Władysław Komendarek kosmitą?
Dawid Brykalski – Komendarek. Życie pozaziemskieWydawca: GAD RecordsData wydania: 2024-11-15Liczba stron: 197 Władysław Komendarek to postać wysoce nieszablonowa, nawet jeśli brać pod uwagę tylko świat artystyczny. Artysta jest na scenie muzycznej już od lat 70., najpierw jako członek rockowych składów: Grupy Dominika i przede wszystkim formacji z kręgu rocka progresywnego Exodus. Po odejściu w pierwszej połowie lat 80. z tej ostatniej grupy rozpoczął działalność solową korzystając z coraz bardziej rozbudowanego instrumentarium elektronicznego - syntezatorów, automatów perkusyjnych i wszelkich innych instrumentów klawiszowych. Nigdy nie osiągnął jednak takiej rozpoznawalności, jak chociażby Marek Biliński. W światku sympatyków el-muzyki od zawsze cieszył się jednak statusem niemal kultowym. Mimo tak długiej kariery, wydania wielu płyt, informacje, jakie można znaleźć na jego temat w Internecie są nad wyraz skromne. W Wikipedii mamy zaledwie krótką notkę tylko w języku polskim, jest też strona internetowa Komendarka, z której jednak również niewiele dowiemy się o Artyście. A to może świadczyć o tym, że sam Komendarek nie bardzo chce więcej o sobie powiedzieć, wychodząc zapewne z założenia, że przemawiać ma do ludzi jego muzyka i wszystko inne jest zbędne. Tym bardziej ucieszyłem się, że GAD Records przygotowało książkę na temat Komendarka w formie wywiadu rzeki. Miałem nadzieję, że dowiem się czegoś więcej o artyście, w szczególności lepiej zrozumiem dziwne i kontrowersyjne wypowiedzi Komendarka, z których słynie. Niestety, wydawnictwo jest krótkie, zdawkowe i nie dowiedziałem się na temat Komendarka wiele więcej niż wcześniej wiedziałem. Książka potwierdziła, że Komendarek jest trochę szaleńcem, uważa się za kosmitę, który przybył z innej planety w układzie Zeta Reticuli IV. Pochłania go całkowicie muzyka, którą tworzy bez żadnych ograniczeń formalnych. Lubi rap, cieszy się, że był jednym z tych, którzy dobrze ocenili w początkach swojej kariery Closterkeller i wierzy w Boga. Gdyby ludzie byli mądrzejsi to postęp technologiczny przebiegałby szybciej, ale z drugiej strony problemem są pozostałości po odpadach atomowych i bateriach do samochodów elektrycznych, które nie wiadomo jak utylizować. Komendarek kocha przyrodę, ale przy tworzeniu przeszkadzają mu jej dźwięki, dlatego najchętniej tworzy w nocy, gdy jest najciszej. I tak można ciągnąć różne przemyślenia, którymi Komendarek dzieli się z przepytującym go Dawidem Brykalskim. Niestety nie składa się to wszystko w jakąś spójną całość, a pytający nie próbuje docisnąć Komendarka, tak żeby wydobyć z niego coś więcej. Cały czas mam wrażenie, że priorytetem dla pytającego jest to, żeby nadmiernie nie zaburzyć toku myślowego Mistrza. W efekcie po przeczytaniu książki dowiadujemy się tylko tyle, ile wcześniej już o Komendarku wiedzieliśmy: trochę wariat, ale jednak geniusz. Szkoda, bo liczyłem na coś znacznie lepszego. Skoro Komendarek zgodził się na rozmowę, to miałem nadzieję, że pytający postara się wycisnąć z niego coś więcej. Tymczasem w kilku miejscach Komendarek nie odpowiada na pytania, a raczej robi to tak jakby ich do końca nie zrozumiał, albo zwyczajnie nie chciał odpowiedzieć. Np. wtedy, gdy Brykalski pyta jak to się stało, że Komendarek przeniósł się z Sochaczewa do Warszawy. W gruncie rzeczy nie zostaje to przez muzyka wyjaśnione. Komendarek zaczyna jedynie opowiadać o bogatszym życiu kulturalnym w stolicy, co jest oczywiste dla każdego bez czytania tego wywiadu. Podobnie nie został pociągnięty temat wiary, bo na pytanie Brykalskiego na ten temat, Komendarek wygłasza tylko kilka niewiele znaczących ogólników. Z książki nie dowiadujemy się wiele ani o życiu ziemskim Komendarka, ani o jego życiu "kosmicznym". Trochę natomiast dowiadujemy się o instrumentach, na których grał, ale też bez nadmiernych szczegółów np. dotyczących ich zdobywania w czasach komuny, co mogłoby być ciekawe dla niektórych czytelników. W wypowiedziach Komendarka jest wiele chaosu, nad którym pytający nawet nie próbuje zapanować. Książkę ratują nieco wypowiedzi innych osób o Komendarku, które umieszczone są na jej kartach, a które uzupełniają informacje o twórcy a także dołączona do wydawnictwa płyta CD z elektronicznymi interpretacjami kompozycji Chopina, nagranymi w 2011 roku. Andrzej Korasiewicz06.01.2025 r.Depeche Mode za żelazną kurtyną w latach 80.
Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985 Leszek Gnoiński, Marcin "Martini" CywińskiWydanie: Black PointsRok wydania: 2024Liczba stron: 112 "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" to książka, a właściwie coś więcej niż tylko książka, bo zawiera nie tylko szereg zdjęć, ale również reprinty i reprodukcje materiałów koncertowych, która skierowana jest przede wszystkim do fanów Depeche Mode, ale nie tylko. Wokół koncertu Depeche Mode, który odbył się na Torwarze 30 lipca 1985 roku, autorzy budują narrację, w której opowiadają nie tylko o samym koncercie, ale także o tym jak rodziła się popularność zespołu w Polsce. A nawet szerzej - jak powstała cała otoczka muzyczna, swoiste podglebie, z którego wyrosła muzyka zespołu a także jaka była jej recepcja w komunistycznej Polsce. Autorzy próbują przy tym wiernie oddać nie tylko kwestie dotyczące rodzącej się popularności zespołu i muzyki synthpop i new romantic, ale także realia społeczno-polityczne i ogólnie kulturowe, w których przyszło żyć w Polsce lat 80. A na tle świata "zachodniego" były to warunki specjalne i daleko odbiegające od normalności, choć zmieniające się w latach. Od wybuchu rewolucji Solidarności w 1980 roku, gdy nastąpiło swoiste poluzowanie socjalistycznej dyktatury, tzw. "karnawał Solidarności", przez mroczny czas stanu wojennego wprowadzonego 13.12.1981 roku, kiedy zdławiono wszystkie przejawy wolności, aż po powolne odzyskiwanie pozorów normalności, tzw. "normalizację". Te wszystkie wydarzenia wprost nałożyły się na okres "wybuchu" na zachodzie Europy popularności muzyki syntezatorowej a także powstanie Depeche Mode. Zrozumiałe, że sprawy popkulturowe nie były wówczas priorytetowe dla większości Polaków, choć młodzież starała się żyć swoim życiem i gdy tylko warunki pozwalały, korzystać z okruchów zachodniego świata, które do nas docierały. W 1980 roku rozpocząłem naukę w szkole podstawowej, ale muzyką jeszcze się nie interesowałem. Dzięki książce "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" zrekonstruowałem sobie jak wyglądał początek recepcji muzyki syntezatorowej wtedy w Polsce, bo wydawnictwo, choć szczątkowo, zawiera również i takie informacje. Z postacią Bogdana Fabiańskiego zetknąłem się słuchając radia w połowie lat 80., ale mnie kojarzył się głównie z tandetną muzyką dyskotekową, którą wtedy grał, przez co nigdy nie stał się dla mnie nikim ważnym. Choć o jego zasługach w promocji twórczości Depeche Mode i new romantic w Polsce słyszałem w późniejszym okresie, to jednak właśnie dopiero dzięki "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" uporządkowałem sobie te informacje, które złożyły się w sensowną całość, dzięki której spojrzałem przychylniejszym okiem na Fabiańskiego. Mimo skromnej objętości książki w warstwie literackiej takich odkryć poczyniłem jeszcze kilka. W styczniu 1982 roku przeprowadziłem się z rodzicami na nowe łódzkie osiedle - Radogoszcz Zachód. Musiałem też zmienić szkołę, bo poprzednio mieszkaliśmy w drugim końcu miasta i dojazdy do starej szkoły były wykluczone. Co tu ukrywać. Okres był mroczny i ciężki. Dopiero co wprowadzony stan wojenny, w szkole patrzono na mnie podejrzliwie i natychmiast stałem się klasowym outsiderem. Wtedy właśnie zaczął mnie wciągać świat muzyki. Życie, które po wprowadzeniu stanu wojennego na kilka miesięcy niemal zamarło, powoli zaczęło się normalizować. W radiu uruchomiono Trójkę a wraz z nią Listę przebojów Programu Trzeciego (LP3). Na początku stałem się odbiorcą głównie polskiej muzyki - Republika, Maanam, Lombard, Lady Pank, Kombi, TSA, Oddział Zamknięty. To byli moi faworyci. Dzięki LP3 poznałem jednak nową, zachodnią muzykę i się nią zachwyciłem. Classix Nouveaux, Howard Jones, OMD, The Human League i przede wszystkim Ultravox. Ten ostatni wykonawca stał się moim ulubionym. Wtedy już nie tylko słuchałem LP3, ale zacząłem też zgrywać z radia, głównie Programu Drugiego Polskiego Radia, płyty w całości i poznawać całą dostępną wówczas muzykę, w tym klasykę rocka - od Led Zeppelin, przez Pink Floyd, Genesis, Yes po AC/DC i Deep Purple. Depeche Mode był dla mnie wówczas zespołem jednym z wielu. Większe znaczenie zyskał dopiero w 1984 roku, gdy usłyszałem "People are People", "Master and Servant" i "Somebody" a następnie całą płytę "Some Great Reward" [czytaj recenzję >>] . Wtedy dopiero poznałem wcześniejsze płyty zespołu, ale w moim przekonaniu w niczym nie dorównywały one "Some Great Reward". Ultravox pozostawał zresztą moim numerem jeden, jeśli chodzi o nową, syntezatorową muzykę. I tutaj dochodzimy do roku 1985, czyli roku, w którym do Polski przyjeżdża na jedyny koncert Depeche Mode. Muzyka była wtedy najważniejszą sprawą w moim młodym życiu. Szkoły szczerze nienawidziłem. Miałem krąg pozaszkolnych kolegów na tzw. "podwórku", ale żaden z nich nie interesował się muzyką. Graliśmy w piłkę, tenis stołowy (rozkładało się po domach stoły, dokręcało siatkę i w takich okolicznościach rywalizowało - to był czas największej popularności Andrzeja Grubby), bawiliśmy się w "wojnę", grało się w kapsle, karty i trambambulę. W klasie były ze dwie osoby, które w ogóle interesowały się muzyką, ale raczej "klasyką rocka". Też lubiłem, ale najbardziej fascynowała mnie: Republika, U2 oraz Ultravox i "new romantic". W 1985 roku usłyszałem jednak utwór "Shake the Disease" [czytaj recenzję płyty "Singles 81-85" >>] , który zaczął przechylać czarę "ulubioności" z Ultravox na rzecz Depeche Mode. Dosłownie zakochałem się w tym nagraniu. Jak wynika z "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" nie byłem w tym odosobniony. Szczerze jednak przyznam, że kompletnie nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, że do Polski przyjeżdża Depeche Mode. Choć regularnie słuchałem LP3, kupowałem "Magazyn Muzyczny" i "Non Stop" jakoś ta informacja przed koncertem kompletnie mi umknęła. Inną rzeczą jest to, że słuchanie muzyki w warunkach domowych w zupełności mi wystarczało. Zupełnie nie dążyłem do bycia na jakimkolwiek koncercie. Choć nagranie "Shake the Disease" osiągnęło szczyt popularności na liście Trójki, czyli najwyraźniej popularność zespołu rosła, ja zupełnie tego nie dostrzegałem w swoim otoczeniu szkolnym i podwórkowym. Muzyka Ultravox czy Depeche Mode była dla mnie moją prywatną odskocznią od przykrych doznań w szkole. Zanurzałem się w te dźwięki i budowałem swój prywatny świat. W sukurs temu przyszły audycje "Romantycy Muzyki Rockowej" Tomasza Beksińskiego, na które trafiłem w 1985 i których stałem się stałym i wiernym słuchaczem. W końcu trafiłem na kogoś o podobnej wrażliwości do mojej, jak wówczas sądziłem, który gra muzykę, którą lubię. Kompletnie nie zdawałem sobie jednak sprawy w 1985 roku ze skali zjawiska pn. Depeche Mode, jakie wyłania się z książki "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985". Nie miałem pojęcia, że na koncercie byli zarówno Muniek Staszczyk z T.Love, czy przedstawiciele trójmiejskiej sceny alternatywnej a także Igor Czerniawski z Aya Rl, którą wówczas również uwielbiałem. No i przede wszystkim, że wtedy rzeczywiście zaczęła się rodzić jakaś namiastka subkultury "depeszowskiej". Choć od tonpressowskich płyt Depeche Mode, grupa stała się moim ulubionym zespołem, w obliczu fatalnej, jak ją wówczas postrzegałem, płyty "U-vox" Ultravox, to nigdy nie czułem się częścią żadnej większej społeczności "fanów DM" a nawet nie wiedziałem o istnieniu takowej. O "depeszach" tak naprawdę dowiedziałem się dopiero w okolicy wydania płyty "Violator" [czytaj recenzję >>] , która mnie bardzo zawiodła. Podobnie jak jednego z wypowiadających się w książce "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" fanów. Chociażby dla tych wszystkich odkryć warto było zapoznać się z bogato ilustrowanym wydawnictwem "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" a przy okazji skonfrontować własne wspomnienia z tamtego czasu, ze wspomnieniami innych bohaterów wydawnictwa. W moim przypadku często bardzo odmiennymi wspomnieniami. Bardzo wartościowa praca, choć chciałoby się więcej tekstu a mniej zdjęć. Niektórych może odstraszyć też cena, ale i tak nie mam wątpliwości, że cały nakład zostanie wykupiony. Andrzej Korasiewicz04.01.2025 r.
