emocji. Jak zawsze zresztą, gdy dowiadywałem się, że Justin Sullivan i spółka mają wystąpić w naszym kraju. Ale żeby w Bolkowie? Na Castle Party? Ojej, przecież oni tam nie pasują, powie ktoś… Może i nie pasują, ale co z tego? Ważne, że znowu Ich zobaczę. Że znowu przeżyję coś niepowtarzalnego. Coś, co niewielu wykonawców jest w stanie wytworzyć podczas swoich występów. Ten rodzaj magii...

Nawet gdy nadeszła już upragniona sobota 27 lipca i spacerowałem sobie po rynku Bolkowa, nie wierzyłem do końca, że za parę godzin, parę uliczek dalej, odbędzie się Ich koncert. A jednak się odbył. Tuż przed północą, gdy muzycy niemieckiej formacji DAS ICH zeszli wreszcie ze sceny - oj, ile to człowiek musi wycierpieć, zanim spotka go nagroda - a techniczni zakończyli ostatnie przygotowania, na deskach, czy raczej blachach sceny pojawili się Oni. Justin Sullivan - jak zawsze patrzący groźnym wzrokiem, a przecież niezwykle sympatyczny. Nelson – chyba trochę zaskoczony tak słabymi oklaskami na wstępie. Dean White – skupiony na swojej klawiaturze. Michael Dean – szalejący za bębnami niczym jego poprzednik w zespole – Robert Heaton. No i Dave Blomberg – uśmiechnięty i energiczny bardziej niż zwykle, co można chyba tłumaczyć obecnością Jego żony wśród ekipy fotografów. No i zaczęło się.

Na pierwszy ogień poszło „225” z pamiętnej płyty „Thunder and consolation”. Trzeba przyznać, że trochę dziwny wybór jak na początek koncertu. Zresztą dla mnie już zawsze udany wstęp do show NMA kojarzyć się będzie z „White Light”. Kto był w listopadzie ’98 w Mega Clubie, ten wie, co mam na myśli. Ale nie o wspomnienia tu chodzi. Jest rok 2002 i NEW MODEL ARMY gra właśnie w Bolkowie. Niespostrzeżenie przeszli w „Believe It”. Tak, jest znacznie lepiej. Chociaż gdy rozejrzałem się po zgromadzonych obok mnie słuchaczach, uświadomiłem sobie, że dla zaledwie kilku osób repertuar koncertu ma jakiekolwiek znaczenie. Niestety – reszta to ludzie przypadkowi, dla których NMA to jakieś dziwne zjawisko, albo po prostu jeszcze jeden wykonawca tego wieczoru. Co poniektórzy zaczęli nawet opuszczać teren imprezy, wybierając After Show Party. Ich strata. Bo zespół zaintonował właśnie „Over the wire”. A zatem jesteśmy przy cudownym albumie „Strange Brotherhood”. I znowu perełka z tej samej płyty – „Aimless Desire” . Tak, to teraz do pełni szczęścia powinno zabrzmieć jeszcze „Wonderful Way To Go”. No i proszę – jest! Pełna ekstaza! 

Castle Party, Zamek w Bolkowie 27-28 lipca 2002 r. - Venus Fly Trap, Dance On Glass, Variete, Fading Colours, New Model Army, Das Ich, Accessory, Dance Or Die, Closterkeller, Hocico, Clan of Xymox

171 odsłon
Tagi:

Castle Party, Zamek w Bolkowie 27-28 lipca 2002 r.

Sobota 27.07.2002

Dzień pierwszy rozpoczął się od występu brytyjskiej kapeli VENUS FLY TRAP, znanej już w Polsce z występu na warszawskim festiwalu Vampira. Venus Fly Trap zagrał równo i dobrze, prezentując klasyczny, falowy rock gotycki. Niestety grali jako pierwsi i na dziedzińcu zamku było jeszcze niewiele osób.

