stat4u

Relacje z koncertów

ZAOBSERWUJ NAS

Basia Trzetrzelewska, Łódź, klub Wytwórnia, 21.01.2023 r.

177 odsłon

Basia Trzetrzelewska, Łódź, klub Wytwórnia, 21.01.2023 r.

Basia Trzetrzelewska na Alternativepop.pl? A dlaczego nie. W końcu to pop w dobrym guście, a Alternativepop zawiera w sobie słowo POP i nie jest to przypadek. Takie - czyli pisanie zarówno o alternatywie, jak i dobrym popie - były założenia strony od początku jej istnienia, tylko początkowo wykoślawiły się nieco. Nie tylko mrokiem i electro człowiek żyje. Do samej Basi mam duży sentyment i z wielką przyjemnością udałem się na jej koncert w łódzkim klubie Wytwórnia. 

Sala w śnieżną sobotę 21 stycznia wypełniona była do ostatniego miejsca. Koncert rozpoczął się z około piętnastominutową osbuwą ok. 19:15. Basia wystąpiła wraz z międzynarodowym składem swojego zespołu - zagrali: Kevin Robinson (trąbka) z Simply Red, życiowy partner Basi, Danny White (klawisze), z którym Basia współpracuje od czasów Matt Bianco a także Giorgio Serci (gitara),  Marc Parnell (perkusja), Andres Lafone (bas) oraz nowy saksofonista, znany w świecie jazzu, Denys Baptiste.

Basia zaprezentowała repertuar składający się ze znanych i lubianych przez wszystkich piosenek - od przebojów z pierwszych płyt: "Astrud", "Promises", "Time and Tide", "Drunk on Love", "Cruising for Bruising", "Copernicus" po utwory nowsze jak "A Gift". Był też numer z czasów Matt Bianco "Half a Minute" a na bis chyba największe przeboje Basi "New Day for You" i "Baby You're Mine". W tym ostatnim utworze wokalistka dała pośpiewać przez chwilę fanowi, który bujał się pod sceną. Publiczność przez więszość występu zajmowała miejsca siedzące. Dopiero przed bisami część wstała z krzeseł i podeszła pod scenę tańcząc w rytm największych hitów Basi. 

Występ był bardzo przyjemny, optymistyczny i radosny, ale z nutą melancholii, jak cała twórczość Basi, o czym zresztą sama wspominała. Ta radosna muzyka jazz pop o odcieniu nieco latynoskim pozwala spojrzeć na życie z lepszej strony i wprawia w dobry nastrój. Basia jest w dobrej formie wokalnej, zespół profesjonalnie odegrał znane numery, publiczność, w tym piszący te słowa, była zadowolona po wysłuchaniu i obejrzeniu występu. To był dobry wieczór w łódzkiej Wytwórni.

Do obejrzenia na kanale yt amatorska rejestracja występu: Basia - Live in Łódź, 21.01.2023 r. >>

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto smartfon: Joanna Korasiewicz, Andrzej Korasiewicz
23.01.2023 r.

Setlista:

1. No Heartache
2. Astrud
3. Third Time Lucky
4. Bubble
5. Drunk on Love
6. A Gift
7. Matteo
8. Miles Away
9. Promises
10. An Olive Tree
11. How Dare You
12. Half a Minute
13. Cruising for Bruising
14. Time and Tide
15. From Now On
16. There's a Tear
17. Copernicus

bis:

18. New Day for You
19. Baby You're Mine

Simply Red, Łódź, 07.12.2022 r, Atlas Arena

111 odsłon

Simply Red - Live in Łódź, Blue Eyed Soul Tour, 07.12.2022 r, Atlas Arena

Wybrałem się na koncert Simply Red, bo mam duży sentyment do tego zespołu i bez wahania kupiłem bilety, gdy okazało się, że przyjeżdżają do Łodzi. Trzeba przyznać, że Mick Hucknall jest w wybornej formie fizycznej i głosowej. Występ rozpoczął się od kilku balladowo-soulowych snujów a następnie Mick stwierdził "let's go to te party" i rozpoczęły się numery bardziej dynamiczne. Koncertowy zestaw utworów to typowe greatest hits. Były wszystkie najbardziej znane nagrania Simply Red z wieńczącą występ balladą "If You Don't Know Me by Now" na czele. 

Zaskoczyła mnie liczba ludzi na koncercie. Nie sądziłem, że Simply Red ma aż tylu fanów w Polsce i grupa szczelnie wypełni Atlas Arenę. Niektórzy są tak oddani zespołowi, że nawet mieli na sobie koszulki Simply Red. Trochę zdziwiło mnie też to, że na płycie zamiast miejsc stojących były krzesełka, na których wszyscy siedzieli. Dopiero, gdy zaczęli z nich wstawać w czasie utworu "Sunrise" a Mick wyraźnie ich do tego zachęcał jednocześniej sygnalizując ochroniarzom, żeby nie odganiali publiczności od barierek, to się zmieniło. Na trybunach było nieco spokojniej, ale przy bardziej popularnych utworach niektórzy również wstawali i próbowali tańczyć.

Ogólnie bardzo dobrzy koncert, fantastyczna zabawa zgromadzonych w łódzkiej hali i bardzo dobrze spędzone półtorej godziny. No właśnie, to chyba jedyne zastrzeżenie - mogłoby być trochę dłużej. Mimo tej drobnej niedogodności, będę miał bardzo dobre wspomnienia z występu Simply Red w Łodzi. 

Andrzej Korasiewicz
14.01.2023 r.

Amatorsko nagrany filmik z koncertu: Simply Red - Live in Łódź >>

Setlista:

1. You've Got It
2. So Not Over You
3. Say You Love Me
4. You Make Me Feel Brand New (The Stylistics cover)
5. For Your Babies
6. Holding Back the Years (The Frantic Elevators cover)
7. Thrill Me
8. A New Flame
9. Your Mirror
10. It's Only Love Doing Its Thing (Barry White cover)
11. Come to My Aid
12. Ain't That a Lot of Love (Homer Banks cover)
13. Stars
14. Sunrise
15. Something Got Me Started
16. Fairground

bis:

17. Better with you
18. Money's Too Tight (To Mention) (The Valentine Brothers cover)
19. If You Don't Know Me by Now (Harold Melvin & The Blue Notes cover)

 

Midge Ure, Warszawa, Progresja, 29.10.2022 r.

94 odsłon

Midge Ure, Warszawa, klub Progresja, 29.10.2022
Tour: Voice & Visions 

Koncert odbył się w ramach trasy „The Voice & Visions Tour”. Midge Ure rozpoczął od utworów solowych, by płynnie przejść poprzez numer Visage "Fade to Grey" do zaprezentowania publiczności twórczości Ultravox. Artysta skoncentrował się na dwóch albumach: "Rage in Eden" (1981) i "Quartet" (1982). Razem z muzykami Band Electronica przedstawił brawurową interpretację nagrań macierzystego zespołu, której celem było oddania jak najwierniej ducha oryginałów. Niewątpliwie udało się to. Chyba nikt nie wyszedł z warszawskiego klubu rozczarowany. A na deser otrzymaliśmy, jak zwykle poprzedzony gitarową solówką, "Dancing With Tears in My Eyes". Na bis Mistrz zagrał numery z albumu "Vienna" (1980), na czele z tytułowym. Midge Ure udowodnił, że nadal jest w fenomenalnej formie a jego koncerty są gwarancją dostarczenia niezapomnianych emocji, mimo tego, że większość publiczności zna grany repertuar na pamięć. Do następnwego razu!

Amatorskie nagranie video koncertu dostępne na kanale: Midge Ure - Live in Warszawa >>>

Setlista:

1. Dear God
2. If I Was
3. Fade to Grey (Visage song)
4. No Regrets (Tom Rush cover)
5. The Voice (Ultravox song)
6. We Stand Alone (Ultravox song)
7. The Thin Wall (Ultravox song)
8. I Remember (Death in the Afternoon) (Ultravox song)
9. Your Name (Has Slipped My Mind Again) (Ultravox song)
10. Rage in Eden (Ultravox song)
11. Reap the Wild Wind (Ultravox song)
12. Mine for Life (Ultravox song)
13. We Came to Dance (Ultravox song)
14. Serenade (Ultravox song)
15. Hymn (Ultravox song)
16. Visions in Blue (Ultravox song)
17. Dancing With Tears in My Eyes (Ultravox song)

bis:
18. Astradyne (Ultravox song)
19. Vienna (Ultravox song)
20. All Stood Still (Ultravox song)

Andrzej Korasiewicz
14.01.2023 r.

Bonobo, Łódź, Atlas Arena, 25.11.2022 r. - Fragments Live Tour

104 odsłon

W piątek 25.11.2022 r. wybrałem się na koncert Bonobo w Łodzi w ramach Fragments Live Tour. Wcześniej artysta zagrał we Wrocławiu i Krakowie. Simon Green to już klasyk muzyki elektronicznej. Zaczynał ponad 20 lat temu. Od 2001 roku płyty wydaje w wytwórni Ninja Tune.

Przyznam, że Bonobo to jeden z tych wykonawców muzyki elektronicznej, który zwrócił moją uwagę już 20 lat temu. Od tego czasu podsłuchiwałem jego płyt. Nie byłem jakimś wielkim fanem a muzykę Bonobo traktowałem bardziej w kategoriach muzyki tła. Przy tym nie śledziłem dokładnie jego pozycji na scenie muzyki elektronicznej. Gdy więc zobaczyłem, że przyjeżdża do Polski i daje 3 koncerty w tym w wielkiej Tauron Arenie w Krakowie a także w nieco mniejszej, ale równie dużej Atlas Arenie w Łodzi to nieco się zdziwiłem. To on wypełnia takie duże obiekty? Musi dawać jakiś niezły multimedialny show, bo przecież to nie jest muzyka na duże hale, pomyślałem. No i faktycznie. Atlas Arena nie była nabita. Trybuny były w części odgrodzone taśmami i nie można było tam siadać. Płyta też nie była cała wypełniona, jednak te kilka tysięcy osób na pewno tam było. Nawet duży klub by nie wystarczył na Bonobo. Nie wiem jak było w Krakowie, ale po łódzkim koncercie można wnioskować, że artysta nie wypełnia takiej hali jak najwięksi sceny, ale jednocześnie jest już za duży na klub.W związku z tym zresztą był największy zgrzyt dla mnie. Miałem miejsca na trybunach - nienumerowane. Sądziłem wiec, że spokojnie będę mógł usiąść w sektorach blisko sceny. Niestety, okazało się, że 2 najbliższe sektory po obu stronach nie były dostępne dla publiczności, więc siedziałem dosyć daleko od sceny. Bardzo duży minus. 

Jeśli chodzi o samą muzykę i występ. Bonobo prezentuje się na scenie z  zespołem i żywymi instrumentami. Muzyka to mieszanka downtempo, nu jazzowo-soulowych utworów wokalnych oraz bardziej technoidalnych brzmień transowowych. Wszystko połączone jest z wizualnym show, które hipnotyzuje. Początek koncertu jest dosyć spokojny, show multimdialne rozkręca się z czasem. Na pewno warto było.

Amatorskie nagranie wideo z koncertu można obejrzeć na kanale Alternativepop.pl na youtube: www.youtube.com/@alternativepop_pl

1. Polyghost
2. Rosewood
3. Counterpart
4. Surface
5. Tides
6. Shadows
7. Kiara
8. Bambro Koyo Ganda
9. Cirrus
10. Outlier
11. ATK
12. Break Apart
13. No Reason
14. Linked
15. Age of Phase
16. Otomo

bis:
17. Stay The Same
18. Kerala

Andrzej Korasiewicz
03.12.2022

Florence and the Machine w Łodzi, High as Hope Tour Tour, Atlas Arena, 15.03.2019 r.

84 odsłon

Florence Welch, czyli dziewczyna z wiankiem na głowie, to dla mnie przedstawicielka młodego pokolenia artystów, choć w 2022 roku stuknęło jej 36 lat. Nastolatką więc już nie jest :). W 2019 roku artystka zawitała wraz ze swoim zespołem the Machine do Łodzi na jeden koncert w ramach trasy promującej wówczas jej nowe wydawnictwo - "High as Hope" (2018). Po kilku latach trochę mi się już zatarły szczegóło dotyczące koncertu, ale chciałem podzielić się kilkoma fotkami oraz ogólnym wrażeniem. To był bardzo dobry, wciągający koncert, po którym pozostały mi dobre wspomnienia. Łódzka hala była wypełniona niemal do ostatniego miejsca. Wokalistka wraz z zespołem potrafiła wykreować nieco baśniowo-rusałkową atmosferę pokazując przy tym skalę swojego talentu wokalnego. Grupa skupiła się na zaprezentowaniu wówczas nowych utworów, ale nie zapomniała o zagraniu przebojów, dzięki którym jest najbardziej rozpoznawalna - "Cosmic Love", "Ship to Wreck", "What Kind of Man", "Shake It Out". Reasumując, był to bardzo przyjemny wieczór, choć koncert był moim zdaniem za krótki, bo niewiele ponad półtoragodzinny.

Tekst i foto: Andrzej Korasiewicz
07.01.2023


Setlist:
   
1. June
2. Hunger
3. Between Two Lungs
4. Only If for a Night
5. Queen of Peace
6. South London Forever
7. Patricia
8. Dog Days Are Over
9. Ship to Wreck
10. Moderation
11. Sky Full of Song
12. Cosmic Love
13. 100 Years
14. Delilah
15. What Kind of Man

bis:

16. Big God
17. Shake It Out

Jean Michel Jarre w Łodzi, Electronica World Tour, Atlas Arena, 05.11.2016 r.

111 odsłon

Jean Michel Jarre w Łodzi, Electronica World Tour, Atlas Arena, 05.11.2016

Koncert w łódzkiej Atlas Arenie był niesamowitym show multimedialnym w wykonaniu francuskiego klasyka muzyki elektronicznej. Jarre skupił się na promocji muzyki z płyt "Electronica 1: The Time Machine" (2015) i "Electronica 2: The Heart of Noise" (2016). Klasyczne utwory Jarre'a z lat 80. i 70. zostały przedstawione w mocno nieortodoksyjnej formie nawiązując do stylistyki znanej z płyt z cyklu Electronica. Jean Michel Jarre to twórca wyjątkowy, który mimo zaawansowanego wieku próbuje nadążyć za zmieniającymi się trendami w świecie elektroniki. Trzeba przyznać, że udaje mu się to. W połączeniu z niesamowitym show wizualno-laserowym chyba nikt nie nudził się na występie Francuza. Starzy fani, którzy nie przywykli do bardziej nowoczesnych aranżacji klasycznych numerów Jarre'a mogli na to trochę narzekać, ale ci z otwartymi głowami wyszli z łódzkiej hali zadowoleni. Jedyny zarzut jaki można postawić to: było za krótko! Niestety, ale cała impreza trwała zaledwie około półtorej godziny. Z bisami może ciut więcej.

Tekst i foto: Andrzej Korasiewicz
Foto: Joanna Korasiewicz
07.01.2023 r.

Setlista

1. The Heart of Noise, Part 1
2. The Heart of Noise, Part 2
3. Automatic, Pt. 2
4. Oxygène 2
5. Circus
6. Web Spinner
7. Exit
8. Équinoxe 7
9. Conquistador
10. Oxygène 8
11. Zero Gravity (Above & Beyond Remix)
12. Souvenirs de Chine
13. Immortals
14. Brick England
15. The Architect
16. Oxygène 4
17. Équinoxe 4 (mixed into Glory >)
18. Glory
19. The Time Machine (Laser Harp version)

bis:

20.Oxygène (Part 17)
21. Stardust
22. Quatrième Rendez-Vous

Dead Can Dance, Warszawa, Torwar, 21.06.2019 r.

80 odsłon

Dead Can Dance, Torwar, Warszawa, 21.06.2019 r.

A Celebration - Life & Works 1980-2019 Tour 

Pomimo premiery w 2018 roku nowego albumu "Dionysus", Dead Can Dance wyruszył w trasę "A Celebration - Life & Works 1980-2019 Tour", podczas której skupił się na prezentacji swojego dotychczasowego dorobku artystycznego a nie promocji nowej płyty. Nie wiem czy wieczór był nie ten, czy miejsce niewłaściwe, ale muzyka Dead Can Dance w hali Torwaru nie wypadła najlepiej. To pewnie jedynie moje osobiste odczucie, ale  wyszedłem z koncertu lekko znużony. Na pewno utwierdziłem się w przekonaniu, że wolę, gdy śpiewa Brendan Perry. Choć Lisa Gerrad nadal śpiewa dobrze, to jednak wraz z upływem czasu jej głos stał się niższy, mniej anielski, bardziej "świdrujący". Nie chcę używać negatywnych określeń i nie mam na celu obrażenia Artystki, ale kiedyś jej śpiew przypominał mi tajemniczego anioła, dzisiaj słyszę raczej wiedźmę. Nie udało mi się odnaleźć w występie Dead Can Dance atmosfery, do której chciałbym powracać. Zestaw utworów też nie zrobił na mnie dużego wrażenia. Niby z płyty "Within the Realm of a Dying Sun" było kilka utworów, ale nie potrafiłem przenieść się w świat, który ten album kreuje i w który kiedyś potrafiłem zagłębić się oraz nim zachwycić. Ale pewnie to tylko moje indywidualne odczucia, bo kątem ucha słyszałem wiele zachwyconych koncertem komentarzy.

Tekst i foto smartfon: Andrzej Korasiewicz
21.06.2019 r.

1. Anywhere Out of the World
2. Mesmerism
3. Labour of Love
4. Avatar
5. In Power We Entrust the Love Advocated
6. Bylar
7. Xavier
8. The Wind That Shakes the Barley (Robert Dwyer Joyce cover)
9. Sanvean
10. Indoctrination (A Design for Living)
11. Yulunga (Spirit Dance)
12. The Carnival Is Over
13. The Host of Seraphim
14. Amnesia
15. Autumn Sun (Deleyaman cover)
16. Dance of the Bacchantes

bis:

17. Song to the Siren (Tim Buckley cover)
18. Cantara

bis 2:

19. The Promised Womb
20. Severance

 

Sting i Shaggy w Łodzi, 17.11.2018 r., Atlas Arena

62 odsłon

Z taką "pewną nieśmiałością" szedłem w sobotę na koncert, bo Shaggy to nie moja bajka, ale muszę przyznać, że połączenie jamajskich klimatów z twórczością Stinga oraz solowymi dokonaniami Shaggy'ego wypadło bardzo ciekawie.

Wszystko zaczęło się z kilkuminutowym opóźnieniem po godzinie 20.. Bez zbędnych powitań panowie wyszli na scenę i rozgrzali wszystkich przebojem Stinga "Englishman in New York". Po tym zachęcającym wstępie usłyszeliśmy dwa numery ze wspólnej płyty "44-876" przyjęte dosyć ciepło. Prawdziwie żywiołowa reakcja nastąpiła jednak, gdy zabrzmiały dźwięki jednego z przebojów The Police "Every Little Thing She Does Is Magic". Utwór niewiele odbiegał od oryginału, choć okraszony został rapowankami Shaggy'ego oraz wyczuwalne było jamajskie bujanie.

Tak zresztą było już do końca koncertu. Najbardziej spektakularnym przejawem tej kooperacji było niemal "zmiksowane" na żywo "Oh Carolina" znane z interpretacji Shaggy'ego oraz "We'll Be Together" Stinga. To był prawdziwy ogień. Utwory wzajemnie się przenikały doprowadzając publiczność niemal do ekstazy. To wykonanie udowodniło, że wspólny występ Stinga i Shaggy'ego jest przemyślaną koncepcją, która się sprawdza.

Dalsza część koncertu przebiegła w tym duchu. Utwory The Police i solowe Stinga przeplatały się z nagraniami z tegorocznego albumu Shaggy'ego oraz Stinga a także nielicznymi solowymi numerami Shaggy'ego. Nikt nie miał wątpliwości, że główną atrakcją tego koncertu jest Sting. Trzeba jednak powiedzieć, że to Shaggy był tą osobą, która zagadywała publiczność i próbowała nawiązać z nią kontakt. Sting był raczej wycofany i skupiał się  na wykonaniu swoich partii wokalnych i gitarowych. To Shaggy szalał na scenie, wił się, wyginał. Między obu panami występowała jednak interakcja jak chociażby wtedy, gdy Sting zagrał "So Lonely", na co Shaggy wtrącił swoje "Strength of a Woman" przekonując, że nie ma powodu być samotnym, bo na sali jest bardzo dużo kobiet.

Rewelacyjnie wypadło "Walking on the Moon" z repertuaru The Police ozdobione  wstawkami z utworu Boba Marleya "Get Up, stand up". Zwieńczeniem koncertu były "zmiksowane" w jeden numer największe hity The Police i Shaggy'ego - "Roxanne" i "Boombastic". Po ich odegraniu panowie zeszli ze sceny. Nie było jednak wątpliwości, że będą bisy. Po chwili usłyszeliśmy "Desert Rose" Stinga, "It Wasn't Me" Shaggy'ego a na finał "Every Breath You Take" The Police. Bohaterowie wieczoru pożegnali się z publicznością.

Żywiołowe oklaskiwania artystów przyniosło jednak efekt. Sting i Shaggy ponownie pojawili się na scenie, ale tym razem bez zespołu za to z gitarą akustyczną. Na prawdziwy tym razem koniec wybrzmiało pięknie zagrane i zaśpiewane przez Stinga "Fragile". Niestety to jedyny moment koncertu, podczas którego Shaggy wydał mi się zbędny. "Fragile" jest utworem, do którego stylistyka Shaggy'ego zwyczajnie nie pasuje. Dlatego oddanie mu do zaśpiewania fragmentu partii wokalnej tego utworu było moim zdaniem niepotrzebne.

Na szczęście nie zepsuło to ogólnego wrażenia. Występ Stinga i Shaggy'ego był fantastyczną zabawą z muzyką i konwencjami. Jamajskie aranżacje utworów Stinga przyniosły bardzo ciekawe odświeżenie znanych numerów. Sam Sting natomiast mimo ukończenia 67 lat jest w doskonałej formie wokalnej i fizycznej. Oby dalej czerpał radość z grania muzyki i przy okazji obdarowywał nas jej częścią dając kolejne koncerty i wydając nową muzykę.

Tekst i foto: Andrzej Korasiewicz
19.11.2018 r.

Setlista:

  1. Englishman in New York (Sting cover)
  2. 44/876
  3. Morning Is Coming
  4. Every Little Thing She Does Is Magic (The Police cover)
  5. Oh Carolina / We'll Be Together (Shaggy/Sting cover)
  6. If You Can't Find Love
  7. Love Is the Seventh Wave (Sting cover)
  8. To Love and Be Loved
  9. Message in a Bottle (The Police cover)
  10. Fields of Gold (Sting cover)
  11. Waiting for the Break of Day
  12. Gotta Get Back My Baby
  13. If You Love Somebody Set Them Free (Sting cover)
  14. Don't Make Me Wait
  15. Angel (Shaggy cover)
  16. Dreaming in the U.S.A.
  17. Crooked Tree
  18. Shape of My Heart (Sting cover)
  19. Walking on the Moon/ Get Up, stand up (The Police/B.Marley cover)
  20. So Lonely / Strength of a Woman (The Police/Shaggy cover)
  21. Hey Sexy Lady
  22. Roxanne / Boombastic (The Police/Shaggy cover)

Bis:

  1. Desert Rose (Sting cover)
  2. It Wasn't Me (Shaggy cover)
  3. Every Breath You Take (The Police cover)

Bis 2:

  1. Fragile (Sting cover)

Urszula, Łódź, klub Scenografia, 08.11.2018 r.

72 odsłon

Urszula, Łódź, klub Scenografia, 08.11.2018 r.

Urszula zagrała w łódzkiej Scenografii (czyli dawnym kinie Cytryna) w ramach drugiej części jubileuszowej trasy koncertowej: Urszula 35-lecie - "Najlepsze 80-te”, podczas której Artystka wystąpiła z wyjątkowym show przenoszącym nas w lata 80. Urszula zagrała swoje największe przeboje z lat 80. dbając o to, żeby aranżacje były jak najbardziej zbliżone do oryginałów. Usłyszeliśmy więc m.in. utwory z debiutanckiej płyty "Urszula" (1983) oraz z "Malinowego króla" (1984) a także "Urszula 3" (1987). Trzeba przyznać, że nie było rozczarowania a ci, którzy przyszli na występ, by poczuć się znowu jak w latach 80. nie zawiedli się. Choć wokalnie Urszula nie jest już w takiej formie jak kiedyś, to jednak jej zespół zagrał bez zarzutu, a dzięki ejtisowym aranżacjom wszystkie inne niedostatki zostały wynagrodzone. Zabawa była przednia!

Andrzej Korasiewicz
08.11.2018 r.

Depeche Mode, Łódź, Atlas Arena, 09.02.2018 r. (foto)

55 odsłon

Depeche Mode, Global Spirit Tour, Łódź, Atlas Arena, 09.02.2018 r.

Setlista:

1. Going Backwards
2. It's No Good
3. Barrel of a Gun
4. A Pain That I'm Used To)
5. Useless
6. Precious
7. World in My Eyes
8. Cover Me
9. Insight (acoustic; Martin L. Gore)
10. Home
11. In Your Room
12. Where's the Revolution
13. Everything Counts
14. Stripped
15. Enjoy the Silence
16. Never Let Me Down Again

bis:
17. I Want You Now (acoustic)
18. Walking in My Shoes
19. A Question of Time
20. Personal Jesus

Foto (smartfon): Andrzej Korasiewicz
09.02.2018 r.

Another Pink Floyd, Filharmonia Łódzka, 10.12.2017 r.

42 odsłon

Another Pink Floyd, Filharmonia Łódzka, 10.12.2017 r.

Kiedyś nie brałem pod uwagę, żeby uczestniczyć w koncercie cover bandu. Z czasem jednak moje stanowisko nieco złagodniało i choć nie jest to moja ulubiona forma koncertowa, to w jaki inny sposób wziąć udział w koncercie Pink Floyd? Można wprawdzie (jeszcze) być na solowych występach Rogera Watersa, Davida Gilmoura czy Nicka Masona, ale póki co spróbowałem zobaczyć występ krakowskiego cover bandu Pink Floyd. Formuła cover bandu jest podobna do współczesnych wykonań muzyki klasycznej/"poważnej", której przecież też nie wykonują ani kompozytorzy, ani wykonawcy z epoki - ze zrozumiałych względów. Podobna idea przyświeca odtwórcom takim jak Another Pink Floyd i może dlatego miejscem wykonania twórczości Pink Floyd stała się łódzka filharmonia. Nie da się ukryć, że bilety na Another Pink Floyd były też znacznie tańsze niż na Rogera Watersa :). Pink Floyd dla ubogich? A niech będzie!

Panowie z Another Pink Floyd starali się jak najbardziej dokładnie odtworzyć brzmienie oryginału, również scenografia nawiązywała do występów Pink Floyd z okresu, kiedy liderem był David Gilmour i grupa dawała koncerty, które posłużyły do wydania płyty "Pulse". Ponieważ w tym roku minęła 40. rocznica wydania "Animals", panowie wykonali ten album w całości. Oprócz tego usłyszeliśmy utwory z "Wish You Were Here", "The Division Bell" a także "The Wall", "A Momentary Lapse Of Reason" i rzecz jasna "Dark Side of the Moon", z którego krakowianie wykonali numer "Time". Było również "Arnold Layne" zadedykowane pamięci Syda Barreta. Wykonanie muzyki stało na wysokiem poziomie, wyższym niż nieco uboga scenografia. Ale to w końcu muzyka jest najważniejsza. Czy było warto? Jak najbardziej. To był przyjemny wieczór spędzony dzięki solidnym rzemieślnikom, którzy spróbowali przenieść publiczność w świat Pink Floyd i w znacznej części im się to udało. 

Andrzej Korasiewicz
10.12.2017 r.

Gary Numan, Skalpel, Łódź, klub Wytwórnia, 27.10.2017 r.

65 odsłon

Gary Numan, Skalpel, Łódź, klub Wytwórnia (Soundedit), 27.10.2017 r.

The Savage European Tour

Gary Numan zagrał w Wytwórni w ramach promocji najnowszej płyty "Savage (Songs from a Broken World)", która podobnie jak inne płyty wydane przez Numana na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat utrzymana jest w konwencji mocno industrializowanego rocka. Gros utworów pochodziło właśnie z tego albumu. Na żywo kompozycje wypadły na tyle dobrze, że ostatecznie przekonałem się do nowej płyty Numana. Nie da się ukryć, że wszyscy najbardziej chcieli usłyszeć klasyczne utwory Gary Numana z początku jego kariery. Nie trzeba było nawet długo na nie czekać, bo już jako drugi Numan zagrał "Metal" ze słynnej "The Pleasure Principle" (1979). Z tego albumu było też "Cars" a także dwa numery z nie mniej ważnej "Replicas" (1979) - "Down in the Park", "Are 'Friends' Electric?". Na deser, w ramach jedynego bisu, artysta zaprezentował "I Die: You Die" (1980). To był niezwykle udany wieczór w łódzkiej Wytwórni. Tradycyjnie można mieć jedynie zastrzeżenie co do długości koncertu. Było za krótko! Przed Gary Numanem wystąpił polski Skalpel. Po występie Gary Numan odebrał nagrodę „Człowiek ze Złotym Uchem” „za pionierskie dokonania w dziedzinie produkcji dźwięku”, ponieważ koncert odbył się w ramach Festiwal Producentów Muzycznych Soundedit.

Tekst i foto: Andrzej Korasiewicz
27.10.2017 r.

Setlist:

1. Ghost Nation
2. Metal
3. The Fall
4. Remind Me to Smile
5. Bed of Thorns
6. Down in the Park
7. Pray for the Pain You Serve
8. Here in the Black
9. Mercy
10. Love Hurt Bleed
11. My Name Is Ruin
12. Cars
13. When the World Comes Apart
14. A Prayer for the Unborn
15. Are 'Friends' Electric?

bis:

16. I Die: You Die

Steven Wilson, Łódź, klub Wytwórnia, 08.04.2015 r. (foto)

41 odsłon

Steven Wilson, Łódź, klub Wytwórnia, 08.04.2015 r.
Tour: Hand. Cannot. Erase. 

1. First Regret
2. 3 Years Older
3. Hand Cannot Erase
4. Perfect Life
5. Routine
6. Index
7. Home Invasion
8. Regret #9
9. Lazarus (Porcupine Tree song)
10. Harmony Korine
11. Ancestral
12. Happy Returns
13. Ascendant Here On...

bis:

14. Temporal (Bass Communion song) (Watchmaker Intro Video)
15. The Watchmaker
16. Sleep Together (Porcupine Tree song)

bis 2:

17. The Raven That Refused to Sing

Foto (smartfon): Andrzej Korasiewicz
08.04.2015 r.

Nowe Sytuacje, Drekoty - Łódź, klub "Wytwórnia", 08.11.2014 r.

81 odsłon
Nowe Sytuacje, Drekoty - Łódź, klub "Wytwórnia", 08.11.2014 r.
 
 
Nowe Sytuacje to projekt, który powstał po to, żeby uświetnić 30-lecie wydania płyty "Nowe Sytuacje" Republiki. W skład grupy poza muzykami Republiki - Sławomirem Ciesielskim, Zbigniewem Krzywańskim i Leszkiem Biolikiem -  wchodzą: Bartłomiej Gasiul (fortepian) oraz wokaliści Tymon Tymański i Jacek "Budyń" Szymkiewicz, który gra również partie na flecie. Byli muzycy zespołu Republika postanowili przypomnieć tę płytę publiczności na Koncercie Pamięci Grzegorza Ciechowskiego w toruńskim klubie Od Nowa w grudniu 2013 roku. Jak mówi Zbigniew Krzywański: "- W związku z entuzjastycznym przyjęciem koncertu postanowiliśmy przypomnieć tę płytę szerszej publiczności (wzorując się na działaniach Petera Hooka and the Light, odtwarzającego po kolei płyty Joy Division)."
 
8 listopada Nowe Sytuacje gościły w łódzkim klubie "Wytwórnia". Już przed 19. - zaplanowanym początkiem koncertu - w klubie gromadziła się publiczność zaopatrzona w biało-czarne krawaty, takież koszulki z nadrukami płyty "Nowe sytuacje" oraz nazwą Republika. Dla wszystkich było jasne, że za chwilę zagra w "Wytwórni" Republika a nie  Nowe Sytuacje. Niemal punktualnie o 19. zgasły światła i na ekranie wyświetlił się fragment koncertu Republiki. "Nieustanne tango" zaśpiewane przez Grzegorza Ciechowskiego wprowadziło nas w klimat wydarzenia. Po chwili na scenę wszedł konferansjer, który zapowiedział występ "tak naprawdę Republiki" oraz co dla wielu było niespodzianką, nieznanej szerzej grupy Drekoty, który poprzedził prezentację płyty "Nowe sytuacje".
 
Drekoty to trzy energiczne dziewczyny, które za pomocą dwóch keyboardów, perskusji oraz śpiewu wprowadziły zgromadzoną publiczność w klimat nieco psychodeliczny. Występ mnie zaskoczył, ale bardzo pozytywnie. Energetyczne podrygiwania głównej wokalistki oraz dosyć różnorodne jak na tak skromną instrumentację kompozycje świadczą na pewno o tym, że panie są utalentowane. Nie wszystkim jednak podobał się ten występ. Para w średnim wieku plus, która była obok mnie z ulgą przyjmowała każdą przerwę między utworami komentując ten moment jako "kojącą ciszę". Większa część publiczności nagrodziła jednak panie rzęsistymi brawami. Po półgodzinnym występie Drekotów nastąpiła piętnastominutowa przerwa, podczas której trwało rozłączanie sprzętu Drekotów i podłączanie zestawu Republiki.
 
Nowe Sytuacje rozpoczęły swój występ ok. godz. 20. utworem tytułowym z płyty "Nowe Sytuacje". W dalszej kolejności poszedł cały repertur z tego albumu w tej samej kolejności jak na płycie -  "System nerwowy", "Prąd", "Arktyka", "Śmierć w bikini", "Będzie plan", "Mój imperializm", "Halucynacje", "Znak "="" i na koniec  "My lunatycy". Największy entuzjazm publiczności był, jak się można było spodziewać, przy "Arktyce" i "Śmierci w bikini". Gdy wybrzmiał numer "My lunatycy" zgromadzoni w "Wytwórni" intensywnie nawoływali muzyków do ponownego wyjścia. W sali rozlegały się donośne okrzyki "Republika! Republika! Republika!". Wśród  publiki powiewały biało-czarne flagi i nie było wątpliwości, że wszyscy przyszli na koncert Republiki a nie żadnych "Nowych Sytuacji". Muzycy nie kazali na siebie długo czekać i na bis zagrali "Kombinat" oraz jeszcze raz "Śmierć w bikini". Najdłużej wywoływano grupę na ostatni bis, którym okazał się numer "Moja krew". Zbigniew Krzywański kilka raz stwierdził, że "warto było" i podziękował rozentuzjazmowanej publiczności za liczne przybycie do "Wytwórni", która rzeczywiście była wypełniona w całkiem sporym stopniu. Parkiet głównej sali nie był może wypełniony po brzegi, było luźno, ale nie było pustek. Zajęte były też niemal w całości balkony. Czy było warto? Było. Grupa zagrała repertuar "Nowych Sytuacji" porywająco. Zbigniew Krzywański kilka razy pozwalał sobie na gitarowe solówki. Sławomir Ciesielski włączył się do śpiewania "Mojej krwi". 
 