Atarashī shinkeishou romanchikku. Japoński neurotyczny nowy romantyzm, czyli "…tylko spróbuj mi zarysować tę płytę" (1981)
Nie wiem kim był ten geniusz, który wymyślił i zorganizował formułę Klubu Hi-Fi, ale był to dla nas, dzieci ulicy, praktycznie jedyny sposób na obcowanie z płytą gramofonową w sposób, w jaki to obcowanie powinno wyglądać. Wyposażeni w kolejne modyfikacje nieśmiertelnego Bambino, kupionego jeszcze przez rodziców za Gomułki, pakowaliśmy na ich talerze płyty rodzimej produkcji, czechosłowackie, węgierskie, pocztówki dźwiękowe, czy nawet niebieskie, miękkie foliaki z pisemka radzieckiego Krugozor. Trzeba je było najpierw położyć na jakąś inną płytę, bo samodzielnie nie nadawały się do odtworzenia. Tłoczone w folii z worka na śmieci zapadały się w nierówności talerza gramofonu. Mimo to kupowaliśmy to czasami, bo jakiś wywrotowiec ryzykował latami łagra i wrzucał czasem jakiś kawałek Roda Stewarta, Smokie, czy Suzi Quatro. Szumy, trzaski i buczenie wydobywające się z tego połączenia odpadowego tworzywa z odpadową myslą techniczną było nieodłączną składową naszych „audifilskich” doznań. Stąd pomysł publicznego odtwarzania ciekawych płyt na najwyższej jakości sprzęcie, był tyleż pomysłem prostym, co genialnym. Zachodnie prawa autorskie w tej części Europy znajdowały się na szczęście dla nas w głębokim poważaniu. Moje pierwsze zetknięcie z tym swoistym fenomenem nastąpiło jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych. Przez głowę przejechał mi „Trans Europe Express” Kraftwerk i zmienił na zawsze moją wrażliwość na muzykę. Ba, nie tylko na myzykę, na sztukę w ogóle. Od tej pory ten dość tani (jeżeli bilet na film kosztował 15-20 złotych, to bilecik na odsłuch LP na super sprzęcie jedyne 3 złote) sposób obcowania z ambitną nutą wyjątkowej jakości był stałym punktem naszej muzycznej edukacji. Na samym początku grudnia 1981 roku w dziale ogłoszeń kulturalnych i repertuarów kin Kuriera Szczecińskiego przeczytałem, że w najbliższą sobotę 05.12 o godz. 18.00, Klub Hi-Fi zaprasza do Kina Zamek na prezentację najnowszej płyty Yukihiro Takahashiego „Neuromantic” [czytaj recenzję >>] . Nic to nam nie mówiło. Nam, czyli mnie i mojemu kumplowi i jednocześnie najbliższemu sąsiadowi przez ścianę, czyli P. „Neuromantic” brzmiało jednak jak zachęcająco intrygująca gra słowna - Neu (tę grupę już znaliśmy dobrze) z new romantic. Nauczeni też doświadczeniem poprzednich seansów, których bohaterami byli Isao Tomita, czy Kitaro, darzyliśmy japońskich artystów zasłużoną estymą. Niestety, w przeddzień prezentacji P. się rozchorował. Zdecydowałem więc, że pójdę sam. Pieszą wędrówkę utrudniały spore już zaspy wciąż sypiącego śniegu. Dotarłem do przystanku autobusu 101 zziajany i w przemoczonych, żółtych kozakach, które mimo usilnego zapastowywania nie straciły paskudnego koloru i nie zyskały żadnych właściwości wodoodpornych. No ale musiałem je nosić, bo były skórzane. Ojciec uważał, że nie ma lepszego surowca, niż skóra. Wytrzyma lata. Fakt. Chyba w siódmej klasie podstawówki zamieniłem skórzany tornister na skórzaną, brązową raportówkę i to było tyle w temacie mojego szkolnego ekwipunku. Przetrwała liceum i studia, a po ich skończeniu nosiłem jeszcze w niej kanapki do pracy. Pożegnałem się z nią na początku 1990 roku, po wyjściu z wojska. Za bardzo przypominała mi o MON-ie. Ale wracając do kozaków - niemiłosiernie poobcierane na czubkach ciągnęły wodę jak Smoki Wawelskie, a wełniane skarpetki od Babci zatrzymywały wilgoć jak gąbka. Po pięciu minutach moje stopy wyglądały jak po godzinnym leżeniu w wannie. Psy rasy shar pei pękałyby z zazdrości. Czułem już, że po tej wycieczce połączę się z P. w chorobie. Gdy dotarłem na miejsce, zaczynało już drapać mnie w gardle i cieknąć z nosa. W cichych, świeżo odrestaurowanych wnętrzach Zamku Książąt Pomorskich każdy mój krok wybrzmiewał sykiem wydobywającego się z porów skóry powietrza, zasysanego cholewami. Na przetartych czubkach pojawiały się bąbelki, a na marmurowych podłogach wilgotne ślady. Pani bileterka popatrzyła się tylko z niemym wyrzutem i po chwili zająłem grzecznie miejsce na widowni. Sprzęt już był rozstawiony – markowy gramofon hi-fi na stoliku, wzmacniacz, jakiś mikser, plątanina kabli i ogromne kolumny zwrócone w stronę widowni. Wyglądało to jak zawsze profesjonalnie, a gdy tylko zaczął płynąć dźwięk, świat zmieniał się całkowicie. To było absolutnie nieziemskie przeżycie słuchać płyt w takiej jakości. Tym razem zwyczajową, krótką prezentację słowną poprowadził mrucząc nosem do mikrofonu gość znany mi z widzenia z giełdy płytowej. Facet był kilka lat starszy ode mnie. Z wyrazu twarzy i fryzury przypominał nieco młodego Ozzy’ego Osbourne’a z Black Sabbath. Przynajmniej mi się tak kojarzył. Lista podobieństw kończyła się bardzo szybko, bo gość miał przynajmniej dwa metry wzrostu i ważył z półtora kwintala. Podczas gdy my wyciągaliśmy winyle z obwoluty wkładając rękę do środka i podkładając palec fakulec pod dziurkę, a kciuk kładąc na rancie płyty, Ozzy brał je, jak dziś bierze się cedeki – rozkładając palce niemalże po całym obwodzie longplaya. Single ginęły bez śladu w jego dłoniach jak bochny. Jednym słowem typ robił wrażenie, że lepiej go nie zdenerwować. Reszty dopełniało to, że z usposobienia był mrukliwym, nieco chamskim gburem, traktującym wszystkich z góry. I tak jak jego powierzchowność i sposób bycia odstręczały, tak samo przyciągała ogromna wiedza o muzyce i naprawdę ciekawych płytach, które jakimś sposobem trafiały w jego bochny. Z nosowego pomruku dowiedziałem się, że Takahashi jest perkusistą jakiejś japońskiej grupy o śmieszącej mnie wtedy nazwie Yellow Magic Orchestra i że „Neuromantic” jest jego trzecią solową płytą, wydaną w maju, a więc niesamowitą świeżynką sprzed raptem pół roku. Szalenie mi się ta płyta spodobała. Od pierwszych taktów. Nastawiałem się na jakieś elektroniczne plumkane ambientowe suity, a tu kapitalne, syntezatorowe piosenki. No rany, jak ja lubię takie dość proste, ale niebanalne granie. Tak samo chwytliwe, co skomplikowane, nieoczywiste następstwa akordów i aranżacji instrumentów. Gitary w krótkich, urywanych neurastenicznych wręcz solówkach, melancholijne zaśpiewy saksofonu gdzieś w tle… Kurde, no nieziemska płyta, jak tu wszystko pięknie płynie, jak cudnie brzmi. Chcę… no nie – wręcz muszę ją nagrać! Tylko jak to zrobić? Dobra, podejdę do typa, poproszę ładnie, spróbuję się z nim umówić, żeby mi to nagrał. Podrzucę mu kasetę, zapłacę nawet ile zechce. Ależ zrobię wrażenie na osiedlu. Wyniosę kaseciaka na ławkę i puszczę. Uśmiechnę się tylko tajemniczo, gdy zaczną pytać - co to jest? No powiedz w końcu co to jest. A ja wtedy powiem, bo dlaczego niby miałbym ich wszystkich trzymać dłużej w niepewności - Yukihiro Takahashi. Znacie Yellow Magic Orchestra? No dobra, nie będę udawał - ja też nie znam, ale to gość właśnie z YMO. Taka muza, a to Japończyk, wyobrażacie sobie? Natychmiast więc po skończonej prezentacji podszedłem do pakującego się Ozzy’ego i zagaiłem nieśmiało. - Nie zawracaj dupy. W tym tygodniu mam dwa koła, kobyły takie, że nie dam rady nikomu nic nagrać. Muszę wkuwać. Ekonomię polityczną. Spadaj.Poczułem, że oto rozwiewa się moja wizja i nie będę miał nagrań Yukihiro Takahashiego. I nie zrobię furory na podwórku. Ozzy z pewnością zauważył moją zawiedzioną minę, a ciąganie nosem potraktował jako początek płaczu, bo chwilę bił się z myślami i powiedział – No ch… (trudno), widzę że jesteś tu stałym gościem, kojarzę cię też z giełdy, lubisz dobrą muzę, nie odwalisz mi numeru i nie znikniesz przecież z miasta… pożyczę ci tę płytę, a jutro mi ją odniesiesz w zębach na chatę. Tylko niech cię ręka boska broni, żebyś ją zarysował, przetarł okładkę, czy coś podobnego, bo… i tu nastąpiła szczegółowa, okraszona nie pozostawiającymi wątpliwości wulgaryzmami lista tego, co Ozzy mi zrobi, jeśli w jakiś sposób nadwątlę fizyczność albumu Takahashiego. Wziął jakąś kartkę, coś zapisał – Tu masz mój adres, bądź jutro o 12.00 bo muszę się wyspać, a potem idę do kumpeli po skrypty z ekonomii politycznej. Jak ty się w ogóle mały nazywasz i gdzie mieszkasz? Wymieniłem imię i nazwisko oraz adres. Drżącymi rękami podjąłem LP z bochnów Ozzy’ego i popędziłem do domu. Był już wieczór, zrobiło się całkiem ciemno, gdy wybiegałem sycząc z Zamku szczęśliwy z płytą pod pachą. Skręcając w ulicę Farną zauważyłem tylne światła odjeżdżającego z pętli ogórka z „korniszonem”, jak potocznie zwano autobus Jelcz z charakterystyczną przyczepką. O żesz… następny za pół godziny, albo i lepiej. Tabor nękany ustawicznymi brakami ogumienia i części zamiennych był tragicznie przetrzebiony. I jeszcze ten śnieg. Do tramwaju stąd kawałek i od przystanku do chaty też kawałek. Trudno, idę na piechotę. Najszybciej i najkrócej przez Park Żeromskiego. Co z tego, że ciemno, znam drogę na pamięć, codziennie do szkoły i z powrotem, a zresztą już jako szkrab złaziłem całe te tereny na spacerach z Dziadkiem. Pół godziny i będę w domu. Dorwę się do mojego gramofonu Unitra WG-417 (całe szczęście, że Ozzy nie spytał jaki mam sprzęt) i może jeszcze dziś puszczę „Neuromantic” z kaseciaka na ławce, na wieczornym papierosku… - Ejejej, koleżko, poczekaj, pozwól no na chwileczkę! – wyrwał mnie z rozmarzenia głos z pobliskiej ławki. Kilka ogników z żarzących się papierosów i wyłaniająca się z ciemności sylwetka kogoś idącego w moją stronę z miejsca uświadomiły mi grozę sytuacji. Zmartwiałem… no to po mnie. Wdepnąłem prosto w znudzonych zakapiorów. Okradną z kasy, z fajek, no trudno, zdarzało się już. Ale zabiorą płytę, żeby spieniężyć na flaszkę. Nie mają pojęcia co to za płyta, że tego przecież nikt nie zna i nie kupi. To nie Boney M, czy Bee Gees. Ale przecież tego nie wytłumaczę… po prostu wezmą i koniec. Gdy nikt nie kupi to połamią i wywalą do śmieci, żeby zatrzeć ślady. A Ozzy mnie wtedy zabije, poćwiartuje i skarmi moimi szczątkami płocie w Odrze. Uciekać? Dogonią, jeszcze oklep spuszczą za brykanie. Jak mogłem nie zauważyć… cicho siedzieli, nie chcieli mnie spłoszyć. Darcie japy też nic nie da. W okolicy żywego ducha… Stawiać się też nie ma co. Moja przeraźliwie wątła cielesność i okulary jak denka butelek od razu stawiają mnie w przegranej sytuacji. Nie uwierzą, że jestem mistrzem karate. Nie ma co pajacować.Przepadłem. No dobra, najważniejsze to wyjść z tego w miarę cało, potem się zobaczy. Zapożyczę się, sprzedam nerkę, czapkę z lisa na Turzynie, albo żółte kozaki z prawdziwej skóry i zwrócę Ozzy’emu dwukrotność ceny. Zniknę z Klubu Hi-Fi i zapadnę się pod ziemię. Niech się tylko ten koszmar jak najszybciej skończy. – Poczęstujesz kolego papierosem? - Jasne, nie ma sprawy, tu jest jeszcze pół paczki, mam jeszcze całą ramkę na chacie, weźcie sobie wszystko na potem i dla brata w wojsku też. - A co tam chowasz za plecami? O, płytę jakąś masz… Fajna? - Nie wiem, zależy co kto lubi… taka sobie… - w tym momencie gość podszedł na tyle blisko, że mogłem się mu przyjrzeć. O kurde, znam typa z widzenia. Pojawia się czasami na giełdzie płytowej, coś tam sprzedaje, coś kupuje. Może uda mi się zagadać i dać do zrozumienia, że go kojarzę?- Takahashi, Japończyk, solowa…- No kurwa – przerwał mi typ, wyrywając mi płytę z rąk – powiedz jeszcze, że pożyczyłeś ją od G. (padło nazwisko Ozzy’ego). - Tak, od niego. Dosłownie kilkanaście minut temu, na Zamku… - No co za fiut bolesny na ropę… A ja nie mogę się od tygodni doprosić, żeby mi pożyczył, chu… złamany - i tu popłynął potok słów powszechnie uznanych za obelżywe pod adresem Ozzy’ego, poddające w wątpliwość moralność jego mamy oraz świadomość ojcostwa seniora G.- Kiedy masz mu ją oddać? Jutro? Kurde, wiesz co? Masz chwilę? W ogóle to B. jestem - wyciągnął do mnie rękę. Podałem swoje imię i uścisnęliśmy swoje prawice. – Mieszkam tu niedaleko. - B. kontynuował. - Jakbyś miał chwilę teraz, to podeszlibyśmy do mnie, ja bym sobie przegrał tę płytę i byłoby po sprawie – podsumował, oddając mi moje fajki. Oczywiście zgodziłem się bez wahania. Chyba nie zaprowadzi mnie na melinę wielkiego Zeda. Jakby chciał mnie obrobić, to zrobiłby to tutaj. Poszliśmy więc, pozostawiając na ławce zawiedzionych widzów niedoszłego spektaklu. Gdy przekroczyłem drzwi pokoju B. w niewielkim mieszkanku, od razu poczułem się tak, jakbyśmy znali się od lat. Plakaty na ścianach, rzędy kaset na półkach meblościanki, płyty w specjalnym stojaku. Na honorowym miejscu marzenie niejednego miłośnika hi-fi – gramofon Fonomaster z Unitry… Oko mi zbielało. Do tego zestaw Kleopatra, stereofoniczny deck. Najwyraźniej nie trafiłem do ponurej izby dziecka ulicy, zmuszonego do kradzieży, aby przeżyć. Widocznie to tak z nudów te zaczepki w parku…- Bo wiesz, stary mi przywiózł ostatnio z rejsu Yellow Magic Orchestra – „BGM”. Ma w Rotterdamie taki sklepik obczajony, tam dostają mnóstwo płyt do prezentacji – wyciągnął ze stojaka longplay YMO z wytłoczonymi na okładce złotymi literami „NOT FOR SALE, DEMONSTRATION ONLY” i obciętym narożnikiem. – No i co jakiś czas robią porządki – ciągnął B. – i coś zawsze wywalają. No i te zajechane na śmierć naprawdę idą na śmietnik, a te w miarę dobre odkupuje mój stary za parę guldenów od kolesia, który tam pracuje. Część sobie zostawiam, część idzie na zgonkę. Popatrz, co udało mi się jeszcze trafić – i tu zaczął pokazywać swoje zdobycze. Nie powiem, ślina mi pociekła z oskomy.My - tu gadu gadu, a chłop śliwki rwie… pewnie ci się spieszy na kwadrat. Dawaj, nagram sobie tego Takahashiego. Dobry jest? – i zaczęła się nasza rozmowa, która oczywiście potoczyła się w różne strony naszych muzycznych fascynacji, albowiem nieznany nam bliżej jakiś Joop ze sklepu w Rotterdamie oddający seniorowi B. płyty demonstracyjne za grosze jak leci, spowodował poszerzenie horyzontów B. juniora, a w konsekwencji też jak się później okazało, moje i moich znajomych.- A sprzęt jaki masz? – padło w końcu to kłopotliwe pytanie. - No magnet taki i taki, dobrze gra, fajny. No a gramofon… pożyczam od sąsiada drzwi obok – skłamałem. - Wiesz co? To jak chcesz, to dam ci teraz kasetę – wyciągnął czystego, niebieskiego Supertona C-90 z Wiskordu – i nagramy „Neuromantic” dla ciebie z dobrego gramofonu. Niedawno wymieniałem igłę. O, a na drugą stronę nagram ci YMO. Masz czas? Starzy cię nie ochrzanią? Kasetę mi odkupisz, okej? I zresztą wpadaj do mnie, kiedy tylko masz ochotę. Fajnie się z tobą gada. Masz chyba czas, nie?- Mam! Jasne, że mam! Kasetę ci odkupię jak najszybciej. I jasne, że będę wpadał! Louis, myślę, że to początek pięknej przyjaźni… - Co? – B. wybałuszył oczy.- Nie, nic… to taki cytat ze starego filmu… Tego dnia dane mi było nie słońca zaćmienie, a wysłuchać trzy razy pod rząd „Neuromantic” Yukihiro Takahashiego i raz „BGM” YMO. Skarpety mi wyschły i nawet trud ich wkładania w mokre kozaki nie zepsuł mi nastroju. B. wyszedł z domu razem ze mna i odprowadził mnie pod sam mój blok, żeby „jakiś chu.. mnie nie napadł. Tyle się mętów kręci ostatnio…” Pożegnalismy się i z lekkim sercem wbiegłem po schodach do domu. I chociaż nie odkupiłem kasety B. od razu w poniedziałek, jak to miałem pierwotnie w zamiarze (wytłumaczyła mnie najpierw choroba, a potem wojna), to zaprzyjaźniliśmy się z B. na lata. Nie muszę chyba wspominać, że była to przyjaźń niezwykle obfita w zróżnicowane doznania muzyczne i to z obustronną korzyścią. Na drugi dzień wstałem z gorączką, potwornym bólem gardła i zawalonymi zatokami. Walcząc z bólem głowy wdziałem mokre kozaki i powlokłem się do G. - No… dobrze, że jesteś – przywitał mnie Ozzy w drzwiach. – całkiem zapomniałem, że obiecałem nagrać tę płytę jednemu kolesiowi. Od tygodni mnie męczy… Podrzucę mu dzisiaj, akurat mam po drodze po skrypty z ekonomii politycznej. A wiesz co? – wiecznie naburmuszona twarz Ozzy’ego przez ułamek sekundy się rozjaśniła uśmiechem - ta kumpela, co ma dla mnie skrypty to mi powiedziała, że nie ma się po co uczyć, bo i tak będzie wojna. Dobre, nie? Czego to ludzie nie wymyślą, hehehe… Nie wyszedłem tego dnia na ławkę z kaseciakiem na wieczorną fajeczkę i tym samym nie wzbudziłem wśród kumpli zachwytu płytą Takahashiego. Ledwo dotarłem do domu i zwaliłem się chory do łóżka. Miałem 39 stopni gorączki i grypę. Cały tydzień leżałem połamany w betach. Jakiś czas potem, przy kolejnym spotkaniu, B. opowiedział mi jak bardzo się zdziwił widząc następnego dnia Ozzy’ego na swoim progu z płytą „Neuromantic” pod pachą. Zachował się jednak po mistrzowsku. Nie dał nic znać po sobie, zaprosił G. do pokoju, nagrał przy nim płytę jeszcze raz, jak gdyby nigdy nic podziękował i pożegnał serdecznie. Za tydzień czułem się już trochę lepiej, w sobotę wieczorem nagrałem sobie z radyjka pierwszą stronę koncertówki Motörhead – „No Sleep ‘til Hammersmith”. Lekko po północy podczas utworu z pierwszej płyty Maanam, radyjko nagle zamilkło. Słychać było tylko szum. Byłem przekonany, że właśnie padło mi radio, bo nie odbierało nic na całym UKF-ie. Ale gdy je wyłączyłem, szum było słychać dalej. Co dziwne, dobiegał zza uchylonego okna. Wyjrzałem zza firanki - w stronę stoczni sunął sznur wojskowych bewupów i milicyjnych skotów. Rano śniegu było tyle samo, co poprzedniego dnia, ale nie było już Teleranka. Robert Marciniak25.07.2024 r.