Następnym wykonawcą był SOMNAMBUL. Zespół wcześniej mi całkowicie nieznany. Grupa zaprezentowała nieco smętny zestaw piosenek z elektronicznym trip-hopowym podkładem i śpiewającą panią. Wokalistka ubrana w mieniącą się, srebrną suknię charakteryzowała się tym, że mówiła bardzo ładnie po polsku "dziękuję" i "dziękuje bardzo", czym zyskała sobie moją sympatię. Sama muzyka przez niektórych porównywana do Portishead wypadła jednak blado. W pełnym słońcu, które sprawiało, iż ciężko było wytrzymać na Zamku muzyka Somnabul nie sprawdziła się. Może w innymi miejscu i o innej porze byłoby lepiej.

Po występie Somnabul na scenie zainstalował się brytyjsko-polski DANCE ON GLASS. W zespole tym śpiewa Ania Blomberg (dawniej Zachar) znana z lubianego przez wielu Batalion D'Amour. Z zapowiedzi wynikało, że Dance On Glass to klasyczny gitarowy gotyk z elementami elektroniki. Przyznam się, że elektroniki to niewiele tam było słychać, ale sam występ odebrałem bardzo pozytywnie. Palona słońcem publika widać również potrzebowała takiego dopalacza, bo pod sceną zaczęły pląsać grupki gotów.

De/Vision, T.O.Y, Poznań, klub Eskulap, 05.11.2001 r.

De/Vision, T.O.Y, Poznań, klub Eskulap, 05.11.2001 r.

Na wstępie chciałbym podziękować Radkowi z Black Flames, osobie, która czyniła wszelkie starania by koncert niemieckiej gwiazdy synthpop odbył się w kraju, gdzie elektroniczna muzyka alternatywna nie jest lansowana. Nigdy nie sądziłem, nie miałem nawet żadnych złudzeń, że ktoś taki jak De/Vision mógłby wystąpić w Polsce, a dzięki Radkowi mile się zdziwiłem. Dlatego jeszcze raz dziękuję i życzę dalszych sukcesów w organizowaniu koncertów innych gwiazd zachodniej sceny alternatywnej. 

Na poznański koncert niemieckiego duetu wybierałem się z dużymi emocjami, tym bardziej, że organizator obiecał pewną niespodziankę dla fanów. W pamięci miałem koncert De/Vision z Gorlitz w maju 2000 roku, z poprzedniej trasy zespołu, gdy byli jeszcze triem. Tamten występ oceniam bardzo dobrze, ale jadąc do Poznania spodziewałem się jeszcze lepszej zabawy i nie myliłem się. Show był udany pod każdym względem i do dziś wspominam go jako rewelację. Podobnie jak w Gorlitz tak i w Poznaniu, grupie towarzyszył chudy okularnik, który zajmuje się prowadzeniem sklepiku z gadżetami dotyczącymi De/Vision. Można było kupić metalowe logo do zawieszenia na łańcuszku - w zależności od wielkości 10 lub 25 zł - płyty i single zespołu oraz koszulki, choć te ostatnie były zdecydowanie za drogie i za prymitywne - 60 zł za sam napis „De/Vision” bez wizerunku zespołu to jak dla mnie dość dużo... W każdym razie byłem bardzo zadowolony z oferty sklepiku i czym prędzej kupiłem limitowany singiel „Strange Affection”, którego nie wiedzieć czemu nie nabyłem w Gorlitz.