Muszę też wspomnieć o minusach. Zdecydowanym minusem, który przeszkadzał w odbiorze muzyki były błazeńskie zachowania sceniczne obu wokalistów - Tymona Tymańskiego i "Budynia". Na scenie można było zaobserwować skąd musiała się wziąć ksywka Jacka Szymkiewicza. Ten człowiek-guma gibał się przez cały czas jakby był na koncercie Goombay Dance Band a nie grupy grającej zimnofalowy repertuar. W dodatku zakładał sobie co jakiś czas na głowę szmatę, co było równie denerwujące jak jego gibałki. Wprawdzie trzeba przyznać, że wokalnie poradził sobie dobrze i do jego gry na flecie również nie można mieć większych zastrzeżeń, ale jego image sceniczny jest dla mnie nie do przyjęcia a na pewno całkowicie nie pasował do Republiki. To samo można napisać o drugim błaźnie - Tymonie Tymańskim. Ten z kolei wymachiwał rękoma i wykonywał gesty, które być może pasowały do performance'u spod znaku projektu Kury, ale na pewno nie współgrały z muzyką Republiki. Po co położył się na scenie i leżał tam przez parę minut? Miałem wrażenie, że Leszek Biolik podszedł do niego w pewnym momencie, by sprawdzić czy Tymon jeszcze dycha i czy koncert będzie kontynuowany ;). Istniało zagrożenie, że nie będzie, bo Tymon zapomniał co zrobił z mikrofonem szukając go na podłodze. Na szczęście przypomniał sobie, że włożył go do statywu i jakoś dalej to poszło. Znowu muszę przyznac, że wokalnie Tymon poradził sobie, ale jakaś skaza jego osobowości powoduje, że jego zachowania sceniczne są zwyczajnie niepoważne. A w przypadku koncertu Republiki zakłócało to nieco odbiór występu. Na szczęście plusów koncertu jest więcej niż minusów. Chwilami miałem poczucie, że jestem naprawdę na koncercie Republiki. A w końcu po to znalazłem się tego wieczoru w klubie "Wytwórnia".
 
Andrzej Korasiewicz
09.11.2014 r.
 

Setlista:

1. Nowe Sytuacje
2. System nerwowy
3. Prąd
4. Arktyka
5. Śmierć w bikini
6. Będzie plan
7. Mój imperializm
8. Halucynacje
9. Znak "="

bis

10. Kombinat
11. Śmierć w Bikini

bis 2

12. Moja krew

 
 

Peter Gabriel, Łódź, Altas Arena, 12.05.2014 r. (foto)

76 odsłon

Peter Gabriel, Back To Front Tour, Łódź, Altas Arena, 12.05.2014 r.

Setlista:

Część 1 - akustyczna (w pełni oświetlona hala):

1. Daddy Long Legs (Peter Gabriel i Tony Levin)
2. Come Talk to Me
3. Shock the Monkey
4. Family Snapshot
(utwór zaczął się przy w pełni oświetlonej hali, w drugiej części utworu przygasły pelne światła i pozostało białe oświetlenie)

Część 2 - elektryczna (białe światła):

5. Digging in the Dirt
6. Secret World
7. The Family and the Fishing Net
8. No Self Control
9. Solsbury Hill
10. Show Yourself

Część 3 - "So" (pełnokolorowy show): 

11. Red Rain
12. Sledgehammer
13. Don't Give Up
14. That Voice Again
15. Mercy Street
16. Big Time
17. We Do What We're Told (Milgram's 37)
18. This Is the Picture (Excellent Birds)
19. In Your Eyes

bis:

20. Here Comes the Flood (Peter Gabriel i Tony Levin)
21. The Tower That Ate People
22. Biko

Foto (smartfon): Andrzej Korasiewicz
12.05.2014 r.

Red Box, 23.03.2014 r., Klub Wytwórnia, Łódź

98 odsłon

 

Red Box lubi Polskę a Polacy lubią Red Box. Ta niszowa dzisiaj grupa nie gromadzi tłumów, ale ma wielu oddanych fanów. Właśnie taka grupa wybrańców zgromadziła się w niedzielny wieczór, by obejrzeć i posłuchać Simona Toulsona Clarke'a wraz z zespołem. Później okazało się jeszcze, że oprócz słuchania i oglądania jest również możliwa rozmowa z zespołem i to nie tylko w czasie występu. Lider Red Box przed ostatnim bisem zachęcał do zostania w klubie i do rozmowy, bo to jest dla niego niezbędny element składowy bycia "Red Box Band". Wszystko zaczęło się prawie punktualnie parę minut po 19. Zgromadzoną w Łodzi publiczność przywitała kameralna, ciepła aranżacja sceny, profesjonalnie dobrane światła oraz pierwsze dźwięki "Hurricane". Mimo skromności, wszystko zapowiadało olśniewający koncert. Początek został jednak zakłócony przez trudności techniczne, w wyniku których siadł dźwięk i przez chwilę mieliśmy koncert akustyczny, czego Simon wraz z zespołem nie do końca był świadom. Obsługa techniczna szybko jednak interweniowała i koncert rozpoczął się ponownie od "Hurricane". Niestety, problemy techniczne powtórzyły się jeszcze. Po ich ostatecznym rozwiązaniu, koncert przebiegał już bez zakłóceń.

Red Box zaprezentował znaną wszystkim i lubianą mieszankę przebojów oraz nagrań z płyty "Plenty". Usłyszeliśmy więc m.in.: "For America", "Don't Let Go", "Let It Rain", "Saskatchewan", "Lean On Me (Ah-Li-Ayo)",  "Brigher Blue", "The Train",  "The Sign" i na finał oczywiście "Chenko". Simon Toulson Clark okazał się bardzo sympatycznym, gadatliwym i dowcipnym frontmanem. Zanim jednak naprawdę się rozgadał, przepytał widownię o zakres znajomości angielskiego (było podnoszenie rączek). Ponieważ większość ręce podniosła a Simon stwierdził, że widać "mamy dobry system edukacji" ;), już bez większego skrępowania konwersował z publicznością (na wszelki wypadek prosząc, aby tym, którzy nie znają mowy Szekspira tłumaczyć - wszyscy jesteśmy przecież "kumplami Red Box"). Simon opowiadał więc historię powstania utworu "Brigher Blue" oraz teledysku do niego a także co jego żona sądzi na temat tego, kiedy skończą i wydadzą nową płytę. No właśnie, oprócz nagrań z trzech dotychczasowych płyt Red Box, były również dwa numery z zapowiadanego na ten rok premierowego wydawnictwa. I brzmiały one bardzo zachęcająco.

Po "Chenko" były jeszcze oczywiście bisy a wszystko zakończyło się ponownie odegranym "Hurricane". Po tym Simon zaprosił zgromodzaną publiczność do rozmowy. Podsumowując trzeba stwierdzić, że dzisiejsze wcielenie Red Box brzmi nieco inaczej niż ten Red Box, który niektórzy pamiętają z lat 80. Ale przecież po wydaniu płyty "Plenty" wszyscy już do tego przywykliśmy. Nagrania z lat 80. były zaaranżowane w duchu płyty "Plenty", przez co były ze sobą kompatybilne. "Chenko" bez dwóch zdań zabrzmiało porywająco, mimo że to jednak nie jest dokładnie to samo "Chenko", które znamy z lat 80. Ale głos Simona jest na pewno ten sam. I na pewno warto było się o tym przemonać na żywo oraz poznać frontmana wraz z towarzyszącym składem. Sympatyczny koncert i bardzo pozytywny zespół.

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Joanna Korasiewicz
24.03.2014

 

Simple Minds, Warszawa, 02.03.2014 r., Stodoła

48 odsłon

Simple Minds, Warszawa, 02.03.2014 r., Stodoła

Gdy pod koniec listopada 2013 opuszczałem londyńską O2 Arenę po koncercie Simple Minds dręczyło mnie uczucie niedosytu. Niby wszystko było w porządku, a jednak coś powodowało, że nie mogłem z ręką na sercu powiedzieć: Tak, to było spełnienie mojego marzenia. Nie wiedziałem też gdzie tkwił przysłowiowy szkopuł, dlatego też cieszyłem się na myśl o drugiej szansie, jaką miałem za niedługi czas dostać u siebie w domu, w Warszawie. I miałem rację - to czego zabrakło mi w wyprzedanej O2 Arenie otrzymałem z nawiązką w niezbyt gęsto zaludnionej Stodole. 

Potwierdziło się koncertowe porzekadło, że nie ilość sprzedanych biletów czyni atmosferę. Już w momencie wyjścia zespołu na scenę i pierwszych taktów "Broken Glass Park" było jasne, że na koncert stawili się fani zespołu, a nie osoby przypadkowe o wybujałej wyobraźni lub niedopasowanych oczekiwaniach. Niezwykle miło było przekonać się, że Simple Minds nie są postrzegani jako stalaktyty ery lat 80., ale żywa muzyka, która nadal ewoluuje, zaskakuje i raduje. I co najważniejsze - ta radość udzielała się obu stronom widowiska, a to jest kluczem do doskonałego koncertu. 

Sądziłem, że set nie będzie odbiegał znacząco od tego z Londynu. Tymczasem zespół zagrał aż 9 utworów, których nie usłyszałem tamtego wieczora. To podkreśla klasę Simple Minds jako muzyków, którzy nie popadają w schemat i którzy swobodnie sięgają do różnych okresów swojej długoletniej działalności. A ta była bez wyjątku entuzjastycznie przyjmowana przez warszawską publiczność, która czekała zarówno na klasyki takie jak "Don't You (Forget About Me)" czy Alive and Kicking", jak i zupełne ciekawostki w postaci "Dolphins" lub coveru "Let The Day Begin" z repertuaru The Call. 

W centrum uwagi znajdował się rzecz jasna Jim Kerr, dla którego czas mocno zwolnił swój bieg. Jego kontakt z publicznością z pewnością nosi znamiona rutyny, ale mimo to wzniecił w Stodole duch dobrej, familijnej imprezy u starych znajomych. Mimo męczącej gorączki, o czym uprzedził Kerr, muzycy byli niezwykle zrelaksowani i dawali temu wyraz swoim doskonałym humorem, energią i swobodą gry. Publiczność znakomicie to wyczuła, przez co jej reakcje, oklaski i śpiew ze zdwojoną siłą powracały do zespołu, który po prostu dobrze się bawił na scenie grając tu, w tym miejscu, dla tej widowni. 

Simple Minds spisali się na medal. Zarówno w secie jak i jego wykonaniu nie można dopatrzyć się słabszych momentów. Oczywiście można narzekać, że np. mogłoby być "Belfast Child" zamiast tego czy tamtego. No dobrze, ale kiedy ostatnio słyszeliśmy na żywo "Stars Will Lead The Way", "Hypnotised" czy znakomicie wykonane "This Is Your Land"? Ten zespół ma 16 albumów i ponad 50 singli w katalogu, także jest z czego wybierać. A fakt, że czynią to z pełną swobodą wyraźnie odróżnia ich od wielu równie długowiecznych gwiazdorów popu i rocka. 

Słabszych momentów nie było, to może dwa słowa o tych mocnych. "Dancing Barefoot" z repertuaru Patti Smith w całości wykonane przez Sarę Brown? Elektryzujące "Broken Glass Park"? Rozkoszne "Let There Be Love"? Wyborne "Hypnotised"? Zaskakująco udane "This Is Your Land"? A może ulubione przez wielu fanów "Someone Somewhere In Summertime" i "Hunter And The Hunted"? Każdej piosence tego wieczora można przypisać jakąś superlatywę, każda wyróżniała się swoim charakterem i niepowtarzalnym wyrazem. A wszystkie razem stworzyły niezapomniany wieczór, który już umieściłem wśród najlepszych w jakich brałem udział. 

Jakub Oślak
03.03.2014 r.

setlista:

1. Broken Glass Park
2. Waterfront
3. Stars Will Lead The Way
4. Hypnotised
5. Once Upon The Time
6. One Step Closer
7. Let There Be Love
8. Promised You A Miracle
9. Glittering Prize
10. Dolphins
11. Let The Day Begin
12. Speed Your Love To Me (Electro)
13. Dancing Barefoot
14. She's A River
15. Someone Somewhere In Summertime
16. This Is Your Land
17. Hunter And The Hunted
18. The American
19. Love Song
20. See The Lights
21. Don't You (Forget About Me)

bis

22. Sanctify Yourself
23. Alive & Kicking
24. Ghostdancing / Gloria

Depeche Mode, Łódź, Atlas Arena, 24.02.2014 r.

108 odsłon

Depeche Mode, Łódź, Atlas Arena, 24.02.2014 r.

Depeche Mode w Łodzi - kilka subiektywnych uwag.

To mój zaledwie trzeci koncert DM w życiu, ale z tych, które widziałem (2006 stadion Legii, 2010 Łódź) - najlepszy. Piszę "zaledwie", bo dla fanów DM trzy koncerty to nic niezwykłego. "Depesze" w ciągu jednej trasy potrafią być na kilku-kilkunastu koncertach DM. A w samej Polsce DM byli już w 1985 roku (Warszawa), 2001 (Warszawa), 2006 (Katowice, Warszwa), 2010 (2 x Łódź), 2013 (Warszawa). Koncert w Atlas Arenie był zatem ósmym występem w Polsce (trzecim w Łodzi). Depeche Mode stali się przez lata sprawnym, zawodowym zespołem koncertowym. Ich występy to gwarancja udanie spędzonego wieczoru i dobrze wydanych pieniędzy. Co ważne, Dave Gahan, Martin L. Gore, Andy Fletcher i muzycy towarzyszący to nie tylko profesjonaliści, którzy rzemieślniczo odgrywają swój show, ale również muzycy, którzy zostawiają serce na scenie. Oczywiście, raz jest trochę lepiej, raz trochę gorzej. Nie zawsze każdy ma "swój" dzień. Muzycy DM to tylko ludzie, którzy ulegają nastrojom, chorobom i zmagają się z różnymi przeciwnościami losu. Nie zawsze wszyskim będzie odpowiadać setlista. Czasami mamy również do czynienia z niedociągnięciami organizacyjnymi. Mimo że te ostatnie to "zasługa" organizatora, a nie zespołu, to również mogą wpływać na odbiór koncertu. Tym razem, organizator - firma Livenation - zafundowała odbiorcom prawdziwą saunę w Atlas Arenie. Nie wiemy z jakiej przyczyny nawiew powietrza nie funkcjonował prawie wcale. Widziałem przypadki, gdy ledwo żyli fani byli wyprowadzani przez służby medyczne z obiektu. Sam ledwo wytrzymywałem na widowni, mimo że znajdowałem się w sektorze T w dosyć wysokim rzędzie, gdzie fluktuacje powietrza były większe niż na płycie. Wśród fanów rodziły się różne przypuszczenia. Np. takie, że "sauny" zażyczył sobie sam zespół, gdyż Dave Gahan był przeziębiony. Brzmi trochę absurdalnie, ale nawet jeśli tak było, to ostatecznie Livenation ponosi odpowiedzialność za ukrop, który panował w Arenie. Na pewno jednak Depeche Mode mieli wczoraj swój dzień a zdecydowana większość odbiorców wyszła z Areny głęboko usatysfakcjonowana tym co zobaczyła i usłyszała.

Koncert rozpoczął się tak jak wszystkie inne na trasie promującej "Delta Machine", czyli od intro oraz utworu "Welcome To My World" otwierającego również nowy album. Byłem bardzo ciekawy jak wypadną na żywo numery z tej płyty. Niestety, w praktyce okazało się, że zespół zagrał raczej "greatest hits" z całej swojej twórczości, bo nagrań z "Delta Machine" było jak na lekarstwo. A prawdziwym psikusem dla fanów był brak singlowego "Should Be Higher", podczas któtego planowane było zaprezentowanie na trybunach napisu "LOVE" za pomocą włączonych wyświetlaczy telefonów. Akcja fanowska była dobrze przygotowana. Wydrukowano ulotki, w których opisane było kto ma świecić a kto nie, kiedy to ma nastąpić a nawet "jak świecić". I tylko zabrakło "Should Be Higher"... Trochę szkoda, ale przecież na "greatest hits" też wszyscy czekali. Chyba gorzej byłoby, gdybyśmy usłyszali w całości "Delta Machine" i zabrakłoby starych hitów. Oprócz "Welcome To My World" z nowej płyty usłyszeliśmy jeszcze "Angel", singlowy hit "Heaven" oraz "Slow" śpiewany przez Martrina L.Gore'a. Ten ostatni rozpoczął tradycyjny set Gore'a. Po "Slow" usłyszeliśmy jeszcze pięknie zaśpiewany "Blue Dress". Nie jest tajemnicą, że Gore ma większe możliwości wokalne od Gahana. Z drugiej strony bez wokalu Gahana nie mielibyśmy Depeche Mode, więc obaj panowie są nieodzowni dla DM. Moim zdaniem najlepiej wypadły: "Black Celebration", "Policy Of Truth", "Behind The Wheel", "Personal Jesus" i finałowy, zagrany na bis "Never Let Me Down Again". Niezbyt podobała mi się aranżacja innego numeru zaprezentowanego w ramach bisów "Just Can't Get Enough". Z drugiej strony Gahanowi udało się mocno rozkręcić przy tym numerze publiczność, dzięki czemu numer wydłużył się do rozmiarów chyba ponadplanowanych. Lubię numer "A Question Of Time", ale ani razu nie udało mi się usłyszeć go na żywo w wersji, która byłaby dla mnie akceptowalna. Tym razem też nie. Przy utworze "Black Celebration" miała miejsce inna akcja fanowska - wypuszczenie czarnych baloników. W ferworze numeru nie zauważyłem ile tych balonów poleciało w skali całej areny. W moim sektorze balony były nieliczne.

Z mojego punktu widzenia koncert był genialny. Prawdziwe arcydzieło koncertowe sztuki pop. Genialne efekty wizualne, doskonale współgrające z muzyką. Świetna gra świateł i jedynie panujący w Arenie ukrop utrudniał nieco odbiór spektaklu. Dodam, że jestem w pełni zadowolony ze swojej miejscówki. Zupełnie nie przekonuje mnie stanie pod samą sceną przy barierkach. Miejsce miałem z samego brzegu trybuny, blisko wyjścia, więc droga ewakuacyjna była dobra. Na trybunach i tak wszyscy szybko wstali i gibali się w rytm muzyki. A jak się poczuło zmęczenie w nogach (starość nie radość ;]) można było elegancko usadowić się w fotelu. Widoczność była dobra, dźwięk dobry, detale można było zobaczyć na telebimach lub przy użyciu lornetki. Jeśli więc ktoś nie ma potrzeby bycia ściskanym przez wszystkich dookoła, by poczuć "wieź" z fanami, ale za to niewiele widząc (poza torsem Gahana rzecz jasna), to trybuna jest idealnym miejscem kontemplacji koncertu. Dla Depeche Mode piątka z plusem za muzykę, zaangażowanie i cały spektakl. Dwója dla Livenation za saunę, którą zgotowała fanom no i za absurdalnie rozciągnięty "golden circle", za który trzeba było płacić jak za zboże a który rozpościerał się do połowy płyty. p.s. support - Choir of Young Believers. I to wszystko co mam do napisania na temat supportu. Na Off Festiwal "pasował"jak najbardziej. Ale wczoraj - nie ten dzień, nie ta muzyka, nie ten supoort.

Tekst i foto smartfon: Andrzej Korasiewicz
25.02.2014

setlista:
1. Intro
2. Welcome To My World
3. Angel
4. Walking In My Shoes
5. Precious
6. Black Celebration
7. In Your Room
8. Policy Of Truth
9. Slow (Martin)
10. Blue Dress (Martin)
11. Heaven
12. Behind The Wheel
13. A Pain That I'm Used To
14. A Question Of Time
15. Enjoy The Silence
16. Personal Jesus
bis:
17. But Not Tonight (Martin)
18. Halo
19. Just Can't Get Enough
20. I Feel You
21. Never Let Me Down Again

Simple Minds i Ultravox w Londynie, 30.11.2013 r., O2 Arena

48 odsłon

Simple Minds i Ultravox w Londynie, 30.11.2013 r., O2 Arena

Zrobię co w mojej mocy, aby przy okazji relacji z londyńskiego koncertu nie pisać za dużo o samym Londynie, w którym jestem otwarcie zakochany. Dość powiedzieć, że na odbiór tego fantastycznego, podwójnego koncertu mógł wpłynąć mój wyjątkowo dobry nastrój, w jaki za każdym razem wprowadza mnie stolica Anglii. To niezwykłe miejsce i serce brytyjskiej muzyki, a jego rytm wpływa na to jak brzmią kolejne pokolenia związanego z tym miastem muzyków. 

Dwa słowa o O2 Arenie, w której gościłem nie pierwszy już raz. Jest nie tylko popisem architektonicznym, ale przede wszystkim wzorowo zarządzaną operacją, gdzie cała obsługa wita gości uśmiechem i pomocą, i gdzie po prostu chce się przebywać. Przed koncertem mamy do wyboru kilkanaście restauracji i barów, wizytę w interaktywnym muzeum muzyki brytyjskiej lub kinie 3-D. Do tego dochodzi bardzo sprawny system wejścia i wyjścia, a po koncercie doskonała komunikacja i pomoc policji kierującej tłum w odpowiednim kierunku. 

Publiczność składała się głownie z osób, które pamiętają lata 70 i 80. To mnie nie zdziwiło, chociaż z całą pewnością sami muzycy byliby bardzo zadowoleni widząc w tłumie także przedstawicieli młodszego pokolenia. Z drugiej strony owi czterdziestolatkowie wypełnili O2 po brzegi, a wśród fan-clubu zebranego w pierwszym rzędzie widać było przedstawicieli wielu zakątków świata. Ilość koszulek obu zespołów jaką przynieśli na sobie widzowie napawała radością i była dobrą zapowiedzią aplauzu jaki dostały obie ekipy. 

Najpierw zagrali Ultravox i muszę przyznać, że ich godzinny występ zrobił na mnie wrażenie. To wielka radość, że mogłem ujrzeć na żywo "złoty skład" tego zespołu w akcji. Nie da się ukryć, że to już starsi panowie, ale wciąż są profesjonalistami w tym co robią. Uwagę skupił oczywiście Midge Ure, ale Billy Currie i Chris Cross także mieli swoje 5 minut. Ich dynamiczny, rozgrzewający występ udowodnił, że są tak naprawdę zespołem rockowym z dużą ilością elektroniki. Panowie co chwila zmieniali instrumenty, a publiczność wyjątkowo szybko podchwyciła ich tempo, gromko śpiewając "Hymn", "One Small Day", "Dancing..." i oczywiście "Vienna". Jeszcze nie jest za późno, aby zaprosić ich do Polski - w klubie wielkości Stodoły daliby oszałamiający pokaz kunsztu i doświadczenia. 

Niedługo potem na scenę wkroczyli Simple Minds. Byłem bardzo zdenerwowany przed ich występem, nie wiedząc za bardzo czego mam się spodziewać. Czy tylko odegrają swoje hity, czy może jako rasowy zespół rockowy dodadzą na żywo coś ekstra? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, jako że zagrali w większości piosenki znane i lubiane (w końcu taka była formuła trasy), ale uczynili to w wyjątkowo urokliwy i porywający sposób. 

Wystarczy rzut oka na setlistę aby wszystko było jasne. To karuzela przebojów. Doskonale wypadła nowa piosenka "Broken Glass Park", ale za to pominięto "Blood Diamonds" i najnowszą "Big Music", które chciałem usłyszeć. Ci bardziej wytrawni fani dostali znakomicie zagrane "This Fear of Gods" i "Theme For Great Cities", a także zupełnie zmienione, ale bardzo efektowne "Speed Your Love to Me". Warto też wspomnieć o fantastycznym wykonaniu "Someone Somewhere in Summertime", jednym z moich ulubionych numerów zespołu. 

Oczywiście największy aplauz zespół otrzymał za klasyczne przeboje, takie jak pięknie odśpiewane przez publiczność "Don't You (Forget About Me)" czy "Alive & Kicking". Duża w tym zasługa Jima Kerra, który jako rasowy frontman doskonale flirtował z publicznością, jednocześnie dając popisy wokalne jak i gimnastyczne. Pochwała należy się oczywiście każdemu z muzyków, którzy parokrotnie w trakcie występu udowadniali, że po prostu potrafią świetnie grać, a nie tylko stanowić scenografię dla Kerra. Szczególne słowa uznania należą się oczywiście Charliemu Burchillowi za jego gitarę, ale też Andy'emu Gillespie za elektronikę i Sarze Brown za wokalne wsparcie i kosmiczny wygląd. 

Czas na minusy, jako że wypada jakieś znaleźć. Nie mogę gruntownie przyczepić się do czegokolwiek, ale odnoszę wrażenie, że jeśli ktoś nie znał twórczości Simple Minds lub miał o niej ujemną opinię, to ten koncert tego nie zmienił. Momentami miałem wrażenie, że utwory zlewają się w jednolitą całość, która raziła kakofonią lub podrzędnością wobec oryginalnego wykoniania - najbardziej zawiodłem się na "I Travel", które jest skądinąd porywającym singlem. Samemu Kerrowi chwilami zdarzało się przeciągać z kunsztem wokalem, przez co burzył harmonię numeru - np. na "Waterfront" lub "New Gold Dream". Ale to jedynie kosmetyczne szczegóły. 

Na szczęście koncert poza kilkoma słabszymi momentami miał również te magiczne. Najważniejszym był śpiew i zabawa publiczności, która sama bez proszenia intonowała "należące" do niej momenty kluczowych utworów. Do tego sama wywołała "Glorię" z repertuaru Vana Morrisona podczas finałowego "Ghostdancing". Uśmiech nie opuszczał twarzy Kerra i Burchilla przez cały wieczór, mimo iż wiedzieli o tragedii w ich rodzinnym Glasgow jaka miała miejsce w tym czasie. Ewidentnie nie chcieli, aby melanholijny nastrój zdominował ich finałowy koncert. 

Po wyjściu miałem niedosyt. Jeszcze tyle numerów mogli zagrać - "Belfast Child", "Mandela Day", "Chelsea Girl", "She's a River" - i wiele innych. Dlatego też czekam z niecierpliwością na 2 marca i ich występ w Stodole, po raz pierwszy w Polsce. Jestem bardzo ciekaw jak w małym miejscu wypadnie zespół, który wypełnia londyńską O2 Arenę. Na szczęście Simple Minds to zespół który jest w niekończącej się trasie i żadne miejsce nie jest im straszne. Za to ich cenię i namawiam do przekonania się samemu o ich umiejętnościach. 

Jakub Oślak
03.12.2013 r.

Setlista:

Ultravox: 

1. New Europeans
2. Sleepwalk
3. Reap the Wild Wind
4. The Thin Wall
5. Vienna
6. One Small Day
7. Hymn
8. Dancing With Tears in My Eyes
9. The Voice 

Simple Minds:

1. Waterfront
2. Broken Glass Park
3. I Travel
4. Once Upon a Time
5. All the Things She Said
6. Hunter and the Hunted
7. Promised You a Miracle
8. Glittering Prize
9. Theme For Great Cities
10. Someone Somewhere in Summertime
11. This Fear of Gods
12. The American
13. Love Song
14. See the Lights
15. Don't You (Forget About Me)
16. Let It All Come Down
17. New Gold Dream (81-82-83-84)

Bis 1:
18. Speed Your Love to Me (wersja instrumentalna)
19. Sanctify Yourself
20. Alive and Kicking

Bis 2:
21. Ghostdancing / Take Me To River / Gloria 

Depeche Mode, Warszawa, 25 lipca 2013 r., Stadion Narodowy

41 odsłon

Depeche Mode, Warszawa, 25 lipca 2013 r., Stadion Narodowy

"We're flying high..."

Kolejne wydarzenie koncertowe roku za nami. Tym razem trzej królowie z Depeche Mode porwali swoich wyznawców z Polski we wspólnocie elektroniczno-rockowego nabożeństwa na Stadionie Narodowym. To nie jest prowokacja z mojej strony, ani aluzja do wydarzenia jakie miało miejsce na tym samym obiekcie trzy tygodnie temu. Mam tu na myśli charakterystyczną rytualność ich koncertów, przypominającą obrządki religijne ku czci komunii wiernych. Zepsuty przez media przymiotnik "kultowy" jest moim zdaniem w przypadku Depeche Mode jak najbardziej na miejscu. Mało który zespół może pochwalić się tak wierną, oddaną i bezkrytyczną publicznością. I chociaż słynnych "lotnisk" na głowach coraz mniej, DM nadal nosi się w sercu, a obcowanie z ich muzyką to coś więcej niż podziwianie artystów grających na żywo.

Stadion Narodowy jako obiekt koncertowy budzi kontrowersje. O ile na samą organizację manewrów wejścia i wyjścia nie można narzekać, o tyle nagłośnienie dzieli opinie widzów bardzo grubą kreską. Efekt echa wywołany akustyką i rozstawem głośników może zarówno sprzyjać wrażeniom, jak i zupełnie je zepsuć. Wrzawa i śpiew publiczności są dzięki niemu dodatkowo podbite (podobnie jak doping drużyn piłkarskich), ale sama muzyka chwilami brzmi jak komunikat nadawany przez megafon na dworcu kolejowym (tak samo było na koncercie Paula McCartneya). Nie mam zamiaru patrzeć dźwiękowcom na ręce i komentować ich pracy; jednakże, przed kupnem biletu, należy wziąć pod uwagę fakt, że to miejsce nie sławi się jednogłośnym entuzjazmem w kwestii nagłośnienia. Bezwzględnie za to należy pójść i przekonać się samemu. Zamykam ten temat. 

Sam występ zespołu oceniam bardzo dobrze. Był nierówny, ale angażujący. Od samej setlisty rozpisanej na kartce robiło się sucho w ustach, dlatego też z premedytacją do niej nie zaglądałem. Kto zna choć trochę Depeche Mode mógł nawet bez tego przewidzieć bieg wydarzeń, który najprościej da się opisać jako mieszankę nowego materiału i starych gwoździ z odrobiną miłości. Kawałki z najnowszej płyty "Delta Machine" na żywo wypadają efektownie, aczkolwiek ze względu na swoje tempo i wysoką dozę mroku nie jest mi spieszno do nazwania ich porywającymi. Podobnie jak "Ultra", to materiał do przeżywania osobistego. "Welcome to My World" i "Angel" wypadły świetnie na otwarcie, podobnie jak później "Secret to the End" i "Heaven" jako chwile ochłody. Ale już "Soothe My Soul" i "Should Be Higher" wciąż nie przekonały mnie do siebie. Z kolei na jedną z najciekawych nowości - "My Little Universe" - mogli liczyć jedynie fantaści.

Bardzo interesującym zabiegiem było przearanżowanie części klasyków. "Shake the Disease" jako ballada wypadło cudownie, ale "Halo" w wersji nawiązującej do remiksu Goldfrapp, chociaż ciekawe, już mniej. Z kolei nowy, powolny rozruch "Personal Jesus" zepsuł ten obowiązkowy punkt koncertu Depeche Mode. Przedłużone wersje "Enjoy the Silence" i "Just Can't Get Enough" podziałały jak opium dla ludu i wystawiły wiele gardeł na ciężką próbę. "Policy of Truth" i "Barrel of a Gun" przyniosły dobrze znane dreszcze, a wrzutka dwóch z moich osobistych faworytów obok siebie, czyli "Precious" i "Black Celebration", sprawiły, że dziś mam chrypę. Efektowność piosenek wspomagały jak zwykle wizualizacje, momentami bardziej przyciągające wzrok publiczności, niż wydarzenia na scenie. 

Dave Gahan był w doskonałej formie fizycznej i głosowej. Uważam, że nie wszystkie utwory wyszły mu na sto procent, np. "I Feel You". Aczkolwiek tam gdzie jego głos słabł lub ginął w scenicznym zgiełku, tam nadrabiał swoją sceniczną osobowością. Jego interakcja z publicznością jest mocno niewerbalna, zbudowana na gestach, spojrzeniach, uśmiechach i oczywiście tańcu. Było go pełno na scenie i wybiegu, jak zwykle dawał sporo pośpiewać publiczności, którą nagradzał okrzykami, ale i motywował do większego wysiłku. O wiele bardziej niż kiedyś dostrzegłem w nim człowieka, a nie aktora w spektaklu. Jednakże jego występ, w mojej ocenie, przyćmił Martin Gore, którego ballady po prostu zaczarowały publiczność. Ta odpłaciła mu się przepiękną ferią światełek na "Higher Love" i chóralnym śpiewem podczas "Home". 

Polska publiczność jak zwykle zresztą stanęła na wysokości zadania. Oddanie o którym wspominałem na początku objawiało się zarówno gromadnym śpiewem i nieustającymi oklaskami, ale też w akcjach fanowskich. Kartkę z napisem "Welcome to Poland" na powitanie dzierżył chyba każdy, co nie pozostało niezauważone przez zespół. Wspomniane światełka komórek i zapalniczki przy balladach Martina wprawiły go w nieudawane wzruszenie, a kamerzysta regularnie odwracał obiektyw w stronę ludzi, aby pokazać ten bajkowy krajobraz na telebimach. Podczas "Just Can't Get Enough" nastała prawdziwa dyskoteka, co tylko pokazało jak bardzo fani czekają na zapomniane klasyki. Na finał, tradycyjnie, Dave Gahan zamienił stadion w las rąk, które jak zboże na wietrze poruszały się do rytmu najlepszego tego wieczora "Never Let Me Down Again". 

Na koniec miałem trochę pomarudzić. Miałem napisać o wspomnianej rytualności koncertów Depeche Mode, o ich schematyczności i przewidywalności. O tym, że tłuką wciąż te same numery. O tym, że starsze kawałki są dawkowane jak lekarstwo, mimo iż publiczności cieknie ślina na myśl o zabawie przy np. "People Are People". O tym, że pięć albumów zostało całkowicie pominięte w setliście, znowu. O tym, że ktoś przygodny po tym koncercie raczej ich nie polubi, bo zabrakło czynnika X. O tym, że główny set powinien kończyć się mocnym uderzeniem, a nie usypiającym "Goodbye". O tym, że Dave za dużo kręci biodrami, a za mało przykłada się wokalnie. O tym, że Andy Fletcher jest zbędny na scenie, o tym że oni znowu zagrali "A Question of Time", którego nie znoszę, mimo iż mieli przygotowane np. "Only When I Lose Myself" i "World In My Eyes". Wreszcie o tym, że z całą pewnością nie był to koncert roku, ani tym bardziej życia, jak głoszą niektóre komentarze. 

Ale nie napiszę tego, bo jakie to ma znaczenie? Idźcie na koncert w Łodzi. Ja sam na pewno to rozważę. 

Jakub Oślak
26.07.2013 r.