OMD. Orkiestrowe manewry w ciemnościach, czyli kabelek z Bomisu (1981)
„A w sobotnią noc był Luksemburg, chata, szkło…”Perfect - „Autobiografia” (muz. Z.Hołdys, sł. B.Olewicz) Na początku lat 80. słuchanie zachodnich stacji radiowych na falach średnich było w dalszym ciągu jednym ze sposobów pozyskiwania wiadomości o nowych trendach w muzyce, nowych zespołach, a przede wszystkim o nowościach wydawniczych. Najlepszymi pod tym względem w dalszym ciągu były programy rozgłośni Radio Luksemburg. Niestety, stacja ta od końca lat 70. stopniowo zmieniała profil emisji. Od tamtej pory wyraźnie pogarszała się też jakość odbioru w tej części Europy, która znajdowała się za Żelazną Kurtyną. Czyli naszej. Gdy lwią część docierającej do naszych uszu „ściany dźwięku” stanowił przedziwny kolaż rzężeń, zaników, warkotów, szumów, trzasków, dudnień i pisków z ledwo zaznaczoną muzyką w dalekim tle, słuchanie „Luxy” stawało się zwyczajnie męczące i uciążliwe. Sytuacji nie ułatwiał fakt, że mieszkaliśmy na osiedlu z wielkiej płyty, umiejscowionym w tzw. Niecce Niebuszewskiej. Naturalne obniżenie terenu miasta zostało jeszcze dodatkowo pogłębione i urozmaicone lejami pozostałymi po dywanowych nalotach alianckich bombowców podczas II WŚ. W latach 60. XX wieku uformowano jakoś to znośnie spychaczami, tworząc swoisty system skarp, nasypów i wądołów, zabudowanych blokami mieszkalnymi. W wyniku tego niektórzy z nas, zwłaszcza ci z niższych pięter niżej położonych bloków, znaleźli się niemal w obszarze martwej strefy radiowej. Poza polskimi stacjami UKF (w których jeszcze wtedy o nowości było ciężko) odbierało się tylko ledwo audycje z sąsiedzkiego NRD, gdzie królował Frank Schöbel oraz bardzo rzadko Die Puhdys, Karat, czy Magdeburg. Częściej jednak transmitowano wielogodzinne przemówienia Honeckera na wszystkich programach, więc unikaliśmy enerdowskich stacji jak cynaderków w szkolnej stołówce. W taki o to sposób zaczęliśmy się umawiać nie na prywatki, czy imprezy, ale na zbiorowe słuchanie „Luxy”, czyli polowanie na fajną muzę i pogaduchy przy wykwintnych alkoholach. Wolną chatę (choć nie do końca) na sobotnie wieczory zapewniał kolega N. Działo się tak, gdy senior N. wyjeżdżał w delegację, a seniorce N. wypadała nocna zmiana w papierni. Młodszy brat N. był niejako w naszej paczce, choć smarkaty, a zamieszkująca z nimi nestorka rodu, babcia N. miała swój świat w swoim pokoiku. Miejscówka u kolegi N. charakteryzowała się bowiem tym, że socjalistyczne normy zmieściły cztery pokoje, kuchnię, łazienkę i korytarz na niecałych pięćdziesięciu metrach. Jeśli blisko połowę tego zajmował pokój dzienny, czyli tzw. stołowy, można było sobie wyobrazić, jak w pozostałych pokoikach było przytulnie. Całkiem jak w tym dowcipie: Bardzo ładne masz mieszkanie. Najbardziej mi się podobają te pomysłowe wnęki na szafy. To nie są wnęki, to pokoje. W każdym razie przeciwległe ściany wnęki, tzn. pokoju N., były na wyciągnięcie rąk. Miało to niebagatelne znaczenie, gdy zbierało się tam kilka osób. Robił się tłok większy niż w autobusie linii 101. Kolega N. miał najlepsze warunki do organizowania spotkań przy głośniku również dlatego, że mieszkał w szczytowym pokoju szczytowego mieszkania na najwyższym piętrze bloku usadowionego na skarpie. W walce o zasięg fal radiowych było to nie do przecenienia. Dodatkowo w jego „saloniku” kończył się pion centralnego ogrzewania, a zainstalowany malowniczo pod sufitem stalowy zbiornik wyrównawczy spełniał rolę bębna nawojowego dodatkowej anteny. Wystarczyło okręcić zbiornik kilkoma metrami miedzianego drutu, którego jeden koniec przytwierdzaliśmy do zaworu kaloryfera, a drugi do wysuwanej anteny teleskopowej odbiornika. Reszta drutu w postaci malowniczego kłębu spoczywała na podłodze. Od niedawna też N. (na spółę z bratem) był szczęśliwym posiadaczem całkowitej nowości na polskim rynku sprzętu przenośnego - radiomagnetofonu kasetowego Grundig RB 3200 Automatic. Umożliwiał on słuchanie radia, a jednocześnie nagrywanie tej samej audycji na kasetę. Szok, czyli dwa w jednym i w dodatku niezwykle poręczne! Gdy coś nam się podobało, kolega N. wciskał guzik nagrywania, rejestrowaliśmy piosenkę, a następnie odszyfrowywaliśmy nazwę i tytuł przez wielokrotne odtwarzanie zapowiedzi prezentera, żeby zorientować się jaki zespół udało nam się upolować (jeśli słyszeliśmy coś po raz pierwszy), lub jaki nowy singiel znanego nam już zespołu właśnie usłyszeliśmy. Co do „szkła”, trzeciego elementu układanki ze słów cytowanej na wstępie piosenki zespołu młodzieżowego, to sytuacja była nad wyraz przejrzysta, lecz zarazem ponura. W lutym 1981 roku urzędy państwowe, zakłady pracy, rady narodowe i uczelnie rozpoczęły wydawanie pełnoletnim obywatelom PRL kartek na mięso, cukier, buty, skarpetki, wódkę, mydło, wyroby czekoladopodobne, benzynę, garnitury i dziesiątki innych towarów. Byliśmy niepełnoletni, więc o tych wszystkich luksusach mogliśmy tylko pomarzyć, a o wódce najbardziej. Kupno na melinie nie opylało się. Piwo było ohydnym sikaczem, a poza tym popyt był taki, że można było je nabyć tylko przez dziesięć minut (od 6:00 do 6:10 rano) w kontenerowej budce nieopodal Hali Piastowskiej. Pobliska pętla autobusowa gromadziła tłumy spragnionych przesiadkowiczów w drodze do pracy i z pracy. Wiadomo było przecież, że kto piwko z rana machnie, temu z paszczy pięknie pachnie. Nie mieliśmy szans załapać się na złocisty napój. Pozostawało nam jedynie bożole siarczane wytwarzane przez pobliski zakład produkcyjny upadłej już dziś Spółdzielni Inwalidów im. Botwina. Ponieważ imię patrona zobowiązywało, spółdzielnia owa specjalizowała się w produkcji morderczych napitków (swoją drogą gdyby Naftali Botwin miał do dyspozycji jabcoka, zaprosiłby Cechnowskiego na szklaneczkę i nie musiałby strzelać. Potem zamiast walić do niego z karabinów, też daliby mu szklaneczkę i po sprawie. Cicho i bez huku.) Mniej śmiercionośny z przebogatej oferty dwóch gatunków winnicy „szato de botwę”, wydawał nam się wermut owocowy o intrygującej nazwie „Jubileuszowy”. Od razu odkryliśmy na czym polegał ten „jubileusz”. Otóż wino wyprodukowane na nocnej zmianie trafiało jeszcze tego samego dnia do sprzedaży w sieci sklepów PSS „Społem” o czym dumnie informowała pieczątka z datą produkcji na etykiecie. W ten sposób można było celebrować ten najszybszy na świecie jubileusz jeszcze tego samego dnia. I to wytrawnym trunkiem, który smakował tak samo jak wchodził i jak wychodził. Sprawdzone. Na szczęście w mieszkaniu u N. łazienka była tuż za ścianą. Nie zdarzyło się, żeby ktoś nie doniósł. Ale dobra... Mamy więc komplet. Luksemburg, chata i szkło. Cóż nam mogło brakować, aby chciało się żyć, jak to w tej piosence? A jednak pewnego dnia nastąpił kataklizm, stała się rzecz straszna, bowiem tknięty zmęczeniem i tak już wyjściowo podłego, kryzysowego materiału, ułamał się przewód zasilający supernowe radyjko kolegi N. Ułamał się był nieszczęśliwie zaraz przy samej wtyczce wchodzącej w odpowiednie, dopasowane gniazdo. Wtyczka ta odlana była z tworzywa tak twardego, że wszelkie próby jej rozcięcia i skręcenia ze sobą przerwanych przewodów, kończyły się źle dla noży i palców N. Nietrudno też się domyślić, że kilkudniowe poszukiwania nowego przewodu w sklepach ZURiT w całym Szczecinie, nie przyniosły pozytywnych rezultatów. Sprzedawcy kręcili ze smutkiem głowami i łączyli się z N. w bólu. To nowość, mówili, dostawy części zamiennych do tego typu przewidziane są więc na mniej więcej przyszłą pięciolatkę. Za pięć lat proszę przyjść się dowiadywać, ale po południu, bo rano możemy mieć przyjęcie towaru i sklep będzie nieczynny. Tymczasem ból kolegi N. nabierał coraz poważniejszych rozmiarów. Radiomagnetofon był co prawda zasilany również bateriami, ale konsumpcja sześciu ogniw typu R-20 odbywała się w zastraszającym tempie. N. szalał z rozpaczy, kieszonkowe rozpływało się niczym sen jaki złoty, a pobliskie kioski Ruchu nie nadążały już z dostawami. Babcia i rodzice przestali w końcu dawać mu pieniądze, obawiając się, że syn wydaje na wino i papierosy. No jasne że tak, ale kilka złotych z tego szło też i na baterie! Któregoś razu kolega K., elektronik z zamiłowania, wpadł na pomysł, że powinniśmy zapytać jeszcze w tzw. Bomisie. W te pędy pobiegliśmy na ul. Buczka, gdzie w bramie po schodkach mieścił się maleńki sklepik BOMIS. Centrala Obrotu Maszynami i Surowcami BOMIS całkiem od niedawna prowadziła sieć sklepów sprzedających klientom detalicznym części elektroniczne z nadmiernych zapasów magazynowych, a także sprzęt niepełnowartościowy, niespełniający norm. Pan sprzedawca w gustownym, granatowym fartuchu uśmiechnął się do N. i oznajmił triumfująco – Ależ oczywiście, kawalerze... Po czym sięgnął pod ladę i wyciągnął TEN kabelek. Gdy wymienił cenę, zdębieliśmy po raz drugi. Kosztował raptem tyle, co dwie baterie. Tak tanio, to niemożliwe, to się chyba nam śni. Prędko w tramwaj, do domu, do Grundiga, ręce drżą i… NO KU*WAAAA!!! Nie pasuje!!! Za gruby!!! Styki są za głęboko zatopione w gumie, a rowki prowadzące znajdują się nie w tym miejscu, co w oryginalnym kablu. Nagle okazało się jasne, dlaczego kabelek był taki tani i dostępny bez problemu. To bubel!!! Podstawowy, sztandarowy wytwór socjalistycznego przemysłu do dupy. Ręce nam opadły… - Dramatyzujecie – z przygnębienia wyrwał nas głos kolegi K. – w tym kablu guma jest miękka i można ją oskrobać. Teoretycznie racja, ale praktycznie w wyniku niewprawnego skrobania i ciągłego poprawiania, styki pojawiły się na wierzchu, a całość trzymała się w gniazdku radiomagnetofonu nawet nie na słowo honoru, a na poprzedzający je oddech. Najmniejszy ruch sprzętem powodował, że wtyczka po prostu wypadała. Ponowne jej umieszczenie wymagało dość zręcznego manewrowania, tak, żeby oba przewody zasilające złapały styk. Czasem ogryzek wtyczki wysuwał się już przy cofnięciu ręki, czasem odłączał samoczynnie, zwłaszcza gdy radiomagnetofon grał głośniej i pojawiały się drgania. Najważniejsze było jednak to, że mimo wszelkich przeciwności losu, jakoś to tam działało. Jak zresztą wszystko w PRL-u. Mimo to byliśmy szczęśliwi. Mogliśmy już umawiać się na wieczorną imprezę z Luksemburgiem w tle. Zasunięte grube story zaciemniły okno, a mrok rozpraszało tylko żółtawe światełko skali radiomagnetofonu. Od razu zrobiło się przytulnie i nastrojowo. Po pierwszej kolejce „Jubileuszowego” przestawał drażnić niemiły jazgot, przygłuszający audycję. Po przebrnięciu przez kilka butelek wermutu i audycję bodajże „Top 30 Disco”, z rozkosznego rozleniwienia wydobył nas pomału intrygujący, żwawy, syntetyczny rytm z charakterystycznym wysokim „tydydydydyty” (wiele lat później dowiedziałem się, że to jeden z automatów Rolanda - CR-78). Chwilę potem weszły świetnie się uzupełniające w skocznym, chwytliwym motywie, gitara basowa i syntezator. Nasze rozmowy umilkły jak nożem uciął. Kiedy zaś załomotał werbel i niesamowicie porywająca melodia wdarła się nam w uszy na pełnej petardzie, krzyknęliśmy jak jeden mąż: - Nagrywaj!!! N. rzucił się więc w kierunku swojego Grundiga. W tym momencie wtyczka wysunęła się z gniazda i wpadła gołymi stykami prosto w kłąb drutu miedzianego, który leżał na podłodze. Zwarcie, błysk, stłumiony huk, dym, cisza i całkowita ciemność. Wywaliło bezpiecznik. Ktoś krzyknął, ktoś się poderwał z miejsca uderzając od spodu głową w półkę z książkami, ktoś potknął się i zwalił na stoliczek. Brzęknęły złowrogo tłuczone butelki i szklanki. W jednej chwili rozpętał się Armageddon. Wszyscy rzucili się w panice do drzwi drąc się wniebogłosy. Pewnie wybieglibyśmy z pokoju razem z szybą z drzwi, gdyby nie najbardziej trzeźwy kolega P., który włączył spokojnie górne światło. Oczom naszym ukazał się ogrom zniszczeń. Na podłodze rozbite butelki i szklanki, a młody N. bez ruchu w stosie książek, przyciśnięty półką. Na jego głowie pojawił się guz wielkości połówki włoskiego orzecha. - Coś się stało, wnusiu? – dobiegło z pokoiku babci. – Nic, babciu, bawimy się! - odkrzyknął N. a w naszym kierunku rzucił - Czekajcie, jeszcze się dowiemy, co to za kawałek! I popędził do licznika w korytarzu, gdzie znajdowały się bezpieczniki. Jeden do oświetlenia górnego, drugi do gniazdek. Popularne były wtedy w użyciu jednorazowe ceramiczne wkładki topikowe tzw. korki. Widząc spalony bezpiecznik, N. niewiele się namyślając, wykręcił dobry z oświetlenia górnego i wkręcił w miejsce wadliwego. W tym momencie w pokoju zgasł żyrandol. Pogrążyliśmy się znów w ciemnościach, a w prześwicie drzwi pojawił się ledwo widoczny N. Macając rękami ostrożnie do przodu i na boki, wysuniętą w przód nogą badał pomału „grunt” przed sobą. Wyglądał jak mumia ze starego horroru z 1959 roku. Trzeba przyznać, że skradał się tak bezpiecznie, aż do momentu gdy natrafił bosą stopą na leżący na podłodze, będący już pod napięciem TEN kabelek z nagimi stykami. Gdyby nie było tak ciemno, bylibyśmy naocznymi świadkami bicia rekordu świata w skoku wzwyż z miejsca. O dynamice i wysokości skoku świadczył łoskot bitych kloszy i żarówek kandelabru. Ułamek sekundy potem N. gruchnął w stoliczek, łamiąc go w drzazgi, a następnie zsunął się twarzą w szkło z rozbitych butelek i szklanek. Zmartwieliśmy. Kapitan Żbik nam nie uwierzy. Jak nic wsadzą nas do poprawczaka za pobicie braci N. na tle pijackich porachunków podczas libacji. Gdy tak siedzieliśmy osłupiali, z rumowiska wygramolił się N. i trzymając TEN kabelek jak nie przymierzając jakiegoś jadowitego węża tuż za głową, wsunął po omacku wtyczkę i przytrzymał w gniazdku Grundiga. Skala radyjka rozjaśniła się mdłym żółtym światłem ukazując twarz N. całą we krwi. Z głośnika dobiegło „…aaaalmanuwersinwedaaark… inla gej”. W tle charakterystyczne pykanie Rolanda CR-78. To była sama końcówka, dosłownie ostatnie trzy sekundy… ale bez wątpienia to było to! Na pociętej szkłem twarzy N. zagościł upiorny uśmiech. Powiało grozą. Ale mamy to! Już jakiś czas temu wytrzeźwieliśmy momentalnie, a młody N. ocknął się po dotknięciu w guza. Starszy N. zamienił z powrotem bezpieczniki i już przy normalnym świetle znalazł w szufladzie komódki zapasowy korek. Zmietliśmy szkło i wynieśliśmy od razu do pobliskiego śmietnika. Półkę udało się zawiesić z powrotem, książki ułożyć. W niedzielę rano państwo N. wrócili do domu. Od razu zauważyli, że coś jest nie tak. O ile szczątki żyrandola, stoliczka, pociętą twarz i guz na organie myślowym brata udałoby się jakoś wytłumaczyć wymianą zdań między rodzeństwem, o tyle przenikliwy bukiet siarczystego wermutu unoszący się z mokrego dywanika zdradził wszystko… Senior N. był bezlitosny… w ruch poszedł TEN kabelek. Ale mimo ofiar, od teraz już wszystko szło jak po maśle. N. się nie rozpruł, chociaż jego rodzice i tak się domyślali, kto z kolegów urzędował pod ich nieobecność. Tydzień później przeglądaliśmy (bez N. - miał szlaban) na giełdzie płytowej pisemka muzyczne, starając się odnaleźć cokolwiek co w naszym kulawym angielskim mogłoby przypominać „manuwersinwedark”. Wreszcie w którymś zestawieniu singli znaleźliśmy utwór zatytułowany „Enola Gay” zespołu Orchestral Manoeuvres in the Dark. Drogi Holmesie, drogi Watsonie… olśnieni potęgą własnej dedukcji, z satysfakcją popatrzyliśmy na siebie i pokiwaliśmy głowami. To było to. Jeszcze na tej samej giełdzie dowiedzieliśmy się, że najnowszy longplay ma tytuł „Organisation” [czytaj recenzję >>] i jest to drugi album zespołu z okolic Liverpoolu. Gdy w końcu pierwszy raz wysłuchaliśmy „Enola Gay” w całości, byliśmy urzeczeni. "To typowa linearna piosenka OMD, to te same cztery akordy przez cały czas, które się nie zmieniają. Wers, melodia, środkowa ósemka, wszystko jest takie samo, bez refrenu" – opowiadał w jakimś wywiadzie Andy McCluskey. I właśnie w takich piosenkach, opartych na maksymalnie czterech akordach, gdzie śpiewane zwrotki przeplatają się z niesamowicie chwytliwymi przygrywkami na syntezatorach, zakochaliśmy się momentalnie i na zabój. OMD wzięło nas po prostu szturmem. Po co te mostki, refreny, zmiany tonacji i tempa, kiedy OMD dostarczał proste, a zarazem genialne, singlowe „killery” jeden za drugim. Na albumach z kolei były one idealnie zrównoważone eksperymentalną stroną twórczości grupy. Wystarczy wspomnieć tytułowe utwory z albumów „Architecture & Morality” [czytaj recenzję >>] , czy uwielbianego przeze mnie bezgranicznie „Dazzle Ships” [czytaj recenzję >>] . Gdy skończył się szlaban i N. wyszedł w końcu wieczorkiem na ławeczkę na szluga, po pierwszym machu uśmiechnął się i zapytał nas: - A wiecie, co to znaczy Orchestral Manoeuvres in the Dark? Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Podobnie jak on, my też już zdążyliśmy sprawdzić to w słowniku. Robert Marciniak04.07.2024 r.