W roli supportu wystąpiła niemiecka grupa T.O.Y (Trademark Of Youth). Zagrali kilka kawałków, z czego ostatnim utworem był „Style”. Ich występu nie wspominam zbyt dobrze, a to z tego powodu, że panowie przy konsolecie za bardzo podkręcili basy i w efekcie to, co wydobywało się z kolumn nie było dość wyraźne w odsłuchu. Dlatego postanowiłem wtedy postarać się zdobyć płyty tej grupy, aby móc w domu wysłuchać tej muzyki bez jakichkolwiek zakłóceń. Aby nie ranić zbytnio uszu opuściłem salę i resztę koncertu T.O.Y. obserwowałem z hallu. Jak wynikało z moich obserwacji, niewiele osób na sali znało twórczość tego zespołu, bo tylko mała grupka śpiewała i tańczyła w rytm muzyki. W każdym razie na pewno niektórzy zainteresowali się po koncercie tym zespołem. Po występie T.O.Y większość osób wyszła na hall, aby łyknąć piwa i pogadać ze znajomymi. W czasie rozmowy z kumplami zobaczyłem nagle dwóch gości przy barze, z których jeden miał na sobie koszulkę... Mesh! Byłem w szoku, że ktokolwiek w Polsce może mieć koszulkę niemożliwą do zdobycia w naszym kraju. Oczywiście z miejsca podszedłem do tych gości i odtąd mieliśmy już tylko jeden temat rozmowy – Mesh i ich trasa koncertowa, na którą planowaliśmy jechać - ja niestety musiałem sobie to odpuścić. W trakcie konwersacji nagle dobiegł nas dźwięk „Neptune”, instrumentalnego utworu De/Vision pochodzącego z singla „Heart-Shaped Tumour”. Było to niejako preludium do występu grupy, więc wszyscy ruszyli w stronę sali. „Neptune” powoli dobiega końca i oto na scenę wychodzą oni – Marcus w czarnej wełnianej czapce, Thomas jak zwykle ogolony prawie na zero, a wraz z nimi towarzyszący im na koncertach basista i perkusista. Na tle srebrnej świetlistej kurtyny z czarnym logo zespołu dali blisko dwugodzinny show, który poruszył chyba każdego obecnego na sali. Zaczęli od „All I Ever Do”, utworu rozpoczynającego ich ostatni album „Two”. Po nim zagrali „Blindness” i „Heroine”, a później repertuar rozszerzony został o starsze płyty grupy. Sporo kawałków było zagranych na rockowo, niektóre w dłuższych wersjach, całkiem inaczej brzmiących niż na płycie.

Lacrimosa, 02.11.2001 r., Hala Wisły, Kraków

117 odsłon
Tagi:

Lacrimosa, 02.11.2001 r., Hala Wisły, Kraków

Listopad to w naszym kraju miesiąc szczególny. Ponury, deszczowy, otulony mistyczną aurą Świeta Zmarłych. Moment ten doskonale wyczuł duet Lacrimosa, który przyjechał na początku miesiąca do Polski na dwa koncerty. Udając sie do krakowskiej Hali Wisły miałam poważne obawy, czy niemiecki zespół, którego twórczość łączy nostalgię gothic i power metalu z patosem muzyki symfonicznej, zdołał już przekonać do siebie wystarczająco wielu fanów, by zapełnić sporą salę. Okazało się, że ten niepokój był całkowicie nieuzasadniony. Nie tylko trybuny i spora część płyty szybko się zapełniły, ale już wkrótce miało się okazać, że mało kto zjawił się tam przypadkiem.

Amatorzy sztuki "pełnej łez" (bo tak z łaciny przekłada się nazwę formacji) wykazali się też cierpliwością. Przez kilkadziesiąt minut grzecznie przyglądali się poczynaniom supportu, fińskiej grupy To/Die/For, która, niestety, nie wypadła najlepiej. W dużej mierze wina za niezbyt dobrze podany repertuar leżała po stronie akustyka. Mam nadzieję, że po tym koncercie wyrzekł się na zawsze tej profesji albo od razu rzucił do Wisły... Ale też mało oryginalna twórczość Finów, mocno nawiązująca do dokonań choćby grupy HIM, garściami czerpiąca z cokolwiek ogranych już patentów zespołów spod szyldu gotyckiego metalu, raczej nie mogła znaleźć uznania wśród fanów pełnych rozmachu dźwięków Lacrimosy. Kłania się zwłaszcza wokalista Jape, który nie bardzo wie, co zrobić w chwilach, kiedy - na szczęście - nie śpiewa, więc udaje, że tańczy.