Setlista: 

1. Welcome to My World
2. Angel
3. Walking in My Shoes
4. Precious
5. Black Celebration
6. Policy of Truth
7. Should Be Higher
8. Barrel of a Gun
9. Higher Love
10. Shake the Disease
11. Heaven
12. Soothe My Soul
13. A Pain That I'm Used To
14. A Question of Time
15. Secret to the End
16. Enjoy the Silence
17. Personal Jesus
18. Goodbye

bis

19. Home
20. Halo
21. Just Can't Get Enough
22. I Feel You
23. Never Let Me Down Again

Peter Hook & The Light, Warszawa, 27.03.2013 r, Palladium

44 odsłon

Peter Hook & The Light, Warszawa, 27.03.2013 r, Palladium

Nie wiedziałem, że muzyka Joy Division jest dla mnie tak ważna, dopóki nie usłyszałem jej na żywo w wykonaniu Peter Hook & The Light.  Peter Hook to postać, która dla współczesnej muzyki znaczy więcej niż on sam jest skłonny przyznać. Chociaż w duszy tego buńczucznego, wesołego jegomościa gra dosyć wysokie ego, nie wzięło się tam ono bez powodu. Rzut oka na koszulkę sprzedawaną przed salą w Palladium nie pozostawił wątpliwości co do dorobku artystycznego Hooky'ego. Aczkolwiek, jak powie każdy kompetentny headhunter, w CV najbardziej liczy się ostatnie 5 lat. A te Hooky spędził głównie na działaniach związanych z utrzymywaniem przy życiu pamięci o Joy Division.

To, że klub Hacienda nadal funkcjonuje w świadomości fanów, a w samym centrum Manchesteru powstał nowy klub przewrotnie nazwany Factory - to właśnie zasługa Hooka. To, że wciąż dostajemy książki, kompilacje CD i filmy (na czele z "Control") o Joy Division - to również należy przypisać jego aktywności. Ukoronowaniem tego było powstanie formacji Peter Hook & The Light, która z założenia miała na celu celebrację muzyki Joy Division na żywo w miejscach, do których ta nie miała nigdy szans zawitać. 

Opinie, naturalnie, pozostają podzielone. Jedni cieszą się, drudzy oskarżają Hooky'ego o odcinanie kuponów i brak chęci tworzenia nowej muzyki. Tym bardziej, że jego otwarty konflikt z Bernardem Sumnerem trwa w najlepsze. Ja sam miałem wątpliwości rok temu czy wybrać się do Proximy na "cover band z jednym, oryginalnym członkiem". Te wątpliwości towarzyszyły mi i teraz, aczkolwiek, ze względu na poszerzony materiał i większy klub postanowiłem zaryzykować. Tym bardziej, że relacje sprzed roku brzmiały zaskakująco dobrze.

Przed Peterem wystąpiła warszawska grupa Irena. Średnia wieku jego członków trochę mnie przygnębiła, tym bardziej, że panowie bez kompleksów (chociaż z nieukrywaną tremą) podeszli do swojego niewdzięcznego zadania. Dość powiedzieć, że nie przegnali mnie z sali, a czas oczekiwania na gwiazdę przy ich muzyce upłynął mi szybko. To trochę kiepski komplement, aczkolwiek współczesny gitarowo-klawiszowy pop rodzi zbyt wiele podobnych do siebie zespołów, abym Irenę zapamiętał z innych względów, niż ich nazwa. 

Hooky i jego towarzysze mieli wejście na scenę nie gorsze od Chicago Bulls. Jako intro posłużył im numer zespołu Pogues zmiksowany z Kraftwerk. Do tego światła i sygnały pulsara w tle. A na sam koniec zapowiedź konferansjera ze sceny, co obecnie jest starym, zupełnie niemodnym obyczajem. Dziś mieliśmy celebrować jubileuszowy koncert nr 150 PH&TL, właśnie w Polsce w naszej stolicy. Być może dlatego Hooky na otwarcie koncertu wybrał właśnie "Warsaw" i resztę pierwszej epki Joy Division, zanim przeszedł do albumów. 

"Unknown Pleasures" nigdy nie należało do moich ulubionych płyt. Bardziej traktuje się ją jak fetysz, motyw na koszulki, obiekt kultu estetycznego, niźli porcję fascynującego materiału muzycznego. Owszem, to świetny album - ale gdzie mu do "Closer"? Mój punkt widzenia zaważył na odbiorze pierwszej części koncertu - nie byłem zadowolony. Hooky poświęcał całą swoją uwagę niedoskonałemu śpiewaniu i dyrygowaniu zespołem i prawie wcale nie używał swojego basu. Zespół brzmiał dobrze, ale był to poziom dobrego cover bandu. Nic więcej. 

Sytuacja zmieniła się gdzieś przy "She's Lost Control" i "Shadowplay". Zacząłem zauważać, że zespół nie tylko dodaje do klasyków sporo od siebie, ale coraz bardziej rozgrzewa publiczność. Młoda krew pod sceną nie ustawała w epileptycznym pogo, co Hooky zwrócił nam z nawiązką - sam zaczął biegać po scenie, uruchomił wreszcie swój bas i jakby lepiej wczuł się w rolę wokalisty i frontmana. Jego głos i maniera śpiewu nie leży zbyt daleko od barytonu Iana Curtisa, aczkolwiek nie miałem wrażenia, że mamy do czynienia z udawaniem.

"Closer" całkowicie zmienił moje podejście. Ta część była dedykowana pamięci Iana Curtisa, Roba Grettona, Martina Hannetta i Tony'ego Wilson - kluczowych postaci w historii Joy Division i brzmienia Manchesteru. Mimo iż jest to płyta niezwykle smutna, publiczność zdawała się bawić w najlepsze. Na kulminacyjnym "Decades" dziewczęta i chłopcy zaczęli klaskać w rytm żałobnego, "kulawego" pochodu. Było to o tyle dziwne, co fascynujące. Czyżby jedna z najsmutniejszych piosenek w historii rocka miała nabrać nowego znaczenia?

Brawa dla zespołu na bisy spotkały się z czymś niesamowitym, co sprawiło że wiedziałem już gdzie jestem i po co. Zespół brawurowo wykonał "Ceremony", jeden z moich ulubionych numerów z repertuaru Joy Division i New Order, a ja wreszcie poczułem, że ten "cover band" ma wielki sens. Potem "Digital" i radość coraz większa. Gdy doszło do "Transmission" kotłowała się już cała sala, a "Love Will Tear Us Apart" było czystą formalnością. Nie pamiętam kiedy ostatnio skakałem i machałem t-shirtem nad głową. Ale nie zdjętym z siebie, tylko kupionym. 

To był świetny kocnert. To czego nie można powiedzieć o jego poziomie muzycznym da się powiedzieć o jego atmosferze. Peter Hook udowodnił, że muzyka Joy Division to skarb przewyższający kult jednostki. Pokazał, że te coraz bardziej odległe czasy przyniosły muzykę, która potrafi przemówić do kolejnych pokoleń i ponieść je równie mocno, co młodzież z Manchesteru ponad 30 lat temu. Można to nazywać odcinaniem kuponów, ale najpierw proponuję przeżyć to samemu i cieszyć się z muzyki którą się kocha, zamiast modlić się do jej ofiar.

Tekst: Jakub Oślak
Foto: materiały promocyjne
28.03.2013 r.

Setlista:

01. Warsaw, 
02. No Love Lost, 
03. Leaders of Men, 
04. Failuers
05. Disorder, 
06. Days of the Lords, 
07. Candidate, 08. Insight, 
09. New Dawn Fades, 
10. She's Lost Control, 
11. Shadowplay, 
12. Wilderness, 
13. Interzone, 
14. I Remember Nothing

15. Atrocity Exhibition, 
16. Isolation, 
17. Passover, 18. Colony, 
19. A Means to an End, 
20. Heart & Soul, 
21. Twenty Four Hours, 
22. The Eternal, 
23. Decades
24. Ceremony, 
25. Digital, 
26. Transmission, 
27. Love Will Tear Us Apart

The Young Gods, Warszawa, Progresja, 22.02.2011 r. (foto)

58 odsłon

The Young Gods, Warszawa, Progresja, 22.02.2011 r.

Foto: Rafał Zaręba

The Young Gods przybyli do Polski w 2011 r., by promować wówczas najnowszą płytę pt. "Everybody Knows", ale i świętować dwudziestopięciolecie istnienia. Klasycy rocka industrialnego i nowoczesnej elektroniki zagrali wtedy również 23 lutego we wrocławskim klubie "Firlej" oraz 27 lutego 2011 r. w Krakowie w klubie "Kwadrat".

Nitzer Ebb, Psyche, Warszawa, klub "Progresja", 12.02.2010 r.

50 odsłon

Nitzer Ebb, Psyche, Warszawa, klub "Progresja", 12.02.2010 r.

To był dla mnie bardzo ważny wieczór. Przez ostatnie dwa tygodnie duch zimy znacząco nadwyrężył moje zdrowie psycho-fizyczne. Potrzebowałem puryfikującego pierdolnięcia. I wtedy z pomocą przyszli Nitzer Ebb

Na początku należą się słowa uznania dla Progresji. Ten zacny, acz nieodmiennie daleko usytuowany, warszawski klub udanie pracuje na zmianę swojego oblicza. Kojarzony głównie z ciężkimi, metalowymi brzmieniami, od jakiegoś już czasu kieruje uwagę warszawskiej widowni także w strony industrialne, post-industrialne, i wreszcie elektroniczne. W przeciągu paru miesięcy przez deski sceny Progresji przewinęli się VNV Nation i Fields of the Nephlim, a już zapowiedziani są Combichrist, Rome i Levinhurst. W ten trend idealnie wpasował się występ Nitzer Ebb, projektu stanowiącego wzór metra muzyki EBM, powracającą legendę i swoistą ikonę zamkniętą we własnej niszy. Przez dwa dni, owa nisza objawiała swoje moce łódzkiej kongregacji fanów Depeche Mode, lecz dziś to oni byli gwiazdą - w lekko chłodnawym klubie, gdzie pot i dym uszlachetnia przyobrane w czerń elektroniczne ciała. 

W charakterze supportu miał wystąpić polski projekt Controlled Collapse, ale niestety nie dojechał. Wieczór zatem otworzyło Psyche, znany i lubiany duet grający dzisiaj muzykę spod znaku future/synth-pop. Taka niestety jest rola supportu, że przeciera atmosferę i zbiera krytykę, pomiędzy którą dało się usłyszeć takie pejoratywy jak "mroczny Stachursky" czy "germano elektro polo". Istotnie, ich występ nie zachwycił, ale niewątpliwie rozgrzał tych najbardziej oddanych zwolenników elektronicznych bitów. Pomiędzy słowami zespół umieścił m.in. cover "Disorder" Joy Division, czy też jeden z numerów gwiazdy wieczoru. Po zejściu ze sceny, co ciekawe, frontman Psyche dołączył do widowni, gdzie nie mógł opędzić się od zdjęć, przytulanek, a nawet upominków (dostał np. czerwony krawat). Zresztą atmosfera tego wieczoru była typowo dla Progresji sympatyczna i rodzinna, pomimo depresyjnej pory roku. 

Punktualnie o 21:30 na zaciemnioną i zadymioną scenę wkroczyli kolejno Jason Payne, Bon Harris, i wreszcie Douglas McCarthy. Wszyscy trzej wyglądali jakby urwali się z planu zdjęciowego Quentina Tarantino. O ile "robotnicze" ubiory Payne'a i Harrisa nikogo nie dziwiły, o tyle dopasowany garnitur, biała koszula z krawatem i okulary typu porucznik Cobretti u McCarthy'ego wzbudziły powszechną radość. I od razu przeszli do rzeczy, dzieląc się tą rezerwą zaraźliwej energii jaka pozostała im jeszcze po dwóch dniach rozgrzewania łódzkiej Areny. 

Fenomen muzyki Nitzer Ebb nie jest łatwy do objaśnienia słowami. To podręcznikowy przykład niszowości, której ziarno musi paść na żyzną glebę; stąd też jej niestrawność dla osób przygodnych. To przede wszystkim dźwięki dla ciała, zbudowane na suchych liniach elektronicznego rytmu, wspomaganego przez dwa żywe zestawy perkusyjne. To wykrzykiwane słowa, które pod osłoną prymitywności i agresji niosą naprawdę sporo przekazu. Wreszcie na żywo, to osobowość sceniczna Douglasa, który choć nic nie mówił poza "Thank you!!!", to jednak świetnie komunikował się z publicznością. Biegał po scenie jak opętany, tańczył, wymachiwał rękami, wielokrotnie łapał za krocze, a chwilami wręcz trząsł się w malignie. A wierna publika śledziła jego każdy krok, wykrzykując wraz z nim cały "Lightning Man", "Down On Your Knees", i oczywiście "Join In The Chant". Nitzer Ebb to energia i hipnoza, która w surowej muzyce i kryptograficznych słowach przekazuje wybrańcom radość i uśmiech. 

Owa pozytywna energia była obecna wśród ludzi przez cały wieczór. Miałem wrażenie, jakby każdy obecny wówczas w Progresji znał wszystkich wkoło, a koncert był tylko dodatkiem do zlotu znajomych. To tylko podkreśla jak prawdziwie alternatywną estetykę dźwiękową ten projekt prezentuje, pomimo 28 lat niesłabnącego istnienia w świadomości słuchaczy. Bez katharsis, bez wyższych emocji, a jednak opartą na solidnych fundamentach prawdziwości i szczerości. Publiczność potrafi to wyczuć i odwdzięczyć się entuzjazmem i wiernością, a od kotłowaniny pod sceną można się było ogrzać. 

Najlepiej z przygotowanego repertuaru wypadło "Murderous", tuż za nim otwierające występ "Promises", "Blood Money", "Control I'm Here" i trzy wymienione wcześniej hiciory. Poza tym fantastyczne bisy, w tym "Fun To Be Had" i finałowe "I Give To You". 

Tekst: Jakub Oślak
Foto: materiały promocyjne
13.02.2010 r.

Depeche Mode, Nitzer Ebb, Łódź, hala Arena, 10.02.2010 r.

57 odsłon

Depeche Mode, Nitzer Ebb, Łódź, hala Arena, 10.02.2010 r.

To było prawdziwe święto. Nie tylko fanów Depeche Mode, ale także Nitzer Ebb. Na tej części trasy supportem dla DM jest bowiem klasyk electro-EBM, który po 15 latach przerwy wznowił działalnośc i wydał nową płytę pt. "Industrial Complex". Występ Nitzer Ebb był dla wielu nie mniej ważny niz głównej gwiazdy.

I to właśnie Nitzer Ebb rozpoczęło ok. 19.40 łódzkie święto muzyki elektronicznej. Douglas Mccarthy wraz z kolegami jest w świetnej formie. "Industrial Complex" to płyta wprost nawiązującą do klasycznego brzmienia EBM. W łódzkiej Arenie Nitzer zagrał ok. 50-minutowy koncert, który przekonał, że mimo upływu ponad 20 lat od debiutu, panowie nadal mają siłę. Nitzer zagrał głównie swoje klasyki jak "Godhead" czy "Control I'm Here". Ale były też numery z nowej płyty. Całość wbijała w ziemię. Werwy i energii panom z Nitzer Ebb mógłaby pozazdrościć niejedna młodzieżowa gwiazdka jednego sezonu. Gdy Nitzer Ebb skończyło grać, mnie jeszcze przez dobre kilkanaście minut dźwięczało w uszach: "Control! I'm Here!".

Nie zawiodła też główna gwiazda, na której występ z utęsknieniem czekało tysiące fanów z całej Polski (i nie tylko Polski), którzy przybyli do hali Arena. Wszystko zaczęło się od utworów z nowej płyty "Sounds of the Universe". Usłyszeliśmy kolejno: "In chains", "Wrong", "Hole to feed".

Za muzykami  ustawiony był wielki telebim, nad sceną zawieszono olbrzymie głośniki oraz ruchome reflektory. Nie było przepychu na scenie. Wszystko jednak uzupełniało się i w sposób odpowiedni komponowało z muzyką. Na telebimie wyświetlane były różne zdjęcia i grafiki zarówno z historii DM, fragmenty teledysków jak i ujęcia z koncertu w Arenie.

Po numerach z nowej płyty posypały się starsze, znane i lubiane hity, które rozpaliły do czerwoności zgromadzoną w łódzkiej hali publikę. Repertuar sięgał aż do "Black Celebration", z którego usłyszeliśmy trzy nagrania - "Stripped", "Question of Time" i "Dressed in Black". Festiwal hitów zaczął się jednak od "Walking in my shoes" z "Songs of Faith and Devotion", z której prawdziwym killerem okazał się numer "I Feel You" wykonany z wielką pasją i mocą. To był dowód na to, że Depeche Mode jest cały czas w wielkiej formie. Z SOFAD było też świetne "In Your Room"

Z "Violatora" usłyszeliśmy wszystkie największe przeboje - "Wolrd in My Eyes", "Policy of Truth", "Personal Jesus" i "Enjoy the Silence". Przy tym drugim cała hala zapełniła się balonikami, które fani przygotwali właśnie specjalnie z myślą o tym numerze. Z "Music for The Masses" było  "Never Let Me Down Again", "Behind the Wheel".  Z "Ultry" It’s No Good" i "Home". Całość repertuaru była świetnie dobrana i trudno zgodzić się z malkontentami, którzy narzekają, że DM to już nie to, że panowie nie mają tyle siły, że nie było żadnych piosenek z czterech pierwszych płyt...

To prawda. Nie było ani "People Are People", ani "Everything Counts", ani "Leave in Silence", ani "Shake The Disease". Było przez chwilę "Master and Servant", ale odśpiewane przez fanów, którzy wiedząc, że DM nie gra na tej trasie starszych piosenek, zorganizowali akcję polegającą na chóralnym odśpiewaniu rzeczonego utworu. Nie pomogło. Wprawdzie widać było zdziwienie po członkach DM a publicznośc dostała oklaski od zespołu, ale "Master and Servant" w wykonaniu Depeche Mode nie było.

Według mnie koncert był świetny i oby panowie częściej przyjeżdżali do Polski (szczególnie zapraszam ich do Łodzi ;)).

Andrzej Korasiewicz
11.02.2010

 

The Cure, 20.02.2008, Spodek, Katowice

64 odsłon

The Cure, 65 Days of Stanic, 20.02.2008, Spodek, Katowice

Foto: Michał Dobrzański

 

The Cure to zespół szczególny w historii muzyki i wyjątkowy dla mnie. Trudno mi więc będzie zachować obiektywizm opisując wrażenia z koncertu. Proszę się więc nie denerwować i nie rzucać na mnie gromów, że jestem tendencyjny ;]. Po prostu inaczej się nie da. Ale nie znaczy to, że chcę The Cure postawić pomnik za show w Katowicach. Wprost przeciwnie, początkowo koncert mnie mocno rozczarował. Ale po kolei.

Widowisko rozpoczęło się od występu instrumentalnego zespołu 65 Days of Stanic. Usłyszeliśmy coś w rodzaju post rocka odwołującego się do tradycji post punkowej. Panowie zagrali 30-minutowy set, a następnie życzyli udanej zabawy podczas głównego dania wieczoru – The Cure. Zagrali całkiem sympatycznie, choć moim zdaniem nie jest to jeszcze pierwsza liga.

Punktualnie o godzinie 20. na scenę wyszedł Robert Smith wraz z kolegami. Rozpoczęło się. Przez pierwsze dwie godziny The Cure zagrali, według mnie, dosyć bezładną mieszankę utworów z ostatnich płyt oraz największych przebojów zespołu z „Lullaby”, „Lovesong”, „Just Like Heaven”, „Pictures of You” na czele. Siedziałem na trybunie i zastanawiałem się, co ja tutaj do cholery robię i dlaczego twierdzę, że tak bardzo lubię The Cure. Nowsze utwory wypadły bardzo blado i za każdym razem, gdy słyszałem któryś z numerów, zwłaszcza z ostatniej jak na razie płyty „The Cure”, na scenie wiało zwyczajnie nudą. A że The Cure nie składa się z rockowych wirtuozów i swój sukces zawdzięcza „klimatyczności”, początkowe wrażenie było przygnębiające. Niestety, nie z powodu dołujących nagrań The Cure, ale zawodu, jaki przeżywałem. Do tej przypadkowej mieszanki utworów dochodziła jeszcze gra świateł, która czasami robiła wrażenie, jakbyśmy znajdowali się w remizie strażackiej. Na przemian błyskały światła czerwone, niebieskie, białe i bodaj zielone (albo żółte? – trzech pierwszych kolorów jestem pewien). Efekt czasami był dobry, ale niestety wrażenie ogólne kiepskie.

Główny mój zarzut jest taki, że przez pierwsze dwie godziny The Cure nie udało się stworzyć nastroju, za który kocham ten zespół. To nie był „mój” The Cure. Ludzie wprawdzie szaleli, bo usłyszeli wszystkie największe hity (na szczęście poza najbardziej obciachowym „Friday I’m in Love”). Były też takie utwory jak: „Hot, hot, hot”, „Never Enough”, „Let's Go To Bed”, „Shake dog Shake”. Ale to nie było to…

Tymczasem minęły dwie godziny koncertu i wydawało mi się, że show dobiega końca. Bo ile można grać? Okazuje się, że The Cure na tej trasie ma niezłą parę i nie bierze pieniędzy za darmo ;]. Bo to właściwie była dopiero niemal połowa występu. I kiedy wybrzmiał utwór „One Hundred Years” z „Pornography”, wszystko się zmieniło dla mnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Genialnie zagrany utwór. Do tego pulsujące bez opamiętania światła wreszcie uspokoiły się i zaczęły tworzyć klimat. Salę Spodka zalał mrok i zimna fala muzyki „mojego” The Cure. Ale atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca. Po wygraniu dźwięków „One Hundred Years”, The Cure kontynuował tkanie w Spodku tego klimatu, za który ich uwielbiam. To był Cure z czasów słynnej trylogii. Rozpoczął się koncert, na który przyszedłem. I mimo tego, że trwał krócej od części show, która mnie zawiodła, to jednak wybrzmiały m.in. takie utwory jak: „At Night”, "M”, "Play For today" i w końcu „A Forest”, na który wszyscy czekali. A potem The Cure wróciło do jeszcze starszego okresu i usłyszeliśmy: „Three Imaginary Boys”, „Fire In Cairo” (umarłem), „Jumping Someone Else's Train”. Gdy zabrzmiało „Boys Don’t Cry” myślałem, że to już koniec i zacząłem kierować się do wyjścia, ale było jeszcze: „Grinding Halt”, „Killing an Arab”. Minęła już trzecia godzina koncertu! Musiałem się zbierać, żeby dotrzeć do Łodzi o jakiejś sensownej porze. Po dokładnie trzech godzinach i dziesięciu minutach grania (oraz dwóch bisach) zespołu, znalazłem się na zewnątrz Spodka (jako jeden z pierwszych). Niestety z hali zaczęło dobiegać dudnienie – znak, że The Cure zagrali jeszcze coś na pożegnanie.

To był mój drugi koncert The Cure w życiu. Pierwszy widziałem (i słyszałem) w Łodzi w roku 2000 w ramach trasy promującej „Bloodflowers”. Porównując oba stwierdzam, że ówczesny koncert miał od początku klimat. Był przemyślany i wzruszający. Jednak zabrakło wówczas wielu nagrań, które usłyszałem w Spodku. Wtedy The Cure zagrał prawie cały materiał z płyty „Bloodflowers”, a starsze nagrania były jedynie dodatkiem. Główna oś dramaturgii była zbudowana wokół „Bloodflowers”. I mimo że nie jest to najlepsza płyta w historii The Cure, to jednak w Spodku tej dramaturgii zabrakło. Pierwsze dwie godziny zupełnie mnie rozczarowały. I choć wszystko wynagrodziła mi ostatnia część widowiska, to jednak lekki niedosyt pozostał.

Moje wrażenia byłyby zupełnie inne, gdyby wszystko rozpoczęło się od „One Hundred Years” i pomiędzy nagrania z „Pornography”, „Faith” i „Seventeen Seconds” Robert Smith powtykałby „Lullaby”, „Pictures of You” czy „Lovesong”. Summa summarum jednak nie żałuję przyjazdu do Spodka, bo MAGIA była. Wprawdzie nie przez cały koncert, ale lepiej że była w ogóle niż gdyby jej nie było wcale.

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Michał Dobrzański
20.02.2008

Setlista

01. Tape
02. Open
03. Fascination Street
04. alt.end
05. The Walk
06. End Of The World
07. Lovesong
08. A Letter To Elise
09. To Wish Impossible Things
10. Pictures Of You
11. Lullaby
12. From The Edge Of The Deep Green Sea
13. Hot Hot Hot!!!
14. Please Project
15. Push
16. How Beautiful You Are
17. Inbetween Days
18. Just Like Heaven
19. A Boy I Never Knew
20. Shake Dog Shake
21. Never Enough
22. Wrong Number
23. Signal To Noise
24. One Hundred Years
25. End

Zespół zszedł ze sceny. Czekamy na BIS. Na koncercie brak wizualizacji.

BIS 1

26. At Night
27. M
28. Play For today
29. A Forest

BIS 2

30. Three Imaginary Boys
31. Fire In Cairo
32. Boys Don't Cry
33. Jumping Someone Else's Train
34. Grinding Halt
35. 10:15 Saturday Night
36. Killing an Arab

BIS 3

37. Why Can't I Be You?

 

 

The Young Gods, Wrocław, klub "Firlej", 26.10.2007 r. (foto)

48 odsłon

The Young Gods,  Wrocław, klub "Firlej", 26.10.2007 r.

Koncert w ramach promocji płyty "Super Ready/Fragmenté" (2007). Grupa wystąpiła również dzień później 27.10.2007 r. w warszawskiej "Progresji".

Foto: Akinom1
26.10.2007 r.

Scorn, Wrocław, klub "Firlej", 12.10.2007 r. (foto)

51 odsłon

Scorn, Wrocław, klub "Firlej", 12.10.2007 r.

Foto: Akinom1
12.10.2007 r.

Alphaville, Łódź, Festiwal Dialogu Czterech Kultur, 07.09.2007 r.

34 odsłon

Alphaville, rynek w Manufakturze, Łódź, Festiwal Dialogu Czterech Kultur, 07.09.2007 r.

foto: Brite, http://brite.madebymonkeys.net

Takie przeboje jak „Forever Young” trafiają się raz na ileś lat. Jeśli jednak komuś uda się napisać taką piosenkę ma zagwarantowaną muzyczną nieśmiertelność. Tej sztuki dokonał ponad 20 lat temu niemiecki zespół Alphaville, który wystąpił w Łodzi w ramach Festiwala Dialogu Czterech Kultur.

Na rynek w Manufakturze przybyli zarówno starzy fani, dla których przeboje Alphaville to wspomnienie młodości (lub dzieciństwa), ale było też sporo młodzieży. Niewątpliwie koncert Niemców był jednym z ważniejszych wydarzeń tegorocznego FD4K.

Alphaville wylansował w latach 80. kilka wielkich przebojów, a później słuch o nim zaginął. Hity niemieckiego klasyka synth pop do dzisiaj grane są w rozgłośniach radiowych, ale po wydaniu drugiej płyty w 1986 pt. „Afternoons In Utopia” Alphaville zniknął ze sceny podobnie jak inne gwiazdki lat 80. – Limahl, Kajagoogoo, Howard Jones, Sal Solo. Jednak grupa nie przestała nagrywać, ani występować a ich ostatnim studyjnym dokonaniem jest czteropłytowy album „CrazyShow” z 2003 roku. Co więcej, Alphaville ma nadal swoich oddanych fanów, którzy czekają z utęsknieniem na kolejne wydawnictwa zespołu. Faktem jest jednak, że band zniknął ze świadomości tzw. przeciętnego słuchacza i istnieje w niej jedynie jako autor kilku mega hitów z lat 80. W takiej też roli zapewne zaproszono grupę do Łodzi i w takiej roli oczekiwali występu zespołu łodzianie.

Niemiecka gwiazda synth pop nie zawiodła publiczności. Na rynku w Manufakturze usłyszeliśmy niemal wszystkie klasyczne hity Alphaville, przeplatane nowszymi piosenkami. Zaskoczeniem na pewno były bardziej rockowe aranżacje tych przebojów. Chwilami niemal hard rockowe riffy dodawały piosenkom niezwykłej mocy. Jeśli ktoś uważał dotychczas Alphaville za zespół podobny współczesnym boys  bandom, musiał zweryfikować swoją opinię. Alphaville to zespół z krwi i kości. Wokalista grupy Marian Gold ma dobry głos i umie śpiewać. Prawie każdy dźwięk, który usłyszeliśmy ze sceny w Manufakturze był zagrany na żywo. I nawet tak synth popowe utwory jak „Sounds Like A Melody” zawierały w sobie elementy improwizacji, charakterystyczne dla koncertów rockowych.

Ze sceny wybrzmiały takie utwory jak: „Dance With Me”, „Sounds Like A Melody”, „The Jet Set”, „Jerusalem”, „Big in Japan”, a w finale oczywiście nieśmiertelny „Forever Young”. Były też piosenki nowsze, które wzbudziły mniejszy entuzjazm, ale z pewnością koncert Alphaville wszystkim się podobał. Miło i sympatycznie było usłyszeć panów po pięćdziesiątce, którzy wyszli na scenę i zaśpiewali hity sprzed 20 lat. Możliwe, że troszkę zawiedzenie byli ci, którzy oczekiwali bardziej syntetycznego brzmienia grupy. Alphaville na żywo wypada zdecydowanie bardziej rockowo, a w chwilach bardziej balladowych zespół gra przeciętny pop rock. Mogły trochę rozczarowywać zmiany dokonane w znanych hitach. Nie zabrzmiały one tak jak na oryginalnych płytach (może z wyjątkiem „Forever Young”), ale z drugiej strony świadczy to o umiejętności interpretacji i improwizacji muzyków. No a poza tym czego można wymagać od gwiazd synth pop, którzy dzisiaj przekroczyli pięćdziestiątke? ;). Można im tylko pogratulować wytrwałości i życzyć utrzymania kondycji, którą zaprezentowali w Łodzi przez co najmniej kolejnych 20 lat. Czego i Państwu życzę!

Andrzej Korasiewicz
08.09.2007

 

Castle Party 2007, Bolków, 27-29.07.2007 r. - Diorama, Pride and Fall, Suicide Commando, Diary of Dreams, IAMX

43 odsłon

Castle Party 2007, Bolków, 27-29.07.2007 r.

Tegoroczne Castle Party zapowiadało się bardzo smakowicie. Co rok organizatorzy festiwalu zaskakują nas coraz lepszym składem wykonawców z pierwszej ligi dark independent (nie tylko zresztą "dark" independent). W tym roku zestaw wykonawców przyciągnął naprawdę dużą publikę. Gołym okiem było widać większą liczbę osób na dziedzińcu zamku niż w latach poprzednich. Nie wiem ile karnetów sprzedano i ile rozdano akredytacji, ale widziałem na zamku najwięcej osób w historii wszystkich moich pobytów w Bolkowie (a był to już mój 7. "raz" w Bolkowie). Na pewno największą atrakcją tegorocznej edycji festiwalu był występ Front Line Assembly (a właściwie, kiedy piszę te słowa, FLA ma dopiero zagrać). Niestety, z przyczyn obiektywnych mogłem być tylko w sobotę, więc występ FLA mnie ominął :(. Dlatego proszę te parę słów nie traktować jak solidnej i rzetelnej relacji z imprezy (taka, mam nadzieję, wkrótce pojawi się na stronie), ale kilka subiektywnych uwag na temat koncertów, które widziałem i ogólnej atmosfery Castle.

Bolków powitał mnie w sobotę około godziny 17 deszczem. Kiedy dotarłem na miejsce, za nami był już występ czeskiego Tear oraz japońskiego The Royal Dead. Na dobrą sprawę nie wiem w ogóle czy te koncerty doszły do skutku, ponieważ w tym czasie była ostra ulewa. Kiedy na zamku grał Catastrophe Ballet, kończyłem kwaterować się w szkole. Gdy w końcu dotarłem na zamek rozpoczynał grę polski Miguel and The Living Dead.

Nie wiem, może już jestem za stary, może nigdy nie miałem nic wspólnego z gotykiem, ale twórczość Migueala, a zwłaszcza image sceniczny muzyków, po prostu odrzuca mnie. Nie da się jednak zaprzeczyć, że to właśnie Miguel był w tym roku najbliższy klasycznie rozumianej odmianie gotyku. Ich występ spotkał się z owacją oddanych fanów i muszę przyznać, że zespół zasłużył na to energią, którą włożył w koncert. Inną sprawą jest to, że odgryzanie głów pluszakom, image sceniczny muzyków Miguela rodem z tanich horrorów wywoływały uśmiech na mojej twarzy i był to raczej uśmiech politowania niż porozumiewawcze „puszczenie” oka. Ciśnie mi się na usta słowo "obciach". No, ale cóż poradzić, taka właśnie jest muzyka "gotycka" - obciachowa. Można ją lubić, albo nie. Wychodzi na to, że ja nie lubię...

Jedynym punktem występu Miguela, który mnie zainteresował było Siekiera medley zagrane na pożegnanie - "Idzie wojna" (Siekiera z Budzyńskim) oraz "Bez końca" z "Nowej Aleksandrii". I to chyba jedyne moje punkty wspólne z Miguelem. Kocham starą Siekierę, a "Nową Aleksandrię" (już bez Budzyńskiego) uważam za jedną z najgenialniejszych płyt w historii polskiej muzyki, nie tylko rockowej. Jak to się więc dzieje, że muzycy inspirujący się m.in. Siekierą tworzą tanią podróbkę death rocka i muzyki rodem z Bat cave? Nie mam pojęcia. Z drugiej strony, nikt poza Miguelem tego w Polsce nie robi. Dlatego Miguel jest bezkonkurencyjny w swojej kategorii, bo jedyny...

Po tej frywolnej mieszance death rocka i gotyku rodem z Bat Cave, nastąpiły dźwięki znacznie przyjaźniejsze dla moich uszu, choć nie przeżyłem tego dnia muzycznego "orgazmu". Najpierw zaprezentowała się niemiecka Diorama, czyli Diary of Dreams - bis. Panowie zabrzmieli jakby włączona była płyta Dioramy, a nie jakby występowali na żywo. Jeden z moich rozmówców w Bolkowie miał nawet wątpliwości, czy wokalistą śpiewa, czy leci wszystko z playbacku. Coż, Diorama to fajny elektroniczny dark wave, który lubię, więc z przyjemnością wysłuchałem całości. Ale trudno tutaj o zachwyty.

Po Niemcach zaprezentowali się Norwegowie z Pride and Fall. Hm... Cóż by tu napisać, żeby nie wyjść na krytykanta... Chyba będę musiał jednak okazać się krytykiem, który zasiadając przy klawiaturze rozładowuje swoje kompleksy (to naczelny argument wszystkich fanów, których idole zostali przez kogoś skrytykowani), bo występ Pride and Fall to była prymitywna sieka electro pop, bez polotu i inteligencji. Kolejne utwory były do siebie podobne, tak że nawet zatwardziałym fanom z pewnością trudno było odróżnić tytuły.