Simple Minds. Nie zapomnij o mnie, czyli tajemnica tapczanu na Pogodnie (1980)
Bywalcy comiesięcznej, niedzielnej giełdy płytowej w szczecińskim klubie studenckim "Kubuś" na przełomie siódmej i ósmej dekady ubiegłego stulecia, z pewnością kojarzą stałego sprzedawcę, który poza płytami handlował nagrywanymi kasetami. Koleżka był starszy od nas o dobre naście lat i miał charakterystyczną blond fryzurkę a'la He-Man. Ponieważ rzadko było nas stać na płyty i na winylu kupowaliśmy raczej dobrze sprawdzone pozycje, nawiązaliśmy z nim kontakt, zachęceni katalogiem tytułów dostępnych na kasetach. Była to lista na dobrych kilkanaście stron maszynopisu, linijka pod linijką. Zanim jednak zdecydowaliśmy się na zakupy, chcieliśmy się upewnić co do jakości nagrań. Nagrywana kaseta też swoje kosztowała, więc musieliśmy być pewni, czy jest w stereo, czy ma tak samo ustawioną głowicę jak nasze kaseciaki, żeby nie było potem żalu. Gość nagrywał na kasetach no-name w czarnej obudowie, a w pudełko wsuwał odbitkę fotograficzną czarno-białą z okładką płyty, zdjęciem zespołu lub tylko wstawkę papierową z tytułami. Oczywiście wszystko na maszynie przez kalkę. Wyglądało to jak wszystko wtedy – siermiężny samodział. Literówki, jakieś mazy, nieodbite tytuły... Szczerze mówiąc było to nam obojętne. Chcieliśmy tylko wiedzieć, czy brzmi to dobrze. Nagrywanie takich kaset odbywało się na szczęście w czasie rzeczywistym (przyspieszone kopiarki dwukasetowe wymyślono znacznie później), ale strzeżonego... wiadomo. W każdym razie ugadaliśmy się, że po giełdzie pomożemy mu się spakować w walizy i pojedziemy do niego do domu, a tam spokojnie będziemy mogli sprawdzić, czy nam pasuje jakość towaru. Gość miał na palcu obrączkę, był mniejszy od nas i był sam, a nas dwóch. Nie przyszło nam w ogóle do głowy, że w melinie o niewiadomym adresie np. na starum Niebuszewie, może czekać wielki Zed z kumplami. Na szczęście wysiedliśmy z taksówki pod jedną z poniemieckich willi na Pogodnie i weszliśmy z He-Manem do jego mieszkania. Gdy otworzył drzwi do pokoju, mogliśmy wydać z siebie jedynie staropolski, warczący wyraz zachwytu na "k", poprzedzony wołaczem "O!". Gość miał niesamowity sprzęt, wszystko w formacie dużej wieży w kolorze srebrnym. Nie pamiętam marki, a i nie chcę tu przesadzać w opisie, ale na niewysokiej szafeczce stał słupek naszych marzeń ponad metrowej wysokości – wzmacniacz, korektor graficzny, tuner, do tego dwa, a może nawet trzy kaseciaki. Całość zwieńczał magnetofon szpulowy stojący w pionie. Podobne cudo widziałem na jednym z pierwszych zdjęć Human League w jakimś zachodnim czasopiśmie, które śliniąc się z zachwytu przeglądaliśmy na giełdzie. Pytaliśmy sprzedawców najpierw o cenę, udając, że chcemy kupić, a oni nam pozwalali oglądać, wiedząc że i tak nie kupimy. Bardzo byliśmy im wdzięczni, że nas nie gonią w cholerę – tu się sprzedaje, tu się kupuje, odejdź smarkaczu, bo cię opluję. Nic z tych rzeczy – pełna kultura. Dzięki temu o wielu nowinkach dowiadywaliśmy się prosto z fachowej prasy na długo przed premierami radiowymi w PR. To była normalna muzyczna prasa, jak Rolling Stone, New Musical Express, Melody Maker, tego typu historie. O dziwo całkiem "świeża", sprzed miesiąca albo dwóch. Czasami, gdy w numerze był artykuł o Bee Gees, pisemka takie były kupowane przez nasze koleżanki. Wycinały one żyletką... no wycinały artykuły o swych idolach. Całą "bezużyteczną" według nich resztę oddawały nam za paczkę fajek, albo piwo, ale chyba paczkę fajek. To była uczciwa cena. Z fajkami był już wtedy kłopot, a piwo było takie, że nie przechodziło przez przełyk. Zupełnie jak falset przez ucho. Zanim dokonywaliśmy tych niewątpliwie korzystnych transakcji, musieliśmy tylko obadać, co tracimy bezpowrotnie na plecach Barry Gibba. Niestety, bardzo szybko ten układ się skończył. Koleżanki wyczaiły, że bracia Gibb znacznie częściej pojawiają się w periodykach typu Bravo, Popcorn, czy Poster i przestały kupować Rolling Stone'a. Ale do rzeczy. Wspomniany magnetofon miał metalowe szpule wielkości kół w składaku Pelikan i prędkość przesuwu taśmy większą od prędkości Strzały Północy, czyli pociągu relacji Szczecin Główny – Kołobrzeg przez Trzebiatów. Chodziły słuchy, że niektórzy grzybiarze potrafili wyskoczyć z pędzącego wagonu, pobiec do lasu, naciąć kosz rydzów, wypalić fajkę i po wskoczeniu z powrotem do wagonu spokojnie kontynuować podróż. Szpule magnetofonu He-Mana zasuwały z dziesięć razy szybciej niż koła tej ciuchci. A to jak wiadomo świadczy o jakości nagrania – im większa prędkość, tym co prawda mniej można było zmieścić na taśmie, ale nieporównywalnie wyższej jakości. Prędkość dobrych szpulowców to 19 cm/s, podczas gdy w kaseciaku było to marne 4,76 cm/s. A He-Man miał tych taśm zatrzęsienie. Zajmowały połowę kilkumetrowej ściany, ułożone w pudełkach jedno przy drugim od podłogi do sufitu. Druga połowa ściany to była kolekcja płyt. Naprawdę był to widok absolutnie dla nas nierealny, podejrzewam, że gdyby przeniesiono nas nagle do centrali NASA podczas startu Apollo, to byłoby to zdecydowanie słabsze doznanie. Nie można było rzec, że He-Man nie zdawał sobie sprawy z wrażenia jakie wywarł. Zaczął promienieć i rosnąć, a my zaczęliśmy się kurczyć. Pewnie skurczylibyśmy się do zera, gdyby ze stuporu nie wyrwał nas głos: "- Na potęgę Posępnego Czerepu!" No dobra, to akurat zmyśliłem. He-Man pojawił się w TV ponad dekadę później. Nasz He-Man zadał w końcu to pytanie "- Dobra chłopaki, to co was interesuje?". "- Ebbwwww, n...dżdż" – przytomnie odpowiedział kolega R., a z kącika ust zaczęła mu lecieć ślina. Mnie z wrażenia w ustach zaschło całkowicie, nie mogłem ich rozkleić, więc wymruczałem tylko "Mmmmm...". W tym momencie kolega R. zaczął osuwać się na stojący pod przeciwległą ścianą tapczan. Wrzask He-Mana "- Eeeeeee!!!! Nie, NIEEEEE!!!! Ku******wa!!!!!" ocknąłby umarłego, więc kolega R. nagle drgnął, wyprostował się jak struna, wybałuszył oczy i wrócił do przytomności. "Człowieku...." wyszeptał He-Man "- Człowieku... patrz, co byś narobił..." i uniósł wieko tapczanu. Nie, nie było tam wielkiego Zeda z kumplami, było tam z półtora tysiąca kaset magnetofonowych. Ułożone bokami w kilku warstwach, jedna na drugiej, z czubem. Na całą wielkość niedomykającej się skrzyni tapczanu... Gdyby He-Man zaproponował nam wtedy kawę, mógły darować sobie spodki. Użylibyśmy zamiast nich naszych oczu. W tym momencie były podobnej wielkości. Osiołkowi w żłoby dano? Osiołkowi??? Panie Fredro, ty natychmiast wstawaj z grobu, melduj się u He-Mana i dopiero wtedy pisz bajki o tym, co komu dano! "- Dobra, panowie, do rzeczy, zaraz wraca żona, zacznie podejrzewać, że my tu takie tam, więc co chcecie?" znów zostaliśmy sprowadzeni z orbitowania na ziemię. Kolega zaczął charakterystycznie ciągać nosem - kfff... kfff... kfff... Znałem ten jego tik jeszcze z podstawówki. Zaczynał tak robić, gdy wywołany na lekcji do odpowiedzi, ze stresu zacinał się i miał pustkę w głowie. W tym momencie wiedziałem, że z nim sobie już nie pogadamy. W przypływie rozpaczy zacząłem się rozglądać po pokoju. "- Human League!" - krzyknąłem, gdy mój wzrok padł na magnetofon szpulowy. Tak mi się wtedy skojarzyło. "- Okeeeej, jasne!" - ucieszył się He-Man i zanurkował w tapczanie. "- Mam dwie – "Reproduction" [czytaj recenzę >>] , to druga ich płyta, no i gdzieś była najnowsza, z tego roku, też świetna płyta*..." [czytaj recenzję >>] Nagle zamilkł, a jego dłoń zawisła nad rzędem kaset. "- A chłopaki, a to znacie? Słyszeliście to? Nie??? No to koniecznie musicie posłuchać!" - wyjął kasetę z tapczanu i wrzucił do kaseciaka. O żesz!!! O żesz!!! Co to takiego? Kraftwerk na sterydach? Wyjąłem mu z rąk pudełko i przeczytałem na grzbiecie: Simple Minds – "Empires and Dance" [czytaj recenzję >>] . "Weźcie to – namawiał He-man, spodoba się wam od razu, weźcie też poprzednią, to świetna płyta jest. No dobra, niech stracę, jak wam się nie spodoba, to wam wymienię na Human League. Tylko nie zniszczcie taśmy i idźcie, bo żona zazdrosna bardzo. Tu jest mój numer telefonu, jakby co, dzwońcie. Napisał na kartce numer telefonu, swoje imię, skasował za dwie Simple Minds (drugą była "Real to Reel Cacophony" [czytaj recenzję >>] ) i niemal wystawił nas za drzwi. Gdy szliśmy uliczkami Pogodna w stronę przystanku autobusowego linii 67, praktycznie nie odzywaliśmy się do siebie. Myśli zaprzątały nam tylko dwie sprawy. Co to w ogóle jest to Simple Minds i skąd wziąć kasę na resztę kaset... Chciałem wrócić do He-Mana i zaproponować mu wymianę kaset za czapkę z lisa z daszkiem, która była mi, mimo zimowej aury, całkowicie zbyteczna, tak miałem rozpaloną głowę. Oczywiście nie zadzwoniliśmy z prośbą o wymianę. Te dwie płyty Simple Minds to było to, co idealnie trafiło w nasze oczekiwania. Human League wzięliśmy następnym razem. Był to też początek naszej długotrwałej relacji z He-Manem. Kilka lat później zaczęliśmy się bawić w cotygodniowe audycje w akademickim radio mojej szacownej Alma Mater. Stanowiliśmy trzyosobową redakcję środową. Ja opowiadałem o muzyce, kolega S. o aktualnościach z życia szkoły i miasta (taki był wymóg, a on zbierał punkty na lepszy akademik) oraz czytał w krótkich fragmentach prozę fantasy wydawaną nielegalnie na powielaczach. Kolega R. przed mikrofonem mógł z siebie wydać co najwyżej kfff... kfff... kfff... więc został realizatorem audycji – człowiekiem za konsoletą po drugiej stronie szyby. Nadawaliśmy muzykę w większości pochodzącą z kaset od He-Mana (do dziś nie mam pojęcia skąd on to wszystko miał), przez co byliśmy naprawdę oryginalni, czasem szybsi od Beksińskiego (co dziś brzmi nieprawdopodobnie). A Simple Minds od tamtej pory już nigdy nie zapomnę, nie musieli nawet nagrywać o tym piosenki. W każdym razie "Don't You Forget About Me". * chodziło o "Travelogue" [czytaj recenzję >>] Robert Marciniak04.06.2024 r.