Kiedy Finowie opuścili scenę, żegnani uprzejmymi, acz chłodnymi oklaskami, za czarną kotarą, przedzielającą scenę, zaczęli uwijać się techniczni szwajcarskiej grupy. Wkrótce nad głowami publiczności ukazał się słynny błazen, znany z czarno - białych okładek formacji i, przy dźwiękach intro, rozsunięto kurtynę. Rozpoczęło się przedstawienie. Moje oczekiwania tyczące tego koncertu były spore i, być może dlatego, obok licznych plusów, dostrzegłam też kilka wad. Zacznę jednak od miłych rzeczy. A do nich na pewno trzeba zaliczyć widowiskowość przedsięwzięcia. Olbrzymia scena, której scenografia odwoływała się do grafiki z ostatniego albumu, łącznie z manekinami przedstawiającymi modelki z okładki "Fassade", sztuczne ognie, wybuchy, światła - potężna machina, która podczas całego występu spisywała się znakomicie, zgrywając się z muzyką duetu co do sekundy. Efektowne było już entree lidera Tilo Wolffa, który wykonał pierwszy numer "Fassade - 1.Satz" (ten sam, który otwiera ostatnią płytę) schowany za konstrukcją z metalu i pergaminu. W finale utworu pergamin spłonął, a Tilo ukazał się w całe krasie, zbierając burzę oklasków. Warto też dodać, że jego partnerka, Anne Nurmi, okazała się znacznie ładniejsza na żywo, niż na zdjęciach. Nic dziwnego, że gdy zrzuciła płaszcz i stanęła przed publicznością w seksownym skórzanym uniformie, zewsząd można było usłyszeć trzask aparatów fotograficznych.

Zimny wieczór 1 - Piana Złudzeń, DHM, Wieże Fabryk, Łódź, Dekompresja, 20.10.2001 r.

Zimny wieczór - Piana Złudzeń, DHM, Wieże Fabryk, Łódź, Dekompresja, 20.10.2001 r.

"Zimny wieczór" zapowiadał się na bardzo ciekawą imprezę. W programie były występy trzech zespołów zimnofalowych - Piana Złudzeń, DHM, Wieże Fabryk - a po koncertach "zimna dyskoteka" i wszystko za jedyne pięć złotych. Prawdziwa gratka dla fanów falowego gotyku i rocka. 

Do klubu "Dekompresja" dotarłem po godzinie 20. i o tej porze wszystkie stoliki były już praktycznie zajęte. Ludzi było sporo. Klub miał wystrój raczej mało klimatyczny jak na tego typu muzykę - po bokach neony, ludzie grali w piłkarzyki i bilard. Ale przecież najważniejsza jest muzyka.

Jako pierwsza zaczęła grać Piana Złudzeń. Niestety, nikt nie zapowiadał występów a muzycy też nie byli za bardzo rozmowni, więc ci którzy widzieli zespoły po raz pierwszy zastanawiali się czy grają teraz Wieże Fabryk, czy może ktoś inny. Przy pierwszym występie pewności można było nabrać dopiero w końcówce, gdy Piana Złudzeń wykonała kawałek, w który śpiewała o "pianie złudzeń", co mogło sugerować, że gra Piana Złudzeń :).  Sam występ mnie nie zachwycił. Niezbyt przypadło mi do gustu brzmienie głosu wokalisty. O wiele korzystniej wypadła moim zdaniem wokalistka Piany Złudzeń, która śpiewała na zmianę z kolegą. Muzycznie, jak przystało na zimną falę, było mało dynamicznie. Publiczność też była chyba trochę znudzona. Dopiero finałowy set wyraźnie ożywił zebranych w Dekompresji. Dziesięciominutowy utwór z odniesieniami do innych nagrań, w tym hymnu amerykańskiego wzbudził owacje. Zakończyło się niemal punkowo.