Kolejnym wykonawcą był Johan van Roy i jego Suicide Commando. Poprzedni występ Suicide Commando na Castle to żywa perkusja i kawał dobrej roboty. Tym razem było więcej syntetyki, ale tyle samo pasji i energii ze strony Johana. Ludziom się podobało, ale ja czuję przesyt taka prostą elektroniczną rąbanką, więc skorzystałem z okazji, by posilić się i nieco rozprostować kości.

Gdy wróciłem na zamek, na scenie był już Adrian Hates ze swoją kompanią z Diary of Dreams. Podobnie jak w przypadku belgijskiego Suicide Commando to już drugi występ Niemców w Bolkowie. Poprzedni nie powalił mnie z nóg (co nie znaczy, że był zły!), tym razem Diary of Dreams będę najmilej wspominał z tegorocznego Castle. Adriana Hatesa i Diary trzeba lubić, żeby móc o nim pozytywnie się wypowiadać. Manieryczny wokal, patetyczne klawisze i bit rodem z electro, to wszystko świadczy o specyfice Diary, którą nie jest łatwo zaakceptować. W dodatku w porównaniu z kopią Diary - czyli Dioramą - jest jeszcze bardziej smętnie i melancholijnie. Diary of Dreams można albo lubić, albo nie lubić. Trudno pozostać całkowicie obojętnym wobec tej muzyki. Ja miło spędziłem czas słuchając kolejnych utworów Diary - m.in. "O Brother Sleep", "Giftraum", "The Curse". Wartości występu dodało to, że zespół występował z żywym perkusistą, który robił co mógł, żeby dać widzom wrażenie, że jak najwięcej dźwięków zagranych jest rzeczywiście na żywo. Oczywiście czego nie dało się zagrać "na żywo", poleciało z kompa. Żywe granie nie wypaczyło jednak elektronicznego charakteru muzyki Diary, ale dodało autentyczności. Jednym słowem koncert Diary of Dreams uznaję za nadzwyczaj udany.

W roli największej gwiazdy pierwszego dnia koncertów na zamku wystąpił Chris Corner ze swoim IAMX. To cokolwiek dziwne, zważywszy na fakt, że IAMX ani nie jest zespołem z kręgu dark independent, ani nie jest... gwiazdą, co przyznają sami fani IAMX. Widać jednak, że Chris Corner czuje się gwiazdą i być może to tłumaczy występ IAMX w roli headlinera. Potwierdzeniem tej tezy może być również to, że zespół kazał na siebie czekać 40 minut a zagrał zaledwie 50 minut, z czego ja uświadczyłem 20 minut. Podczas oczekiwania na Gwiazdę troszkę zmarzłem, a jako że godzina była już późna (IAMX kończył grać o 1.30), a muzyka Gwiazdy nie na tyle ciekawa, żeby mnie przekonać do pozostania do końca występu, udałem się na spoczynek, żeby wypocząć przed podróżą następnego dnia rano do Łodzi.

O samym występie IAMX mogę napisać jedynie tyle, że to nie moja muzyka, choć pierwsze 4 nagrania były całkiem sympatyczne. Przy piątym zrobiło się jednak nieco nudno i to mnie ostatecznie przekonało, żeby dołączyć do grona osób, które opuściły zamek po wybrzmieniu ostatnich taktów muzyki Diary of Dreams. Warto podkreślić, że podczas występu Diary of Dreams, a nawet wcześniejszych (włącznie z Miguelem!) było znacznie więcej publiczności niż podczas koncertu IAMX i to mimo tego, że na występ IAMX przybyli fani IAMX, którzy nie uczestniczyli we wcześniejszych koncertach. To chyba najlepiej świadczy o tym, co myślą o gwiazdorstwie IAMX polscy fani.

IAMX to całkiem sympatyczna, indie rockowa muzyka młodzieżowa, ale czy zespół naprawdę zasłużył na rolę headlinera? Śmiem twierdzić, że nie. Nie ulega wątpliwości, że grupa byłaby znacznie lepiej przyjęta przez publiczność Castle (nie piszę o fanach IAMX), gdyby zagrała np. trzecia od końca. A tak, występ IAMX można traktować jedynie w kategoriach nieporozumienia, które ustępuje w tej kategorii jedynie występowi Sweet Noise jako headlinera, w którejś z poprzednich edycji Castle.

Na tym mój udział w Castle, niestety, zakończył się. Nie dane mi było zobaczyć Front Line Assembly i Legendary Pink Dots, na które czekałem. Ale cóż począć - siła wyższa.

Podsumowując, Casle Party 2007 to jak zwykle impreza bardzo udana. Jak zwykle bardziej jeśli chodzi o kwestie towarzyskie i możliwość spotkania się z dawno nie widzianymi znajomymi, niż o kwestie artystyczne. Ale i tych ostatnich atrakcji w tym roku nie brakowało. Dla każdego znalazło się coś interesującego. Dla mnie w tym roku było to Diary of Dreams. Dla wielu najbardziej interesującym występem był Miguel and The Living Dead. Z pewnością jednak kulminacją festiwalu będzie występ Front Line Assembly. Trzymam kciuki, żeby wszystko udało się i żeby w przyszłym roku zaproszeni zostali wykonawcy tej miary co FLA czy Diary!

Mam nadzieję, że nadzieje nie są płonne, bo tegoroczna edycja była chyba rekordowa jeśli chodzi o frekwencję.

Andrzej Korasiewicz
29.07.2007

 

Thomas Köner, The Sleep Session, Tomasz Bednarczyk, Maciej Szymczuk - cykl Poza Horyzont w AOIA, Łódź, 26.04.2007 r.

24 odsłon

Thomas Köner, The Sleep Session, Tomasz Bednarczyk, Maciej Szymczuk - cykl Poza Horyzont w AOIA, Łódź, 26.04.2007 r.

Już po raz kolejny w ramach cyklu Poza Horyzont, mogliśmy posłuchać elektroniki w jej różnych odmianach. Ta cyklicznie odbywająca się impreza jest moim zdaniem coraz ciekawsza. Tym razem poprzez noise, ambient, click techno, aż po drone ambient przez blisko cztery godziny mieliśmy okazje być czarowani przez twórców, którzy doskonale się tego wieczora spisali. Pierwszy projekt na scenie, jaki się pojawił to The Sleep Session. Ten jednoosobowy muzyczny twór dał popis noisu utrzymanego w tradycji japońskiej. Krótki, lecz bardzo efektowny set był dość nietypowym wstępem jak na ambient/click wieczór. Sleep Session za pomocą swojego głosu kreował totalne ściany dźwięku. Mnie się podobało, była w tym agresja, złość. Takie muzyczne katharsis.

Tomasz Bednarczyk uraczył nas dźwiękami spod znaku lo-fi. Ładny i kojący ambient, był chyba tym, czego niektórzy oczekiwali po hałaśliwym występie The Sleep Session. Jedyne, czego brakował u Tomka to wizualizacje. Taka muzyka mimo wszystko o wiele lepiej wypada z czymś ładnym w tle... Ogólnie Bednarczyk wypadł przyzwoicie i zapewne przypadł do gustu zwolennikom ambientów.

Maciek Szymczuk, znany zapewne wszystkim miłośnikom nowej elektroniki, pokazał się ze świetnej strony. Wraz ze swoją żoną Joanną, dali naprawdę doskonały popis. Leciutkie i ciepłe struktury kreowane przez Maćka, które niekiedy nawet zahaczały o taneczny nerw, były ubarwiane lekko orientalnymi wokalizami Joanny. Występ Maćka był po prostu solidny, a muzycznie Szymczuk udowadnia, że nie mamy się, czego wstydzić.

Ostatnim wykonawcą był Thomas Köner. Köner to człowiek odpowiedzialny za takie dzieła jak chyba jedna z najważniejszych płyt nowej poszukującej elektroniki, czyli "Biokinetics" duetu Porter Ricks. Solowo Köner dał się poznać jako artysta, który z wielką dbałością o szczegóły kreuje jeden z najlepszych drone ambientów. Występ Thomasa był bardzo krótki, okraszony wizualizacją, dość tajemniczą, w której główna rolę odgrywali ludzie. Muzycznie Koner dał popis mrocznych i przestrzennych dźwięków, budowanych powoli, sukcesywnie rozwijających się, wciągających słuchacza bez końca. Jedynym minusem był naprawdę krótki set Köner. Wieczór w AOIA był znów bardzo udany i należy się cieszyć, że mamy w mieście takich organizatorów. Gratulacje!

Tomasz Właziński
28.04.2007 r.

Triosk, klub Jazzga, Łódź, 04.04.2007 r.

56 odsłon

Triosk, klub Jazzga, Łódź, 04.04.2007 r.

W łódzkim klubie Jazzga zebrało się czwartego kwietnia naprawdę dużo ludzi. Powodem spotkania był występ nu-jazzowego tria z Australii, Triosk. Nie przypuszczałem, że zjawi się aż tyle osób. Zaplanowany pierwotnie na 21, koncert odbył się około 40 minut później. Wypadający raczej delikatnie i dość subtelnie na płycie, Triosk rozpoczął koncert dość mocnym uderzeniem. Free jazzowwy początek zainicjonowany przez perkusistę, Laurenca Pikea, był niemałym zaskoczeniem. Pierwsze dwa numery to swobodna improwizacja, hałaśliwa, połamana dość szybko zagrana. Wydawało się, że zarówno basista Ben Waples oraz odpowiadający za piano plus laptop, Adrian Klumpes, grają co im się żywnie podoba. Muszę przyznać, że bardzo mi się to podobało.

Po takim wstępie, Australijczycy wyciszyli się i zaczęli prezentować materiał z ostatniej płyty "The Headlight Serenade ". Mimo to, wciąż szeleszcząca sekcja była dominująca. To perkusista nadawał koncertowi brzmienie i rytm. O wiele mniej elektroniczni, za to mocno rozimprowizowani Australijczycy zawładnęli klubem na ponad godzinę. Triosk pokazał, że potrafi być zespołem żywiołowym, energetycznym, zupełnie innym niż na płycie. Elektronika była tutaj wybitnie drugim planem, natomiast mocno jazzujące podkłady były tym, co trio wysuwało na przód. Duże owacje ze strony licznie zgromadzonej publiki zaowocowały dwoma bisami z pierwszej płyty nagranej z Janem Jelinkiem. Były to zdecydowanie najlepsze utwory podczas koncertu. Elektronika tutaj dziko przygrywała do free jazzowych struktur.

Triosk zagrał naprawdę świetnie, konkretnie, bez owijania w bawełnę. Dobrze nagłośniony koncert, dużo ludzi - to wszystko wpłynęło na to, że był to jeden z najlepszych koncertów w klubie Jazzga jakie widziałem.

Tomasz Właziński
13.04.2007 r.

Daft Punk, Pet Shop Boys, Ian Brown, Peaches, Mercury Rev, Stereo MC''s - Tak Tak Summer of Music Festival 2006

69 odsłon

Tak Tak Summer of Music Festival 2006 9-10 września 2006, Tor Wyścigów Konnych "Służewiec", Warszawa

Tak Tak Summer of Music Festival 2006 to 2 dni festiwalu, 4 sceny (główna, MTV, aktivna i klubowa) oraz całe zaplecze festiwalowe - strefa gastronomiczna, dla mediów, stoiska sponsorów i patronów. Wykonawcy zostali podzieleni między sceny, tak żeby można było zobaczyć jak najwięcej i żeby jak najmniej koncertów pokrywało się ze sobą. Niestety, nie było możliwe wszystko tak zgrać, żeby nic nie umknęło, a dodatkowo w niedzielę, ze względu na obsuwy czasowe, na scenie MTV trochę ciekawej muzyki przeleciało między palcami.
Największy minus festiwalu, to słaba frekwencja. Na tak wielkim terenie było to szczególnie widoczne. Nie mam danych ile sprzedało się biletów, ale na oko każdego dnia nie było więcej jak kilka tysięcy osób. Wysokie ceny biletów, koniec lata i bliskość czasowa innych wydarzeń muzycznych zrobiły swoje. Szkoda, bo pod względem muzycznym festiwal uważam za udany (w Polsce jest tak mało dobrych imprez, że trudno wybrzydzać).
 

Sobota, 9.09.2006

Wszystko zaczęło się w sobotę ok. 15. Na teren Służewca dotarłem przed 16., kiedy na Scenie Aktivnej kończył grać pierwszy artysta - polski Farel Gott. Nie za wiele udało mi się jednak usłyszeć. Następnie na scenie głównej zainstalowała się łódzka załoga Cool Kids of Death. Cóż by tu napisać, żeby nie wyjść na zgreda i nikogo nie obrazić. Ja nazywam ich twórczość muzyką dla zbuntowanych nastolatek. A jako że nie jestem już ani szczególnie zbuntowany, ani tym bardziej nie jestem nastolatką, to zwyczajnie ich muzyka mnie nie przekonuje. Moja diagnoza ich grania jest chyba dosyć trafna, bo pod sceną szalały właśnie głównie nastolatki, wyraźnie dobrze się bawiąc. I dobrze, nie mieszam się. Faktem jest jednak, że było to może ze 100 osób (bardzo optymistyczne szacunki). Czyli było pusto.

Gdy skończyły Kulki, na scenie Aktivnej zainstalowała się hiphopowo-alternatywna załoga z Afro Kolektywu. Poszedłem z ciekawości. Hip hop trudno przyswajam (chyba że w wydaniu Ninja Tune - czyli niezbyt ortodoksyjnym), ale alternatywność Kolektywu wlała we mnie nieco nadziei, że może być ciekawie. Na scenie zobaczyłem wijącego się wokalistę w szlafroku oraz innego muzyka ubranego w coś w rodzaju pasiaka więziennego. No nawet fajny pomysł, ale muzycznie mnie nie porwali. Muzyka była moim zdaniem zbyt prosta, żeby nie powiedzieć prostacka.Trzeba jednak przyznać, że kolektyw ma swoją publiczność, która dobrze bawiła się podczas występu grupy.

W tym samym czasie (godz. 17.00) pojawił się pierwszy wykonawca na scenie MTV - Mitch i Mitch. Panowie trochę się stroili, przygotowywali do grania, a ponieważ już parę minut to robili, a ja byłem głodny i spragniony, postanowiłem przenieść się do strefy gastronomicznej, aby zaspokoić te potrzeby. Mitchów więc w efekcie nie zobaczyłem. O 18.00 na główną scenę miał wyjść El Presidente i pewnie tak było, ale nie mogę tego z całą pewnością stwierdzić, bo nadal zaspokajałem swoje pragnienie. Gdy już poczułem się nasycony, udałem się pod główną scenę, ale niestety Szkoci już kończyli grać.

O 19.00 na scenie Aktivnej rozpoczął swój występ polski Dick4Dick. To był pierwszy wykonawca tego dnia, na którego zwróciłem uwagę. Panowie zaprezentowali się jedynie w majtkach. Zagrali dosyć wybuchową mieszankę postpunkowego rocka, rock'n'rolla okraszonego elektroniką (niektórzy nazywają takie połączenie "disco-punk"). Było naprawdę energetycznie, alternatywnie i fajnie, choć mało finezyjnie. O tej samej godzinie na Scenie MTV występował Mocky. Mimo fajnych wrażeń na Dick4Dick, po wysłuchaniu kilku numerów przeniosłem się do budynku po lewej stronie sceny głównej *. Mocky przynależy do sceny elektronicznej, ale tej, która spogląda w stronę jazzu, hip hopu, neo-soulu, a nawet bluesa. Jego ensamble odgrywał wszystkie numery na żywych instrumentach co dodatkowo ociepliło brzmienie. Mnie się podobało. Może dlatego, że mam smaka na taki neo-soul, a może dlatego, że Mocky jest naprawdę ciekawym wykonawcą. A najpewniej dla jednego i drugiego.

O godz. 20.00 na główną scenę wyszedł brytyjski Maximo Park. Cóż by tu znowu napisać, żeby nikogo nie urazić (zwłaszcza fanów brytyjskiej muzyki). Wszystko zagrane było profesjonalnie, rzemieślniczo i prawdopodobnie lepiej się nie dało. Przebój "Apply Some Pressure" nawet mi się podoba, ale coż począć, że według mnie Maximo Park wykonuje cały czas ten sam numer. W dodatku wszystkie te brytyjskie zespoły są jakoś tak do siebie podobne. Coś w nich jest bezpłciowego i to je łączy. Poza tym większość z nich (najczęściej nieświadomie) kopiuje The Beatles, niestety bez choćby cienia talentu kompozycyjnego czwórki z Liverpoolu. Brzmieniowo przemielone jest to przez rewolucję punkową z lat 70-tych i tak wychodzą nam co chwila kolejne twory spod brytyjskiej matrycy (ostatnio Arctic Monkeys). Maximo Park to jeden z takich tworów i moim zdaniem nie wyróżnia się niczym szczególnie. Według mnie na scenie było nudno.

Godzina 21.00 to Scena MTV i słynna Peaches. No, tego to już byłem ciekawy na 100 proc. Sporo słyszałem o jej występach. Muzykę znałem dobrze i lubiłem. Ogólnie - mój klimat. I to, czego się spodziewałem - otrzymałem. Artystka szalała na scenie, zdejmując po każdym numerze elementy ubrania. Po jednym z numerów ukazał się oczom publiczność nadmuchiwany fallus, z którym następnie artystka prowadziła dialog ściągając kolejne części garderoby. Muzycznie było bardzo energetycznie, disco-punkowo i electro-clashowo. Usłyszeliśmy wybuchową mieszankę jazgotliwych gitar i agresywnej perkusji ubarwione klawiszami, elektroniką oraz wrzaskliwym wokalem samej Peaches. To był dobry show, zarówno pod względem muzyczno-zabawowym jak i wizualnym. Z zadania promocji najnowszego albumu "Impeach my Bush" Peaches wywiązała się bardzo dobrze.

Punktualnie o 22.00 przeniosłem się pod główną scenę, bo właśnie rozpoczynał się występ największej gwiazdy pierwszego dnia - Daft Punk. Duet Guy-Manuel de Homem-Christo i Thomas Bangalter to chyba najlepszy produkt eksportowy Francji ostatnich lat. Uznawani są już dzisiaj za bogów światowej muzyki klubowej. Przyznam, że do niedawna pozostawałem dosyć nieczuły na ich wielkość. Zaklasyfikowane jako przełomowe płyty "Homework" i "Discovery" dla mnie mogły nie istnieć. Ich największe hity były dla mnie jedynie fajnymi zapełniaczami podczas podróży samochodem. No ale po występie w Warszawie muszę wszystko odszczekać i od dzisiaj uznaję wielkość Daft Punk. Toż to nowe wcielenie Kraftwerk! Do tego wywodzące się ze sceny house/dance, która w jakiś wyraźny sposób nie inspirowała się bezpośrednio Kraftwerk. Nie można więc mówić o żadnym naśladownictwe. W dodatku podejrzewam, że fanom Daft Punk skojarzenia z Kraftwerkiem raczej nie przyjdą do głowy. Dla nich Kraftwerk to jakaś stara muzyka, która może i była etapem rozwoju muzyki elektronicznej, ale dzisiaj liczy się Daft Punk. I jestem skłonny się z tym zgodzić!

Kraftwerk widziałem jedynie na płycie DVD. Na żywo widziałem Karla Bartosa w Płocku i byłem wtedy pod wrażeniem tego, co zaprezentował. Ale to, co zobaczyłem w wykonaniu Daft Punk to było dopiero coś. Show nie z tej ziemi! Duet francuskich didżejów kontrolował całość występu z trójkątnej bryły neonowej (czegoś w rodzaju piramidy), w której obaj się usadowili. Panowie ubrani byli w hełmy i ani przez chwilę nie pokazali swoich twarzy (kolejny motyw wymyślony przez Kraftwerk!). Image iście robotyczny. Wszystko zwieńczone było perfekcyjnie dobraną i zsynchronizowaną grą świateł, neonów i dymów. Oczywiście muzyka była z płyt CD (miksowana na żywo). Ale to jest właśnie ta bolączka występów live projektów elektronicznych. Żeby był sens takich "koncertów", trzeba przede wszystkim zadbać o stronę wizualną, bo muzycznie mamy po prostu puszczoną muzykę z płyt CD (w najlepszym razie miksowaną jak na didżejów przystało). Może dlatego Daft Punk przez 10 lat nie odczuwali potrzeby występów "na żywo".

Na Służewcu usłyszeliśmy mieszankę starych i nowych hitów projektu (m.in. "Around the World", "One more Time", "Technologic") a wszystko zakończyło się numerem tytułowym z najnowszej płyty "Human after all", który można było interpretować jako przesłanie Francuzów. Roboty, ale tak nie do końca... Mają coś z ludzi. Show Daft Punk to największe wizualno-muzyczne widowisko, jakie do tej pory widziałem na żywo. Krytykom, którzy nie tolerują takich "koncertów" proponuję jednak się przełamać i jeśli tylko będą mieć okazję zobaczyć występ Daft Punk niech z niej skorzystają. Bo nie wiadomo, kiedy taka możliwośc pojawi się następnym razem. To był koniec występów na głównej scenie pierwszego dnia, ale nie koniec pierwszego dnia w ogóle. Po Daft Punk przeniosłem się do namiotu klubowego, gdzie przygrywał Gilles Peterson, któremu towarzyszył Earl Zinger na wokalu. Naprawdę nieźle się wkręciłem przy jego didżejce. Aż nawet zacząłem tańczyć ;). Gilles grał elektronicznie przetworzone jazzy, samby i bossanovy. Do tego wszystkiego bardzo klimatycznie podśpiewywał Earl Zinger. Było naprawdę fajnie. Po północy przeniosłem się do budynku ze sceną MTV, gdzie grał już duet didżejski The Crystal Method. Był tylko stół mikserski oraz dwóch panów, którzy kręcili gałkami. I znowu się nieźle wkręciłem, przy okazji natykając się na ekipę depeszów z wawy ;), którzy nieźle tam podrygiwali. The Crystal Method to takie skrzyżowanie Prodigy i Chemical Brothers (dziennikarze ochrzcili ich nawet amerykańską odpowiedzią na The Chemical Brothers). Było więc trochę bitów i faktycznie osoby lubiące synth/EBM mogły znaleźć coś dla siebie. Ale żadna rewelacja to nie była. Pokręciłem się trochę pod sceną i około 1.00 udałem do wyjścia. Trzeba było przespać się i wypocząć przed nieźle zapowiadającym się dniem drugim festiwalu.

Niedziela, 10.09.2006

Drugi dzień zapowiadał się bardzo dobrze, ale w efekcie okazał się lekką porażką. Największą porażką okazała się scena MTV. Po pierwsze dlatego, że nie wszyscy zagrali, którzy mieli zagrać, a po drugie dlatego, że jak już zagrali to z mocnym opóźnieniem. O 15.00 na scenie MTV miał grać Oszibarak, ale jak słyszałem z relacji znajomej nie zagrał. Tzn. próbował grać około godziny. Próbował i próbował. W końcu artyści z Oszibarak zaprezentowali jeden numer, puścili jakieś projekcje i zwinęli się. Tak przynajmniej wynikało z relacji mojej znajomej. Całe szczęście, że nie pofatygowałem się tak wcześnie na Służewiec (a takie miałem pierwotnie plany). Podobna sytuacja była z Miloopą. Ich próba trwała około 1,5 godziny i w końcu, gdy wyglądało na to, że już za chwilę naprawdę zaczną grać minęła godzina 18.00 i trzeba było iśc pod scenę główną, gdzie występ rozpoczęło Stereo MC's. Choć Miloopa w końcu zagrała, to nie dane mi było jej usłyszeć (jeśli nie liczyć dudnienia jakie docierało pod scenę główną). Z dziennikarskiego obowiązku odnotuję jeszcze, że o 16.00 na scenie głównej zagrał Makowiecki Band, ale tego nie trzeba chyba za bardzo komentować? Występ czegoś takiego na porządnym festiwalu to po prostu nieporozumienie.

Zespół Stereo MC's nie należy dzisiaj do muzycznej czołówki, ale płytą "Connected" z 1992 roku na trwałe wpisał się w historię muzyki nie tylko elektronicznej. Mimo że kiedy grupa nagrała tą przełomową płytę, kończyłem liceum i nadaję się pod względem wiekowym na "starego fana Stereo Mc's", to jednak ominęły mnie wówczas bliższe doznania emocjonalne związane z wydaniem albumu. Z dzisiejszej perspektywy trochę żałuję, ale wtedy interesowała mnie inna muzyka. Stereo MC's to specyficzne połączenie muzyki klubowej, jazzu, soulu i indie rocka. Trzeba przyznać, że zespół wypracował swój własny styl, a album "Connected" to płyta naprawdę ważna i naprawdę dobra. Utwór tytułowy oraz numer "Step it up" to już klasyki. Oba usłyszeliśmy w Warszawie. Występ Stereo MC's uważam za bardzo udany. Cath Coffey wił się na scenie z energią, która niejednego Czarnego mogła wprawic w osłupienie. Towarzyszące mu na wokalu 2 Czekoladki nadawały muzyce charakterystycznego czarnego, soulowego feelingu. Godzina ze Stereo MC's minęła bardzo przyjemnie. Szkoda tylko, że zespół byl zmuszony wystąpić przy dziennym świetle.

O godz. 19.00 na Scenie Aktivnej zagrały Komety. Zespół jest ciekawym zjawiskiem na polskiej scenie muzycznej. Wprawdzie nie jest jedyną grupą grającym psychobilly w Polsce, ale z pewnością jedną z najbardziej znanych. Na początek usłyszeliśmy numery z nowszej płyty. Moim zdaniem zabrzmiały jakoś mało przekonywająco, tak jakby czegoś im brakowało. Nie byłem tylko pewien czy chodzi o same kompozycje czy o konkretne wykonanie. Gdy zabrzmiał "Król flipperów" byłem już pewien, że czegoś brakuje w samym wykonaniu. To nie był ten sam dynamit jak na płycie. A to już jest poważny zarzut do rockowego składu. Jeśli zespół rockowy na żywo brzmi gorzej niż na płycie, to coś jest nie tak. A moim zdaniem zespół zabrzmiał gorzej niż na płycie. O tej samej godzinie (19.00) na scenie MTV miał zagrać AMP Fiddler, ale że wszystko było opóźnione zagrał ok. pół godziny później. Dzięki temu zobaczyłem Komety, ale nie zobaczyłem całego Fiddlera. Czego żałuję, bo ostatnio mnie kręci taka muzyka, a AMP Fiddler to pierwsza liga sceny neo-soul i funk. Artysta może być znany szerszej publiczności przede wszystkim jako muzyk sesyjny. Wspierał takich twórców jak Prince, Jamiroquai, George Clinton a także Carl Craig. W swojej solowej twórczości łączy ze sobą elementy soul, jazzu, r'n'b i funk. Przede wszystkim jednak nad wszystkim króluje czarny feeling. Podobało mi się, ale po kilu numerach musiałem wracać, bo na głównej scenie miał wystąpić Ian Brown.

Ian Brown to wokalista legendarnego dla wielu zespołu The Stone Roses. Znowu będę chyba obrazoburczy, ale dla mnie ta legenda jest cokolwiek kontrowersyjna. Na pewno trzeba się zgodzić, że The Stone Roses to jeden z tych zespołów, który miał duży wpływ na dzisiejszą muzykę brytyjską. Do słuchania The Stone Roses przyznają się m.in. bracia Gallagher (brr...). Ale dla mnie to właśnie argument "przeciw". Bo jeśli to oni w dużym stopniu ukształtowali współczesną brytyjską muzykę to naprawdę są bardzo kiepskim wzorem. Jeśli jakieś numery The Stone Roses można uznać za ciekawe to okazuje się, że jest to wariacja na jakiś temat znany skądinąd. Zresztą posłuchajcie sami numeru "I Wanna be Adored", jednego z najbardziej znanych z twórczości The Stone Roses, od którego Ian Brown rozpoczął koncert. Czyż nie jest to taka spowolniona, bardziej transowa wersja numeru "I wanna be your dog" Iggy Popa? Nic na to nie poradze, ale nie uznaję i nie rozumiem fenomenu takich zespołów jak The Stone Roses. Tzn. rozumiem, że Brytyjczykom to się podoba. Tak samo jak Polacy mają swoją muzykę, która się podoba tylko Polakom i nikomu więcej. Ale dlaczego na Boga ktoś próbuje nam wmówić, że muzyka pokroju The Stone Roses jest wielka, jak wielka nie jest? Poza Wyspami ta muzyka nigdy nie była wielka. Takie grupy jak The Stone Roses czy Happy Mondays mają swoje miejsce w historii muzyki, nie przeczę. Miały wpływ na rozwój sceny rave, ważnej dla rozwoju muzyki. To, co grały grupy "madchesterskie" (Brown zresztą odcina się od Madchesteru) było dosyć przyjemną muzyką i w miarę inteligentną. Ale co w niej było wielkiego? Koncert Iana Browna tylko potwierdził moje zdanie na temat tej podobno genialnej muzyki brytyjskiej (koniecznie "indie"). Według mnie to był dosyć przyzwoity występ, dosyć przeciętnego indie rockowego składu. Artysta wprawdzie nieco fałszował, ale ogólnie całości miło się słuchało. Niech tylko nikt nie próbuje mi wmawiać, że Ian Brown to artysta na miarę Johna Lennona czy choćby Paula Wellera! Tak nie jest i nigdy nie będzie.

Gdy Ian Brown skończył przeniosłem się pod scenę MTV, gdzie o 21.00 miał zacząć grać Mercury Rev. Opóźnienie jednak nie zostało nadrobione i Amerykanie rozpoczęli prawie pół godziny później. Show zaczął się od projekcji wyświetlanych na ekranie za sceną oraz utworu Coctaeu Twins, który służył jako podkład. Później usłyszeliśmy zgiełk gitar oraz falset Jonathana Donahue. To znak, że Amerykanie zaczęli grać. Jonathan Donahue wił się na scenie i w wyjątkowo ekspresyjny sposób wyrażał wszystkie emocje, które nim targały. Mnie trochę raziła zbytnia homoseksualność tych popisów (kolega redakcyjny twierdzi, że Donahue był po prostu nawalony amfetaminą, ale efekt był taki, że zachowywał się jak "ciota"). Nie żebym miał coś przeciwko homoseksualności, ale w przypadku ostrej, rockowej muzyki, która jest czymś na przecięciu Sonic Youth oraz rocka progresywnego (art rocka) nie pasowało mi to. Muzycznie jednak i widowiskowo całość koncertu Mercury Rev była znakomita. Po usłyszeniu kilku numerów (m.in. "The Funny Bird" i "You're My Queen") udałem się jednak pod scenę główną, by zobaczyć co ma do zaoferowania Pet Shop Boys.

Po 22. weterani synth pop rozpoczęli. Ciekaw byłem tego, co zaprezentują, zwłaszcza w kontekście dzień wcześniejszego show Daft Punk. W porównaniu z Francuzami, Pet Shop Boys wypadło jednak słabo. Do Anglików mam spory sentyment, ale to, co zaprezentowali na scenie nie było szczególnie porywające. Neil Tennant śpiewał kolejne przeboje duetu ("Suburbia", "Left to my own Devices", "Rent", "West End Girls", "Allways on My Mind", "Opportunities (Let's Make Lots Of Money)", a na bis m.in. "It's a sin") przeplatane utworami z najnowszej płyty "Fundamental". Chris Lowe stojąc nieruchomo przy klawiszach uderzał w nie co jakiś czas. Wszystko dopełnione było scenografią, na którą składały się 4 prostokątne bryły, z których w zależności od numeru były tworzone różne konstrukcje. Bryły były podświetlane, ale w porównaniu z tym, co zrobił wcześniej Daft Punk, scenografia nie powalała. Na scenie byli jeszcze tancerze oraz czarna wokalistka. Po wysłuchaniu i oberzjrzeniu kilku numerów poczułem się znudzony i stwierdziłem, że równie dobrze mogę posłuchać tego w strefie gastronomicznej, gdzie spędziłem ostatnie minuty występu duetu z Londynu. I to był już finał festiwalu. Impreza według mnie bardzo udana. Zorganizowana z rozmachem i w stylu wielkich festiwali. Jedyne co szwankowało to brak publiczności. Miało to też swoje plusy, bo nie było tłoku pod sceną i zawsze można było się dopchać pod same barierki. Absolutnie nie żałuję spędzonego czasu i mam nadzieję, że ta kiepska frekwencja nie zniechęci organizatorów (a zwłaszcza sponsora) do drugiej edycji Tak Tak Summer of Music Festival. p.s. pozdrowienia dla koleżanki redakcyjnej Ewy, którą spotkałem pracującą w innych barwach ;) * scena Aktivna i główna scena były umiejscowione na otwartym powietrzu, scena klubowa w namiocie wewnątrz strefy gastronomicznej, a scena MTV w budynku przy strefie gastronomicznej

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Mateusz "Karaluch" Rękawek
12.09.2006

 

Renata Przemyk, Raz Dwa Trzy - Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, Manufaktura - Rynek, 05.09.2006

77 odsłon

Renata Przemyk, Raz Dwa Trzy - Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, Manufaktura - Rynek, 05.09.2006

Manufaktura ożyła! Ożyły nie tylko mury dawnej fabryki Izraela Poznańskiego, które dzięki francuskiemu inwestorowi przemieniły się w największe w Polsce centrum handlowo-rozrywkowe, ale dzięki Manufakturze ożyła również sztuka w Łodzi. Na razie wprawdzie tylko sztuka popularna, ale za to jaka! W kolejnym dniu Festiwalu Dialogu Czterech Kultur wystąpiła ze swoim recitalem najpierw Renata Przemyk, a na deser zespół Raz Dwa Trzy. Trudno wyobrazić sobie lepsze zestawienie!

Renata Przemyk to szczególna osobowość w polskiej muzyce (nie)popularnej, wymykająca się jednoznacznym klasyfikacjom. Debiutowała jako wokalistka wykonująca piosenkę studencką. Później zdążyła wystąpić podczas kabaretonu w Opolu, festiwalach w Jarocinie, Sopocie a także... Castle Party w Bolkowie. Tam właśnie zobaczyłem ją i usłyszałem po raz pierwszy na żywo. Wtedy jej występ mnie nieoczekiwanie oczarował. I do dzisiaj czar nie przestał działać. Występ Renaty Przemyk w Łodzi był olśniewająco piękny i powalający. Wspaniały głos, inteligentne teksty wyśpiewane z takim zaangażowaniem, jakby Renata Przemyk robiła to po raz pierwszy. Do tego nieodłączny akordeon, który nadaje zespołowi Renaty Przemyk niepowtarzalnego brzmienia. Ekspresja, z jaką artystka śpiewa oraz subtelny sposób nawiązywania kontaktu z publicznością, sprawiają, że ma ona oddanych i szczególnych fanów. I we wtorek rynek w Manufakturze był wypełniony po brzegi tą szczególną publicznością.

Muzyka Renaty Przemyk jest do niczego nie podobna, bo jest tak wspaniała, że nie da się jej skopiować. Nie do podrobienia jest ani brzmienie zespołu towarzyszącego Renacie Przemyk, ani wokal. W jej muzyce odnajdują się zarówno fani muzyki rockowej, piosenki studenckiej, ambitnego popu i folku. Wszystkie te elementy są obecne w piosenkach naszej, dosyć zdolnej jednak szansonistki. To jest muzyka, która nigdy się nie zestarzeje i zawsze będzie modna. Twórczość Renaty Przemyk jest po prostu uniwersalna.