Ołendżela, czyli Bryanie Ferry, od teraz jesteś moim idolem (rok 1980)
II liceum Ogólnokształcące w Szczecinie, do którego trafiłem po ukończeniu podstawówki w 1979 roku, charakteryzowało się dość liberalnym podejściem do tzw. Dyscypliny, a zwłaszcza do tego, w jaki sposób uczniowie spędzają przerwy. Zamiast chodzić po korytarzu w kółko trzymając się za ręce, jak było to w podstawówce, mogliśmy iść do sklepiku spożywczego naprzeciw i kupić sobie cuksy albo machnąć piwko. Serio. Nikt w to nie wnikał specjalnie. Można było też skoczyć do pobliskiego parku na fajkę, lub spokojnie wypalić ją w toalecie, albowiem nauczyciele nie robili żadnych nalotów. Można było też odchamić się kulturalnie podczas długiej przerwy w klubiku na półpiętrze słuchając muzyki. Klubik miał pewnie swoją nazwę, której juz niestety nie pomnę – może Pobożniak, albo Mieszkowiec, bo cokolwiek w II LO miało jakąś nazwę, to pewnie Pobożniak, albo Mieszkowiec. Opiekę nad tym niezwykłym przybytkiem sprawował starszy o dwa lata kolega B., znany też z osiedla, na którym przyszło mi mieszkać. Nie pamiętam już dokładnie, ale chyba ojciec kolegi B. był marynarzem. To by mogło tłumaczyć dostęp B. do naprawdę sporej płytoteki i względnych nowości. Zresztą kolega, z gatunku tych "obrotnych", co w niejednym środowisku bywał, był w jakimś sensie ogólnym bożyszczem, zwłaszcza tych ładniejszych koleżanek, co nas, smarków z klas pierwszych, ignorowanych całkowicie przez dziewczęta, niesamowicie wkurzało. Zamiłowanie B. do konsolety sprawiło, że w późniejszym czasie został znanym w mieście diskdżokejem (tak się wtedy mówiło). Natomiast już w liceum przejawiał sadystyczne zapędy pod tym kątem i w ramach treningu na żywym organizmie puszczał muzykę na dużej przerwie. Nie powiem, czasem gdy ktoś poprosił, lub przyniósł swoją płytę (dotyczyło to zwłaszcza płci nadobnej), puszczał naprawdę dobrą muzę – w taki sposób usłyszałem wiele ciekawych albumów. W większości przypadków jednak z głośników dobywały się wytwory sceny disco – Boney M., Gibson Brothers, czy Donna Summer, których zapowiedzi wymrukiwał w mikrofon "zalotnie" swym aksamitnym głosem B. Znacznie częściej wolałem więc iść na drugą stronę ulicy. Po piwku też zbierało mi się na wymioty, ale przynajmniej nie od razu. Któregoś razu, gdy od gwałtu na uszach wolałem gwałt "Popularnymi" na płucu, do kibla wpadł zdyszany P. i tak mi się rozdarł za plecami, że wypadła mi fajka z ręki. - Słyszałeś????!!! Słyszałeś???!!! - Co, do cholery? - zapytałem rozdygotany i wściekły. - Ten kawałek!! Ten kawałek!!! Ołeeeeenndżelaaaaa! Próbował zaśpiewać. Pomyślałem, że się wydurnia i roześmiałem się w głos. - Nie no chodź, chodź! - Zaczął ciągnąć mnie niecierpliwie za rękę. Z męskiej toalety do klubiku mieliśmy po schodach i cały, kilkudziesięciometrowy korytarz. P. darł się cały czas – ołeeeeenndżelaaaaa! - ołeeeeenndżelaaaaa! i popędzał mnie, żebym biegł szybciej. Wpadliśmy do klubu, jeszcze w drzwiach P. stracił mną zainteresowanie i podbiegł od razu pod konsoletę. Widziałem, jak macha ręką na didżeja B., aby ten się pochylił, coś mu krzyczy do ucha, na co zakłopotany B. wzrusza ramionami. Gdy raptem przez skoczny refren "Cuba, quiero bailar la salsa" braci Gibson przedarł się ryk – ołeeeeenndżelaaaaa! i głowy wszystkich odwróciły się w kierunku P., zacząłem się ze wstydu wycofywać do wyjścia. W tym momencie B. ze zrozumieniem pokiwał głową, poszperał w walizce z płytami, wyciągnął płytkę i zręcznie wmiksował początek utworu w końcówkę poprzedniego. Dyskotekowy rytm, harfy, bębenki, ale też fajny funkujący bas i gitarki, jakieś zaśpiewy, saksofon... I nagle bum! "Oh, angel eyes! Am I deceived or did you sigh?" Co za głos! Co za utwór, ależ płynie, nieziemsko chwytliwy, no dyskotekowy, ale za to jaki! To nie jakaś popelina, czy tapeta, to świetny kawałek! Co to jest? Na pewno za krótki, dlaczego taki krótki? To pytanie zadałem już na głos P., bo w międzyczasie od wyjścia przesunąłem się pod konsoletę. Ten spojrzał na mnie, jak na kretyna, bo nie pytając wpierw co to jest, zacząłem już marudzić, że kawałek za krótki. Tymczasem B. sprawnie włączył kolejny utwór, zdjął płytkę z talerza, włożył w obwolutę i podał nam przez stół do "obadania". ROXY "Angel Eyes" przeczytałem patrząc jednocześnie na twarze ładnych pań na okładce. Co to takiego? Obróciłem okładkę i oczom naszym ukazał się napis w pełnej krasie – ROXY MUSIC, a pod spodem tytuły utworów - strona A "Angel Eyes" i strona B "My Little Girl". A więc Roxy Music! Oczywiście słyszałem już o Roxy Music, pewnie jakieś kawałki też przeleciały mi przez uszy, widziałem w "Brytanii" zdjęcia z koncertu – długowłose typy w butach na platformie i bluzkach w lamparcie centki. Jakaś kolejna glam rockowa grupa lat 70. Ale ten kawałek bardzo fajny. Warto zapamiętać. Chociażby z tego powodu, że w Roxy Music gra Brian Eno (później się dowiedziałem, że wtedy już nie grał), a Briana Eno kojarzę z seansów płytowych w Kinie Zamek (o których jeszcze napiszę). Przez znajomych znajomych, a właściwie przez kolegę z osiedla N., który znał B. dużo lepiej, pożyczony singielek wpadł na chwilę w moje ręce, przegraliśmy go z P. na kaseciaki i postanowiliśmy dowiedzieć się o Roxy Music więcej. Kilka tygodni później na giełdzie w klubie studenckim Kubuś, kolega P. nabył wersję maxi 12" z ponad sześciominutową wersją utworu "Angel Eyes" a oglądając okładki wystawionych na sprzedaż płyt odkryliśmy, że pochodzi on z płyty zatytułowanej "Manifesto". W ten sposób w kręgu naszych zainteresowań pojawił się elegancki, dystyngowany pop spod znaku Roxy Music, który również dołożył się w jakiś sposób do podwalin tego, co zafascynowało nas bezgranicznie w następnych miesiącach i latach. Na szczęście w tym czasie Bryan Ferry nie paradował już w podkoszulku w panterkę, a eleganckich garniturach, który to styl staraliśmy się jakoś przełożyć na nasz własny, raczej z miernym skutkiem. Paradowanie po szkole w białym smokingu musiałoby siłą rzeczy wzbudzać niezdrową sensację, ale koszulki z zaokrąglonym kołnierzykiem i wąskie krawaty (tzw. śledziki) już były na porządku dziennym i zaczęły wypierać kołnierze typu Słowacki i swetry z szetlandu. Zblazowana fizys i stylowo niedbała fryzura Bryana Ferry były przedmiotem zazdrości i niedoścignionego wzoru. Moje krnąbrnie proste i sztywne jak druty włosy za nic nie dawały się układać, a zalotnie z założenia zaczesana na bok grzywka podkreślała tylko moje smarkate oblicze. Żadnej wyniosłości, znudzenia, cynizmu, czy zblazowania, które tak podobały mi się u Byana Ferry. No ale przynajmniej próbowałem. Skłamałbym, gdybym powiedział, że album Manifesto wyrwał nas z butów [czytaj recenzję >>] , ale i tak był przeze mnie dość dobrze przyjęty. Zwłaszcza, że na longplayu znalazła się kolejna wersja "Angel Eyes". Po latach sądzę, że o wiele ciekawsza, niż ta dyskotekowa. Mimo to nikt z nas wtedy nie zdecydował się, aby kupić winyl "Manifesto" za ciężkie pieniądze. Wystarczyło nam nagranie na kasetę. Czasami sprzedawcy płyt na giełdach tak dorabiali, nagrywając płyty na powierzonych kasetach, i chyba właśnie "Manifesto" tak trafiło do naszych kolekcji. Zupełnie inna sprawa była już z "Flesh+Blood" [czytaj recenzję >>] , której premierowe przesłuchanie odjęło mi mowę, a P. zamówił ją u ciotki z takiego miasta Londyn. Kiedy ukazała się "Avalon" [czytaj recenzję >>] , dosłownie oszalałem na jej punkcie i musiałem nabyć drogą kupna rezygnując na długo z innych atrakcji, jak automaty, kino, fajki i wermut jubileuszowy produkcji Zakładów im. Botwina. Wczesne Roxy Music nigdy nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia, natomiast te trzy albumy nagrane między reaktywacją w 1978, a kolejnym rozpadem w 1983, podobnie jak późniejsze solowe płyty Bryana Ferry, są dla mnie nie do przecenienia. Robert Marciniak01.06.2024 r.
David Bowie „Scary Monsters”. Pogoń za stereo, czyli jak nie zostałem w 1980 roku metalowcem
Nie pamiętam w jakich okolicznościach usłyszałem pierwszy utwór muzyczny w systemie stereo i jaka to była płyta. Wiem tylko, że musiała to być płyta, a nie taśma, albowiem w tamtych czasach stereofoniczny magnetofon był taką samą rzadkością, jak dziś, no nie wiem, kakapo albo co. Chciałem chłonąć jak najwięcej różnej muzyki, niestety to pragnienie łączyło się z kolejnym, mianowicie takim, żeby była ona w stereo i jakości hi-fi. Zostałem totalnie przemielony pod tym względem przez spotkania w ramach Klubu H-Fi w kinie Zamek, o czym będę chciał napisać w osobnym artykule. W każdym razie radość z poznawania wspaniałych albumów lat 70. psuła mi gorycz odtwarzania ich na pierdzącym głośniczku magnetofonu MK125, a po jego zamęczeniu na pozornie tylko lepszym MK 235, popularnie zwanym Grundigiem. Nie miałem żadnych szans, perspektyw, ani nawet cienia nadziei na sprzęt stereofoniczny. Było strasznie. No stereo, no sex, no drugs, no rock'n'roll, no future. No właśnie, no future. Jedynym ratunkiem dla mego skołatanego, nastoletniego umysłu było okazanie pogardy stereofonicznemu establishmentowi i zwrot w kierunku coraz bardziej rozwijającej się muzyki metalowej, punkowej itp. w której bardziej liczyła się szybkość, agresja i gitarowy jazgot, niż jakieś stereo dla snobów. Brak stereo przy takiej „rzeźni“ był zdecydowanie mniej odczuwalny, bo i tak było wiadomo, że w miksie gary, ryj i basior idą ze środka, a co najwyżej gitki rozłożone są po kanałach (o ile oczywiście były dwie, bo w takim Motorhead, czy Sex Pistols było to obojętne). No ale ta zadra kiepskiej jakości odtwarzania gdzieś dalej tkwiła, bo przecież muzyka Tangerine Dream, Kraftwerk, Pink Floyd, czy Jean-Michel Jarre'a była cudowna i przepiękna. Co z tego, gdy rozwijała swe piękno dopiero w stereo i hi-fi. W wersji lo-fi mono była jakaś taka przeraźliwie „wypatroszona“ i brzmiała jak z... puszki, że nie użyję dosadniejszego słowa... Doprowadzony więc do ostatecznej niemożności, postanowiłem gardzić stereofonią, zapuścić włosy, „zniszczyć“ kurtkę dżinsową własnoręcznie wykonanymi haftami Motorhead oraz Sex Pistols na plecach (czym doprowadziłem Mamę do załamania rąk, bo przecież nowa kurtka, Montana, no to jak on teraz jak dziad jakiś będzie do tej szkoły chodził?) i zostać metalowcem, czy tam innym punkiem, rockersem, obojętnie, ważne było tylko to, żeby były trzy akordy i darcie mordy. I najlepiej nie w stereo. Stereo było dla mięczaków, a szerokie pasmo przenoszenia dla maminsynków. Systemy redukcji szumów dla cieniasów, a dynamika dla fizyka. Niestety. Na dłuższą metę nic z tego nie wyszło, albowiem gdy zmieniłem podstawówkę na liceum, w nowej szkole los usadził mnie w jednej ławce z kolegą P., który nie dość, że można było z nim normalnie pogadać, zwłaszcza o muzyce, to na dodatek jego ojciec miał całkiem fajny sprzęt stereo. Jakby tego było mało, ciotka z Londynu (nie ta z „Misia“, tylko jego prawdziwa ciotka, rodzona siostra seniora P.) raz na jakiś czas przysyłała im płyty gramofonowe. Stereo. W takim układzie mój antystereofoniczny bunt był skazany na porażkę, bo jak to śpiewał onegdaj słynny zespół młodzieżowy, naprawdę wydarzyło się tak, jak w tej piosence. „Kumpel radio zniósł, usłyszałem Blue Suede Shoes i nie mogłem w nocy spać“. W którejś z paczek, wśród bezwartościowych dla nas tomdżonsów, klifriczardów, czy innych hamperdinków, w których niemal masochistycznie gustował stary P., znalazł się ni z gruchy, ni z pietruchy singielek Davida Bowie. Na okładce Bowie w idiotycznym stroju pierrota, słuchający szumu buta, niczym morskiej muszli (komórek wtedy nie było), w ramce ze „znaczków pocztowych“. „Ashes to Ashes“. Hmmm... Bowiego kojarzyłem tylko z glam rockiem, kawałkami „The Man Who Sold The World“, „Rebel Rebel“, czy „Heroes“, które pobrzmiewały czasem w radio, a także z artykułu w miesięczniku „Brytania“, który prenumerowała moja Siostra i tamtejszych zdjęć, na których miał pomarańczowy fryz typu mullet i chyba czarną przepaskę na oku. Trzeba przyznać, że nie nastrajało to wszystko zbyt optymistycznie. Tak, to było ze strony ciotki mocno nieczyste zagranie. Bo niby dla kogo miała być ta płytka? Dla nas, zbuntowanej młodzieży spod znaku Motorhead i Sex Pistols? Bo chyba nie dla taty P. Nie wyglądał na takiego, co by się przesadnie interesował Bowiem. Co innego Sinatra, tak, Sinatra to był wg seniora P. śpiewak, albo nawet taki Karel Gott. Ale nie jakiś Bowie. Dlaczego wysłała Bowiego, a nie np. The Stranglers czy Buzzcocks? Szkoda tylko pieniędzy. No i co teraz? No dobra, może wrzućmy to na talerz, posłuchajmy chociaż raz, najwyżej sprzedamy na giełdzie, albo na coś się wymieni – widać, że to całkowita nowość, więc ktoś może będzie zainteresowany. Na to, co się chwilę potem stało, nikt nie był przygotowany. To było naprawdę już za wiele. Nawet jak na mnie, twardziela, który gardził stereofonią i hi-fi. JAK TO... BOWIE? Od pierwszych taktów chwytliwa, melancholijna melodia, świetnie brzmiący, tajemniczy wokal, slapping na basie, sentymentalny, romantyczny refren, przy którym chwyta coś za serce, a oczy zaczynają się szklić? Gitary z leciuteńkim przesterem, pięknie rozłożone w panoramie... no i te syntezatorowe plumki, ten pogłos i surrealistycznie wzlatujące wysokie tony w końcówce i to wszystko nałożone na TEN rytm. „I've never done good things, I've never done bad things...“ jasny gwint. Co tu się wyrabia? Szczęki nam literalnie spadły na ziemię. Gdy ramię z gramofonową igłą podniosło się na koniec, a talerz powoli wyhamował, zapanowała tak kompletna cisza, że było słychać jak w kuchni państwa P. zsiada się mleko. Powiedzieć, że ten kawałek akurat wpasował się w nastrój dnia, czy jakoś tak ogólnie był fajny, to byłaby zbrodnia. On nas zdemolował. OMG!!! Przy drugim odsłuchu ogarnęła nas jakaś dzika euforia. Gdyby kolega P. miał przypadkiem kostiumy pierrota w szafie, natychmiast byśmy się w nie przebrali i wyskoczyli tak na ulicę. Za ten biały kapelutek oddałbym nerkę albo oko, a za szum z buta długie włosy i naszywki z kurtki. Szepcząc co chwila pod nosem „o kur..., o kur..., o kurr...“ pobiegłem natychmiast do domu po kaseciaka. Co z tego, że mono... co z tego że Grundig, że pierdzący głośniczek... ja MUSIAŁEM nagrać sobie NATYCHMIAST całą stronę kasety, albo i dwie strony pod rząd tym utworem. Chciałem słuchać „Ashes to Ashes“ bez przewijania. Gdy po kilku minutach zameldowałem się zziajany ponownie u P., w drzwiach z jego twarzy wyczytałem wszystko... Przesłuchał też stronę B... Następnego dnia, niedaleko naszego wielkopłytowego bloku, w świetlicy Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego, podpisano Porozumienia Szczecińskie, a ja wyprułem z pleców dżinsowej katany kordonkowy haft Motorhead i Sex Pistols. Stwierdziłem też, że stereo to nie wszystko, że ważne w muzyce są przede wszystkim emocje, a fryzura a'la Bryan Ferry, czy nowy David Bowie pasowałaby mi bardziej niż długie proste baty, albo zaczesane w kuc. Kolega P. napisał list do ciotki, że Motorhead i Sex Pistols owszem fajne, ale od teraz prosi o wszystkie płyty Bowiego, jakie się tylko ukażą i jak można, to podobne historie – jakieś Roxy Music itp. Jeszcze pod koniec tego samego roku w paczce przyszła „Scary Monsters“ [czytaj recenzję >>] . Gdy z przerażeniem stwierdziliśmy, że na LP nie ma „Move On“ ze strony B singla, byliśmy niemalże załamani (do tego momentu singiel został zajechany na biało, zaczął trzeszczeć, a igła skakała po rowkach we wszystkie strony). Dopiero jakiś czas potem na giełdzie płytowej trafiliśmy na „Lodger“ i wszystko stało się jasne. Zrozumieliśmy, że od teraz podróż w dyskografię Bowiego będzie się odbywać w dwóch kierunkach – do przodu i do tyłu. W kolejnych latach zgłębiliśmy Trylogię Berlińską i inne wcześniejsze dzieła Bowiego, a ja w międzyczasie stałem się szczęśliwym posiadaczem pierwszego mojego stereofonicznego kaseciaka Unitra ZRK M-532SD, płaszcza typu prochowiec, takiego jaki Midge Ure nosi na teledysku „Vienna“, krótkich włosów zaczesanych do góry i krawata w biało-czarne paski. Ale to już tematy na inne historie. Pod koniec 1983 roku, po maturze i egzaminach na studia, nasze drogi (moje i P.) rozeszły się. Ja zacząłem studia na miejscu, on wyjechał gdzie indziej i w rezultacie już nie wrócił do Szczecina. Zanim to jednak nastąpiło, podczas naszych najdłuższych wakacji, też chyba jakoś w sierpniu, przyszła ostatnia z paczek od ciotki. Gdy P. zadzwonił do mnie, że jest awizo i jest do odebrania na poczcie przesyłka z takiego miasta Londyn, nie Lądek, obydwaj jednocześnie uśmiechnęliśmy się do siebie pod nosem. Wiedzieliśmy, że co będzie, to będzie, ale dziś wieczór zatańczymy grubo. „Let's Dance... Put on your red shoes and dance the blues...“ [czytaj recenzję płyty "Let's Dance" >>] Robert Marciniak24.05.2024 r.