The Residents, Warszawa, 09.09.2001 r., Sala Kongresowa PKiN

142 odsłon
Tagi:

The Residents, Warszawa, 09.09.2001 r., Sala Kongresowa PKiN

The Residents to legenda awangardy, która działa już ponad trzydzieści lat. W tym roku grupa ruszyła w trasę koncertową, by zaprezentować swój nowy projekt pt. "Icky Flix", podczas którego artyści prezentują historię grupy w nowych aranżacjach. Występy The Residents nie są zwykłymi koncertami a muzykę Amerykanów nie jest łatwo też zaklasyfikować. Z drugiej strony muzyka w występach The Residents nie jest czymś kluczowym, ale raczej dodatkiem do całego przedstawienia. 9 września mieliśmy możliwość obejrzeć przedstawienie Rezydenów w Sali Kongresowej w Warszawie. Dla mnie koncert był niezapomnianym przeżyciem.

Występ The Residents był pierwotnie planowany w Centrum Sztuki Współczesnej Zamku Ujazdowskiego. Spore zainteresowanie koncertem oraz ranga jaką The Residents mają, zmusiły organizatorów do poszukania miejsca bardziej dogodnego dla przyjęcia zespołu i sporej publiczności zainteresowanej imprezą. Ostatecznie już miesiąc przed wydarzeniem wiadomo było, że Rezydenci zagrają w Sali Kongresowej warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Organizatorzy zdecydowali, że osoby, które już wykupiły bilety w cenie 75 złotych, bez miejscówek, musiały wymienić je przed koncertem na bilety z miejscówkami. Początek koncertu zaplanowany został na godzinę 21.00 a wymianę biletów rozpoczęto o godź. 18.00. Muszę przyznać, że wszystko odbyło się sprawnie, nie było żadnych kolejek i problemów z wymianą. 

The Cure - The Dream Tour, 14.04.2000 r., Hala Sportowa, Łódź

The Cure - The Dream Tour, 14.04.2000 r., Hala Sportowa, Łódź

No to już po koncercie. To był mój pierwszy raz, gdy widziałem i słyszałem The Cure na żywo. Zacznę od ogólnego stwierdzenia, że podobało mi się i jestem zadowolony. Choć można mieć pewne zastrzeżenia do nagłośnienia, ale z drugiej strony od łódzkiej Hali Sportowej nie można za wiele wymagać.

Ludzie wpuszczani byli zgodnie z zapowiedzią od godziny 18. Koncert rozpoczął się z około dwudziestominutowym opóźnieniem. Na początek poszły dwa utwory z płyty "Bloodflowers", które bardzo dobrze wypadły. Muszę stwierdzić, że dzięki usłyszeniu nowych numerów na żywo, coraz przychylniejszym okiem zacząłem patrzeć na nową płytę The Cure, która nie od razu mi się spodobała. Na pewno od początku uznałem, że jest lepsza od "Wild Mood Swings", ale to przecież nie było duże wyzwanie. Czy jednak "Bloodflowers" dorównuje cure'owym klasykom, tego nie mogłem powiedzieć po pierwszych odsłuchach płyty. Dzięki koncertowi na pewno utwory z "Bloodflowers" urosły w moich oczach. 

Po dobrze wykonanym "Want" z "Wild Mood Swings, kolejnym utworem było "Fascination Street", ale tutaj poczułem lekki zawód. Wykonanie zabrzmiało według mnie banalnie i nie miało siły oryginału. Po tej jakości kompozycji oczekiwałem, że na żywo dostanę prawdziwego olśnienia, a tego mi zabrakło. Utwór zabrzmiał wyraźnie gorzej niż w wersji studyjnej. Następnie były kolejne numery z nowej płyty, pomieszane ze starszymi - m.in. "The Kiss" czy "Prayers for Rain". Najstarszymi utworami w części zasadniczej występu The Cure były "Shake Dog Shake" z "The Top" (1984) i "One Hundred Years" z "Pornography" (1982). Wszystko trwało okołu dwóch godzin, kończąc się tytułowym nagraniem z "Bloodflowers", ale to oczywiście nie był koniec. Po godzinie 21. rozpoczęły się bisy, na które złożył się prawdziwy misz masz.