Trudno ogarnąć cały półtoragodzinny koncert. Wszystko zaczęło się punktualnie o godz. 19.30 od utworu z najnowszej płyty "Unikat" pt. "Zona". Kolejne numery wprowadzały w klimat twórczości Renaty Przemyk, a pomagał w tym zapadający nad łódzkim niebem zmrok. Na początek usłyszeliśmy spokojniejsze numery z gitarą akustyczną. Później gitarzysta zamienił akustyka na gitarę elektryczną i usłyszeliśmy bardziej rockowe wcielenie Renaty Przemyk, z przebojem "Nie mam żalu" na czele.

Półtorej godziny minęło tak szybko, że gdy Renata Przemyk na koniec zagrała utwór "Kochana", wyczekiwany przez większość publiczności, trudno było uwierzyć, że to już koniec. A jednak, usłyszeliśmy jeszcze tylko na bis słynny numer "Babę zesłał Bóg" z pierwszej płyty "Ya Hozna". Choć w całkiem nowej, niemal akustycznej aranżacji. Ale z takim głosem Renacie Przemyka na dobrą sprawę do niczego zespół muzyków nie jest potrzebny. Wokalistka potrafiłaby bez pomocy instrumentalistów stworzyć głosem, gestami i ekspresją cielesną półtoragodzinne widowisko, które tak samo chłonęłoby się, jak wtorkowy koncert w Łodzi.

Po tej artystycznej uczcie na scenę wyszedł równie ciekawy zespół Raz Dwa Trzy. Przyznam jednak, że nie należę do szczególnych wielbicieli grupy a co za tym idzie nie chcę recenzować ich występu. Ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że chwile spędzone przy ich muzyce były bardzo miłe i sympatyczne, choć nie tak ekscytujące jak w przypadku występu Renaty Przemyk.

Bardzo sympatyczny jest wokalista Raz Dwa Trzy, który w sposób inteligentny zapowiadał niemal każde kolejne nagranie zespołu, a następnie kwitował tę zapowiedź stwierdzeniem-podziękowaniem skierowanym do publiczności "Dziękuję za wypowiedź". Wokalista tłumaczył też, że każdy ma swoje słabości, a jego słabością była nieśmiałość. Dzięki występom na scenie udało mu się pokonać tę barierę. To chyba należy potraktować jako bardzo optymistyczne przesłanie Raz Dwa Trzy. Taka też - radosna i pozytywna - była muzyka zespołu. Muzyka Raz Dwa Trzy spokojnie bujała publicznośc wprowadzając wszystkich w doskonały nastrój.

Udałem się w dobrym nastroju do domu, mając nadzieję, że na scenie w Manufakturze będę miał okazję brać udział w jeszcze nie jednej równie udanej imprezie. Duże brawa dla organizatorów Festiwalu Dialogu Czterech Kultur za zaproszenie tak ciekawych artystów jak Renata Przemyk i Raz Dwa Trzy. Oby tak dalej i proszę o więcej!

Tekst i foto: Andrzej Korasiewicz
06.09.2006
 

Rezerwat, Power of Trinity, D.Miśkiewicz - Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, Manufaktura - Rynek, 03.09.2006 r.

37 odsłon

Rezerwat, Power of Trinity, D.Miśkiewicz - Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Łódź, Manufaktura - Rynek, 03.09.2006 r.

Do Manufaktury dotarłem przed 21, gdy zgodnie z rozkładem miała grać już grupa Power of Trinity. Tymczasem na scenie nadal śpiewała Dorota Miśkiewicz z zespołem. Wysłuchałem więc w spokoju kilku jazzowo-popowych, miłych dla ucha kompozycji i obejrzałem wijącą się na scenie Dorotę Miśkiewicz. Widok, jak i muzyka ensamble'u - bardzo przyjemny. Na kolejny dzień Festiwalu Dialogu Czterech Kultur ściągnął mnie jednak reaktywowany Rezerwat, a przede mną jeszcze był występ grupy Power of Trinity.

Power of Trinity okazał się być zespołem, który w największym stopniu rozgrzał łódzką publiczność. Pod sceną średnia wieku bawiących się ludzi była ok. 16-17 lat. Młodzież licealna doskonale bawiła się przy muzyce łączącej ciężkie rockowe riffy z rytmami reagge. I faktycznie muzyka zespołu skierowana chyba jest do tej grupy wiekowej. Mnie szczególnie nie porwała, ale to pewnie dlatego, że już jestem za stary ;). Nie powiem jednak, żebym się jakoś szczególnie wynudził. Power of Trinity to solidny kawałek ciężkiego rocka skrzyżowany z reggae. Chociaż miałem nieodparte wrażenie, że gdyby publiczności przyszło płacić za wstęp na koncert, to nie wiem czy aż tyle ludzi by się zgromadziło pod sceną. A tak młodzi mogli się wyżyć w ostatnim dniu wakacji.Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że to najlepszy, najbardziej energetyczny koncert zespołu w dotychczasowej historii. Fani reagowali bardzo spontanicznie. Było pogo, na rękach publiczności wędrowali co bardziej odważni fani. Wokalista - Kuba Koźba - chyba sam był zaskoczony aż tak żywiołową reakcją publiki. No cóż, ja trochę też ;). Ale rozumiem, że przed powrotem do szkoły trzeba się solidnie wykrzyczeć i wyszaleć, bo później może nie być po temu okazji.

W międzyczasie zaczęło padać. Z niepokojem więc patrzyłem w niebo na siąpiący deszcz. Na szczęście, gdy zaczął grać Rezerwat niebo nieco się uspokoiło i przestało padać.

Niestety, młodzież licealna po zakończeniu koncertu Power of Trinity, w większości opuściła rynek. Pod sceną została znacznie przerzedzona publiczność i to dało się odczuć. Mimo że Adamiak robił co mógł, by zachęcić publiczność do zabawy, nie odniósł na tym polu większych sukcesów, a im dłużej zespół grał, tym na rynku było mniej ludzi. Trochę to niesprawiedliwe, bo frontman Power of Trinity, w porównaniu z Adamiakiem, to jak uczeń w relacji z mistrzem. Sceniczna swoboda Adamiaka kontrastowała z nieco sztywnymi komentarzami Jakuba Koźby na temat własnych piosenek. A jednak to temu drugiemu udało się rozruszać publiczność tego dnia. A może zdolności muzyków i doświadczenie tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia? Przyszło nowe pokolenie, którego przedstawicieli, gdy Rezerwat występował na Rockowisku w 1982 roku, jeszcze nie było na świecie. Oni mają swoją muzykę i swoje zespoły. I Rezerwat nie jest po prostu ich zespołem. Natomiast starsza publika woli zapewne relaksować się w niedzielny wieczór przed telewizorem, niż stać pod sceną w deszczu.

Rezerwat to dzisiaj Andrzej Adamiak, założyciel i lider starego Rezerwatu oraz młodzi muzycy, którzy uzupełniają nowy skład zespołu. Na koncercie w Łodzi usłyszeliśmy przede wszystkim stare numery m.in. "Obserwator", "Histeria", "Parasolki", "Paryż, miasto wymarzone", "Zaopiekuj się mną". Był także cover jednego z przebojów Piersi oraz nowe nagrania. Jedno z nich - "Fortepiany" - zagrane na bis, zakończyło występ łódzkiej formacji. Na rynku w Manufakturze znowu rozpadało się i zespół nie mógł kontynuować występu.

Rezerwat zawsze był dziwnym zespołem. Pierwsza płyta to rockowa klasyka o nieco nowofalowym charakterze. Wtedy mówiło się, że grupa wzoruje się na Republice. "Rezerwat" do dzisiaj zachowuje swoje walory, ale to nie była muzyka zajmująca czołowe miejsca na listach przebojów. Zespół Adamiaka nigdy nie miał takiego statusu jak Maanam, Republika, Lady Pank, Lombard czy TSA.

Płyta "Serce", która zresztą ukazała się ze znacznym opóźnieniem w 1987, była po prostu kiepska. Poza dwoma przebojami ("Zaopiekuj się mną", "Parasolki"), które w końcu (choć chwilowo) wywindowały zespół do czołówki polskiego rocka, reszta utworów była przeciętna i również po latach wypada blado. Już w latach 80. grupa była nierówna. Niestety, trochę taki był występ w Manufakturze. Stare numery brzmiały nawet lepiej niż na płycie sprzed 23 lat. Te nowe jednak nie zachwycały. Określiłbym je jako rock dla ludzi w średnim wieku. Coś dla fanów "Brothers in Arms". Tymczasem gołym okiem widać było, że garstka starszych fanów, która nawet uskuteczniła coś na kształt pogo przy numerze "Paryż, miasto wymarzone", najbardziej pamięta i lubi zespół z tego "nowofalowego" okresu. No ale to Andrzej Adamiak decyduje o dalszym rozwoju grupy. Ja mu życzę wszystkiego najlepszego, a przede wszystkim liczniejszej publiki na następnych koncertach. Mimo wszystko miło było zobaczyć Rezerwat na żywo w Łodzi.

Tekst i foto: Andrzej Korasiewicz
04.09.2006

Sławomir Łosowski - Zaczarowane miasto - Manufaktura - Rynek, Łódź, Festiwal Dialogu Czterech Kultur, 01.09.2006 r.

45 odsłon

Sławomir Łosowski - Zaczarowane miasto - Manufaktura - Rynek, Łódź, Festiwal Dialogu Czterech Kultur, 01.09.2006 r.

Łódź gościła na rynku w Manufakturze ex lidera Kombi Sławomira Łosowskiego, który na początek Festiwalu Dialogu Czterech Kultur 2006 zaprezentował autorski koncert "ATLAS dla Łodzi - Zaczarowane Miasto". Występ był reklamowany jako widowisko multimedialne, a w lokalnej prasie pisano o Łosowskim per "polski Jarre". Rzadko w Łodzi dzieje się coś ciekawego, a akurat występ Łosowskiego interesowal mnie ze względu na porównanie jego dokonań z tym, co prezentują obecnie jego koledzy z Kombii. Kombii ze Skawińskim, Tkaczykiem i Plutą miałem okazję słuchać i oglądać w Łodzi podczas wieczoru sylwestrowego 2004/2005. Tym bardziej ciekawe było, który zestaw muzyków będzie bardziej przypominał oyginalne Kombi - czy sam Łosowski, kompozytor większości najbardziej znanego repertuaru Kombi, czy jego koledzy, którzy mają przecież przewagę liczebną ;) Gdy usłyszałem o autorskim koncercie Łosowskiego czy wręcz multimedialnym widowsku, spodziewałem się dobrze przemyślanego koncertu, który będzie tworzył konceptualną całość. Okazało się, że nie do końca tak było...

W pierwszej części usłyszeliśmy instrumentalne kompozycje Łosowskiego, zarówno z czasów Kombi, jak i jego solowe utwory, znane tylko oddanym fanom. Ta część występu to indywidualne popisy Sławomira Łosowskiego, projekcje video na dwóch telebimach podwieszonych pod budynki Manufaktury i Tomasz Łosowski, syn artysty, towarzyszący tacie na instrumentach perkusyjnych. Muzycznie to był rodzaj klasycznej el-muzyki. Dla tych, którzy nie przepadają za takim brzmieniem, mogło to być nieco męczące. Kompozycje nie były jakoś szczególnie porywające, a popisy Łosowskiego seniora na instrumentach klawiszowych i całej aparaturze elektronicznej, którą był obstawiony, mogły być nowatorskie jakieś 20 lat temu. Dzisiaj taka muzyka trąci już niestety myszką. A i do Jean Michelle Jarre'a Łosowskiemu jeszcze trochę brakuje. Po popisach Sławomira Łosowskiego, przyszła kolej na wykazanie się przez Tomasza Łosowskiego. Ojciec zszedł ze sceny, a Łosowski junior rozpoczął popis gry na perskusji (tzw. solówkę). No coż, nie mnie oceniać sprawność warsztatową Tomasza Łosowskiego, ale publiczności się podobało. Kilkunastominutowa solówka Łosowskiego, zastanowiła mnie tylko czy jestem na występie artysty reklamowanego jako polski Jarre, czy na koncercie jakiegoś rockowego składu.

Po tym perkusyjnym akcencie na scenę wrócił główny bohater widowiska, który zapowiedział, że za chwilę dołączy do nich ich serdeczny przyjaciel Zbigniew Fil, który zaśpiewa stare piosenki Łosowskiego, które "na pewno znacie". Nie trudno było się domyśleć, że chodzi o stare hity Kombi. Nie zaskoczyło mnie też, że dało się słyszeć wśród fanów westchnienia "wreszcie". Zgromadzona przed sceną publiczność zdążyła się już niestety nieco przerzedzić... Usłyszeliśmy: "Nietykalni - skamieniałe zło', "Czekam wciąż", "Za ciosem cios", "Kochać cię za późno", "Słodkiego miłego życia" oraz na zakończenie "Zaczarowane miasto", które zwieńczyły fajerwerki i atrakcje pirotechniczne nad Manufakturą. Łosowski dał się wyciągnąc na jeszcze jeden bis, by ponownie zagrać "Słodkiego miłego życia".

Zbigniew Fil okazał się posiadać głos o zbliżonej barwie do Skawińskiego, dlatego jego śpiew nie raził. Osobowością sceniczną to on jednak nie jest. Próbował wprawdzie "wodzirejować", ale moim zdaniem nie bardzo mu to wychodziło. Na tle doświadczonego Skawińskiego, okazał się postacą bezbarwną. Wszystko wynagrodził jednak Sławomir Łosowski, który dzięki grze na instrumentach klawiszowych, syntezatorach oraz użyciu oryginalnych sampli, przywrócił wspomnienie o brzmieniu starego Kombi. Dobrze sprawdził się też Tomasz Łosowski, który grą na elektronicznej perkusji z lat 80-tych, odtworzył dźwięki starego Kombi. A ponieważ,jak już wspomniałem, Zbigniew Fil barwą głosu przypominał Skawińskiego, mieliśmy poczucie, że na scenie gra oryginalny skład Kombi. W porównaniu z poprockową popeliną, którą prezentuje dzisiaj Kombii, Łosowski udowodnił, że bez niego nie można mówić o reaktywacji Kombi. Z drugiej strony, Zbigniew Fil wprawdzie udanie imitował Skawińskiego, ale właśnie tylko imitował. No i jednak trochę brakowało gitary Skawińskiego oraz basu Tkaczyka.

Mimo wszystko, z dwojga złego wolę solowy występ Łosowskiego niż panów z Kombii. Najlepiej jednak byłoby, gdyby panowie poszli po rozum do głowy i przyznali, że Kombi nie może istnieć bez Łosowskiego, ale i bez Skawińskiego i Tkaczyka to nie jest ten sam zespół. Co do perkusisty to zawsze można się dogadać... O samym "widowisku" pt. "Zaczarowane miasto" mogę napisać, że według mnie nazywanie tego show "widowiskiem" to lekka przesada. Występ był niespójny i nie stanowił koncepcyjnej całości. Piosenki Kombi nie bardzo łączyły się z popisami perkusyjnymi Tomasza Łosowskiego, a pierwsza część nie tworzyła konceptualnej całości z piosenkami Kombi. Fajerwerki na zakończenie koncertu nie były ani jakoś szczególnie powiązane z muzyką, ani nie wiadomo w ogóle czemu miały służyć (poza tym, że ludzie lubią jak się błyska). Czas spędzony na rynku w Manufakturze nie był jednak stracony. Łosowski przywrócił w moich wspomnieniach brzmienie starego Kombi i za to należą mu się słowa podziękowania.

Andrzej Korasiewicz
02.09.2006

 

Castle Party 2006 r., Bolków, 28.07-30.07.2006 - Job Karma, Hedone, Bończyk i Krzywański, Agressiva 69, Funker Vogt, Clan of Xymox, VNV Nation, Fading Colours, De/Vision, Leaves' Eyes, Batalion D'Amour

34 odsłon

Castle Party 2006, Bolków, 28.07-30.07.2006

Piątek

Do Bolkowa przyjechałem już w piątek, by zobaczyć występ Job Karmy i poczuć atmosferę festiwalową od samego początku. Atmosfera mnie nie rozczarowała. Coraz kolorowiej ubrani ludzie, o coraz bardziej ekstrawaganckich strojach upodobniają Bolków do największych niemieckich festiwali "dark independent". Nie używam słowa "gotyk", ponieważ Castle Party od co najmniej kilku lat nie jest festiwalem gotyckim (cokolwiek słowo "gotycki" miałoby znaczyć).

Piątkowy występ Job Karmy nie powalił mnie na kolana, ale nie był to czas stracony. Transowo-postindustrialna muzyka, projekcje multimedialne, płonące pochodnie, mroczny nastrój. Dobry wstęp do całej imprezy.

Sobota

Właściwa część festiwalu rozpoczęła się od koncertu czeskiego, electro-industrialnego projektu No Name Desire. Panowie zaprezentowali kawałek tradycyjnego electro-industrialu, zakorzenionego w klimatach starego Skinny Puppy, nieznacznie skażonego współczesnością electro (i dobrze). Mnie się podobało.

Kolejnym wykonawcą był węgierski De Facto. Hm... Co by tu napisać, żeby nikogo nie urazić, ale w dosadny sposób określić co słyszały moje uszy. Znane powiedzenie brzmi "Polak, Węgier - dwa bratanki". Całkiem prawdopodobne, ale w przypadku Węgrów z De Facto to porzekadło się nie sprawdziło. Węgrzy zaprezentowali skrajnie prymitywny (by nie rzec prostacki) rock gotycki, wtórny, na dodatek zagrany bez żadnego pomysłu, tragicznie kiepski kompozycyjnie. Rodzi się pytanie, czy organizatorzy słyszeli w ogóle ten zespół, zanim go zaprosili, czy też występ De Facto "zawdzięczamy" jakimś polskim promotorom gotyku z krajów byłego bloku wschodniego. Według mnie De Facto to najgorszy wykonawca, który grał tego roku w Bolkowie. Brr...

Polski Deathcamp Project jeszcze parę lat temu mógł pewnie pomarzyć tylko o graniu na Castle Party. Ale dzisiaj  występ Deathcamp Project w Bolkowie nie był szczególną nobilitacją dla zespołu, bo grupie udało się uzyskać status gwiazdy undergroundu gotyckiego w Polsce. O ile poprzedzający występ Polaków De Facto zaprezentował prostacką wersję rocka gotyckiego, o tyle Deathcamp Project przedstawił nowoczesny rock gotycki z aspiracjami. Jeśli kiedyś słyszałem w muzyce grupy jakieś naleciałości metalowe, to muszę przyznać, że dzisiaj za cholerę ich nie słyszę. Muzycznie pobrzmiewały mi tam nawet jakieś echa współczesnego wcielenia Clan of Xymox. Występ Deathcamp Project w Bolkowie był niewątpliwie udany. Wyczuwało się jednak tremę muzyków, a całości czegoś brakowało. Być może zabrakło pewności siebie, być może w repertuarze DP brakuje jakiegoś wyraźnego hitu, który dodałby koncertowi odrobiny dramaturgii.

O następnym wykonawcy - Hedone - niezręcznie mi pisać. Po pierwsze dlatego, że to pionier polskiego rocka industrialnego, jeden z tych nielicznych w Polsce zespołów, który kilkanaście lat temu próbował zaszczepić na polskim gruncie tą nietypową dla naszego narodu stylistykę. Po drugie z lokalnego patriotyzmu - Maciej Werk jest przecież łodzianinem. Ten wstęp może już sugerować, że to, co robi obecnie Hedone nie podoba mi się. Nie podoba mi się nie dlatego, że jestem jakimś ortodoksem rocka industrialnego i uważam, że Hedone powinnno do końca życia trwać w tej stylistyce. Rozumiem wypalenie artystyczne i próbę poszukiwania czegoś nowego. Podobną drogę podążała ostatnimi laty Agressiva 69. Nagrywała jednak muzykę, która ani nie zdobyła większej popularności, ani dzięki której grupa nie wzniosła się na wyżyny artyzmu. W tym roku panowie z Agressivy wrócili więc do korzeni. I to jest bardzo udany powrót. Uważam, że Hedone powinno zrobić to samo. Niestety, ale ze sceny w Bolkowie podczas koncertu Hedone wiało nudą. Nowy repertuar zespołu jest po prostu boleśnie przeciętną papką poprockową.

Po Hedone miała zagrać Agressiva 69, ale plany się zmieniły i zagrał duet Bończyk i Krzywański. Przyznam, że z nadzieją oczekiwałem tego występu. Krzywański to były muzyk Republiki, którą do dzisiaj darzę szacunkiem i sentymentem. Bończyk to zdecydowanie mniej mi znana postać, ale z informacji, do których dotarłem wynikało, że jest co całkiem interesującym artystą. Spodziewałem się więc czegoś na miarę koncertu Renaty Przemyk z poprzedniej edycji Castle Party. Niestety, koncert obu panów to był kolejny zawód tego dnia. Wprawdzie trudno odmówić obu artystom sprawności warsztatowej i dużej kultury muzycznej, ale o zaprezentowanych kompozycjach mogę napisać to samo, co o występie Hedone - wiało nudą. Repertuar przedstawiony przez Bończyka i Krzywańskiego był nijaki. Nawet zagrane republikańskie "Halucynacje" wypadły blado.

Następna wystąpiła Agressiva 69. Kolejny klasyk rocka industrialnego w Polsce, który na najnowszej płycie "In" wrócił do korzeni. Agressiva zaprezentowała się z jak najlepszej strony. W Bolkowie grali już niezliczoną ilość razy i za każdym razem ich przyjęcie było ciepłe. Tak było również w tym roku, mimo padającego deszczu. Usłyszeliśmy zarówno numery z nowej płyty jak i starsze. Podczas występu Agressivy rozpadał się deszcz, ale publiczność ani myślała opuszczać dziedziniec zamku. Ludzie powyjmowali parasole, płaszcze przeciwdeszczowe lub chronili się pod nielicznymi, ale niezwykle przydatnymi w tej sytuacji drzewami. Im mocniej padało, tym zespół mocniej zagrzewał publiczność do zabawy. Brawa należą się za to zarówno zespołowi, jak i publiczność, która pozostała na posterunku. Koncert Agressivy 69 to jeden z bardziej udanych momentów Castle Party 2006.

Większość występu niemieckiego Funker Vogt spędziłem w kwaterze w oczekiwaniu na klucze, żeby się przebrać. Na zamek wróciłem na trzy numery przed końcem. W między czasie przestało padać, a Niemcy zagrzewali ludzi do zabawy. Funker Vogt gra rodzaj siermiężnego electro-industrialu, bez polotu i szczególnej inteligencji, ale ma swoich oddanych fanów. Te kilka numerów, które usłyszałem w Bolkowie wypadły bardzo pozytywnie. Funker Vogt to muzyka przy której można się dobrze bawić i tak było w Bolkowie.

Po przerwie na scenie zainstalował się holenderski Clan of Xymox. CoX jest zespołem, którego muzyka polskim fanom się nigdy nie nudzi. Mogą występować w Polsce co roku, a i tak ich koncert zgromadzi wystarczającą liczbę publiki, żeby zwróciły się koszty organizacji koncertu. I nie ma się co dziwić. CoX to profesjonaliści, którzy dają publiczności to, co lubi. A ludzie lubią głównie stare, sprawdzone numery CoX. I tym razem Ronny Moorings z ekipą nie zawiódł polskich fanów. Usłyszeliśmy m.in. "Michelle", "Louise", "Muscoviet Mosquito" a także najnowszy "klasyk" - "There's No Tomorrow". Niektórzy narzekali na brak nowszych numerów (a także starszego "Stranger"), ale również oni z przyjemnością wysłuchali CoX.

Jako główna gwiazda pierwszego dnia zaprezentował się VNV Nation. To chyba właśnie chęć obejrzenie Ronana Harrisa i spółki ściągnęła mnie po raz kolejny do Bolkowa (klimat imprezy i fajne otoczenie też miały na to wpływ!). VNV Nation zagrał w Polsce po raz pierwszy. Ten klasyk future pop (wywodzący się ze sceny EBM) nie zawiódł moich oczekiwań, choć miałem nadzieję usłyszeć kilka numerów, których nie było (np. "Electronaut", "Structure"). Ale był "Honour" oraz utwory z płyty "Matter and Form". Ronan Harris wystrzelił na scenę jak kosmiczna kuleczka. Biegał po niej w te i wewte. Naprawde zademonstrował sporą kondycję. A przy tym musiał jeszcze śpiewać. To było bardzo miłe zwieńczenie dnia, choć dla niektórych główną gwiazdą okazał się Clan of Xymox. Więcej publiczności pod sceną było, gdy grali Holendrzy. Po koncercie CoX niektórzy po prostu opuścili mury zamku. Niech wiedzą, że sporo stracili. VNV Nation to zespół niezwykle energetyczny, który dał w Bolkowie bardzo dobry koncert.

Niedziela

Drugi dzień imprezy rozpoczął występ ukraińskiej kapeli gotyckiej Dust Heaven. Na scenie zobaczyliśmy pana za klawiszami oraz zwiewną blondynkę na wokalu. Usłyszeliśmy całkiem przyjemny (na pewno kilka razy lepszy niż De Facto) rock gotycki w wersji z automatem perkusyjnym. Wartość występu znacznie podniosły efekty wizualne (wokalistka) :).

Kolejny zespół - litewski Mano Juodoji Sesuo - zaprezentował się z jeszcze lepszej strony niż Ukraińcy. Usłyszeliśmy klasyczny rock gotycki wyraźnie inspirowany dokonaniami Sisters of Mercy. Był nawet cover SoM. Mimo mało oryginalnych wzorców Litwini pokazali, że nie tylko potrafią grać, ale mają pomysł na granie. Muzyka Mano Juodoji Sesuo nie jest prymitywnym odtwórstwem, ale trzymającą się kanonów kontynuacją. Występ Litwinów to jeden z lepszych koncertów tego dnia.

O koncercie dwóch następnych zespołów nie mam za wiele do napisania. Nie lubię takiej muzyki i nie zamierzam tego ukrywać. Batalion D'Amour kilka lat temu razem z Closterkellerem tworzył czołówkę "polskiego gotyku". Dla mnie to symbol grania jakie na wiele lat ukształtowało wizję muzyki gotyckiej w Polsce (na szczęście dzisiaj to już przeszłość). Panienka na wokalu, metalowe riffy, "mroczny klimat" - czyli gotyk. Ja dziękuję, nie skorzystam.

W podobnym stylu zaczynał swoją karierę Delight. Jednak nowa płyta zespołu została wyprodukowana przez Rhysa Fulbera (Front Line Assembly). Rzeczywiście, ręka Fulbera była w muzyce Delight słyszalna. Sporo elektroniki, dobre brzmienie. Coż z tego, skoro wszystko połączone zostało z metalowymi riffami i śpiewającą kobietą (nie żebym miał coś przeciwko kobietom, zwłaszcza śpiewającym :)). Mnie to nie przekonało. Im dłużej grał Delight, tym miałem większą ochotę opuścić zamek, co w końcu uczyniłem nie dotrwawszy do końca występu. Po retuszu, Delight, jak ktoś trafnie stwierdził, jest kopią Evanescense.

Kanadyjski The Birthday Massacre mocno reklamował mi redakcyjny kolega Laurel. Ich występ jednak mnie nie porwał. Na pewno mają świetny image sceniczny (niektórzy członkowie grupy wizualnie przypominali nieco przebieranki w stylu Marylina Mansona) i gorącą laskę na wokalu, ale muzycznie moim zdanie nie prezentują nic wielkiego. Fajnie, że zagrali w Bolkowie, bo to dzisiaj jeden z czołowych zespołów falowo-gotyckich, a takie grupy w Polsce słabo się przebijają. Jednak muzyka, która grają jest moim zdaniem przeciętna. Mimo to, był to i tak jeden z ciekawszych momentów drugiego dnia w Bolkowie.

Po kilku latach przerwy na Castle Party wystąpił Fading Colours. To cieszy, bo po wydaniu płyty "I'm Scared of..." formacja była jedną z większych nadziei mrocznej elektroniki w Polsce. Później drogi De Coy, Leszka Rakowskiego i Daniela Kleczyńskiego jakoś się rozeszły. De Coy wydała solową płytę, a zapowiadana od 6 lat nowa płyta Fading Colours do dzisiaj nie ujrzała światła dziennego. Może więc teraz? Fading zagrał w Bolkowie utwory z "nowej" (nigdy nie wydanej) płyty oraz starsze numery m.in. z albumu "I'm Scared of..." - niektóre w unowocześnionych aranżacjach. "Nowe" brzmienie Fadingów jest bardziej "industrialne", choć po kilku latach chyba potrzebny jest jeszcze większy lifting. Występ mógł się jednak podobać i podobał się. Jak się później okazało to był dla mnie ostatni interesujący koncert CP 2006.

Występ Riverside odpuściłem sobie w całości. Polski zespół zdążył zdobyć uznanie wśród fanów art rocka (vel rocka progresywnego) i obok Indukti jest dzisiaj głównym i najciekawszym przedstawicielem tego nurtu w Polscu. Coż począć jednak, że mnie ta stylistyka już od dawna nie przekonuje. Żeby skrócić męki (swoje i ewentualnych czytelników apopu) wróciłem do kwatery, by powoli przygotowywać się do odwrotu z Bolkowa. Muzyka Riverside dźwięczała z oddali. Gdy później wróciłem na zamek od napotkanych ludzi słyszałem takie określenia jak "cudowny" i "magiczny". Pozostaje mi wierzyć, że taki, dla fanów art rocka, koncert Riverside rzeczywiście był.

Niestety, ale kolejnym zespołem na scenie bolkowskiego zamku był niemiecki projekt metalowo-gotycki Leaves' Eyes. Możliwe, że zostanę uznany za marudę, ale coż zrobić, że grupa znowu nie trafiła w moje gusta. Wokalistką zespołu jest Norweżka Liv Kristine, znana wcześniej z występów w prawdziwej gwieździe sceny mroczno-metalowej Theatre of Tragedy. Niewątpliwie projekt Leaves' Eyes był więc znaczący i jego zaproszenie do Bolkowa ma uzasadnienie (coś dla fanów mrocznego metalu musi przecież się znaleźć). Żeby żyć w zgodzie ze sobą wróciłem więc na zamek na ostatnie pół godziny grania Leaves' Eyes. Miałem nadzieję, że a nuż mnie zespół przekona (lubię w końcu Tiamat, My Dying Bride i Moonspell). Jak się okazało to był duży błąd. Na zamku wynudziłem się setnie, a uszy mi więdły z każdym kolejnym numerem. Liv Kristine ma piękny głos i umie śpiewać. Jednak jej bajkowo-wieśniacki image w połączeniu z metalowym ąnturażem całego zespołu trudno zaakceptować. Chyba najbardziej podobał mi się najostrzejszy numer, zaśpiewany wspólnie z wokalistą (growling). Tylko że to był numer typowo metalowy i ciężko mi zrozumieć co taka muzyka robi w Bolkowie. W każdym razie znacznej części publiki koncert Leaves' Eyes podobał się.

Żeby nie było, że jako stary elektronik krytykuję tylko zespoły rockowe, jestem zmuszony napisać kilka cierpkich słów o De/Vision, który wystąpił jako główna gwiazda drugiego dnia CP. Fenomen De/Vision jest dla mnie niezrozumiały od dawna. Tzn. rozumiałem, że ten synth popowy band może podobać się fanom Depeche Mode, bo głównie spośród nich rekrutowali się pierwsi słuchacze De/Vision, ale dzisiejszy status De/Vision na scenie dark independent jest dla mnie mało zrozumiały. Nie żeby jakoś szczególnie przeszkadzał mi ten zespół, ale jest on tak doskonale przeciętny i bez żadnego wyrazu, że nie potrafię zrozumieć jak można ekscytować się ich muzyką. Właściwie jedyną pozycją w dyskografii Niemców, którą uznaję za wartościową jest płyta "Void". Wszystkie późniejsze i wcześniejsze albumy są moim zdaniem totalnym przeciętniactwem, nudnym jak flaki z olejem. Ciekaw byłem jak wypadają na żywo i dlatego ucieszyłem się, że przyjeżdzają do Bolkowa. Może dzięki koncertowi przekonają mnie do siebie? Niestety, jedyne spostrzeżenie jakie mam po usłyszeniu De/Vision w Bolkowie to, że na żywo wypadają znacznie bardziej rockowo niż na płycie (zupełnie jak Depeche Mode...). Są jednak tak samo nudni i bezbarwni jak na płycie...

I to już był finał tegorocznego Castle Party. Impreza jak zwykle została dobrze zorganizowana, okolica piękna. Ulewy nie zniweczyły planów organizatorów a na plus mogę zapisać występy: Clan of Xymox, VNV Nation, Agressiva 69, Deathcamp Project, Mano Juodoji Sesuo i Fading Colours. Pozostali wykonawcy przekonali mnie albo mniej, albo wcale. Do przyjazdu na następny Bolków jest w stanie przekonać moje stare kości chyba tylko ściągnięcie któregoś z wykonawców: Fields of The Nephilim, The Mission, Bauhaus, Front 242, Front Line Assembly, Nitzer Ebb (grali w tym roku na WGT!), Skinny Puppy, Ministry (ewentualnie zastanowię się nad Die Krupps);).

Pozdrowienia dla Krzycha, Dara, Chudego i reszty ekipy, z którą mieszkaliśmy.

Andrzej Korasiewicz
11.08.2006

Poza horyzont - 5 lat Alternativepop.pl, 26-27 maja 2006 r. - C.H. District, Wolfram, Emiter, DHM, Interzone, Moan

121 odsłon

Poza horyzont - 5 lat Alternativepop.pl

26-27 maja 2006 r., Akademicki Ośrodek Inicjatyw Artystycznych (dawny Teatr 77), ul. Zachodnia 54/56, Łódź

5 lat minęło. Za nami również impreza, która odbyła się w Łodzi pod hasłem "Poza horyzont - 5 lat alternativepop.pl". Na wstępie dziękuję AOIA za możliwość zorganizowania tej imprezy w ramach cyklu "Poza horyzont".  Dziękuję też wszystkim znajomym i publiczności, która przyszła w piątek i sobotę do AOIA w Łodzi. Było miło i sympatycznie, choć grono osób uczestniczących w imprezie było dosyć elitarne ;) (ok. 40 osób każdego dnia). Może właśnie dlatego było tak miło i sympatycznie? A jak było muzycznie?

Impreza rozpoczęła się od zasadniczej części cyklu "Poza horyzont" czyli od krótkiej prezentacji wytwórni Monotype Records. Wystąpili Wolfram i Emiter. Artyści zaprezentowali za pomocą laptopów, zestaw szumów, trzasków oraz sprzężeń i rozstrojeń obcy mi, niestety, stylistycznie. Nie jestem więc w stanie nic więcej na ten temat napisać, poza tym że ich występ się odbył. Dodam jeszcze, że obaj artyści podobali się redaktorowi T.Włazińskiemu (zatem występ musiał być udany ;)) oraz, że koncerty wzbogacone były wizualizacjami.