Romantycy Muzyki Rockowej - "new romantic" według Tomasza Beksińskiego
Na wstępie zaznaczę, że wszystkie cytaty z audycji Tomasza Beksińskiego i jego tłumaczenia tekstów piosenek, użyte w poniższym artykule, pochodzą ze strony [Audycje Tomasza Beksińskiego >>] Przy pisaniu tekstu w zakresie faktów, poza tym, że korzystałem ze swojej pamięci, to posiłkowałem się też lekturą książek: Małgorzata Grzebałtowska "Beksińscy. Portret podwójny"Zdzisław Beksiński, Jarosław Mikołaj Skoczeń "Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia"Wiesław Weiss „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy" Synth pop w PRL W Polsce czasów PRL syntezatorowy pop nie cieszył się nadmiernym szacunkiem. Wprawdzie najbardziej popularne utwory z tego kręgu można było usłyszeć na Liście Przebojów Programu Trzeciego, ale przeważnie nie zajmowały tam wysokich pozycji. Chlubnym wyjątkiem była popularność Classix Nouveaux a od połowy lat 80. Depeche Mode. W Polsce królował wtedy polski rock - Maanam, Republika, TSA, Perfect, Oddział Zamknięty. Nie było też wykonawców, którzy grali podobnie do Ultravox, OMD czy Spandau Ballet. Jedynym rodzynkiem było Kombi, które z formacji wykonującej na przełomie lat 70. i 80. pop rocka przeistoczyło się, za sprawą jej lidera Sławomira Łosowskiego, około 1982 roku w grupę synth-popową. Zaistniał też wtedy Bogdan Gajkowski vel Kapitan Nemo a w mniejszym stopniu także Klincz. Byli jeszcze inni wykonawcy, którzy używali syntezatorów, m.in. Lombard czy 2+1, ale początkowo to było wszystko. W dodatku w Polsce, wspomniani artyści nie wywodzili się z kręgów nowej fali postpunkowego rocka, jak to było na Zachodzie, ale byli wykonawcami z kręgu mainstreamowego rocka, albo wręcz piosenki estradowej. Z czasem, wraz z rozwojem festiwalu w Jarocinie, zaczęły pojawiać się grupy nowofalowe, które w większym stopniu używały elektroniki. Jednak muzyka, którą wykonywały przeważnie była rodzajem cold wave a nie synth pop. Choć i takie próby podejmowano, jak było w przypadku kieleckiego Domu Mody. [Zobacz "Dom Mody - rozmowa z Witoldem Gąską o zespole, latach 80., polskim new romantic i muzyce fortepianowej" >>] Tomasz Beksiński - samotny jeździec Nie było polskich grup "new romantic" czy też synth-pop. Muzyka będąca wtedy w czołówce popularności w krajach kapitalistycznego Zachodu, nie była promowana w ówczesnych polskich mediach. Wprawdzie w "Magazynie Muzycznym" odnotowano istnienie kilku wykonawców z tego kręgu, ale ukazały się tylko krótkie notatki m.in. o The Human League czy Ultravox. Istniały jednak osoby, które zwróciły uwagę na "new romantic". Jedną z nich był Tomasz Beksiński, wówczas młody student anglistyki, syn słynnego malarza Zdzisława Beksińskiego. Młody Beksiński od wczesnych lat był fascynatem muzyki, trochę dziwakiem, na pewno osobą wrażliwą i niepokorną, nie potrafiącą pogodzić się z szarzyzną otaczającego go świata. Od 1979 roku działał jako prezenter muzyczny, prowadząc lokalne dyskoteki m.in. w klubie „Dedal” w Rzeszowie oraz w Sanockim Domu Kultury. Z czasem, trochę dzięki protekcji znajomych ojca, zaczął pracować w polskim radiu. Na antenie Polskiego Radia zadebiutował 23 maja 1982 w bloku „Muzyczne Studio Młodych” nadawanym w Programie I Polskiego Radia u boku Bogdana Fabiańskiego. Jego debiut w Programie III Polskiego Radia miał miejsce 2 października 1982 u Marka Niedźwieckiego w audycji „Zapraszamy do Trójki”. W lipcu 1983 został stałym współpracownikiem Programu I Polskiego Radia. Jednak to w radiowej Dwójce otrzymał możliwość prowadzenia audycji autorskiej pn. "Romantycy Muzyki Rockowej" (RMR), która dla mnie i jak sądzę dla wielu innych stała się prawdziwym misterium i radiowym Teatrem Wyobraźni. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=UMPC8QJF6sI{/youtube} Romantycy Muzyki Rockowej RMR wystartowali 26 marca 1985 roku. W czasach, gdy na umownym "Zachodzie" muzyka "new romantic" wychodziła już z mody, w Polsce dopiero uzyskała szerszą prezentację. To jeden z wielu absurdów ówczesnej socjalistycznej rzeczywstości. Akurat ja z tego skorzystałem, bo będąc urodzonym w 1973 roku, byłem za młody, by około 1980 roku na żywo śledzić rozkwit "new romantic". W 1985 roku miałem 12 lat i byłem już w pełni świadomym odbiorcą muzyki. Więcej, muzyka była wtedy całym moim światem. Wchłaniałem i poznawałem całą historię muzyki rozrywkowej od lat 60. poczynając. Najbardziej oczywiście fascynowała mnie wówczas współczesna muzyka. Interesował mnie polski rock a także wykonawcy w rodzaju Ultravox, Kajagoogoo, Howard Jones etc. Wtedy właśnie natrafiłem na audycję RMR. RMR Beksińskiego słuchałem od początku. Początkowo tylko po to, żeby zgrywać prezentowane tam płyty, jak z innych ówczesnych audycji w rodzaju Wieczór Płytowy. Pierwsze dziesieć programów RMR przedstawiał spiker, więc magii żadnej nie było. Z czasem jednak, gdy prowadzenie audycji przejął osobiście Beksiński, wszedłem w świat, który autor zaczął kreować. Już pierwsze audycje, czytane przez spikera, wskazywały, że RMR to nie tylko autorski program Beksińskiego, ale również autorska wizja "nowego romantyzmu". Usłyszeliśmy wtedy muzykę Ultravox (w aż 4 audycjach!), Gary Numana, Spandau Ballet, Real Life, Howarda Jonesa i w dwóch audycjach ... Joy Division. Już było wiadomo, że Beksiński stworzył coś wyjątkowego i niezwykłego. To nie była kolejna zwykła audycja po to, by zgrać z radia nowe płyty. Tu chodziło o coś więcej. Ultravox i credo "nowego romantyzmu" według Beksińskiego Beksiński osobiście RMR zaczął prowadzić 6 czerwca 1985 roku. Nadał wtedy płytę "Orchestral Manoeuvres In The Dark" (1980). Swoje credo dotyczące "nowego romantyzmu" najpełniej przedstawił 18 czerwca 1985 roku, kiedy zaprezentował płytę "Vienna" Ultravox [czytaj recenzję >>] wraz z tłumaczeniami tekstów. Oddajmy głos Beksińskiemu: "Proszę Państwa, tak oto kończy się płyta "Vienna".[...] "Vienna" - "Wiedeń", pierwszy prawdziwie noworomantyczny poemat muzyczny na syntezator[...] I teraz teksty, które rzucają bardzo wiele światła na ideę nowego romantyzmu. "New Europeans" - prawdziwe credo syntezatorowego rocka. Na cichej ulicy zalanej deszczemStał młody, samotny człowiekZ radioodbiornikiem przytulonym do twarzyStare melodie już dawno przebrzmiałyI teraz na zatłoczonej, zalanej słońcem plażyOn zakłada swoje słuchawkiW pieśni syntezatorów wiruje nowoczesny światTakie jest europejskie dziedzictwoDzisiejsza kulturaTacy są nowi Europejczycy "Passing Strangers" - "Mijając nieznajomych". Byliśmy tacy młodzi, próżni, pełni nadzieiTańczyliśmy w mroku, śpiewaliśmy w deszczuRozmawialiśmy, mijając nieznajomychZawsze jednak lądując w punkcie wyjściaZgubieni w tłumie staliśmy samotnieJak złoczyńcy, skradając się przez wspomnieniaŚciskając uczucia, tuląc się do siebie zbyt mocnoJesteśmy więźniami naszych wyblakłych tajemnicZgruchotanych przez światło i przemienionych w prochCzas ucieka zbyt szybko "Sleepwalk" - "Spacer we śnie". Toczę się, przewracam, mamroczę cośI wzywam różne imionaNagi i pokrwawionyBezradnie zmieniam swoje twarzeByliśmy daleko od siebieAle zderzyliśmy się, spacerując we śnieNie czuję już swych palcówKtóre zaciskam wokół mej szyiPodczas gdy śnię, spacerując we śnie "Mr. X" - "Pan X" - być może jest nim John Foxx. Oto zdjęcie człowieka prawdziwie obcegoMógł być mordercą, mógł być ślepcem z laskąMoże zginął przed laty w wypadku samochodowym Kiedyś wydawało mi się, że go widziałemAle gdy spytałem go o godzinę, odwrócił sięTo jednak nie był on Szukałem go długo Ujrzałem go nagle na lotniskuPomachałem nawet do niego, ale chyba mnie nie zauważyłTo dziwne uczucie, już wiem kim jest Pan X I wreszcie słynny "Wiedeń". W zimnym powietrzuKtóre zamrażało nasz oddech na okiennych szybachSpacerowaliśmy, a potem leżeliśmy, czekającMuzyka snuje się wokół nasNawiedza dźwiękami staccatoWzywa swym rytmemW nocy jesteśmy samotniMinęło uczucieZostaliśmy tylko ty i jaGdy światło dniaPrzynosi chłodną, pustą ciszęWystarczy pomachać rękąI zimne, szare niebo zniknie na horyzoncieZnowu zostajemy tylko ty i ja i WiedeńAle dla mnie jest to bez znaczenia Proszę Państwa, myślę, że teksty piosenek, cytowane przed chwilą, pomogły Państwu zrozumieć, skąd wzięło się określenie new romantic. Mam też nadzieję, że od tej chwili nagrania Ultravox będą dla Państwa jakby bogatsze i że łatwiej odnajdą się Państwo w ich romantycznej atmosferze[...]" W ten sposób Beksiński zbudował pomnik Ultravox, któremu do dzisiaj oddają hołdy ci, którzy wówczas słuchali słów Beksińskiego. Czy zasłużenie? Ja nie mam żadnych wątpliwości, że tak. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=xJeWySiuq1I{/youtube} Koniec Romantyków Muzyki Rockowej Audycja o "nowych romantykach" i "postnoworomantykach" trwała aż do czerwca 1990 roku. Po przemianach społeczno-politycznych radio przestało prezentować płyty w całości. Socjalistyczne piractwo musiało odejść do przeszłości a radiowe dziennikarstwo muzyczne wypracować nową formułę. To była jedna z przyczyn końca audycji radiowych, które powstały w polskim radiu przed 1989 roku. W przypadku RMR dodatkowo dochodzi duch czasu. W czasach, gdy rodził sę grunge a do mainstreamu przebijał się thrash metal, w polskim radiu nadal istniała audycja, która promowała new romantic... To z jednej strony pokazuje skalę zapóźnienia cywilizacyjnego, w którym wówczas znajdowaliśmy się. Z drugiej strony RMR była niszą, w której mogli schronić się wszyscy, którzy chcieli słuchać "romantycznej muzyki rockowej". Tomasz Beksiński 18 czerwca 1990 rok tak zapowiadał ostatnią audycję RMR: "[...] Dzisiaj audycja numer 260. Będzie ich wszystkich 261 łącznie z tą, która pojawi się za tydzień o tej porze. I myślę, proszę Państwa, że za tydzień będziemy mogli sobie posłuchać może nie najlepszej płyty, ale takiej płyty, która w pewnym sensie zamknie ten cały nasz okres noworomantyczny i postnoworomantyczny. Konkretnie płyta zespołu Visage, trzecia, "Beat Boy", której jak dotąd nie słuchaliśmy w tym cyklu, no ale wydaje mi się właśnie jej wysłuchanie, a płyta ukazała się w roku '84, powinno zakończyć te wszystkie nasze rozważania, które kontynuowaliśmy przez wiele, wiele poniedziałkowych, a kiedyś na samym początku wtorkowych popołudni bądź wieczorów." Tydzień później, 25 czerwca 1990 roku, Beksiński żegnał się ze swoimi słuchaczami w ten sposób: "Samotny mężczyzna na pustym peroniePrzy jego boku walizkaPara oczu spogląda chłodno w milczeniuGdy on przestraszony próbuje się ukryćWszyscy znikamy w szarości To fragment tekstu do jednego ze sztandarowych utworów muzyki new romantic, pierwszego wielkiego przeboju zespołu Visage - "Fade To Grey". Za chwilę pożegnamy się tym utworem. Chciałbym jeszcze na koniec coś przyjemnego Państwu powiedzieć. [...]Chciałbym, proszę Państwa, abyśmy razem wybrali się do tej następnej stacji, bo w tej chwili czuję się trochę jak ten samotny mężczyzna na pustym peronie, a przy jego boku walizka. Tą naszą następną stacją będą piątki o godzinie 23:45, już od 6 lipca. Będzie to różna muzyka. Nie tylko taka jakiej słuchaliśmy w poniedziałki, będzie tam wszystko. I mam cichą nadzieję, że do tej następnej stacji nie pojadę tym pociągiem sam, tylko że wybierzemy się tam razem. Tak więc z prawdziwą przyjemnością mówię Państwu do usłyszenia." Przyznam, że ja nie wsiadłem do tego pociągu i do następnej stacji Beksiński podążył beze mnie. Wtedy moje drogi, jako słuchacza, z Beksińskim rozeszły się. Słuchałem już wtedy zupełnie innej muzyki, niż ta którą Beksiński zaczął prezentować w latach 90. w Trójce, a która była wynikiem jego wzmagającej się fascyncji horrorem, wampiryzmem i gotykiem. Rozczarowanie Beksińskiego muzyką "new romantic" Po kilku latach Beksiński zaczął dystansować się od new romantic oraz swojej roli w popularyzacji tego nurtu. W artykule pt. "Strzał w 10-tkę new romantic", opublikowanym w numerze 7/1995 pisma "Tylko Rock", pisał: "Zdaję sobie sprawę z tego, że w dużym stopniu ponoszę odpowiedzialność za spopularyzowanie w Polsce tego krótkotrwałego i w sumie mało znaczącego w historii rocka stylu, zwanego "new romantic". Jednak na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był on jedynym światłem w mroku zgrzytów i hałasów, punkowych jazgotów, awangardowych brudów..." To podsumowanie wiele mówi o tym w jak bardzo autorski sposób Beksiński postrzegał "new romantic". Jak wynika z książki Dylana Jonesa "Sweet Dreams: Od kultury klubowej do kultury stylu. Opowieść o Nowych Romantykach" - [czytaj artykuł: "Sweet Dreams - Opowieść o Nowych Romantykach" >>] , "new romantic" wprawdzie stawiał się w kontrze do sceny punkowej, jednocześnie jednak poniekąd wyłonił się z niej. Ttumacząc się jakby z mistyfikacji, którą sam stworzył, Beksiński pisał w "Tylko Rocku": "Styl stworzony przez nowofalowych użytkowników syntezatorów ochrzczono mianem "new romantic" głównie dlatego, iż ci stosunkowo młodzi wykonawcy dość zabawnie łączyli taneczny hedonizm z dekadencją spod znaku "no future". Gdyby ktoś pokusił się o złośliwą, lecz wierną karykaturę typowego "nowego romantyka", musiałby narysować tańczącego Giaura z syntezatorem pod pachą, Śpiewającego o cierpieniach młodego Wertera. Z jednej strony dużo było w tej muzyce emocji, wzruszeń, wręcz cierpiętniczych klimatów... a z drugiej niektórzy piewcy "new romantic" z powodzeniem pełnili rolę efektownych wieszaków na kolorowe ciuchy, przez co stali się dyktatorami mody (vide Duran Duran). Niektórym jednak udało się stworzyć swoiste arcydzieła. Ale moda na "new romantic" trwała krótko i gdy termin stał się znany w Polsce, był już martwy." Wszystko to prawda, ale w audycjach RMR słuchacze mieli inny obraz tego zjawiska i to namalowany przez samego Beksińskiego. Można wręcz napisać, że Beksiński opowiadał o muzyce, którą sam wymyślił. Mówił o modzie, która wprawdzie naprawdę istniała, ale miała innych charakter niż ten kreowany w audycjach Beksińskiego. "New romantic" według Beksińskiego był piękniejszy, wznioślejszy, wyjątkowy a nie "zwykły, prosty i niewiele znaczący w historii rocka", jak sam pisał o nim po latach. Popkultura doby realnego socjalizmu Ta mistyfikacja była możliwa do przeprowadzenia w Polsce socjalistycznej, gdy większość Polaków była odcięta od świata i wiedzy co się tak naprawdę dzieje na tzw. "Zachodzie". Z drugiej strony jednak, Beksiński stworzył swoją autorską wizję "nowego romantyzmu", w którym było miejsce zarówno dla Ultravox, Depeche Mode, Joy Division czy Clan of Xymox. Gdy w latach 90. "sprawa się rypła" i więcej osób zaczeło zauważać, że żyliśmy w fikcyjnej rzeczywistości popkultury realnego socjalizmu, sam Beksiński zaczął się wycofywać ze swoich tez. Smutny koniec Beksińskiego Lata 90. to w ogóle nie był dobry czas dla synth popu i new romantic. Wtedy ja też przestałem słuchać tej muzyki. Przestałem również słuchać radia. Nie słuchałem nowych audycji Beksińkiego w radiowej Trójce. Nie podobał mi się również nowy, "wampiryczny" wizerunek dziennikarza. Choć już w latach 80. Beksiński przejawiał takie tendencje - od zawsze lubił horror, czy poezję Edgara Alana Poe - to jednak wcześniej przyjęło to inną formę. Nowy romantyzm, oprócz składnika melancholijnego i romantycznego, miał też w sobie element futuryzmu i swoistego "wyjścia do przodu". Zmieniło się to w latach 90. kiedy Beksiński zaczął coraz bardziej "odlatywać" w kierunku gotycko-wampirycznym z czym zupełnie nie było mi po drodze. Czytałem jeszcze jego teksty w "Tylko Rocku", włącznie z często kontrowersyjnymi felietonami, ale to był wtedy mój jedyny kontakt z działalnością Beksińskiego. Jego pożegnalny felieton czytałem z mocnym niepokojem. Niestety, wkrótce po tym, dotarła do mnie wiadomość, że Beksiński popełnił samobójstwo. Tęsknota za utraconym czasem Dzisiaj, po ponad prawie 25 latach od śmierci Beksińskiego i 34 od chwili, gdy ostatni raz wybrzmiała w radiowej Dwójce audycja RMR, wolę raczej pamiętać te wielkie chwile Beksińskiego z lat 80. Gdy dzięki jego audycji okazało się, że istnieje muzyka, która nie tylko potrafi ukoić troski dnia codziennego, ale i wyznaczyć nowe ścieżki Przyszłości. I za tę magię, którą Beksiński stworzył wtedy, jestem mu wdzięczny. Na pewno była ona jedną z inspiracja dla powstania strony Alternativepop.pl Andrzej Korasiewicz05.03.2024 r. Poniżej lista audycji Romantycy Muzyki Rockowej wraz z prezentowanymi w nich albumami - za stroną [Audycje Tomasza Beksińskiego >>] 1985 1985-03-26 - ULTRAVOX - Systems Of Romance1985-04-02 - GARY NUMAN "Replicas"1985-04-09 - ULTRAVOX "The Collection" Cz.11985-04-16 - ULTRAVOX "The Collection" Cz.21985-04-23 - ULTRAVOX "The Collection" Cz.3 Maxi Version1985-04-30 - SPANDAU BALLET "Journey To Glory"1985-05-07 - REAL LIFE "Heartland"1985-05-14 - HOWARD JONES "The Twelve Inch Album"1985-05-21 - JOY DIVISION "Unknown Pleasures"1985-05-28 - JOY DIVISION "Closer"1985-06-04 - OMD "Orchestral Manoeuvres In The Dark"1985-06-11 - THE HUMAN LEAGUE "Reproduction"1985-06-18 - Ultravox "Vienna"1985-06-25 - VISAGE "Visage"1985-07-02 - THE HUMAN LEAGUE "Dare!"1985-07-06 - DEAD OR ALIVE "Dead Or Alive"1985-07-09 - KIM WILDE "Select"1985-07-10 - CHINA CRISIS "Working With Fire And Steel"1985-07-13 - DEAD OR ALIVE "Sophisticated Boom Boom"1985-07-16 - China Crisis - "Flaunt The Imperfection" (1985)1985-07-20 - DEAD OR ALIVE "Youthquake"1985-07-23 - THE TWINS "A Wild Romance"1985-07-27 - YAZOO "Upstairs At Eric's"1985-07-30 - COMPILATION NEW ROMANTIC1985-08-06 - Dead Or Alive - "Sophisticated Boom Boom" (1984)1985-08-13 - Dead Or Alive - "Youthquake" (1985), i ...1985-08-20 - The Buggles - "The Age Of Plastic" (1980), The Twins (1 utwór)1985-08-27 - Yazoo - "Upstairs At Eric's" (1982), Situations1985-09-03 - Depeche Mode "Speak & Speel"1985-09-10 - John Foxx - "Metamatic" (1980)1985-09-17 - JOHN FOXX "The Garden"1985-09-24 - JOHN FOXX "Metal Beat" - Canada Compilation1985-10-01 - TALK TALK "The Party's - Over"1985-10-05 - ULTRAVOX "Monument"1985-10-08 - SOFT CELL "Tainted Love" EP1985-10-12 - NEW ORDER "Movement" (Wieczorem premiera The Gift Midge Ure)1985-10-15 - ULTRAVOX "Rage In Eden"1985-10-19 - VISAGE "The Anvil"1985-10-22 - JOHN FOXX "In Mysterious Ways"1985-10-29 - Depeche Mode "A Broken Frame"1985-11-05 - Ultravox - Accent On Youth, The Ascent, Your Name, "Monument" (1983)1985-11-12 - New Order - "Movement" (1981)1985-11-19 - Visage - "The Anvil" (1982)1985-11-26 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Organisation" (1980)1985-12-02 - "Ultravox!" (1977)1985-12-09 - Ultravox - "Ha! Ha! Ha!" (1977), "Systems Of Romance" (1978) (2 utwory)1985-12-16 - Ultravox - "Systems Of Romance" (reszta), John Foxx - "Endlessly" (12') (1983)1985-12-17 - JOHN FOXX - Maxi Single1985-12-23 - Depeche Mode, John Foxx1985-12-24 - Depeche Mode - Pierwsze Maxi Single1985-12-30 - The Icicle Works - Assumed Sundown, Midge Ure - That Certain Smile, 3 utwory, Depeche Mode - "The Singles 1981-1985" (2 strona), John Foxx - Enter The Angel (Extended) 1986 1986-01-06 - REAL LIFE "Flame"1986-01-13 - SIMPLE MINDS "Once Upon A Time"1986-01-20 - GARY NUMAN "Fury"1986-01-27 - TALK TALK "It's My Mix"1986-02-03 - COCTEAU TWINS "Garlands"1986-02-05 - Cocteau Twins - "Garlands" (1982)1986-02-10 - Depeche Mode - Koncerty cz.11986-02-12 - Depeche Mode - koncert z Hammersmith Odeon 1982.10.251986-02-17 - Depeche Mode - Koncerty cz.21986-02-19 - Dead Can Dance - De Profundis, Depeche Mode - koncert z 1982.10.25 (2 utwory), koncert z Liverpoolu 1984.09.29 (4 utwory), "People Are People" (198?) (2 utwory), My Secret Garden, Dead Can Dance - De Profundis 1986-02-24 - THE TWINS "Passion Factory"1986-02-26 - The Twins - "Passion Factory" (1981)1986-03-03 - TALK TALK "The Colour Of Spring"1986-03-05 - Talk Talk - "The Colour Of Spring" (1986)1986-03-10 - SOFT CELL "Non Stop Erotic Cabaret"1986-03-12 - Soft Cell - "Non Stop Erotic Cabaret" (1981)1986-03-17 - Dead Can Dance "Spleen And Ideal"1986-03-19 - Dead Can Dance - "Spleen And Ideal" (1985)1986-03-24 - OMD "Architecture And Morality"1986-03-26 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Architecture And Morality" (1981), Navigation1986-03-29 - Wydanie specjalne - MIDGE URE EP, TALK TALK1986-04-05 - Depeche Mode - "Black Celebration" (1986?)1986-04-07 - DURAN DURAN "Duran Duran"1986-04-14 - Kim Wilde - "Kim Wilde" (1981)1986-04-21 - OMD - B side singles1986-04-28 - Depeche Mode "Construction Time Again"1986-05-03 - CLASSIX NOUVEAUX "Night People"1986-05-05 - Classix Nouveaux - "Night People" (1981)1986-05-12 - JOY DIVISION "Still" cz.11986-05-19 - JOY DIVISION "Still" cz.21986-05-26 - "Clan Of Xymox" (1985)1986-06-02 - White Door "Windows"1986-06-09 - TEARS FOR FEARS "The Hurting"1986-06-16 - PSEUDO ECHO "Autumnal Park"1986-06-23 - COCTEAU TWINS "Head Over Heels"1986-06-30 - Dif Juz - "Extractions"1986-07-07 - THE TWINS "Hold On To Your Dreams"1986-07-14 - JOHN FOXX "In Mysterious Ways" (powt.)1986-07-21 - TALK TALK "The Colour Of Spring" (powt.)1986-07-28 - PROPAGANDA "A Secret Wish"1986-08-04 - CHINA CRISIS "Difficult Shapes And Passive Rhythms"1986-08-11 - HOWARD JONES - Maxi single1986-08-18 - TALK TALK "The Party's Over" (powt.)1986-08-25 - JOHN FOXX "The Golden Section"1986-09-01 - John Foxx - załącznik do "The Garden" + single1986-09-08 - THE SISTERS OF MERCY "The First And Last And Always"1986-09-15 - COCTEAU TWINS "The Treasure"1986-09-22 - OMD "Dazzle Ships"1986-09-29 - ULTRAVOX "Quartet"1986-10-06 - TALK TALK "It's My Life"1986-10-13 - Duran Duran - "Rio"1986-10-20 - OMD "The Pacific Age"1986-10-27 - ULTRAVOX "U-Vox"1986-11-03 - THIS MORTAL COIL "It'll End In Tears"1986-11-10 - ULTRAVOX "Lament"1986-11-17 - YAZOO "You And Me Both"1986-11-24 - YAZOO - Maxi single1986-12-01 - Clan Of Xymox "Medusa"1986-12-08 - Depeche Mode - Maxi single cd.1986-12-15 - ICEHOUSE "Icehouse"1986-12-22 - ICEHOUSE "Primitive Man"1986-12-29 - PET SHOP BOYS - Single 1987 1987-01-05 - Chris de Burgh - "Into The Light" (1986)1987-01-12 - Depeche Mode - "Some Great Reward" (1984)1987-01-19 - The Expression - "Conscience" (1985), Duran Duran - Vertigo (fragment)1987-01-26 - Kids In The Kitchen - "Shine" (1985)1987-02-02 - Opposition - "Intimacy" (1983)1987-02-09 - "A Flock Of Seagulls" (1982)1987-02-16 - Soft Cell "Non Stop Extatic Dancing" (1982), "Torch" (12') (1982)1987-02-23 - Japan - "Adolescent Sex" (1978)1987-03-02 - Japan - "Obscure Alternatives" (1979)1987-03-09 - Ultravox - "Vienna" (1980)1987-03-16 - Ultravox - "Rage In Eden" (1981)1987-03-23 - Midge Ure - "The Gift" (1985)1987-03-30 - Breathless - "The Glass Bead Game" (1986), Duran Duran - We Need You (fragment)1987-04-06 - Bauhaus - nagrania z singli i maksisingli1987-04-13 - Tears For Fears - "Songs From The Big Chair" (1985)1987-04-20 - ---1987-04-27 - Arcadia - "So Red The Rose" (1985)1987-05-04 - Talk Talk - nagrania z singli i maksisingli1987-05-11 - The Blue Nile - "A Walk Across The Rooftops" (1984)1987-05-18 - Joy Division - nagrania z singli i maksisingli, New Order - "Ceremony" (SP) plus tłumaczenia tekstów1987-05-25 - The Sisterhood - "Gift" (1986)1987-06-01 - Talk Talk - nagrania z singli i maksisingli, White Door - Flame In My Heart (fragment)1987-06-08 - Depeche Mode - nagrania z singli i maksisingli1987-06-15 - Depeche Mode - nagrania z singli i maksisingli1987-06-22 - Ultravox - nagrania z singli i maksisingli1987-06-29 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - nagrania z singli i maksisingli1987-07-06 - Classix Nouveaux - "Secret" (1983)1987-07-13 - Erasure - "The Circus" (1986)1987-07-20 - Kim Wilde - "Catch As Catch Can" (1983?)1987-07-27 - Kim Wilde - "Teases And Dares" (1984)1987-08-03 - Alison Moyet - "Alf" (1984)1987-08-10 - Howard Jones - "One To One" (1986)1987-08-17 - The Twins - "Until The End Of Time" (1985), The Golden Ring1987-08-24 - Alison Moyet - "Raindancing" (1987)1987-08-31 - Erasure - "Wonderland" (1986)1987-09-07 - The Human League - "Reproduction" (1979)1987-09-14 - The Human League - "Travelogue" (1980), Roll 'N' Roll, Dance Vision1987-09-21 - Duran Duran - "Seven And The Ragged Tiger" (1983), Secret Octobar1987-09-28 - Duran Duran - nagrania z singli i maksisingli oraz remiksy1987-10-05 - ---1987-10-12 - Dead Can Dance - "Within The Realm Of A Dying Sun" (1987), De Profundis1987-10-19 - Gary Numan - "Telekon" (1979)1987-10-26 - Simple Minds - "Life In A Day" (1979)1987-11-02 - Ultravox - "The 12' Collection" (1984)1987-11-09 - Ultravox - nagrania z singli i maksisingli1987-11-16 - Depeche Mode - nagrania z singli i maksisingli1987-11-23 - Depeche Mode - nagrania z singli i maksisingli1987-11-30 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Junk Culture" (1984)1987-12-07 - Breathless - "Three Times And Waving" (1987)1987-12-14 - Icehouse - "Man Of Colours" (1987)1987-12-21 - Midge Ure - nagrania z singli i maksisingli1987-12-28 - David Sylvian - "Secrets Of The Beehive" (1987) 1988 1988-01-04 - Talk Talk - "The Party's Over" (1982)1988-01-11 - Depeche Mode - "Music For The Masses" (1987)1988-01-18 - Duran Duran - "Duran Duran" (1981)1988-01-25 - New Order - "Substance" (1987) (fragment)1988-02-01 - New Order - "Substance" (1987) (fragment)1988-02-08 - New Order - "Substance" (1987) (fragment)1988-02-15 - Fad Gadget - "Fireside Favourites" (1980), "One Man's Meat" (12'') (1984)1988-02-22 - "Clan Of Xymox" (1985) (bez 1 utworu)1988-02-29 - Clan Of Xymox - A Day, "Medusa" (1986)1988-03-07 - Pieter Nooten, Michael Brook - "Sleeps With The Fishes" (1987)1988-03-14 - Ultravox - "Monument"1988-03-21 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Crush" (1985), Secret (Ext.), So In Love1988-03-28 - The Icicle Works - High Time, Tears For Fears - utwory z singli (?)1988-04-04 - ---1988-04-11 - Heaven 17 - "Penthouse And Pavement" (1980), I'm Your Money, A-Ha! (fragment 1 utworu)1988-04-18 - Simple Minds - "Real To Real Cacophony" (1979), Kissing The Pink (1 utwór), The Icicle Works (1 utwór we fragmencie)1988-04-25 - Sunglasses After Dark (1 utwór), The Sisters Of Mercy - "Temple Of Love" (12'') (1983), Richenel (1 utwór), Days Of Sorrow - "Wild World" (12'') (1986), This Mortal Coil (2 utwory)1988-05-02 - "The Icicle Works" (1984), Reverie Girl, High Time (fragment)1988-05-09 - David Sylvian - "Brilliant Trees" (1984), Withered Wall (wersja instrumentalna)1988-05-16 - Joy Division - "Unknown Pleasures" (1979)1988-05-23 - Camouflage "Voices And Images"1988-05-30 - Depeche Mode - koncert z Hammersmith Odeon 1982.10.25 (1988?)1988-06-06 - Depeche Mode1988-06-13 - Fad Gadget - "Incontinent"1988-06-20 - Fad Gadget - "Under The Flag" (1982), 4M1988-06-27 - The Pet Shop Boys - nagrania z singli i maksisingli1988-07-04 - Duran Duran - "Rio" (1982), Marc Almond (2 utwory)1988-07-11 - Classix Nouveaux - "La Verite" (1982), Robots Dance, Old World For Sale, It's Not Too Late1988-07-18 - Duran Duran, Talk Talk, Camouflage1988-07-25 - Noworomantyczna mieszanka - Visage, Ultravox, Icehouse, Joy Division, John Foxx, Fashion, The Icicle Works, Howard Jones, Talk Talk (po1 utworze), The Expression (2 utwory)1988-08-01 - Arcadia - "So Red The Rose" (1985), Duran Duran - Save A Prayer (fragment)1988-08-08 - Ultravox - "Lament"1988-08-15 - Ultravox (1 utwór), White Door - "Windows" (1983), Flame In My Heart1988-08-22 - "Orchestral Manoeuvres In The Dark" (1980), "Organisation" (1980) (fragment)1988-08-29 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Organisation" (reszta), "Architecture And Morality" (1981)1988-09-05 - Sisters Of Mercy - "Floodland" (1987)1988-09-12 - Midge Ure - "Answers To Nothing" (1988), Joy Division - Autosuggestion (fragment)1988-09-19 - Sisters Of Mercy - 2 utwory, "Dominion" (1988?), "The Reptile House" (12') (1983?)1988-09-26 - Talk Talk - "Spirit Of Eden" (1988)1988-10-03 - Joy Division - "Substance" (1988), Transmission (live)1988-10-10 - Joy Division - Transmission (live) [?]1988-10-17 - Cocteau Twins - "Garlands"1988-10-24 - Cocteau Twins - "Garlands", "Lullabies", "Peppermint Pig"1988-10-31 - Soft Cell - "The Art Of Falling Apart" (1983), Torch1988-11-07 - The Sisterhood - "Gift" (1986), The Sisters Of Mercy - "Lucretia (My Reflection)" (1988)1988-11-14 - Cocteau Twins - "Head Over Heels" (1983)1988-11-21 - The Icicle Works - "The Small Price Of A Bicycle" (1985)1988-11-28 - Siouxsie & The Banshees - "Peepshow" (1988), Song From The Edge Of The World, The Whole Price1988-12-05 - Depeche Mode - "Music For The Masses" (tylko dodatki kompaktowe), "Never Let Me Down Again", dodatki nadano z kompaktu1988-12-12 - Depeche Mode - "Behind The Wheel" (1987), "Little 15" (1987), "It's Called A Heart" (3 maksisingle), "Stripped" (1986) (2 utwory) 1988-12-19 - Sisters Of Mercy - "First And Last And Always" (1985), Blood Money, Bury Me Deep1988-12-26 - Sisters Of Mercy - Anaconda, "Alice" (12''), "Body And Soul" (12''), "Walk Away" (12'') (2 strona), Emma 1989 1989-01-02 - John Foxx - "The Garden" (1981), Sisters Of Mercy - Adrenochrone1989-01-09 - Siouxsie & The Banshees - "Peepshow" (1988), Sisters Of Mercy - Lucretia (My Reflection) (fragment)1989-01-16 - ---1989-01-23 - The Cure - "Boys Don't Cry" (1979), "Three Imaginary Boys" (1979?) (6 utworów)1989-01-30 - The Cure - "Seventeen Seconds" (1980), "Staring At The Sea" (1986?) (4 utwory)1989-02-06 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "The Pacific Age" (1986)1989-02-13 - Talk Talk - "It's My Mix" (1983), Does Caroline Know? (live) (fragment?)1989-02-20 - Cocteau Twins - "Tiny Dynamine - Echoes In A Shallow Bay" (1985), "Aikea Guinea" (1984?) (3 utwory)1989-02-27 - The Cure - "Faith" (1981), Charlotte Sometimes (fragment)1989-03-06 - The Cure - "Pornography" (1982)1989-03-07 - Cockney Rebel - "The Human Menagerie" (1973)1989-03-13 - "Visage" (1980), We Move (fragment?)1989-03-20 - Visage - "The Anvil" (1982), She's A Machine1989-03-27 - ---1989-04-03 - The Cure - "Japanese Whispers" (1982), "Staring At The Sea" (fragment)1989-04-10 - The Cure - "The Top" (1984), The Bolshoi - Crack In Smile (fragment?)1989-04-17 - Xmal Deutschland - "Fetisch" (1983)1989-04-24 - Xmal Deutschland - "Tocsin" (1984)1989-05-01 - Cocteau Twins - "The Pink Opaque" (1986)1989-05-08 - Xymox - "Twist Of Shadows" (1989)1989-05-15 - The Cure - "Concert" (1985), "Let's Go To Bed" (12'') (1983?)1989-05-22 - The Cure - "Head On The Door" (1985), "Boys Don't Cry" (12'') (1986), Joy Division - Love Will Tear Us Apart1989-05-27 - DEPECHE MODE - Maxi single1989-05-29 - Depeche Mode - Stripped, "A Question Of Lust" (2 maksisingle) (1985?), "A Question Of Time" (2 maksisingle?) 