Na koniec wystąpił C.H.District. Trzeba przyznać, że, mimo wszystko, niełatwa, elektroniczna muzyka Mirka, po eksperymentach panów z Monotype Records wypadła niemal jak "synth pop". Mirosław Matyasik zaprezentował znaną z dwóch ostatnich płyt postindustrialną muzykę elektroniczną raz bardziej przypominającą "plumkających" artystów z kręgu IDM (płyta "Slides"), innym razem bliższych muzyce industrialnej (płyta "Continuance"). Odniosłem nawet wrażenie, że tych drugich elementów było podczas łódzkiego występu CH jakby więcej. Chwilami słychać było wręcz bity electro-industrialne (możliwe, że tylko w mojej wyobraźni ;)). Występ C.H. District miał oprawę wizualną przygotowaną przez członka grupy Suka Off. Dla mnie występ C.H.District to zdecydowanie najmocniejszy punkt piątkowego programu. Wiem, że nie jestem odosobniony w tej opinii.

Sobota rozpoczęła się od koncertu zespołu Interzone, stworzonego przez redaktora serwisu alternativepop - Adama Pawłowskiego. To musiały być ciężkie chwile dla zwolenników elektronicznych sprzężeń muzycznych, bo Interzone przedstawiło klasyczne granie falowo-gotyckie z kobietą na wokalu. Moim zdaniem Interzone wypadł bardzo obiecująco. I nie jest to tylko chwalenie redakcyjnego kolegi. Wiele grup gotyckich w Polsce z tzw. czołówki prezentuje zbliżony poziom artystyczny do Interzone. Zespołowi z Warszawy brakuje jedynie odpowiedniej promocji, żeby przebić się do szerszej publiczności gotyckiej. Interzone może spokojnie konkurować w kategorii grupa gotycka nawet z polskimi gwiazdami tego nurtu.

Po Interzone wróciliśmy do klimatów elektronicznych. Na scenie zainstalował się ze swoim komputerem [haven], kolejny współpracownik serwisu alternativepop.pl, który wystąpił tego dnia ;). Marcin przedstawił repertuar, który sam określa mianem "arabskiego disco". Choć tak naprawdę z disco oczywiście jego twórczość wiele nie ma wspólnego, ale coś w tym określeniu jest. Na pewno słychać było motywy arabskie, a muzycznie było bliżej "disco" niż np. u Muslimgauze. Słuchało się tego bardzo dobrze, muzyka działała na podświadomość, z muzyką dobrze komponowały się wizualizacje. Choć ich zestaw nie był jakoś szczególnie przemyślany kompozycyjnie. To jednak z czasem przyjdzie. Na razie można o dokonaniach [haven] napisać: obiecujące.

Jako trzeci na scenę wyszedł postpunkowy DHM. To było najbardziej energetyczne granie na tym dwudniowym "festiwalu". "Na full" odkręcone wzmacniacze i "power", jaki zaprezentował wokalista Sanchez rozgrzał publikę na tyle, że pod sceną zgromadziła się grupka osób "pogujących". I nawet jeśli wziąć pod uwagę, że większość z nich to "gruppies" podróżujący razem z zespołem fakt ten i tak zasługuje na odnotowanie. Wszyscy bawili się dobrze, włącznie z zespołem. Wokalista stwierdził nawet, że był to najlepszy koncert, jaki grali ostatnio. No coż, dzięki za tę opinię i dzięki, że uświetniliście 5-lecie alternativepop!

Na koniec imprezy usłyszeliśmy i zobaczyliśmy prezentację Rafała Sądeja, aka Moan. Moan to w pełni dojrzały artysta, którego muzyka grana z komputera w sposób przemyslany łączy się z kompozycjami wizualnymi prezentowanymi na ekranie. Moan to jest taka eksperymentalna elektronika, która do mnie trafia, intryguje i daje do myślenia. Rafał Sądej nie eksploruje "za wszelką cenę" przestrzeni dźwiękowej w poszukiwaniu nowych dźwięków i po ich znalezieniu prezentuje rzekomo nowe przestrzenie antymuzyczne, ale układa dźwięki w Muzykę. I dlatego, moim zdaniem, zasługuje w pełni na miano artysty. Tym się różni eksperymentalna elektronika, która poszukuje w chaosie dźwiękowym Muzyki, od eksperymentów elektronicznych, które mają za nic publiczność, a ich celem jest poszukiwanie dźwięków według jakiegoś pseudonaukowo-filozoficznego pomysłu. Brawo Rafał i dzięki, że zaszczyciłeś swoją obecnością nasz skromny jubileusz.

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Rafał Zaręba
28.05.2006

 

Z'EV, HATI, W.Skok - Poza Horyzont, Łódź, AOIA, 21.04.2006 r. (foto)

35 odsłon

Z'EV, HATI, W.Skok w ramach cyklu Poza Horyzont, Łódź, AOIA, 21.04.2006 r.

Koncert był częścią ogólnopolskiej trasy Z'EV i HATI w kwietniu 2006 r. 
Razem z Z'EV i HATI w Łodzi wystąpił Wiktor Skok.

Foto: Rafał Zaręba
21.04.2006 r.

Covenant, Rotersand, Client, Dortmund, 07.02.2006 r., Soundgarden (foto)

32 odsłon

Covenant, Rotersand, Client, Dortmund (Niemcy), 07.02.2006 r., Soundgarden

Foto: Crimson
07.02.2006 r.

Poza Horyzont, Łódź, 20.01.2006 r. - Mik.Musik.!. Kucharczyk, Połoz, 8rolek (foto)

55 odsłon

Początek cyklu Poza Horyzont, organizowanego przez Akademicki Ośrodek Inicjatyw Artystycznych z Łodzi, obejmującego w sumie 10 imprez. Pierwsza z nich odbyła się 20 stycznia 2006 r. w klubie AIOA w Łodzi przy ul. Zachodniej 54/56. Zaprezentowała się wtedy wytwórnia płytowa mik.musik.!. Cykl odbywał się pod patronatem Alternativepop.pl

Fragment zapisu audio-video na kanale yt Alternativepop.pl:

Z materiału prasowego Mik.Musik.!. z 2006 roku:

"Co to jest mik.musik.!.?

Mik.Musik.!. to label płytowy, mała firma wydawnicza prowadzona przez Wojtka Kucharczyka, w towarzystwie wesołych kompanów Piotrka Połoza i Bartka Kujawskiego. Działa na obrzeżach zarówno kultury oficjalnej i nieoficjalnej, woli tworzyć własny system, nie brakuje jej charakteru.
Mik.Musik.!. to grupa, to kolektyw, to projekt socjalny, to band, to zespół, to wizja, to ciągłe parcie do przodu. To artystyczne toto z pewnymi wygranymi.

Mik.!. dał się poznać nietypowymi akcjami i pomysłami wydawniczymi, muzyką omijającą skojarzenia, dbałością o aspekt wizualny, niezwykłymi okładkami, aktywnością i bezkompromisowością, niejednokrotnie czy też niechcąco prowokując różne środowiska do zastanowienia się.
Nieważne jest medium, nośnik, ważna jest zawartość, jakość myślowa, muzyczna, wizualna, odrębność, energia, szczegół, wiedza, pomysł, strategia, zabawa z kulturą, różnymi jej odcieniami. Odwaga.

Mik.Musik.!. wydał już około 40 płyt rożnych wykonawców. Ogromna aktywność koncertowa. Od wielu lat zauważenie i coraz większe docenienie poza granicami Polski. Wiele festiwali o międzynarodowej i światowej renomie. Dobra prasa w PL i poza. Label-nights, wieczorki, wystawy, projekcje, pokazy, wykłady. Szybkość, zwinność, reakcja, akcja. Łamanie schematów, także we własnym działaniu.

W ramach prezentacji wytwórni mik.musik.!. będzie można zobaczyc i uslyszeć:

– specjalny pokaz mikowych wideoklipów;

– wystawę okładek i mik.thesignu w formie slide-show;

– koncert antyjazzowego trio HWDJazz (DEUCE+8rolek+Wojt3k)

– koncert The Complainer (najświeższy solowy projekt szefa i założyciela wytwórni Wojtka Kucharczyka, powrót do elektropopowej młodości i inne przypadki);

– niespodziewane inne konfiguracje.

nieznane doznania pewne czy wręcz gwarantowane. alternatywny karnawał. metal-calypso-pop. gałgan-techno."

Foto i film: Rafał Zaręba
20.01.2006 r.

Jarboe, Wrocław, klub "Firlej", 20.10.2005 r.

49 odsłon

Jarboe, Wrocław, klub "Firlej", 20.10.2005 r.

Foto: Akinom1
20.10.2005 r.

M'era Luna 2005 (Deine Lakaine, Diary of Dreams, Mesh, The Klinik, The Neon Judgment, VNV Nation, Leaves Eyes, The Birthday Massacre), Hildesheim (Niemcy), 13-14.08.2005 r. (foto)

28 odsłon

M'era Luna 2005 (Deine Lakaine, Diary of Dreams, Mesh, The Klinik, The Neon Judgment, VNV Nation, Leaves Eyes, The Birthday Massacre), Hildesheim (Niemcy), 13-14.08.2005 r. 

Foto: Crimson
13-14.08.2005 r.

Jan Jelinek, Apparat, Funkstorung, Karl Bartos, Festival Muzyki Elektronicznej i Vizualizacji, Płock, 05.07-07.08.2005 r. (foto)

45 odsłon

Festival Muzyki Elektronicznej i Vizualizacji (Jan Jelinek, Apparat, Funkstorung, Karl Bartos), Płock, 05.08-07.08.2005 r.

 

Foto: Rafał Zaręba
05.08-07.08.2005 r.

Castle Party 2005, Zamek w Bolkowie, 29 - 31 lipca 2005 r. - Cytadela, Final Selection, Grendel, R.Przemyk, Wolfsheim, Strommoussheld, Forgotten Sunrise

60 odsłon

Castle Party 2005, Zamek w Bolkowie, 29 - 31 lipca 2005 r.

Pechowa. Taka była dla mnie tegoroczna edycja Castle Party. Zaczęło się od tego, że jadąc do Bolkowa skasowałem samochód we Wrocławiu. Na szczęście obyło się bez ofiar. Ale przez to moja obecność na CP 2005 stanęła pod znakiem zapytania. Spisywanie protokołów policyjnych, ubezpieczeniowych oraz poszukiwanie sposobu na dojechanie do Bolkowa - na tym minęły mi kolejne godziny w sobotę, podczas gdy na zamku w Bolkowie grali kolejno: Disharmony, Agonised By Love, Lahka Muza, The Last Days of Jesus i Attrition. Wszystko skończyło się jednak szczęśliwie. Mój samochód przetransportowano do warsztatu we Wrocławiu, a ja dostałem zastępczy. Dzięki temu po 20. byłem na zamku.

Powoli na scenie instalowała się Epica. Zespół zagrał rodzaj klimatycznego metalu. Czyli coś, czego nie trawię i na czym się nie znam. Wysłuchałem koncertu w całości, ale jedyne co mogę o nim napisać to, że się odbył. Po Epice i przerwie technicznej na scenie pojawili się Amerykanie z The Cruxshadows. To pierwszy wykonawca, którego występ chciałem tego dnia naprawdę usłyszeć, a może nawet bardziej zobaczyć (choć żałuję, że ominęły mnie koncerty Agonised By Love, Lahka Muza, The Last Days of Jesus i Attrition). Niestety, nie było mi to dane.

W sobotę panował koszmarny upał. Pod wieczór niebo jednak zaszło chmurami i zaniosło się na deszcz. Ziemia domagała się schłodzenia. Niestety, przyroda w niezbyt dogodnym momencie postanowiła wypełnić swoje powinności. Już po pierwszym numerze The Cruxshadows zaczęło kropić. Podczas drugiego zerwał się wiatr i dosłownie lunęło. Czym prędzej poszukałem schronienia. Wraz z obywatelem Turkiewiczem Radkiem i Blachą schroniliśmy się w "pubie" na zamku. Disco goci z USA nie dawali jednak za wygraną. My wprawdzie nic nie słyszeliśmy, ale od uciekających przed deszczem gotów dowiedzieliśmy się, że bohaterscy Jankesi zagrali jeszcze kilka numerów. Błyski, pioruny i urwanie chmury jednak i ich w końcu wygoniły ze sceny.

Lać nie przestawało. Deszcz leciał z nieba równo, miarowo i bez nadziei na koniec. A gdy zgasło na dodatek światło i w całym Bolkowie zapanowały egipskie ciemności, jasne stało się, że to był koniec pierwszego dnia imprezy. Pech. Gwiazda wieczoru - Camouflage nie wystąpił w ogóle. Szczególnie wściekli byli fani DM. Niektórzy przyjechali specjalnie na Camouflage...

Drugi dzień okazał się bardziej szczęśliwy. Trochę kropiło, było chłodniej, ale cały program został zrealizowany. Na pierwszy ogień poszedł estoński Forgotten Sunrise. Połączenie gotyku, metalu i elektroniki nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia, ale następny zespół - ukraińskie Holodne Sonce - był jeszcze gorszy. Nudny, bezbarwny i słaby technicznie "mroczny rock" wypadł beznadziejnie. Nie pomogła ani sympatia publiczności do Ukrainy, która skandowała "Juszczenko, Juszczenko", ani cover Depeche Mode ("Stripped"). O tym występie należy jak najszybciej zapomnieć.

Po Ukraińcach zagrała polska Cytadela. Zespół powstał w drugiej połowie lat 80. w Warszawie, na fali popularności nurtu "cold wave". W 1996 roku rozpadł się, by wznowić działalność w 2002 roku. Dzisiaj grają to samo, co kiedyś. Może to być zarówno komplementem, jak i zarzutem. Muzyka na pewno mogła spodobać się fanom Variete, Made in Poland, czy Madame. Na publiczności w Bolkowie nie zrobiła jednak piorunującego wrażenie. Szczerze pisząc mnie również nie powaliła. Było psychodelicznie, nieco awangardowo, ale nie pomogły nawet "stroje z epoki", w których wystąpili muzycy. Lata 80., zimna fala też może się przejeść...

Po Cytadeli, która mimo wszystko była pierwszym wykonawcą, który mnie w ogóle zainteresował tego dnia, na scenie wyszli muzycy z polskiego Strommoussheld. Niewiele wiem o tym zespole, a tym bardziej nieznany mi jest powód, dlaczego zagrał np. po Cytadeli, a nie przed. Ale to z drugiej strony dobrze świadczy o warszawiakach. O Strommoussheld nie mogę napisać nic. Ekipa z Gliwic zaprezentowała rodzaj alternatywnego metalu, który zupełnie nie przypadł mi do gustu. Po pierwszym numerze udałem sie do "toitoia", a następnie w poszukiwaniu pożywienia. Nie przekonało mnie nawet to, że zespół wspierał na scenie Mirek Matyasik (C.H. District). Podobno w dalszej części występu było mniej metalowo, a bardziej elektronicznie. Nic jednak na to nie poradzę, że to dla mnie żaden argument. Nie chodzi o to, żeby używać elektroniki, ale o to, jaki efekt się dzięki temu uzyskuje. Znam przykłady grup, grających beznadziejną muzykę, które w ogóle nie używają instrumentów akustycznych i wszystko tworzą za pomocą komputerowych cacek. Nie tędy droga...

Na zamek wróciłem, by usłyszeć niemiecki Final Selection. Niemcy zaprezentowali mieszankę nagrań z płyt "Antihero" oraz "Meridian". Było więc i trochę future popu i trochę lajtowego synth popu. Mimo tego, że Final Selection nie tworzy nic nowego, trudno odmówić im uroku. Wprowadzili mnie w końcu w trochę lepszy nastrój.

Po Niemcach na scenie zainstalował się Grendel. Holenderski projekt zaprezentował mocne dark electro. Charczący, przesterowany wokal, zabójczy bit i pani za klawiszami to wizytówki zespołu. Trudno oceniać występ pod względem muzycznym. Cała muzyka leciała z laptopa, a jedynym żywym elementem na scenie były robiące tło klawisze. Po reakcjach publiki, która szczelnie wypełniła dziedziniec przed sceną, można wnioskować, że ten rodzaj muzyki przyjął się w Polsce.

Następnym wykonawcą było niemieckie Scream Silence. Kapela praktycznie całkowicie nieznana w Polsce i można by rzec, że nie bez powodu. To co zaprezentowali w Bolkowie było po prostu nudne. Muzyka Niemców mogła przypaść do gustu miłośnikom klasycznie gotyckich brzmień - Sisters of Mercy, The Mission, Love Like Blood - ale mnie przez cały ich występ cisnęło się pytanie. Co tak kiepska kapela robi, jako niemal jedna z głównych gwiazd, na Castle Party? Przecież ten przeciętny i nieciekawy zespół wystąpił jako trzeci od końca...

Pozostała jeszcze Renata Przemyk i Wolfsheim. Organizatorzy Castle Party co rok, w ramach eksperymentu, zapraszają wykonawcę, który nie całkiem pasuje do mrocznej konwencji festiwalu. Nie zawsze z dobrym skutkiem, ale często - tak. I chwała im za te próby! Dzięki temu mogłem usłyszeć świetne koncerty Armii, Ścianki czy Brygady Kryzys. Jakoś przebolałem te gorsze (mniejsza o to które). W tym roku zaproszono Renatę Przemyk i śmiem twierdzić, że był to jeden z jaśniejszych punktów festiwalu. Nie znam dobrze twórczości artystki, ale przyznam, że koncert zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Co więcej, Renata Przemyk doskonale zmieściła się w formule koncertów (mimo akordeonu, instrumentu średnio "darkowego"). Mocny głosy wokalistki, zaprogramowana perkusja, świetne kompozycje oraz rewelacyjna gra świateł. To wszysto sprawiło, że występ Renaty Przemyk na długo pozostanie w mojej pamięci.

Na koniec wystąpił niemiecki Wolfsheim. Mam mieszane uczucia w stosunku do tego synthpopowego bandu. Wiem, że cieszy się wielką popularnością w środowisku "depeszy". Ja bardzo lubię Depeche Mode. A jednak... Coś mi nie pasuje w tej kapeli. Na domiar złego po czwartym numerze zdałem sobie sprawę, że jestem tak zmęczony, iż praktycznie śpię na stojąco. Zbliżała się powoli 1. w nocy, a rano trzeba było wracać do Łodzi. Musiałem trochę wypocząć, żeby nie skasować auta zastępczego. Kłopot byłby większy, bo dostałem go bez ubezpieczenia autocasco...

Reasumując. Na Castle Party 2005 nie dopisały gwiazdy oraz pogoda. Mówiąc brutalnie skład był kiepski, a aura jeszcze pogorszyła sytuację. Trzeba jednak pochwalić Castle Party Production za organizację festiwalu. Worki na śmieci na zamku, duża liczba "toitoi" i tanie piwo pod zamkiem to na pewno plusy imprezy.

Tradycyjnie najbardziej pozytywnie zapiszą się w pamięci spotkania ze znajomymi. Pozdrowienia należą się: ekipie z Sosnowca, z którą mieszkałem w jednym pokoju, chłopakom z Płocka oraz koledze Ergo z Łodzi (wraz z dziewczyną), którego dotychczas znałem jedynie przez internet (co to się porobiło - żeby spotkać na żywo kolegę z tego samego miasta, trzeba przejechać pół Polski - signum temporis ;)).

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Akinom1
01.08.2005

U2, 5 lipca 2005 r., Stadion Śląski w Chorzowie

52 odsłon

U2, 5 lipca 2005 r., Stadion Śląski w Chorzowie

Wspaniały, fenomenalny, wyjątkowy - tymi słowami rozpoczynam i tymi słowami mógłbym zakończyć relację z koncertu U2 na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Niewiele więcej mam do dodania. To było dla mnie wyjątkowe przeżycie. Zobaczyłem ukochany zespół z dzieciństwa w wymarzonym reperturze sprzed 20 lat. Bono, The Edge, Adam Clayton, Larry Mullen Jr w większości zaprezentowali najlepsze nagrania z lat 80. Na to czekałem, choć początkowo nie wierzyłem, że będzie mi dane zobaczyć to i usłyszeć.

Ale po kolei. Do Chorzowa przyjechałem ok. godziny 17. Ludzie powoli gromadzili się już na stadionie. O godzinie 18.30 na scenę wszedł brytyjski kwartet The Magic Numbers. Ten występ powinienem pominąć milczeniem, ale nie mogę się oprzeć komentarzowi, że występ tej szmiry przed U2 to jakieś nieporozumienie. Panowie i panie przypominali z wyglądu podtatusiały The Kelly Family a i muzycznie zaprezentowali się nie lepiej. To połączenie folku, country i poprockowej popeliny mogło wywołać u mnie tylko jedno - torsje. Na szczęście nie jadłem przed koncertem nic niestrawnego.

Po chwili przerwy na scenie zainstalowała się amerykańska ekipa The Killers. I tutaj było już znacznie lepiej. Amerykanie zaprezentowali fajny, trochę zakręcony "alternatywny" rock, przypominający nieco U2 z pierwszej połowy lat 80. Niestety, ze sceny wygonił ich padający deszcz. Szkoda, bo mogli pograć jeszcze trochę, a tak zmuszony byłem chować się przed deszczem wraz z kilkoma tysiącami fanów w jednym z dwóch tuneli. Stojąc godzinę w potwornym ścisku kontemplowałem możliwości integracji jednostki z tłumem oraz konsekwencje z tego wynikające, posiłkując się tym, co pamiętałem z pracy Gustava Le Bona "Psychologia tłumu". Filozoficzne rozmyślania urozmaicały przejazdy ambulansów między, ściśniętymi jak sardynki, fanami. Powiem szczerze, nie wiem jak one przejechały, nie wiem jak to przeżyłem, ale niewątpliwie była to główna atrakcja tej części imprezy.

Deszcz przestawał powoli padać. Wróciłem na płytę stadionu. Rozejrzałem się. Na szczelnie wypełnionych trybunach były tysiące fanów. Wokół mnie tłum narastał. Zbliżała się godzina 21. I nagle zaczęło się! Na scenie pojawił się Bono, za bębnami siedział już Larry Mullen Jr, na gitarach grali: The Edge i Adam Clayton. Za muzykami były ustawione rusztowania, na których później wyświetlały się prezentacje multimedialne. Stałem w okolicach sektora 7, przy pierwszej bramie, mniej więcej w połowie drogi między sceną, a tunelem wyjściowym. Niewiele widziałem bezpośrednio z występu. Na szczęście wszystko można było oglądać na czterech telebimach, zainstalowanych u szczytu sceny.

"Hey", krzyknął Bono i już słychać było pierwsze takty "Vertigo" z "How To Dismantle an Atomic Bomb". Potem "I Will Follow" i "The Electric Co" z debiutanckiego "Boy" (1980). Już wiedziałem, że to nie będzie stracony wieczór. Dalej były: "Elevation" z "All That You Can't Leave Behind" i kolejne perełki z klasycznych płyt - "New Year's Day", "Pride (In The Name of Love)", "I Still Haven't Found What I'm Looking For", "Where the Streets Have No Name", "All I Want is You", "Sunday Bloody Sunday", "Bullet the Blue Sky", "With or Without You". Wszystko przeplatane utworami z ostatniej płyty oraz nowszymi przebojami - "Beautiful Day", "Fly", "One". Nie było ani jednego utworu z płyty "Pop"! Od piosenki "Sunday Bloody Sunday" całkowicie pochłonął mnie koncert i nie jestem w stanie odróżnić co było bisem, a co nie oraz kiedy skończyła się właściwa część występu. Wiem tylko jedno, to był najlepszy koncert, na którym w życiu byłem. Bono z kolegami bisował kilka razy, ale kiedy po raz drugi wykonał "Vertigo", a na telebimach pojawił się napis "the end", wiadomo było, że to naprawdę koniec.

U2 i Bono od wielu lat włączają do swoich występów przekaz dotyczący spraw społecznych i politycznych. Tak było również w Chorzowie. Podczas jednego z utworów na ścianie wyświetlała się deklaracja praw człowieka. Pojawiły się też razem znaki - krzyża, półksiężyca i gwiazdy Dawida - jako symbole pojednania. Bono apeluje nie od dziś o pokój na świecie.

W Chorzowie był również ukłon w stronę polskich fanów. Bono kilka razy mówił po polsku "dziękuję", a występ zakończył życząc dobrej nocy. Podczas jednego z numerów (chyba "Sunday Bloody Sunday") wyciągnął flagę "Solidarnośći" (po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce, Bono napisał w hołdzie NSZZ "Solidarność" utwór "New Year's Day"). Opowiadał też o papieżu i dwukrotnie brał na scenę fanki z tłumu. Z pierwszą odśpiewał "All I Want is You", druga, niestety, nie sprawdziła się w roli tłumaczki. Ale i tak wszyscy byli zadowoleni. Polscy fani odwdzięczyli się Irlandczykom tworząc z przyniesionych czerwonych i białych chust, podczas wykonania "New Year's Day", polską flagę narodową.

U2 to dzisiaj wielka machina medialna. Na koncercie w Chorzowie było coś zarówno dla starych fanów (hity z lat 80.), jak i dla miłośników multimedialnego show. Prezentacje wyświetlane na ścianie za muzykami oszałamiały widowiskowością. Nie było chyba nikogo, kto by wychodził ze Stadiunu Śląskiego w Chorzowie niezadowolony. Dla mnie najważniejsze było to, że mogłem usłyszeć U2 taki, jaki kochałem w latach 80.

Andrzej Korasiewicz
06.07.2005

Setlista:

1. Vertigo (How To Dismantle An Atomic Bomb, 2004 r.)
2. I Will Follow (Boy, 1980 r.)
3. Electric Co. (Boy, 1980 r.)
4. Elevation (All That You Can't Leave Behind, 2000 r.)
5. New Year's Day (War, 1983 r.)
6. Beautiful Day (All That You Can't Leave Behind, 2000 r.)
7. I Still Haven't Found What I'm Looking For (The Joshua Tree, 1987 r.)
8. All I Want is You (Rattle And Hum, 1988 r.)
9. City of Blinding Lights (How To Dismantle An Atomic Bomb, 2004 r.)
10. Miracle Drug (How To Dismantle An Atomic Bomb, 2004 r.)
11. Sometimes You Can t Make it On Your Own (How To Dismantle An Atomic Bomb, 2004 r.)
12. Love and Peace or Else (How To Dismantle An Atomic Bomb, 2004 r.)
13. Sunday Bloody Sunday (War, 1983 r.)
14. Bullet The Blue Sky (The Joshua Tree, 1987 r.)
15. Running to Standstill (The Joshua Tree, 1987 r.)
16. Pride in the Name of Love (The Unforgettable Fire, 1984 r.)
17. Where the Streets Have No Name (The Joshua Tree, 1987 r.)
18. One (Achtung Baby, 1991 r.)

bisy

19. Zoo Station (Achtung Baby, 1991 r.)
20. The Fly (Achtung Baby, 1991 r.)
21. With or Without You (The Joshua Tree, 1987 r.)
22. All Because of You (How To Dismantle An Atomic Bomb, 2004 r.)
23. Yahweh (How To Dismantle An Atomic Bomb, 2004 r.)
24. Vertigo (How To Dismantle An Atomic Bomb, 2004 r.)

Wave Gotik Treffen 2005 (Apoptygma Berzerk, Haujobb, Spetsnaz, Diary of Dreams), Lipsk (Niemcy), 13.05-16.05.2005 r. (foto)

25 odsłon

Wave Gotik Treffen 2005 (Apoptygma Berzerk, Haujobb, Spetsnaz, Diary of Dreams), Lipsk (Niemcy), 13.05-16.05.2005 r. 

Apoptygma Berzerk, Agra-Halle, Lipsk, 13.05.2005 r.

setlista:

1. Non-Stop Violence
2. Unicorn
3. Eclipse
4. Kathy's Song (Come Lie Next to Me)
5. Deep Red
6. Love Never Dies
7. Starsign
8. In This Together
9. Bitch
10. A Strange Day (The Cure cover)
11. Until the End of the World

Diary of Dreams, Lipsk, 13.05.2005 r.

setlista:

1. MenschFeind
2. Reign of Chaos
3. The Witching Hour
4. Chemicals
5. Traumtänzer
6. Butterfly:Dance!
7. Giftraum
8. The Curse
9. Kindrom

Spetsnaz, Agra-Halle, 14.05.2005 r.
Haujobb, Haus Auensee, 16.05.2005 r.

Foto: Crimson
13.05-16.05.2005 r.

Riverside, Wrocław, klub "Diabolique", 13.04.2005 r. (foto)

31 odsłon

Riverside, Wrocław, klub "Diabolique", 13.04.2005 r.

Foto: Akinom1
13.04.2005 r.

Job Karma, Wrocław, klub "Firlej", 01.04.2005 r. (foto)

36 odsłon

Job Karma, Wrocław, klub "Firlej", 01.04.2005 r.
Live act: Performance Arek Bagińsk

Foto: Akinom1
01.04.2005 r.

M'era Luna 2004 (Covenant, Funker Vogt, Lacrimosa, The Mission, Suicide Commando, Wolfsheim), Hildesheim (Niemcy), 07-08.08.2004 r. (foto)

37 odsłon

M'era Luna 2004 (Covenant, Funker Vogt, Lacrimosa, The Mission, Suicide Commando, Wolfsheim), Hildesheim (Niemcy), 07-08.08.2004 r. 

Foto: Crimson
07-08.08.2004 r.

Castle Party 2004, Zamek w Bolkowie, 30 lipca - 1 sierpnia 2004 r. - Blutengel, Suicide Commando, Deine Lakaien, Agressiva 69, Armia, Clan of Xymox, Project Pitchfork, Eva, God's Bow, Sui Generis Umbra, The Unholy Guests

69 odsłon

Castle Party 2004, Zamek w Bolkowie, 30 lipca - 1 sierpnia 2004 r.

Jedenasta edycja największej "darkowej" imprezy w Europie Środkowo-Wschodniej zakończona. Do Bolkowa przybyli miłośnicy różnych odmian gotyku, electro, industrialu i niezależnego rocka. Impreza trwała trzy dni. Zgromadziła kilka tysięcy młodych ludzi z Niemiec, Czech, Rosji, Ukrainy, Litwy i Polski. Na zamku w Bolkowie zagrało kilkanaście zespołów.

W piątek bawiono się przy muzyce miksowanej przez Leszka Rakowskiego z Fading Colours i Ronny Moringsa, frontmana Clan of Xymox. Zwieńczeniem był występ na zamku dark ambientowej Arcany ze Szwecji. Niestety, nie było mi dane ich zobaczyć. Do Bolkowa przyjechałem w sobotę, pierwszy "właściwy" dzień, formalnie dwudniowego, festiwalu (a faktycznie trzydniowego).

Po męczącej podróży z Łodzi musiałem trochę odpocząć i na zamek dotarłem dopiero na Cool Kids of Death. Przyznaję, że występu CKOD obawiałem się. Jak się okazało, nie bez podstaw. Publiczność w Bolkowie przyjęła koncert "kulek" z dezaprobatą. Nie dość, że zespół niezbyt "pasował" do formuły festiwalu, to muzycy z Łodzi robili wszystko, by pokazać gdzie mają fanów gotyku. Gdyby przynajmniej spróbowali jakoś zaskarbić sobie względy publiczności. Ale zaczęli występ od tekstu "Wyglądacie jak zlot fanów Harry'ego Pottera", a skończyli słowami: "Teraz zagramy najmniej gotycki numer, czyli najlepszy" (chodziło o "Generacja NIC"). Trudno z takim podejściem o przychylność. Chyba że o to chodziło CKOD. Spośród koncertów, które widziałem w Bolkowie, występ CKOD był jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym, bez bisów. Pseudozbuntowany rock "kulek", mimo lokalnego patriotyzmu, nie przekonał również mnie.

Po CKOD miał zagrać niemiecki Blutengel. Miał, bo nie zagrał. Christian Pohl, który wystąpił w zeszłym roku jako Terminal Choice, tym razem poczuł się tak wielką gwiazdą, że uznał, iż może śpiewać jedynie z mikrofonem bezprzewodowym zakontraktowanym przez Project Pitchfork (ale nie Blutengel!). Ponieważ organizatorzy nie byli w stanie spełnić zachcianki niemieckiej gwiazdki, koncert nie odbył się. Warto dodać, że Blutengel dostał, zgodnie z kontraktem, pieniądze za występ. Trudno więc winić organizatorów CP 2004 za kaprysy Niemców.

Po tym przykrym incydencie na scenie zainstalował się belgijski projekt Suicide Commando. Na ich występ czekało wiele osób. SC rozpoczęło od pierwszego numeru z ostatniej płyty pt. "Axis of Evil". "Cause of Death Suicide" wgniótł w ziemię i pozwolił zapomnieć o aferze z Blugengelem. Po tym mocnym akcencie usłyszeliśmy następne numery z "Axis of Evil": "Face of Death", "Consume Your Vengeance", "One Nation Under God", "Evildoer", "Neuro Suspension". Na telebimie wyświetlano filmy ilustrujące muzykę. Johan Van Roy szalał na scenie, koncert był dobrze nagłośniony. Choć ci, dla których występ SC w Bolkowie nie był pierwszym, twierdzili, że słyszeli już lepiej nagłośnione SC. Publiczność nie miała dość. Johan Van Roy, po energetyzującej godzinie i kilku bisach (bodaj trzech), wykonał upragnionego przez wszystkich "Hellraisera". Po tak masakrycznej dawce electro trudno było otrząsnąć się. Apokaliptyczne obrazy wyświetlane na telebimie skłaniały do refleksji, muzyka masakrowała myśli. Czy electro-industrial w wykonaniu Suicide Commando, to świat w krzywym zwierciadle, czy może odbicie życia, które stworzyliśmy i którego nie chcemy dostrzec?

Brutalne electro Suicide Commando skłoniło mnie bardziej do refleksji, niż akustyczny koncert Deine Lakaien. Aleksander Veljanow, z towarzyszeniem spreparowanego fortepianu, zaprezentował coś co można określić skrzyżowaniem muzyki rodem z festiwalu szopenowskiego i warszawskiej jesieni z elementami operetki. Patetyczne zawodzenia Veljanowa i raz bardziej liryczny, innym razem bardziej aleatoryczny, akompaniament fortepianu, nie zachwyciły mnie. Deine Lakaien wykonało kombinację starszych i nowszych numerów. Usłyszaliśmy m.in.: "Love Me To The End", "Down Down Down", "Dark Star" oraz "Where You Are" i "Generators" z ostatniej "regularnej" płyty "White Lies". Występ utrzymany był w konwencji znanej z albumu "Acoustic" z 1995 roku. Dla kogoś kto pierwszy raz zetknął się z twórczością Deine Lakaien koncert mógł być objawieniem. Ja czuję już przesyt muzyką spółki Veljanow-Horn. Po występie Suicide Commando Deine Lakaien nie mogło mnie przekonać. Ból nóg narastał i myśłałem głownie o tym, żeby znaleźć się już w wygodnym łóżku w hotelu w Strzegomiu, gdzie nocowałem.

Dzień drugi

Koncerty rozpoczął występ rosyjskiego zespołu The Unholy Guests. Rosjanie zaprezentowali klasyczny, gitarowy gotyk, ale bez większego polotu. Moją uwagę zwrócił cover The Cure "Fascination Street". Wykonanie The Unholy Guests nie odbiegało zbytnio od oryginału, ale moją uwagę można zwrócić zawsze gdy gra się numer The Cure ;).

Po rosyjskich gotach zaprezentowała się polska Eva. Dużo szumu jest wokół tej formacji w polskim światku "gotyckim", ale zespół ma "możnych" protektorów ;). Evę widziałem w akcji kilka lat temu, gdy grali podczas warszawskiej imprezy "Sounds of Cathedral". Nie słyszałem późniejszych dokonań, więc to co zobaczyłem i usłyszałem w Bolkowie, było dla mnie dużym zaskoczeniem. Na plus. Wprawdzie śpiew Moniki wyraźnie przypomina Anje Huwe z X-Mal Deutschland, a przez to Anje Orthodox, ale użycie automatu perkusyjnego nadaje muzyce fajnej motoryki. I przypomina Sisters of Mercy. Połączenie X-Mal Deutschland i SoM? Bardzo chętnie, poproszę o więcej. Jeśli mógłbym coś zaproponować zespołowi, to żeby na stałe wprowadzić do składu "doktora Avalancha" i pozbyć się perkusisty.

Po udanym koncercie Evy zrobiłem przerwę. W tym czasie zagrała Desdemona, po niej Sui Generis Umbra. Jako kolejna zaprezentowała się Agressiva 69. Weterani polskiego rocka industrialnego zostali bardzo dobrze przyjęci przez publiczność. Rozpoczęli od kilku klasycznych nagrań, na czele z "Mrówki atakują las". Dynamiczne numery "starej" Agressivy rozruszały ludzi pod sceną, a cover "Personal Jesus" rozgrzał do czerwoności wszystkich fanów Depeche Mode (a było ich sporo w Bolkowie). Wtedy Agressiva zagrała kilka "zakwaszonych" numerów z ostatniej płyty. Tripowo-popowa muzyczka uspokoiłam publiczność. Sztandarowy numer z tego okresu A69 pt. "Koniec sztuki" dał mi sporo do myślenia. Na scenie ta muzyka wypada bardzo blado. Na płycie również nie powala oryginalnością. Może panowie z Agressivy powinni zastanowić się, czy ścieżka rozwoju, którą wybrali jest na pewno właściwa? Na koniec Agressiva wróciła do starszych rzeczy i wszystko wróciło do normy. Kulminacją był cover Frankie Goes to Hollywood "Relax". Później jeszcze kilka bisów i do koncertu zaczęła przygotowywać się Armia.

Występ Armii wzbudzał równie wiele kontrowersji wśród gotyckiej publiczności, co Cool Kids of Death. Moim zdaniem niesłusznie. Armia to klasyka polskiej muzyki postpunkowej, a czym innym jest gotyk, jeśli nie muzyką postpunkową właśnie? Porównywanie Armii do "kulek" to duży nietakt. Koncert Armii rozpoczął się od przypomnienia przez Budzyńskiego tego, że w tym roku minęło 20 lat od słynnego występu Siekiery w Jarocinie. A wspomniał o tym nieprzypadkowo, bo publiczność w Bolkowie domagała się bardziej Siekiery, niż Armii. I Budzyński dostroił się do tych oczekiwań. Najpierw wykonał wraz z zespołem utwór "Misiowie puszyści", a później trzy inne numery "pierwszej Siekiery". Pod sceną zawrzało, a zespół grał kolejne piosenki: "Niezwyciężony", "Jeżeli", "Buraki, kapusta i sól". Repertuar stanowił mieszankę "starej" i "nowej" Armii. Publiczność domagała się bisów. Ich zwieńczeniem była "Opowieść zimowa" z, nomen omen, legendarnej płyty "Legenda". Armia to kiedyś jeden z moich ulubionych zespołów, ale występ w Bolkowie nie pozostanie na długo w mojej pamięci. Muzykę Armii określano dawniej mianem "magicznego punka", "punka z duszą". Niestety, mimo waltorni Banana i bajkowej czapki Budzyńskiego magii w muzyce Armii już nie ma.

Rozczarowany występem Armii czekałem na Clan of Xymox. Po kilkunastu minutach przygotowań, na scenie pojawił się Ronny Morings z zespołem. Rozpoczęli od "There's No Tomorrow" z płyty pt. "Farewell". Później był jeszcze tytułowy "Farewell" oraz kilka starszych numerów. Soczyste brzmienie, czysty wokal Moringsa. Clan of Xymox nie zawodzi. To profesjonaliści. Wychodzą i grają. Zawsze dobrze. CoX grał przez około godzinę. Wykonał m.in. jeden z numerów z czasów Xymox, zapowiedziany jako "cover". To daje do myślenia, w jaki sposób CoX traktuje okres grania jako Xymox ;). Po godzinie publiczność nie miała dość. Domagała się najstarszych piosenek. I w końcu doczekaliśmy się. CoX zagrał słynną "Michelle" z drugiego albumu pt. "Medusa" oraz "Muscoviet Mosquito" ze składanki 4AD "Lonely Is An Eyesore".

Największą gwiazdą tegorocznego Castle Party, obok Deine Lakaien, miał być Project Pitchfork. Niemcy szybko uporali się ze sprzętem i rozpoczęli. Nigdy nie byłem ich wielkim fanem, a ostatnie produkcje PP rozczarowały mnie. Project Pitchfork to jeden z pionierów electro-industrialu. Jednak to co prezentuje od płyty "Daimonion" trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Po tym co zobaczyłem i usłyszałem w Bolkowie pokuszę się o nazwanie tego krzyżówką Duran Duran i Rammsteina. Ze wskazaniem na Rammsteina. Przynajmniej w wydaniu koncertowym. Pierwsze skojarzenie prowadziło też w stronę Fields of The Nephilim, ale to ze względu na kapelusz. Gdy wokalista go zdjął, czar prysnął. Krótko pisząc występ Niemców nie podobał mi się. Project Pitchfork zaprezentował mieszankę starszych i nowszych numerów, ale publiczność rozruszała się naprawdę dopiero przy nagraniach z płyty "Daimonion" - "Timekiller", "Existence". Zdziwiony byłem entuzjastycznym przyjęciem zespołu przez publiczność w Bolkowie. Nie wiedziałem, że mają w Polsce tylu fanów. Nie wiem, czy ich przybędzie po występie na Castle Party. Na pewno ja nim się nie stanę. Brak spontaniczności i żywiołowości to nie jedyne wady występu PP. Po kilku bisach Niemcy zeszli ze sceny. Dla najbardziej wytrwałych pozostały jeszcze afterparty w klubach "Hacjenda" i "Blue Ice", ale ja w tym roku odpuściłem sobie imprezy klubowe. Najwyższy czas wracać do domu.

Najlepsze występy Castle Party 2004 to moim zdaniem Suicide Commnado i Clan of Xymox. Największe rozczarowanie - Blutengel. Publiczność w Bolkowie dopisała. Wprawdzie początkowo optycznie wyglądało na nieco mniejszą frekwencję, niż w roku poprzednim, ale organizatorzy zapewniali, że sprzedano więcej biletów. Nieprzebrane tłumy podczas koncertu Clan of Xymox przekonały mnie, że to może być prawda.

Jak zwykle CP stało się miejscem towarzyskich spotkań dawno nie widzianych znajomych. Pozdrawiam wszystkich znajomych i nieznajomych, których spotkałem, a zwłaszcza Hiacynta i ekipę z Łodzi (Olę, Bartka, Marcina), z którymi "noclegowałem" pierwszego dnia oraz Laurela i Przemka, dzięki którym miałem gdzie wypocząć przed podróżą powrotną do Łodzi :). Koniec tej prywaty i do zobaczenia w przyszłym roku :).

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Akinom1
03.08.2004

Deine Lakaien, Mesh - The Secret Garden, Hannover (Niemcy), 12.06.2004 r. (foto)

103 odsłon

Deine Lakaien, Mesh - The Secret Garden, Hannover (Niemcy), 12.06.2004 r.

Foto: Crimson
12.06.2004 r.

OldSkull 2 - Miguel and the Living Dead, The Last Days of Jesus, Antiworld - Warszawa, 05.06.2004 r., PKiN, Klub Jazzgot

32 odsłon

OldSkull 2 - Miguel and the Living Dead, The Last Days of Jesus, Antiworld - Warszawa, 5 czerwca 2004 r., PKiN, Klub Jazzgot

Miguel and the Living Dead

Krótki wstęp, test instrumentów, ustawienia ostatnich detali i przed nami jedyny polski akcent tego wieczoru - Miguel and the Living Dead. Początek ich występu był trochę niemrawy, a główną winę za to ponosił akustyk, odpowiadający za nagłośnienie i obsługę całej aparatury. Niestety, zbyt hałaśliwe dudnienie perkusji całkowicie zagłuszyło klawisze, a gitarę lepiej było słychać dopiero od czwartego numeru. Akurat tę piosenkę zapamiętałem szczególnie, gdyż jest w klimacie horror-billy i przypomina mi trochę amerykański Ghoultown. Mimo tych niedogodności zgromadzona publika raczej dobrze bawiła się i w jej ocenie, występ Miguela był udany! Polski zespół grał głównie piosenki z dema wydanego w tym roku. Okazało się, że materiał był znany większości osób zgromadzonych pod sceną i m.in. dlatego koncert Miguela został tak ciepło przyjęty. Warszawskie TRUPOSZCZAKI dały radę! Więc, Polska prowadzi, 1:0 dla nas ;)

The Last Days of Jesus

Jako drudzy na scenie zainstalowali się doskonale znani, lubiani, kochani i uwielbiani w Polsce - Słowacy z Last Days of Jesus. Siedemnastego maja tego roku miała miejsce premiera "Alien Road", nowego albumu Jezusów i jak dało się przewidzieć koncertowy repertuar oparto w większości na tej płycie. Krążek jest bez cienia wątpliwości przełomowym dla zespołu. W muzyce Last Days of Jesus nastąpił wyraźny zwrot w kierunku brzmień gotycko-deathrockowych. W ubiegłym roku widziałem Last Days'ów na krakowskiej imprezie - Discordia Night. I była to świetna impreza, chociaż jej organizacja pozostawiała wiele do życzenia. Kto miał okazję zobaczyć wcześniej Mary0 i spółkę w akcji, ten dobrze wiedział, że teraz czeka go świetne show. Impulsywne zachowanie wokalisty Jezusów mocno rozruszało, nie na żarty rozgrzaną już publiczność, wspominającą jeszcze przedstawienie dane przez polskiego Miguela. Zabawa była przednia! Pod sceną szaleństwo, a na scenie muzyka bardzo ekspresyjnie wyrażana! Właśnie tak w skrócie należy opisać koncert The Last Days of Jesus. W opinii wielu fanów, to Słowacy pozostawili po sobie najlepsze wrażenie. Według mnie remisowo, Polska - Słowacja 1:1, z tym że przewaga była po stronie tych bardziej "ogranych" ;)

Antiworld

Na występ tego zespołu ostrzyło sobie ząbki sporo osób. Dla mnie studyjne płyty Antiworld są nic nie warte (to na szczęście tylko moje skromne zdanie) i za każdym razem unikam ich. Prawdopodobnie na dobre wyrosłem już z punk rocka, a i tak wcześniej słuchałem kompletnie odmiennych zespołów punkowych, od tych, którymi raczą się gotyccy deathrokowcy. Jednakże Amerykanie z Antiworld są zespołem koncertowym i na żywo grają całkiem, całkiem, co potwierdziło się w Warszawie. Tej nocy nie mieli sobie równych. Co prawda i Miguel, i Last Days, i Antiworld, liberalnie oraz sprawiedliwie zostali obdzieleni po równo "przygodami technicznymi" ze sprzętem, ale brzmienie Antiworld zdawało się być najbliższe temu jakie zamierzali uzyskać. Zresztą Amerykanie pokazali, że to oni dzisiaj rozdają karty i są znakomitymi muzykami. Przemawiała za tym liczba zagranych koncertów i co za tym idzie największe... doświadczenie. Przecież to oni - Antiworld - zrobili furorę niemal na całym świecie i podbili serca europejskich punkowych gotów w jej zachodniej części. W końcu dało się słyszeć na pierwszym planie prowadzącą gitarę, której dzielnie wtórował bass, a schowana w tyle perkusja nie "zabijała" muzyki, a wręcz przeciwnie, pomagała. Gdyby nie fakt, że Amerykanom nawalił mikrofon byłoby idealnie!

Oby więcej w Polsce takich imprez jak OldSkull! Oby częściej odbywały się podobne koncerty! Wspierajmy naszą rodzimą scenę niezależną. Nawet jeśli nie będzie dobrze, to i tak musi być lepiej niż jest obecnie! ;)

Tomasz Musialik (Laurel)
07.06.2004 r.

Wave Gotik Treffen 2004 (Camouflage, Pink Turns Blue), Lipsk (Niemcy), 28.05-31.05.2004 r. (foto)

29 odsłon

Wave Gotik Treffen 2004 (Camouflage, Pink Turns Blue), Lipsk (Niemcy), 28.05-31.05.2004 r. 

Camouflage, Agra-Halle (Lipsk), 28.05.2004 r.

setlista:

1. I'll Follow Behind
2. Perfect
3. That Smiling Face
4. Me and You
5. You Turn
6. Heaven (I Want You)
7. Thief
8. Harmful
9. The Great Commandment
10. Here She Comes
11. I Can't Feel You
12. Suspicious Love

bis:

13. Love Is a Shield
14. Being Boiled (The Human League cover)
15. One Fine Day

Pink Turns Blue, Clara Zetkin Parkbühne (Lipsk), 31.05.2004 r.

Foto: Crimson
28.05-31.05.2004 r.

Joy Division - wypominki, Organizm, DHM, Wundergraft, Warszawa, klub Jazzgot, 17.05.2004 r.

45 odsłon

Joy Division - wypominki, Organizm, DHM, Wundergraft, Warszawa, klub Jazzgot, 17.05.2004 r.

Mija już 24 lata od chwili, gdy świat opuścił Ian Kevin Curtis, wokalista słynnego Joy Division. Legenda tego wielkiego artysty z XX wieku nie osłabła przez cały czas, pamięć o nim ciągle żyje, nawet wśród osób które przyszły na świat parę lat po śmierci Iana.

Tacy właśnie młodzi ludzie postanowili zorganizować w warszawskim Jazzgocie imprezę ku czci Curtisa. Muszę przyznać, iż dawno nie spotkałem się w stolicy z zaangażowaniem podobnego rodzaju - każdy szczegół był dopracowany w najmniejszym wręcz stopniu. Gdy dotarłem do klubu, wraz z przedstawicielkami zina "Pierogi z Krwią", całokształt wypominek zaskoczył nas kompletnie... Nawet na schodach do klubu, czy popielniczkach do papierosów widniały miniaturowe zdjęcia zespołu, zaś na ścianach wisiały reprodukcje plakatów z koncertów Joy Division. Od razu duży plus dla organizatora, który zadbał o wizualną oprawę swego przedsięwzięcia.

W klubie przywitał nas utwór "Transmission", - zaś po nim następne... Współorganizatorka imprezy sprawnie radziła sobie z rozsadzaniem ludzi za stolikami w stosunkowo małym klubie, który tego wieczora pękał w szwach. Jedynym poważniejszym zgrzytem podczas Wypominków Joy Division był brak projekcji zapowiadanych filmów oraz zdjęć - ponieważ komputer którego zamierzano użyć w tym celu, najzwyczajniej w świecie odmówił posłuszeństwa.

Całość rozpoczęła się wyjątkowo punktualnie, w okolicach godziny 21 - tak jak zapowiadano na plakacie reklamującym. Wieczór uświetniły swoją obecnością aż trzy zespoły, zainspirowane rzecz jasna twórczością legendarnego brytyjskiego kwartetu.

Pierwszy zainstalował się na scenie i zagrał Organizm, młoda formacja, o której wcześniej nigdy nie dane było mi słyszeć. Jak na projekt istniejący od niedawna - wypadli zaskakująco dobrze, aczkolwiek muszą jeszcze popracować nieco nad warsztatem oraz przede wszystkim - pisaniem bardziej chwytliwych piosenek. Występ rozpoczęli utworem "No Love Lost" Joy Division, który nagrodzony został gromkimi brawami przez publiczność. Później wykonywali wyłącznie własne kompozycje, różnie odbierane przez słuchaczy. Jednakże unikanie ciasnej ortodoksji gatunkowej i czerpanie z rozmaitych stylów powodowało, iż ich koncert zaliczyć można niewątpliwie do udanych. Jedyna większa przerwa wystąpiła, gdy gitarzyście zerwała się struna.

Następnie przyszła kolej na DHM, zespół wokół którego narosła legenda, od czasów jego dawnych jarocińskich występów. Zagrali bardzo sprawnie, zaś ich wokalista próbował momentami naśladować dziwny taniec Iana Curtisa. Pech prześladował również i tę formację, ponieważ i ich gitarzysta urwał strunę - zaś jak zażartował wokalista: "duch Curtisa nawiedza nas dzisiaj wyjątkowo często". Po krótkiej przerwie formacja kontynuowała swój koncert, serwując motoryczny, aczkolwiek momentami nieco monotonny, czad, przeplatany wolniejszymi transowymi kawałkami. Jako cover Joy Division postanowili zagrać "Transmission", wykonane wyjątkowo żywiołowo - choć wokalista najwyraźniej zgubił gdzieś kilka wersów z oryginalnego tekstu piosenki. Cały występ został jednakże przyjęty niesamowicie entuzjastycznie. W końcu DHM to jeden z ważniejszych zespołów zimnej fali w Polsce.

Gdy minęła 23., na scenie pojawił się Wundergraft, duet - pianista i wokalistka - który postanowił zaaranżować kilka utworów Joy Division w minimalnym składzie. Minimalnie nie oznaczało jednak źle. Ze sceny dobiegły wnet dźwięki "A Means To An End", "Transmission", "Love Will Tear Us Apart", "Disorder", czy "Atmosphere". Występ co prawda krótki, lecz publiczność, zaskoczona nową formą coverów ich ulubionego zespołu, zareagowała brawami na stojąco i żądaniem powrotu Wundergraft na scenę, gdy zakończyli swój koncert. Nic dziwnego - dwójka muzyków przedstawiająca swoje wersje przebojów Joy Division była bardzo dobrze przygotowana również od strony warsztatowej. Głęboki głos wokalistki, połączony z ekspresją pianisty sprawiły, iż na bis wykonano ponownie "Disorder". Pozostaje mieć tylko nadzieję, że w przyszłości zespół przygotuje więcej kompozycji - lub też pojawi się na jakiejś płycie w hołdzie Joy Division.

Po części koncertowej, ludzie zaczęli opuszczać Jazzgot, lecz my, zachęceni przez organizatorów, pozostaliśmy tam prawie do drugiej w nocy. Czas umilały utwory Joy Division oraz ich covery w wykonaniu artystów z całego świata. Potwierdza to w praktyce tezę, iż dobra muzyka nie starzeje się nigdy i jest ponad czasem. Ciągle jednak podczas całej imprezy zastanawialiśmy się wszyscy, w jaki sposób stosunkowo młodzi ludzie zafascynowali się zespołem, o którem współcześnie nie jest tak głośno, jak o różnych plastikowych gwiazdkach z wielkich międzynarodowych wytwórni.

Świat i samo życie serwuje jednakże wiele niespodzianek praktycznie co chwilę - a zatem pozostaje życzyć wszystkim, którzy pragnęli upamiętnić Iana Curtisa podczas wypominków w Jazzgocie - aby pozostawili po sobie niemniej wyraźny ślad w sztuce.

Adam Pawłowski
23.05.2004 r.

Neuma, Moja Adrenalina, Poznań, 29.04.2004 r., klub "U Bazyla"

23 odsłon

Neuma, Moja Adrenalina, Poznań, 29.04.2004 r., klub "U Bazyla"

Wiele spodziewałem się po tym koncercie. Za późno urodziłem się i nie dane mi było ujrzeć na scenie Kobonga, jednej z najważniejszych kapel w historii ciężkiego grania w ogóle. Liczyłem na to, że występ Neumy, w skład której wchodzi przecież aż trzech muzyków tamtej formacji, będzie czymś więcej niż nostalgicznym powrotem dla "starych fanów". Najpierw jednak zainstalowała się młoda kapela Moja Adrenalina. Bardzo agresywne, przytłaczające dźwięki, ultraszybkie tempo. Z niewyjaśnionych powodów wokalista, po zejściu do publiczności, próbował uparcie uderzyć mnie "z baniaka". Jakoś przeżyłem, choć wymachujący gryfem gitarzysta dybał na moje zdrowie. Szkoda tylko, że teksty nie mogły wznieść się na poziom muzyki i kolejny raz wysłuchałem litanii na polityków i zło współczesnego świata. Osobiście zostawiłbym to garażowym punkowcom. No ale wszyscy i tak czekali na Neumę

Na płycie zdecydowanie przeważały wątki industrialno-eksperymentalne, ze szczególnym naciskiem na wpływy Godflesh, Primusa i Meshuggah, muzyka miała duszny, klaustrofobiczny klimat. Tymczasem na żywo zespół powalił niczym walec. Rewelacyjna technika, ciężar, selektywność brzmienia i niezwykła energia. Tych czterech - pojawił się basista Tomek, który odciążył Bogdana Kondrackiego - niemłodych przecież facetów dało z siebie po prostu wszystko, spalając się na scenie, w pewnym momencie lider zespołu z wyczerpania niemal osunął się na ziemię. To było kilkadziesiąt niesamowitych minut, które uświadomiły mi, jak wielki potencjał wciąż drzemie w polskim podziemiu, a także jaką moc ma nadal muzyka gitarowa. Wielkie wydarzenie.

Łukasz Wiśniewski (Szelak)
02.06.2004 r.

Decoded Feedback, God Module, Skon, 13 marca 2004 r., klub Piwnica 21, Poznań

56 odsłon

Decoded Feedback, God Module, Skon, 13 marca 2004 r., klub Piwnica 21, Poznań

Koncert Decoded Feedback i God Module zapowiadał się smakowicie. Niestety wszystko zaczęło się od falstartu. Impreza zaplanowana na godzinę 19, tak naprawdę rozpoczęła się po 23. Muzycy DF i GD dotarli do poznańskiego klubu dopiero po 22 i zanim rozłożyli sprzęt i zainstalowali się na scenie minęła kolejna godzina. A wszystko dlatego, że zostali zatrzymani na granicy i mieli kłopoty z jej przekroczeniem. Na szczęście na miejscu byli ludzie z WFE (Wrocławski Front Electro), którzy próbowali ratować sytuację, co udało im się jednak ze średnim skutkiem. Wszyscy czekali na gwiazdy wieczoru, trudno się więc dziwić, że niewielu kwapiło się do zabawy przy muzyce prezentowanej z płyt.

Poznański klub, zazwyczaj miejsce koncertów jazzowych, zapełniony był najwierniejszymi fanami electro z całej Polski. Przyjechały ekipy z Warszawy, Wrocławia, Łodzi i innych miast. Byli też oczywiście miejscowi fani EBM. Trudno się jednak nie oprzeć wrażeniu, że na koncerty przychodzą ciągle ci sami ludzie. Twarze jakby znajome, przeważnie wszyscy się nawzajem znają. W sumie w klubie było trochę ponad 100 osób.

Około 20 na scenie zainstalował się Skon. Jego debiutanckie demo - "Nic realnego" - zostało dobrze przyjęte przez większość miłośników electro w Polsce. Można było mieć zastrzeżenia do brzmienia płyty, ale nie do samej muzyki. W Poznaniu Skon zagrał materiał z debiutu, ale na scenie ostrze jego muzyki jakby stępiło się. Fatalny image artysty, a raczej jego brak, również nie poprawiał odbioru koncertu. Dość powiedzieć, że po kilku nagraniach miejsce pod sceną opustoszało, ludzie rozsiedli się przy stolikach i zajęli rozmową, tudzież spożywaniem trunków. Na scenie pozostał miotający się i machający "piórami" Daniel Cichoński, który wystukiwał dźwięki na syntezatorze. Wiało nudą. Znajomy określił muzykę zaprezentowaną przez Skona mianem "symfonicznego death metalu".

Około 21 skończył grać Skon, a tych na których czekaliśmy nadal nie było. Organizator zapewniał jednak, że Decoded i God Module wkrótce dotrą. Czekaliśmy więc dalej. I rzeczywiście, po godzinie 23 na scenie pojawił się God Module. Zaczęło się właściwe show. Amerykanie zaprezentowali materiał z debiutanckiej płyty "Artificial", epki "Perception" i ostatniego albumu "Empath". Na scenie dwóch panów i jedna pani. Panowie na zmianę śpiewali i regulowali pokrętłami.

Rozczarowaniem dla mnie była oprawa koncertu. Na zamontowanym ekranie prezentowano fragmenty filmów i impresji filmowych. W trakcie występu nawalił jednak odtwarzacz i przez dobre kilka minut technicy starali się "odwiesić" dvd. Praktycznie nie istniała oprawa świetlna. Na panią przy klawiszach przez cały czas padało światło zielonkawe, na panów czerwonawe. I to wszystko. Oprawa sceniczna w stopniu szczątkowym. Muzycznie również nie byłem zachwycony. Brzmienie wydało mi się początkowo za mało soczyste i płaskie. Później albo jakby uległo poprawie, albo po prostu przyzwyczaiłem się do niego. God Module grali trochę ponad godzinę. Zakończyli wykonanym na bis numerem "Perception". Występ nie pozostawił u mnie głębszych przeżyć, ale nie był zły.

O wiele lepiej wspominam występ Decoded Feedback. Mimo, że nie spodziewałem się po nim niczego ciekawego i bardziej nastawiony byłem na God Module, to właśnie koncert Decoded Feedback zrobił na mnie lepsze wrażenie. Zespół zaprezentował głównie materiał z ostatniej płyty pt. "Shockwave". Usłyszeliśmy m.in. takie numery jak: "Heaven", "Do You See" czy "Phoenix". Ku mojemu zaskoczeniu publiczność doskonale znała teksty i śpiewała razem z wokalistą. Kanadyjsko-włoski duet kilkakrotnie bisował, w tym dwa razy wespół z God Module.

Dzięki poznańskiemu koncertowi ostatnio często słucham płyt Decoded Feedback. Wcześniej uważałem DF za formację bardzo przeciętną, grającą mało ciekawą i monotonną formę electro. Poznański występ zmienił moje poglądy. Na pewno Decoded nie tworzy nic odkrywczego, ale na scenie prezentuje się bardzo dobrze. Sama muzyka zaś jest kwintesencją klasycznego electro.

W Piwnicy 21 usłyszeliśmy dawkę solidnego electro na światowym poziomie i mimo obsuwy z początkiem koncertu, trudno nie być zadowolonym z "Electro Beat Invasion". Czekam na kolejną edycję!

Andrzej Korasiewicz
16.03.2004 r.

Einstürzende Neubauten, 29.02.2004 r., Warszawa, Stodoła

46 odsłon

Einstürzende Neubauten, 29.02.2004, Warszawa, Stodoła

Na taki koncert czeka sie latami. Zobaczyć licealnych idoli na żywo, to było marzenie. W końcu się spełniło. Trochę się obawiałem, gdyż Neubauten nie zadziwiało na ostatnich płytach, żeby nie powiedzieć, mocno obniżyło loty. Ale już pierwsze dźwięki rozwiały moje wątpliwości. Mocne uderzenia o blachę i sprężynę od razu przypomniały, że ci już stateczni dziś panowie, doskonale wiedzą jak się robi hałas.

Koncert w Warszawie był częścią trasy promującej najnowszy album pt."Perpetum Mobile". Płyta jest wyciszona, delikatna, niemalże popowa. Na koncercie, na którym mozna było usłyszeć prawie w całości materiał z "Perpetum Mobile", nie było mowy o żadnej ciszy. Sterta złomu, blach, rur i innych niezidentyfikowanych przedmiotów posłużyła Neubauten do wytworzenia prawdzwiwej symfonii hałasu.

Po lewej stronie sceny z gitarą basową ulokował się Alexander Hacke, prawdziwy rockman, długie włosy, goła klata, pełna żywiołowość. Pośrodku stał Blixa Bargeld - elegancki, w garniturze, zachowujący się jak aktor. Pełen luzu, doskonale nawiązywał kontakt z publicznością. Po praweJ stronie na gitarze elektrycznej, popijając piwko, stał Jochen Arbeit. Z tyłu, po lewej, obsługujący cały złom Andrew Chudy, obok Rudi Moser oraz muzyk sesyjny obsługujący klawisze. Scena wyglądała jak złomowisko. Zwisające sprężyny, rury, blaszane kanistry oraz kompresory powietrza.

Przedstawienie rozpoczeło się od utworu "Selbsportreit mit kater", aby potem przejśc w niemalże piętnastominutowy "Perpetum Mobile", zagrany mocno, głośno i transowo. Blixa za każdym razem udowadniał, że jest świetnym wokalistą, potrafiącym nie tylko czysto śpiewać, ale także wydobywać z siebie melodyjne piski. Duże wrażenie zrobiły na mnie utwory wykonywane za pomocą sprężonego powietrza oraz plastikowych rur - "Ich gehe jetzt", "Ein seltener Vogel". Nie zabrakło utworów z poprzedniej płyty - "Silence is Sexy". Zostały odegrane cztery kawałki: "Redukt", "Alles", "Sabrina" oraz "Die Befindlichkeit Des Landes". Ze starych czasów można było usłyszeć "Haus der Luge", zagrane bardzo głośno i bezkompromisowo. Dodatkowo Neubauten zagrał utwór, który jak sam Blixa powiedział, został stworzony wtedy, kiedy my byliśmy w przedszkolu. Utwór oparty na biciu serca Blixy, industrialny zgiełk, nieład, chaos. Utwór najprawdopodobniej pochodził z czasów płyty "Kollaps".

Wszystko trwało około dwie godzin. Chciałoby się więcej. Einstürzende Neubauten nie zawiodło, zadowoliło zarówno zwolenników starszej twórczości jak i tej nowszej. Nie zagrali wielu "hitów", ale co tam, takiej legendzie można wszystko wybaczyć:-))

Tomasz Właziński
16.03.2004 r.

Castle Party 2003, 26-27 lipca 2003 r., Zamek Bolków - Brygada Kryzys, Immunology, L'Ame Immortelle, Diary of Dreams, Delight, Terminal Choice, Ścianka

88 odsłon

Castle Party 2003, 26-27 lipca 2003 r., Zamek Bolków

Dziesiąta edycja największego festiwalu dark independent w środkowo-wschodniej Europie już za nami. Wkrótce, na łamach alternativepop.pl, obszerna relacja wraz ze zdjęciami, ale już dziś kilka uwag "na gorąco". Z różnych względów nie widziałem wszystkich koncertów, nie byłem też w piątek na "Before show party", ale to na czym mi najbardziej zależało - obejrzałem.

Przede wszystkim, pierwszego dnia, rewelacyjny koncert dała reaktywowana niedawno Brygada Kryzys. Świetnie zagrane stare numery zabrzmiały tego dnia zaskakująco świeżo. Pełen profesjonalizm Roberta Brylewskiego oraz Tomka Lipińskiego powalił mnie. Byłem zaskoczony żywiołową reakcją fanów gotyku. Gdy rozmawiałem w czasie festiwalu z młodymi gotami, pytając się o zespół, z przykrością odnotowywałem, że niewiele osób wiedziało cokolwiek na temat zespołu. Mam nadzieję, że show jaki dali panowie w Bolkowie, choć trochę pozwoli przybliżyć dokonania klasyka polskiej nowej fali. W czasie koncertu "poleciała" słynna "Centrala" a Tomek Lipiński skandując w innym numerze: "Gandzia, gandzia, gandzia, gandzia" kończył tradycyjnym "legalize, not criticize". Przyznać jednak muszę, że nie wszystkim młodym gotom występ się podobał. Mnie natomiast wcześniej rozczarował występ Terminal Choice. Christian Pohl wyraźnie nie stanął na wysokości zadania. Ze sceny wiało nudą a bardziej gitarowe numery, pochodzące z tegorocznej płyty, irytowały.

Niedzielne koncerty rozpoczęła czeska kapela Immunology. Ponieważ utwór, ściągniety przed festiwalem z oficjalnej strony zespołu, przypadł mi do gustu, mimo panującego na zamku w Bolkowie skwaru, udałem się tam, by zobaczyć jak Czesi zaprezentują się na żywo. Kawałek, który usłyszałem wcześniej, sugerował, że Immunology gra coś w rodzaju dark electro - stąd moje nim zainteresowanie. Niestety okazało się, że napotkani w drodze na zamek znajomi mieli rację, klasyfikując muzykę Immunology jako rock industrialny, zbliżony do dokonań Nine Inch Nails. W istocie Czesi zaprezentowali się bardziej rockowo, niż electro-industrialnie. Do tego, od początku występu, byli źle nagłośnieni, a w pewnym momencie mieli w ogóle kłopoty ze sprzętem i nastąpiła mała przerwa techniczna. Występu nie uratowały nawet iskrzące się opiłki metalu z piły tarczowej - względnie innego ustrojstwa przytaszczonego przez muzyków na scenę.

Kolejnym zespołem, na którego występ oczekiwałem, była Ścianka. Muzycy Ścianki zaprezentowali się w repertuarze znanym zarówno z płyt wcześniejszych, jak i z ostatniego albumu - "Białe wakacje". Nowsze, bardziej psychodeliczne i oniryczne kompozycje nieco uśpiły publiczność. Starsze, przypomniały, że Ścianka zaczynała jako zespół rockowy. O dziwo, Ścianka spodobała się gotyckiej publiczności. Zespół dwa razy był wywoływany na scenę i jako pierwszy tego dnia bisował. Muzycy zagrali dwa covery: "Strawbbery fields forever" The Beatles oraz "Smoke on the Water" Deep Purple. Zwłaszcza tym ostatnim numerem, mocno zresztą odbiegającym od oryginału, Ścianka wywołała prawdziwą euforię. Występ Ścianki był bardzo udany. Zespół dobrze nagłośniony a muzycy udowodnili, że wiedzą co robić z instrumentami. Ścianka niewątpliwie potrafi bawić się muzyką. Pewnym zgrzytem były jedynie - w zamyśle zabawne - odzywki o "rycerzach gotyckich". Panom chyba nieco pomyliły się gotyki. Ale nic to, dla mnie i tak, występ Ścianki, to jeden z trzech najważniejszych i najbardziej udanych koncertów tegorocznego Castle Party.

Po Ściance na scenie zainstalował się austriacki L'Ame Immortelle. To kolejny koncert, na który czekałem w Bolkowie. Wprawdzie nie spodziewałem się wielkich rewelacji, ale liczyłem na ciekawy występ. Nigdy wcześniej nie widziałem Austriaków w akcji, tym bardziej byłem zainteresowany, tym co zaprezentują w Bolkowie. Niestety, występ Sonji Kraushofer i Thomasa Rainera rozczarował mnie. W czasie koncertu, na niebie w Bolkowie, pojawiły się gęste, ciemne chmury a nad sceną zerwał wiatr. Atmosfera wywołana tymi zjawiskami meteorologcznymi wprowadziła odjechany klimat, a nadciągająca burza niepokoiła. Na szczęście burza nie nadciągnęła ostatecznie i austriacki duet mógł spokojnie zaprezentować się w Bolkowie. Operowe, romantyczne i spokojne "pieśni" Sonji przeplatały się z ebm-owymi numerami śpiewanymi przez Thomasa. Był hit "Life will never be the same again". Były nagrania z nowej płyty. Publiczność przyjęła Austriaków życzliwie. Ale wbrew życzeniom Thomasa Rainera, występ w Bolkowie nie stał się czymś wyjątkowym i wątpie, by ktoś z obecnych zapamiętał go na dłużej. Było przeciętnie, by nie rzec, nudno. Na szczęście tego dnia miała jeszcze zabrzmieć prawdziwa gwiazda na firmamencie bolkowskiego nieba. Tymczasem jednak przyszedł czas na odpoczynek, spożycie posiłku oraz wypicie czegoś. Na scenie instalował się polski Closterkeller, więc ze spokojnym sumieniem udałem się w stronę rynku.

Gdy koncert Clostekellera zaczynał dobiegać końca, powoli, wraz ze znajomymi zaczęliśmy przemieszczać się w kierunku zamku. Wkrótce miał wystąpić najbardziej oczekiwany gość festiwalu - Diary of Dreams. I rzeczywiście - było na co czekać. Adrian Hates wraz z kolegami zagrali chyba najlepszy koncert tegorocznego Castle Party. Na pewno, to najlepszy występ, jaki widziałem. Sądząc po reakcjach publiczności, wielu podzielało moje zdanie. Niemiecki zespół zaprezentował się w repertuarze znanym i lubianym. Usłyszeliśmy utwory starsze, takie jak "Ex-ile", nagrania z ostatniej pełnej płyty - "Freak perfume" - "The Curse", "Amok", a także z ostatniej epki - "Panik Manifesto" - "Panik". Ponieważ koncert w Bolkowie, to mój pierwszy kontakt z Diary of Dreams na żywo, trudno mi powiedzieć jak muzycy "wypadli" w porównaniu z innymi swoimi występami. Z całą pewnością jednak koncert na zamku w Bolkowie oceniam jako bardzo dobry. Zespół został owacyjnie przyjętu przez publiczność a Adrian Hates wyraźnie sprawiał wrażenie zaskoczonego odbiorem muzyki i samego zespołu. Jeśli wierzyć w to co mówił, to nie ostatni występ Diary of Dreams w naszym kraju. Miejmy nadzieję, że Adrian Hates dotrzyma słowa.

Po pięknym występie Diary of Dreams mieliśmy do czynienia z największym nieporozumieniem festiwalu. Polski Sweet Noise, który wystąpił jako headliner, tym co zaprezentował potwierdził jedynie, że nie powinien grać w Bolkowie. Żenujące odzywki muzyków, prostackie teksty i prymitywizm mentalny Glacy. Do tego scenografia w stylu Ich Troje. Tak krótko można podsumować występ Sweet Noise. Muzycznie nie zamierzam oceniać występu. To co usłyszałem można określić mianem "nu metalu" i było zbliżone do tego co tworzą Korn lub Linkin Park. Nie moja bajka. Wielu zostało na koncercie z ciekawości, by zobaczyć co ma do zaprezentowania zespół. Jednak odzywki Glacy, który mentalnie jest na poziomie trzeciej klasy szkoły podstawowej sprawiły, że nawet najbardziej wytrwali zaczęli powoli opuszczać zamek. Gdy wychodziłem z koncertu czułem prawdziwą ulgę. W końcu ile można słuchać o "skurwysynach, którzy mną manipulują" - BTW, słowa: "skurwiele, skurwysyni", to chyba ulubione wyrazy ze słownika wyrazów pana Glacy.

Po tym, przykrym dla mnie, doświadczeniu udałem się do klubów na after party. Musiałem zatrzeć niemiłe wrażenie po występie Sweet Noise. Najpierw poszedłem do Hacjendy, ale panujący tam zaduch spowodował, że wycofałem się na z góry upatrzone pozycje do klubu Blue Ice. I był to strzał w dziesiątkę. W klubie grali Francuzi z DJ Squad. Francuzcy dj's prezentowali electro o industrialnym odcieniu. Usłyszeliśmy m.in. :Wumpscut:, Hocico a także Monolith i bardziej noisowe rzeczy, ale też np. Miss Kittin czy Apoptygme Berzerk z "Harmonizera". Przy tych dźwiękach bawiłem się świetnie do samego rana. Z klubu wyszliśmy po 6.00 już w poniedziałek. Jeszcze tylko piwo w knajpie przed rynkiem, frytki i można uznać X Festiwal dark independent za zakończony.

Podsumowując - X edycja Castle Party była bardzo udana. Publiczność dopisała - w sumie przyjechało około 5-6 tysięcy ludzi, choć biletów pewnie sprzedało się mniej. Bardzo dobra organizacja festiwalu. Nie zauważyłem żadnych wpadek, nie słyszałem też narzekań u publiczności. Atmosfera bardzo dobra, zabawa również. Na rynku w Bolkowie spokojnie - choć zdarzały się niemiłe sytuacje - m.in. wybita szyba jednej z witryn sklepowych drugiego dnia. Na koniec przekazuję pozdrowienia towarzyszowi r@ z bratniego postindustry.org oraz koledze Pawłowi z krakowskiego KB Music za pozytywne fluidy, a także wszystkim innym znajomym i nieznajomym, których spotkałem lub poznałem tego roku.

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Jos, Psychomachia
28.07.2003

Wave Gotik Treffen 2003 (Deine Lakaien, Diary of Dreams, Ikon, Inkubus Sukkubus, Laibach, VNV Nation, Wayne Hussey), Lipsk (Niemcy), 06.06-09.06.2003 r. (foto)

28 odsłon

Wave Gotik Treffen 2003 (Deine Lakaien, Diary of Dreams, Ikon, Inkubus Sukkubus, Laibach, VNV Nation, Wayne Hussey), Lipsk (Niemcy), 06.06-09.06.2003 r.

Laibach, Agra-Halle, 07.06.2003 r.
VNV Nation, Agra-Halle, 07.06.2003 r.

Ikon, Clara Zetkin Parkbühne, 07.06.2003 r.

setlista:

1. Never Forgive! Never Forget!
2. Ceremony
3. Without Shadows
4. Afterlife
5. Subversion
6. Fall Apart (Death in June cover)
7. The Dying Crown
8. Blue Snow Red Rain
9. Psychic Vampire

Ikubus Sukkubus, Clara Zetkin Parkbühne, 07.06.2003 r.
Wayne Hussey, Clara Zetkin Parkbühne, 07.06.2003 r.

Deine Lakaien, Agra-Halle, 08.06.2003 r.

setlista:

1. Colour-Ize
2. Generators
3. Kiss the Future
4. Don't wake me up
5. Return
6. Wunderbar
7. Mirror Men
8. Love Me to the End
9. The Kiss
10. Overpaid
11. Cupid's Disease

bis:

12. Where You Are
13. Dark Star

Diary of Dreams, Agra-Halle, 08.06.2003 r.

Foto: Crimson
28.05-31.05.2004 r.

Barbara Morgenstern, Poznań, 03.06.2003 r., Klub W Starym Kinie

26 odsłon

Barbara Morgenstern, Poznań, 03.06.2003 r., Klub W Starym Kinie

Na występ tej niemieckiej wokalistki udałem się raczej z ciekawości, niż z fascynacji. Po prawdzie, wcześniej niewiele znałem jej muzykę, zdawała mi się ona mocno osadzona w introwertycznych klimatach Bjork i innych triphopowych dam. Mocną rekomendacją była jednak współpraca ładnej panny Morgenstern m.in. z To Rococo Rot, Thomasem Fehlmannem czy samym Stefanem Betke aka Pole. Poszedłem i...zostałem powalony. To był znakomity występ, bez żadnych fajerwerków, świateł czy ściem. Barbara po prostu zagrała i zaśpiewała swoje, zmuszając publiczność małego i zatłoczonego klubu do słuchania. Wspierana jedynie przez permanentnie uśmiechniętego gitarzystę Patrika, laptopa, keyboardy i kilka gałek, rozkręcała się z każdym utworem. Nie było tu śladu trip hopu, niemal wszystkie piosenki prędzej czy później ewoluowały w transowo-elektroniczne odjazdy, przy których dokonania Stereolab np. wydają się muzyką do poduszki. Tak mogliby zabrzmieć Velvet Underground, gdyby jakimś cudownym zdarzeniem losu zadebiutowali współcześnie. Po dwóch bisach i przeszło 100 minutach zmęczona, ale uśmiechnięta Baśka opuściła wreszcie scenę. Spisała się fantastycznie.

Łukasz Wiśniewski (Szelak)
15.06.2003 r.

Coil, Łódź, Łódzkie Centrum Filmowe, 26.10.2002 r.

46 odsłon

Coil, Łódź, Łódzkie Centrum Filmowe, 26.10.2002 r.

Dnia 26 października w Łodzi odbył się koncert arcyważnej formacji wywodzącej się ze sceny industrialnej a mianowicie zespołu Coil. Koncert o tyle ważny, iż zespół uchodzi za jednego z czołowych przedstawicieli podziemnej eksperymentalnej sceny muzycznej, który do dzisiaj jest formacją bardzo kreatywną i jak to sie ładnie mówi kultową. Balance & co. rozpoczeli swoje muzyczne misterium o 20.45, czyli całkiem o czasie - koncert planowo miał odbyc się o 20.30 - i zakończyli dość szybko, bo już po półtorej godzinie! Sama muzyka, jaką można było usłyszec tego wieczoru była zupełnie odmienna od tej, jaką znamy ze studyjnych produkcji Coila. Zespołowi podczas koncertu towarzyszyło dwóch performerów ze Szwajcarii, którzy byli początkowo odziani w czarne szaty, które następnie zostały zrzucone i można było ujrzeć, że panowie mieli na swoich ciałach kuse stroje, jeśli można tak to w ogóle nazwać. Niestey w mojej opinii, nie było to nic nadzwyczajnego. W pewnym momencie całkiem przestałem na nich zwracać uwagę.

O wiele bardziej podobały mi się obrazy wyświetlane w tle. Od psychoaktywnych grafik, po zdjęcia ludzi, na grze komputerowej kończąc. Coil rozpoczął koncert od sonicznego ataku dźwięku, który po kilku minutach zmieniał się we wciągający muzyczny rytuał. Utwory zaprezentowane przez Coila znacznie odbiegały od wersji znanych z płyt. Powoli rozwijane ataki hałasu, były mieszane ze spokojniejszymi, bardziej subtelnymi piosenkami. Jeden z utworów został nawet zadedykowany Kurtowi Cobainowi! Balance na scenie szalał, wpadał w lunatyczny trans i całkowicie oddawał się muzyce. Miejscami zachowanie Balanca przypominało mi innego wokalistę, a mianowicie Davida Byrna. Coil zaskoczył mnie i to bardzo

Utwory jakie zaprezentował zespół, miejscami potrafiły rozwalić czaszkę :). Najbardziej spodobał mi się kawałek kończący całe przedstawienie. Ciężki, powolny rytm, sporo elektroniki przyprawionej noisem i cztery lampy atakujące bardzo ostrym śwatłem powodowały, iż słuchacz tracił kontrolę nad tym gdzie jest i co się dzieje :). Do tego w tle roztrzaskakujący się komputerowy samolot o ziemię. Jednym słowem wyśmienite! Akustyka hali, w którym odbył się koncert była dobra. Od razu muszę powiedzieć, że spodobała mi się atmosfera, sporo żelastwa, betonu etc.:). Poza tym można było kupić sporo wydawnictw z kręgu muzyki niekonwencjonalnej, które jak to zwykle przy tego typu okazjach cieszyły się dużą popularnością. Sumując, koncert był bardzo udany, ale niestety zbyt krótki, na co wiele osób narzekało. Miejmy tylko nadzieję, że do Łodzi znów ktoś zawita, gdyż jest tutaj za mało tego typu imprez.

Tomasz Właziński
01.11.2002 r.

setlista

1. I Am Angie Bowie (Sine Waves)
2. Last Rites of Spring
3. Are You Shivering?
4. Amethyst Deceivers
5. A Warning From the Sun
6. The Universe Is a Haunted House
7. Ostia (The Death of Pasolini)
8. I Don't Want To be the One
9. Bang Bang (My Baby Shot Me Down) (Cher cover)
10. An Unearthly Red

Castle Party, Zamek w Bolkowie 27-28 lipca 2002 r. - Venus Fly Trap, Dance On Glass, Variete, Fading Colours, New Model Army, Das Ich, Accessory, Dance Or Die, Closterkeller, Hocico, Clan of Xymox

67 odsłon

Castle Party, Zamek w Bolkowie 27-28 lipca 2002 r.

Sobota 27.07.2002

Dzień pierwszy rozpoczął się od występu brytyjskiej kapeli VENUS FLY TRAP, znanej już w Polsce z występu na warszawskim festiwalu Vampira. Venus Fly Trap zagrał równo i dobrze, prezentując klasyczny, falowy rock gotycki. Niestety grali jako pierwsi i na dziedzińcu zamku było jeszcze niewiele osób.

Następnym wykonawcą był SOMNAMBUL. Zespół wcześniej mi całkowicie nieznany. Grupa zaprezentowała nieco smętny zestaw piosenek z elektronicznym trip-hopowym podkładem i śpiewającą panią. Wokalistka ubrana w mieniącą się, srebrną suknię charakteryzowała się tym, że mówiła bardzo ładnie po polsku "dziękuję" i "dziękuje bardzo", czym zyskała sobie moją sympatię. Sama muzyka przez niektórych porównywana do Portishead wypadła jednak blado. W pełnym słońcu, które sprawiało, iż ciężko było wytrzymać na Zamku muzyka Somnabul nie sprawdziła się. Może w innymi miejscu i o innej porze byłoby lepiej.

Po występie Somnabul na scenie zainstalował się brytyjsko-polski DANCE ON GLASS. W zespole tym śpiewa Ania Blomberg (dawniej Zachar) znana z lubianego przez wielu Batalion D'Amour. Z zapowiedzi wynikało, że Dance On Glass to klasyczny gitarowy gotyk z elementami elektroniki. Przyznam się, że elektroniki to niewiele tam było słychać, ale sam występ odebrałem bardzo pozytywnie. Palona słońcem publika widać również potrzebowała takiego dopalacza, bo pod sceną zaczęły pląsać grupki gotów.

Po Dance On Glass przyszedł czas na legendę zimnej fali czyli VARIETE. Z niemałym zdziwieniem odebrałem żywiołową reakcje gotyckiej publiczności na zapowiedź występu tej grupy. Odniosłem wrażenie, iż dla wielu spośród przybyłych na dziedziniec zamku w Bolkowie zespół ma status "kultowego". Prawdopodobnie wiele osób przyjechało do Bolkowa właśnie na występ Variete. Zespół nie pokazał jednak niczego nowego. Muzycy zagrali solidnie i profesjonalnie, ale nic więcej nie można powiedzieć o tym koncercie. Zabrakło wielu starych numerów na które czekali fani. Dominowały nagrania z lat 90-tych, które osobiście kojarzą mi się z rodzajem psychodelicznej piosenki studenckiej. Dodatkową przeszkodą dla Variete była wczesna pora występu i prażące słońce (pomimo tego, że zbliżał się już wieczór).

Po Variete przyszedł czas na największe nieporozumienie festiwalu czyli Christ Agony. Konferansjer zapowiedział występ grupy jako "największej legendy black metalu", czym utwierdził mnie w przekonaniu, że właśnie przyszedł czas aby coś zjeść.

Następnym wykonawcą było FADING COLOURS. Ich koncert tradycyjnie składał się z kilku nowych numerów pochodzących z zapowiadanej od dwóch lat nowej płyty oraz starych nagrań z "I'm scared of...". Był więc i cover Depeche Mode "Clean" i słynna "Lorelei". Osobiście jednak stare numery były dla mnie nużące. Za to bardzo dobrze wypadły nowe nagrania. Z zainteresowaniem oczekuję więc premiery nowego albumu. W trakcie występu tradycyjnie wyświetlane były fragmenty różnych filmów. Koncert na szczęście odbywał się już po zmroku, było więc i chłodniej i można było obserwować efekty świetlne. Ogólnie było nieźle ale zespół nie zachwycił.

W końcu przyszedł czas na najbardziej oczekiwany przez wielu koncert wieczoru czyli na niemiecki duet electro-gotycko-industrialny DAS ICH. Legenda niemiecka wystąpiła po raz pierwszy w Polsce i podbiła tym występem serca publiczności przybyłej na zamek w Bolkowie. Stefan Ackermann, Bruno Kramm i towarzyszący im klawiszowiec dali szoł, który zapewne wielu utkwi na dłużej w pamięci. Przeraźliwie chudy, z czymś w rodzaju irokeza Stefan na wokalu, Bruno Kramm z fantazyjnie sterczącymi czerwonymi pasmami włosów, statyw od mikrofonu w kształcie krzyża oraz ruchome keyboardy przytwierdzone do drewnianych ramieni przypominające średniowieczne narzędzia tortur - to wszystko składało się na niezapomniany szoł jaki zaprezentowali Niemcy. Występ był na tyle wciągający, że nawet nie zauważyłem kiedy doszło do bisów. Wydawało mi się, że wszystko trwało za krótko. Kulminacyjnym momentem występu był numer "Gottes Tod" w czasie którego Stefan Ackermann zawisł na statywie, niczym na drabince gimnastycznej i wisząc tak prawie do końca numeru wykrzykiwał Gottes, gottes, gottes tod. Skojarzenia były oczywiście jednoznaczne. Po tym numerze zasadnicza część występu dobiegła do końca. Nie mogło jednak zabraknąc dasichowskiego klasyka "Destillat". Rozentuzjazmowana publiczność również domagała się wyjścia Das Ich na scenę co muzycy uczynili wykonując na bis wspomniany "Destillat". Po odegraniu ostatniego bisa muzycy pożegnali się z publicznościa mówiąc, że bez niej Das Ich by nie istniał czym zjednali sobie moją (i chyba nie tylko moją) sympatię. koncert Das Ich był niewątpliwie najlepszym występem tego dnia a być może nawet całego festiwalu.

Po niesamowitym szoł zaprezentowanym przez Niemców wystąpiła zdaniem organizatorów główna gwiazda tego dnia. Niestety pomimo całej sympatii dla NEW MODEL ARMY nie mogę o tym występie powiedzieć nic dobrego. Wydaje mi się, że ich obecność w Bolkowie była po prostu pomyłką. Po wysłuchaniu trzech nagrań znudzony i nieco zdegustowany postanowiłem udać się do klubu Hacjenda koło pola namiotowego, gdzie trwało już after party. Fani NMA, którzy przybyli specjalnie na ich występ byli jednak z koncertu grupy zadowoleni. W klubie Hacjenda muzykę electro, future pop, ebm prezentowali CD-Romek a później DJ Bizarre. Wszyscy bawili się dobrze i gdyby nie rozmiar klubu (za mały) i panująca tam atmosfera (potwornie duszno) wszystko byłoby okej. Zabawa w każdym razie trwała do samego rana. Mój koniec dnia nastąpił o godzinie czwartej, kiedy wróciłem do kwatery nieco się przespać, bo dzień drugi zapowiadał się jeszcze bardziej smakowicie, niż sobota.

Niedziela 28.07.2002

Dzień drugi to dominacja electro na scenie w Bolkowie. Pierwszym zespołem, który wystąpił był niemiecki INSCAPE. Niemcy zagrali rodzaj gotycko zabarwionego electro-future popu. Jak na zespół występujący jako pierwszy w skwarnym słońcu wypadli całkiem nieźle. Do tego stopnia nieźle, że od początku ich występu utworzyła się pod sceną grupka osób pląsająca w rytm ich muzyki a zespoł bisował.

Po Inscape wystąpił kolejny niemiecki zespół grający elektronicznie i bitowo - ACCESSORY. Fani electro znający ten zespół przed występem zapowiadali, że będziemy mieli do czynienia z występem czegoś w rodzaju gotyckiego Scootera. No i rzeczywiście. Było prosto, rytmicznie i przebojowo. Pomimo tego, że upał dawał się mocno wszystkim we znaki publicznośc tak rozkręciła się, że pod sceną tańczyło kilkadziesiąt osób. Pomysł z wstawieniem na początek drugiego dnia Inscape i Accessory był wyjątkowo udany. Oba zespoły (zwłaszcza Accessory) rozruszały wszystkich i przygotowały na dalsze występy. Accessory natomiast zrobił prawdziwą furorę co było dla mnie sporym zdziwieniem. Po raz kolejny potwierdza się, że ludziom podoba się to co proste i nieskomplikowne.

Po tanecznym szale na Accessory przyszedł czas na polski darkwave'owy GOD'S BOW. Zespół tworzony przez duet - Agnieszka Kornet i Key P. jest chyba jednym z nielicznych polskich zespołów, który zaznaczył swoją obecność na zachodnim rynku muzycznym. W Bolkowie zagrali część numerów z nowej płyty i część z debiutanckiej "Twilight". Występ podobał się ale nie należał do wybitnych. Nie do końca jest to wina zespołu. Agnieszka Kornet śpiewała swoim pięknym głosem kolejne numery, muzycznie było bez wpadek. Jednak występ tego rodzaju grupy w pełnym słońcu nie jest najepszym pomysłem. Generalnie mogło być lepiej ale nie było źle.

DANCE OR DIE to kolejny wykonawca, który zaprezentował się w niedzielę w Bolkowie. Niemiecki darkwave'owy zespół, który jednak do tej pory całkowicie nie cieszył się moimi względami wypadł o dziwo (dla mnie) bardzo dobrze. Pomimo tego, że nie lubię tego zespołu musze stwierdzić, że był to jeden z najlepszych występów w Bolkowie.

Po sporej dawce elektroniki na scenie Castle Party przyszedł czas na koncerty rockowe. Publiczności zgromadzonej na zamku zaprezentował się najpierw MOONLIGHT a następnie CLOSTERKELLER. Oba koncerty były oczekiwane przez fanów i ocenione przez nich jako udane. Closterkeller zaprezentował się zarówno w nowych nagraniach, jak i największych przebojach takich jak "Agnieszka" czy cover starego, polskiego przeboju estradowego "Zegarmistrz światła". Na zakończenie AnjaO jak zwykle podziekowała swoim fanom za przyjęcie i poskarżyła się na Jurka O., że nie została zaproszona na organizowaną przez niego imprezę. Po tym optymistycznym akcencie przyszedl czas na przerwę techniczną a po jej zakończeniu na najbardziej oczekiwane tego dnia występy meksykańskich szaleńcow z Hocico.

Koncert Meksykanów stał pod znakiem problemów technicznych. HOCICO dwukrotnie rozpoczynało występ. Za każdym razem w momencie kiedy wokalista zaczynał śpiewać następowały sprzężenia i brzęczenie w kolumnach. Raz było słychać wokal, raz nie. W pewnym momencie Hocico zeszło całkiem ze sceny i staneło przed moimi oczyma widmo odwołania koncertu. Na szczęście ekipa techniczna uporała się w końcu z problemami z mikrofonem i do występu Hocico doszło. Aczkolwiek brzmienie uzyskane w czasie występu wskazywało na to, że została wyłączona część efektów. Ci którzy widzieli już Hocico w akcji narzekali też na brak filmów video wyświetlanych w czasie występów Meksykanów. Pomimo tych wszystkich niedociągnięć i niedogodności zespół zaprezentował się bardzo dobrze i jego gorące przyjęcie przez publikę wskazuje na wzrastającą popularność electro w Polsce. Hocico zaprezentowało zarówno nagrania z ostatniej płyty "Signos de Abberacion" jak i starsze przeboje takie jak "Starving Children". Było szybko, agresywnie, przebojowo i technicznie. Podobało się nawet tym, którzy do tej pory zamknięci byli na techniczne brzmienia. Po koncercie wśród publiczności rozniosła się plotka, że zespół zapowiedział, iż chce wystąpić w przyszłym roku. Miejmy nadzieję, ze nie jest to tylko plotka i że Hocico będzie miało szansę zaprezentować się w przyszłym roku w pełnej krasie.

Koncert Hocico rozpalił publiczność na zamku ale największą gwiazdą wierczoru był CLAN OF XYMOX. CoX to zespół doskonale znany wszystkim. Na jego występ czekała rzesza wiernych i oddanych fanów. Na występie Holendrów zostali jednak także ci, którzy przybyli do Bolkowa tylko w jednym celu - by zobaczyć Hocico. Zarówno jedni jak i drudzy nie zawiedli się na występie CoX. Xymox to solidna marka, która stara się podążać za nowymi trendami w muzyce nie tracąc przy tym swojego stylu. To co zaprezentowali w Bolkowie to mieszanka starego klasycznego gotyku, bardziej nowoczesnego ebmu i tego specyficznego dla zespołu czynnika, który łączy wszystkie elementy muzyczne prezentowane przez grupę w jedną całość o nazwie Clan of Xymox. Po kilku bisach udałem się do Hacjendy na after party. Panujący tam zaduch szybko wykurzył mnie jednak na z góry upatrzone pozycje (poszedłem się trochę przespać przed powrotem do Łodzi) i w ten sposób zakończył się dla mnie festiwal Castle Party 2002.

Pomimo kilku wpadek impreza w tym roku była wyjątkowo udana. Należy mieć nadzieję, że organizatorzy dalej będą szli wyznaczoną przez siebie drogą i że w przyszłym roku będzie jeszcze lepiej. Tak więc do zobaczenia na Castle Party AD 2003.

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Darker69, Sonic, Tuareg, Agencja J&K
30.07.2002

Zimny wieczór 1 - Piana Złudzeń, DHM, Wieże Fabryk, Łódź, Dekompresja, 20.10.2001 r.

36 odsłon

Zimny wieczór - Piana Złudzeń, DHM, Wieże Fabryk, Łódź, Dekompresja, 20.10.2001 r.

"Zimny wieczór" zapowiadał się na bardzo ciekawą imprezę. W programie były występy trzech zespołów zimnofalowych - Piana Złudzeń, DHM, Wieże Fabryk - a po koncertach "zimna dyskoteka" i wszystko za jedyne pięć złotych. Prawdziwa gratka dla fanów falowego gotyku i rocka. 

Do klubu "Dekompresja" dotarłem po godzinie 20. i o tej porze wszystkie stoliki były już praktycznie zajęte. Ludzi było sporo. Klub miał wystrój raczej mało klimatyczny jak na tego typu muzykę - po bokach neony, ludzie grali w piłkarzyki i bilard. Ale przecież najważniejsza jest muzyka.

Jako pierwsza zaczęła grać Piana Złudzeń. Niestety, nikt nie zapowiadał występów a muzycy też nie byli za bardzo rozmowni, więc ci którzy widzieli zespoły po raz pierwszy zastanawiali się czy grają teraz Wieże Fabryk, czy może ktoś inny. Przy pierwszym występie pewności można było nabrać dopiero w końcówce, gdy Piana Złudzeń wykonała kawałek, w który śpiewała o "pianie złudzeń", co mogło sugerować, że gra Piana Złudzeń :).  Sam występ mnie nie zachwycił. Niezbyt przypadło mi do gustu brzmienie głosu wokalisty. O wiele korzystniej wypadła moim zdaniem wokalistka Piany Złudzeń, która śpiewała na zmianę z kolegą. Muzycznie, jak przystało na zimną falę, było mało dynamicznie. Publiczność też była chyba trochę znudzona. Dopiero finałowy set wyraźnie ożywił zebranych w Dekompresji. Dziesięciominutowy utwór z odniesieniami do innych nagrań, w tym hymnu amerykańskiego wzbudził owacje. Zakończyło się niemal punkowo.

Następnym wykonawcą było DHM. Jeden ze starszych zespołów falowych w Polsce, pochodzący z Puław, którego jednak wcześniej nie słyszałem na żywo. Tym bardziej byłem ciekawy ich występu. No i nie zawiodłem się. Maniera wokalisty nie przeszkadzała w odbiorze muzyki, dobrze uzupełniając prezentowany materiał i przywołując zimnofalowego ducha lat 80.. Niestety występ DHM był najkrótszy. Zeszli ze sceny chyba po pół godzinie. Piana Złudzeń, która mniej mi przypadła go gustu grała prawie godzinę.

Jako ostatni zagrali muzycy z Wież Fabryk. Obok DHM to był moim zdaniem najciekawszy występ wieczoru. Prezentowane numery były pomysłowe, z jednej strony dobrze oddawały ducha zimnej fali, z drugiej miały swoją drapieżność. Do gustu przypadło mi również brzmienie głosu wokalisty Wież. Trochę przypominające Grzegorza Kaźmierczaka z Variete. Jeden z utworów ograniczał się  do skandowania wokalisty Wież "Panie proszą panów (za plecami mam twoje ciało za plecami mam wszystkich)", co było mocno transowe. Trochę to przypominało repetytywnoość "Szewc zabija szewca, bum ta ra ra, bum ta ra ra" Siekiery. 

W środku występu, muzyka Wież Fabryk wydała mi się jednak nieco monotonna. O ile początkowo miałem wrażenie, że Wieże Fabryk zachowują dobre proporcje między programową zimnofalową monotonią, a momentami bardziej chwytliwymi, o tyle pod koniec koncertu proporcje trochę się zaburzyły. Zresztą to samo mógłbym napisać o grupie Eva, którą widziałem i słyszałem podczas warszawskiej imprezy Sounds of Cathedral. Daje się wyczuć w tych młodych zespołach, że muszą jeszcze popracować nad większą ilością materiału. Jeden, dwa kawałki są naprawdę dobre a reszta niczym się nie wyróżnia i sprawia, że zainteresowania grupą gaśnie.

Po koncertach rozpocząła się gothoteka. Grane były numery zimno i nowofalowe - Clan of Xymox, The Cure, Joy Division, Bauhaus, Sisters of Mercy, Siekiera, Siouxsie and The Banshese, X-mal Deutschland. Jedynym odbiegającym od kanonu rocka gotyckiego numerem był Him i przebój "Join me". Pewnym zgrzytem było zachowanie paru depeszy, którzy ciągle domagali się grania muzyki Depeche Mode, która zresztą też była.

Andrzej Korasiewicz
21.10.2001 r.

The Residents, Warszawa, 09.09.2001 r., Sala Kongresowa PKiN

40 odsłon

The Residents, Warszawa, 09.09.2001 r., Sala Kongresowa PKiN

The Residents to legenda awangardy, która działa już ponad trzydzieści lat. W tym roku grupa ruszyła w trasę koncertową, by zaprezentować swój nowy projekt pt. "Icky Flix", podczas którego artyści prezentują historię grupy w nowych aranżacjach. Występy The Residents nie są zwykłymi koncertami a muzykę Amerykanów nie jest łatwo też zaklasyfikować. Z drugiej strony muzyka w występach The Residents nie jest czymś kluczowym, ale raczej dodatkiem do całego przedstawienia. 9 września mieliśmy możliwość obejrzeć przedstawienie Rezydenów w Sali Kongresowej w Warszawie. Dla mnie koncert był niezapomnianym przeżyciem.

Występ The Residents był pierwotnie planowany w Centrum Sztuki Współczesnej Zamku Ujazdowskiego. Spore zainteresowanie koncertem oraz ranga jaką The Residents mają, zmusiły organizatorów do poszukania miejsca bardziej dogodnego dla przyjęcia zespołu i sporej publiczności zainteresowanej imprezą. Ostatecznie już miesiąc przed wydarzeniem wiadomo było, że Rezydenci zagrają w Sali Kongresowej warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Organizatorzy zdecydowali, że osoby, które już wykupiły bilety w cenie 75 złotych, bez miejscówek, musiały wymienić je przed koncertem na bilety z miejscówkami. Początek koncertu zaplanowany został na godzinę 21.00 a wymianę biletów rozpoczęto o godź. 18.00. Muszę przyznać, że wszystko odbyło się sprawnie, nie było żadnych kolejek i problemów z wymianą. 

Do Sali Kongresowej publiczność zaczęto wpuszczać po godzinie 20.00. Ludzi było sporo, ale nie miały miejsca żadne przepychanki i nie było tłoku. Moim zdaniem Sala Kongresowa doskonale sprawdziła się w tym zakresie. Było kilka niezależnych wejść i żadnych problemów związanych z dostaniem się do środka. Do samej Sali wszedłem po 20.30. Na scenie gotowa była już scenografia, przy której mieli zaprezentować się Rezydenci. Dziwne siatki to był jeden z jej elementów. Czas do rozpoczęcia koncertu umilała nam muzyka, jeśli się nie mylę Billa Laswella z wydawnictwa z cyklu Sacred System. Koncert rozpoczął się jednak z trzydziestominutowym opóźniemiem. 

O godzinie 21.30 zgasły światła i na scenie pojawił się jeden z członków Residents z pilotem w ręce, próbując włączyć DVD co po chwili mu się udało. Na scenie zainstalowali się pozostali muzycy, zajmując miejsce za wspomniamy wcześniej siatkami, które po podświetleniu okazały się swgo rodzaju przezroczystymi parawanami. Nie trzeba dodawać, że muzycy wyszli na scenę w swoich słynnych "hełmofonach" ze świecącymi żarówkami. Dla kogoś kto widział to po raz pierwszy na żywo - wrażenie niezapomniane. Jeden z członków Residents oraz kobieta udzielali się wokalnie. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Rezydenci od początku swojej działalności występują anonimowo. Z tyłu sceny na ekranie trwała prezentacja DVD. Cały występ miał charakter multimedialny. 

Muzyka, bardzo dobrze zorganizowana gra świateł oraz prezentacja DVD na ekranie były czymś oszałamiającym. Każde kolejne nagranie rozpoczynało się prezentacją sterowaną jakby animowaną kostką widoczną na ekranie. Na program "Icky Flix" złożyły się nagrania znane z różnych okresów twórczości Residents w "nowych wersjach". Mieliśmy więc okazję usłyszeć m.in. słynny utwór "Hello Skinny" oraz zobaczyć nie mniej słynne video do niego.

W trakcie słuchania kolejnych nagrań zastanawiałem się jednak, czy muzycy rzeczywiście grają, czy wszystko jest z półplaybecku. Nie miałem watpliwości bowiem, że wokale są na żywo, ale muzyka już takiego wrażenia nie sprawiała. Moje obawy potwierdzała wymiana wrażeń po koncercie z innymi widzami. Organizator koncertu zapewniał jednak, iż zespół nie grał z playbacku i jak stwierdził: "jedynym dźwiękiem z DVD był odgłos przesuwania się kostki menu w przerwach między utworami". Całość występu trwała zaledwie ponad godzinę i zakończyła się około 22.50. 

Nie obyło się jednak bez bisów. Członkowie The Residents wyszli ponownie na scenę i zaprezentowali praktycznie jednym ciągiem trzy nagrania a po ich zagraniu definitywnie pożegnali się z publicznością, zapaliły się światła i nastąpił koniec występu jednego z ważniejszych wykonawców zaliczanych do  awangardy. Bisy odbywały się bez prezentacji DVD, która była zarezerwowana wyłącznie dla całościowo pomyślanego programu "Icky Flix". Przedstawienie The Residents było dla mnie sporym przeżyciem, choć ciężko jest mi zaliczyć je do przeżyć typowo koncertowych.

Andrzej Korasiewicz
10.09.2001 r.