1989-06-05 - The Cure - "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me" (1987) plus...?1989-06-12 - The Cure - "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me" (1987)1989-06-19 - Cocteau Twins - "Victorialand" (1986), "Love's Easy Tears" (1986)1989-07-03 - Jad Vio - "Cellar Dreams" (1987), The Cure (2 utwory, drugi we fragmencie)1989-07-10 - Alphaville - nagrania z singli i remiksy z płyty „Forever Young”1989-07-17 - Ultravox - "Quartet" (1982); The Cure – “Same Deep Water As You”1989-07-24 - OMD - "The Best Of O.M.D." (1987) cz.11989-07-31 - OMD - "The Best Of O.M.D." (1987) cz.2; O.M.D. - "Dazzle Ships" (1983)1989-08-07 - Depeche Mode - "Speak & Spell" (1981)1989-08-14 - Depeche Mode - I Just Can't Get Enough, Yazoo - "Upstairs At Eric's" (1982)1989-08-21 - Yazoo - "You And Me Both" (1983), The Cure - The Same Deep Water As You" (fragment)1989-08-28 - Red Box - "The Circle And Square" (1987), Chenco (fragment)1989-09-04 - THE CURE - Disintegration1989-09-11 - The Cure - Disintegration (dokończenie) + maxi single1989-09-18 - Martin L. Gore - "Counterfeit" (1989), Marc Almond - "A Woman's Story" (1986)1989-09-25 - The Glove - "Blue Sunshine" (1983)1989-10-02 - Cocteau Twins - "The Moon And The Melodies" (1986), ...?1989-10-09 - Cocteau Twins - "Blue Bell Knoll" (1988), Ivo, Orange Appled (fragment?)1989-10-16 - Simple Minds - "Life In A Day" (1979)1989-10-23 - Simple Minds - "Real To Real Cacophony" (1979)1989-10-30 - Simple Minds - "Empires And Dance" (1980)1989-11-06 - Xmal Deutschland - "Viva!" (1987?)1989-11-13 - Bauhaus - "In The Flat Field" (1980)1989-11-20 - Bauhaus - "In The Flat Field" (reszta), "Bela Lugosi's Dead" (1979)1989-11-27 - Bauhaus - "Mask" (1981)1989-12-04 - Breathless - "Chasing Promises" (1989)1989-12-11 - The Cure - Carnage Visors, Close To Me, "Lovesong" (1989?)1989-12-18 - Kissing The Pink - "Naked" (1983), Icehouse - Touch The Fire, Jimmie Dean1989-12-25 - --- 1990 1990-01-01 - ---1990-01-08 - Simple Minds - "Sons And Fascination" (1981)1990-01-15 - Simple Minds - "Sister Feelings Call" (1981), ...1990-01-22 - The Cure - "Anomalies 77-84" (1984), "Why Can't I Be You?" (12'') 1990-01-29 - Icehouse - "Primitive Man" (1982)1990-02-05 - Icehouse - "Sidewalk" (1984), B-Movie1990-02-12 - Bauhaus - "Press The Eject And Give Me The Tape" (1982) (pierwsza płyta)1990-02-19 - Bauhaus - "Press The Eject And Give Me The Tape" (1982) (druga płyta)1990-02-26 - Bauhaus - "The Sky's Gone Out" (1982)1990-03-05 - Psyche - "The Influence" (1989)1990-03-12 - Depeche Mode - Maxi single1990-03-19 - Depeche Mode - Maxi single1990-03-26 - SIMPLE MINDS - New Gold Dream1990-04-02 - Bauhaus - Burning From The Inside1990-04-09 - Dali's Car - The Waking Hour1990-04-16 - Kissing the Pink (prawdopodobnie)1990-04-23 - Duran Duran - Maxi Single1990-04-30 - Psyche - Mystery Hotel1990-05-07 - Joy Division - Substance1990-05-14 - Joy Division - Still (Cz. 1)1990-05-21 - Joy Division - Still (Cz. 2)1990-05-28 - Simple Minds - Sparkle In The Rain1990-06-04 - Simple Minds - Once Upon A Time1990-06-11 - Tones On Tail - "Pop" (1984), Nick Cave (fragment), The Cure (fragment)1990-06-18 - Tones On Tail - Tones On Tail1990-06-25 - Visage - Beat Boy
Maanam - historia Marka Jackowskiego
Anna Kamińska "Głośniej! Marek Jackowski. Historia twórcy Maanamu"Data wydania: 2023-11-22Data 1. wyd. pol.: 2023-11-22Liczba stron: 464Język: polski Do lektury książki Anny Kamińskiej pt. "Głośniej! Marek Jackowski. Historia twórcy Maanamu" przystępowałem natrafiając wcześniej na opinie, że jest to laurka dla Jackowskiego, która ma go ukazać jako tę lepszą, w stosunku do Kory, część Maanamu. Nie podzielam tej opinii. Moim zdaniem książka w sposób rzetelny przedstawia kolejne losy Jackowskiego, począwszy od dzieciństwa na Warmii, na śmierci we Włoszech, gdzie pod koniec życia się przeprowadził, kończąc. Po przeczytaniu książki mój wizerunek Jackowskiego pogorszył się a nie poprawił. Kamińska bezkompromisowo przedstawia wszystkie mielizny życiowe Jackowskiego, o których wcześniej nie wiedziałem. O bohaterze książki miałem wcześniej lepsze mniemanie, niż mam po lekturze książki Kamińskiej. Niech to najlepiej świadczy o tym, że ""Głośniej!..." jest napisane rzetelnie. A że to Marek Jackowski stworzył Maanam i to on dał szansę Korze na to, by grała w jednym z lepszych zespołów polskiego rocka w historii? Każdy kto choć trochę interesuje się muzyką wie, że to prawda. Książka Kamińskiej jest typową biografią. Autorka skupia się na przedstawieniu historii życia swojego bohatera. Czytelnicy zainteresowani informacjami stricte dotyczącymi Maanamu, poznają je z perspektywy Jackowskiego. Ale historia Maanamu jest przecież nierozerwalnie związana z życiorysem Jackowskiego. Warmia Wszystko zaczyna się na Warmii, na której Jackowski się urodził. Przez pierwsze osiemdziesiąt stron "Głośniej..." Kamińska przedstawia ciekawe i trochę pogmatwane losy rodziny Jackowskich. Jackowscy mieszkali na Warmii już przed II Wojną Światową, kiedy tereny te były częścią Niemiec. Dziadek Jackowskiego był działaczem polskich organizacji zabiegających o polskość Warmii. Z tego tytułu był prześladowany przez władze niemieckie. Ojciec Bernard również prowadził działalność na rzecz polskości Warmii. Po wybuchu wojny w 1939 roku ukrywał się przed przymusowym poborem do Wehrmachtu. W końcu jednak został schwytany i wcielony do niemieckiej armii, w której walczył przeciwko Armii Czerwonej pod Stalingradem, gdzie został ciężko ranny. Po wojnie pozostał na Warmii. Dzięki udowodnieniu działalności w organizacjach polskich, został zaakceptowany przez powojenne władze komunistyczne i pracował w Państwowych Gospodarstwach Rolnych. W jednym z nich został dyrektorem, co skończyło się oskarżeniem o niegospodarność, aresztowaniem przez UB i skazaniem na więzienie, w którym przesiedział dwa lata. Warto dodać, że rodzeństwo Bernarda Jackowskiego uważało się z kolei za Niemców. Jego bracia walczyli również w Wehrmachcie, ale z przekonaniem. Bernard Jackowski zerwał zresztą kontakty ze swoim rodzeństwem. Z kolei skazanie ojca Marka Jackowskiego w czasach stalinowskich nie miało podłoża politycznego. Bernard Jackowski nie poradził sobie z zarządzaniem PGR-em, popadł w pijaństwo i został oskarżony o niegospodarność. Łódź i Vox Gentis Oprócz Warmii, gdzie twórca Maanamu spędził dzieciństwo, ważna była dla niego Łódź, w której podjął studia anglistyczne na Uniwersytecie Łódzkim. To tutaj stawiał swoje pierwsze kroki muzyczne, dołączając do zespołu Vox Gentis, z którym odniósł pierwsze sukcesy. To również w Łodzi poznał miłość swojego życia - Ewę Janicką, która odrzuciła jego oświadczyny i do której próbował wrócić jeszcze po latach. To jej dedykował melodię "Kocham cię kochanie moje". I to właśnie odrzucenie oświadczyn Jackowskiego było jednym z głównych powodów jego wyjazdu z Łodzi jeszcze przed zakończeniem studiów. Kraków, Piwnica pod Baranami, Anawa, Osjan, Kora Ważniejszy od Łodzi okazał się jednak Kraków, dzięki któremu kariera Jackowskiego nabrała rozpędu i finalnie zaowocowała powstaniem Maanamu. Z Łodzi wyjechał jako ledwo rozpoznawalny muzyk Vox Gentis a już a za chwilę stał się członkiem topowej wówczas Anawy. Zanim osiedlił się w Krakowie na stałe, dzięki protekcji swojej siostry Krystyny, wystąpił w 1969 roku wraz z kolegą z Vox Gentis w słynnej Piwnicy pod Baranami. To właśnie tam, po swoim koncercie, pierwszy raz spotkał hipiskę Korę, która wówczas była związana z innym krakowskim hipisem o pseudonimie Pies - dzisiaj posłem PiS Ryszardem Terleckim. Nie przeszkadzało to jednak Korze nawiązać kontaktu z Jackowskim. Według informacji zebranych przez Kamińską, początkowo to właśnie Kora była bardziej zainteresowana Jackowskim niż odwrotnie. To przełomowe wydarzenie zaowocowało nie tylko po kilku latach małżeństwem z Korą, ale przede wszystkim powstaniem Maanamu. Zanim jednak do tego doszło, Jackowski dołączył do grupy Anawa z Markiem Grechutą. Występował w niej przez dwa lata (1969–1971) i nagrał dwie płyty: "Marek Grechuta & Anawa" (1970) i słynny "Korowód" (1971). Już na drugim albumie został autorem jednego z utworów - instrumentalnego „Widzieć więcej”. W 1971 roku odszedł, razem z Jackiem Ostaszewskim, z Anawy. Panowie założyli, wraz z Tomaszem Hołujem, zespół Osjan, w którym Jackowski grał do 1975 roku. Zarówno Anawa, jak i szczególnie Osjan, to grupy odległe od tego, co póżniej Jackowski robił stylistycznie w Maanamie. Ale wtedy Jackowski był też innym człowiekiem. Interesował się filozofią wschodu, roztaczał wokół siebie aurę tajemniczości, uważał się wręcz za swoistego guru. Imponował innym swoimi umiejętnościami hipnotyzera. Niedowiarkom udowadniał, że rzeczywiście potrafi kogoś zahipnotyzować. Aura, którą wokół siebie roztaczał pasowała do muzyki granej przez Osjan. To była twórczośc z pogranicza muzyki improwizowanej, folku i world music. Ale właśnie na tym tle drogi z Ostaszewskim ostatecznie zaczęły się rozchodzić. Jackowski chciał grać muzykę prostszą, głośniejszą, rockową. Zawsze interesowało go komponowanie zwykłych piosenek i miał dar tworzenia chwytliwych melodii. Tego nie mógł zrealizować w grupie Osjan. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=7TTfdKrRDpI{/youtube} Maanam, Maanam Elektryczny Prysznic W 1975 roku Jackowski założył z Milo Kurtisem zespół Maanam. Z czasem zaczęła śpiewać w nim jego żona - Olga Jackowska, która występowała już wcześniej z mężem w czasach Osjanu. Wtedy, razem z żoną Ostaszewskiego, była jedynie tłem dla etnicznej muzyki Osjan. W Maanamie, nie od razu wprawdzie, stała się główną wokalistą a z czasem twarzą grupy. Im dłużej Maanam istniał, tym bardziej publiczność utożsamiała Maanam z Korą. Zanim to nastąpiło, zaczęło się od wspólnego grania na gitarach akustycznych przez Marka Jackowskiego oraz Milo Kurtisa. Nazwa Maanam była wariacją od pierwszych liter imion obu muzyków (M i M). Ponieważ jednak "Mam" (M and M) źle się wymawiało, w końcu stanęło na słowie Maanam. Nie miało ono żadnego głębszego znaczenia, poza tym, że lepiej brzmiało niż "Mam". Kurtis opuścił jednak Maanam już w 1976 roku, by zasilić... Osjan. Na jego miejsce przyszedł walijski muzyk, który osiedlił się w Polsce - John Porter. Wtedy grupa przyjęła nazwę „Maanam Elektryczny Prysznic", co miało symbolizować przejście od akustycznego grania gitarowego, do elektrycznego rocka. W 1979 roku z zespołu w dosyć nieplanowany sposób odszedł John Porter, który wystąpił solo z przypadkowo zebranymi muzykami, zamiast planowanego koncertu Maanamu, ponieważ pozostali członkowie grupy nie dojechali na miejsce. To zdarzenie zapoczątkowało istnienie Porter Band, a Jackowski z żoną musieli poszukać do Maanamu innych muzyków. Wtedy do grupy dołączyli: gitarzysta Ryszard Olesiński, basista Krzysztof Olesiński oraz perkusista Andrzej Mrowiec. Rozpoczęło się formowanie klasycznego składu Maanamu, ale na razie Jackowski nie miał zaufania do nowych muzyków. Gdy pojawiła się szansa zarejestrowania utworów Maanamu w studiu, Jackowski skorzystał z oferty muzyków Dżambli, którzy mu to nagranie załatwili a następnie zagrali jako muzycy sesyjni. W 1979 roku zarejestrowano utwory: „Hamlet”, „Oprócz błękitnego nieba”, „Chcę ci powiedzieć” i „Czemu więc uciekasz". Nagrania spodobały się radiowej dziennikarce muzycznej Teresie Kownackiej, która zaczęła emitować je w radiowej Trójce. "Hamlet" stał się przebojem. W następstwie tego historia zaczęła przyśpieszać. W 1980 roku zespół nagrał singiel z utworami „Boskie Buenos” i „Żądza pieniądza" oraz został zaproszony do występu na festiwalu w Opolu. Występ w Opolu zmienił wszystko, nie tylko w historii Maanamu, ale również w historii polskiego rocka. To właśnie brawurowe wykonanie przez Korę utworu „Boskie Buenos” zapoczątkowało wielką karierę zespołu, ale i stało się początkiem boomu na polski rock w latach 80. Celowo napisałem o wykonaniu utworu przez Korę, bo w oczach widzów na scenie wystąpiła przede wszystkim Kora. Pozostali muzycy Maanamu byli schowani za orkiestrą i niewidoczni. To właśnie wtedy zaczęła również błyszczeć gwiazda Kory. Mniej zorientowani zaczęli patrzeć na Maanam przez pryzmat wokalistki, a nie twórcy zespołu i całego repertuaru - Marka Jackowskiego. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=WRTtsdFvtmo{/youtube} Wielka sława, zawirowania osobiste, alkoholizm Rok 1980 to początek olbrzymiej kariery Maanamu. Wielkie przeboje, sprzedawane w setkach tysięcy egzemplarzy płyty, setki koncertów rocznie, niesamowite tempo, któremu ciężko było podołać. Marek Jackowski wspiął się z Korą na szczyt popularności, ale jego rola w zespole nie była powszechnie rozumiana. W tym czasie nastąpił też rozpad małżeństwa Jackowskich i intensywne wkraczanie do ich życia Kamila Sipowicza, który pojawił się w nim już w połowie lat 70. W 1984 roku Jackowscy rozwiedli się, z czym Marek Jackowski nie mógł się pogodzić. Już na trasach Maanamu zaczął nadużywać alkoholu. Po rozwodzie wpadł w jeden wielki ciąg alkoholowy, który zaprowadził go na skraj upadku. W połowie lat 80. przestał działać Maanam a Jackowski pod koniec lat 80. stanął na krawędzi śmierci. Jego organizm był wyniszczony. Z nałogu wyzwolił się dzięki Klubowi Abstynenta, do którego trafił w 1989 roku i poznaniu w nim Marka Łagodzińskiego, byłego alkoholika. To on stał się jego mentorem i przewodnikiem w walce z chorobą. Łagodziński był wierzącym katolikiem i wiara w Boga stała się drogą do wyzwolenia z alkoholizmu również dla Jackowskiego. Od 1990 roku lider Maanamu zaczął funkcjonować w pełnej trzeźwości. Powrót Maanamu W drugiej połowie lat 80., mimo alkoholizmu Jackowskiego, Maanam wypełnił swoje zobowiązanie fonograficzne do nagrania płyty. W latach 1987-1988 powstał świetny album "Sie ściemnia", nagrany w dosyć przypadkowym składzie przez Korę i Jackowskiego z muzykami sesyjnymi, bez muzyków klasycznego Maanamu. Płyta jednak nie zyskała popularności. Wcześniej Jackowski pracował też z Robertem Gawlińskim jako Złotousty i Anioły. Po tej działności nie pozostał jednak większy ślad. Dopiero, dzięki wyzwoleniu się z alkoholizmu przez Jackowskiego w 1990 roku i upadku PRL, powstały warunki do prawdziwego powrotu zespołu. Kora i Jackowski porozumieli się ze sobą i zaprosili do składu klasycznych muzyków Maanamu. Grupa powróciła, wydając w 1991 roku płytę "Derwisz i anioł". Kolejny album "Róża" (1994) odniósł wielki sukces komercyjny. Wydawałoby się, że wszystko było jak za najlepszych lat starego Maanamu. A jednak tak nie było. To już był inny zespół, kierowany tak naprawdę przez Korę i Sipowicza. Maanam zaczął być utożsamiany przez większośc słuchaczy z Korą, w czym pomagały też zdolności marketingowe Sipowicza. Sprawy Maanamu zaczęła prowadzić firma Kamiling Co, powołana do życia w 1991 roku przez Sipowicza. Marek Jackowski w pewien sposób stał się niemal pracownikiem Sipowicza. W dalszym ciągu był jednak potrzebny Korze i Sipowiczowi, jako autor muzyki i jej wykonawca, bez którego Maanam nie był Maanamem. Ale o tym wiedzieli tylko najwierniejsi fani Maanamu. Dla wszystkich pozostałych Maanam to w praktyce Kora. Ta niezdrowa sytuacja doprowadziła ostatecznie do tego, że w chwili, gdy Marek Jackowski nie był zdolny występować w Maanamie z powodów zdrowotnych, Kora usunęła go z zespołu. To załamało Jackowskiego, ale i w praktyce zakończyło istnienie grupy. Maanam bez Jackowskiego nie mógł istnieć, o czym Kora dowiedziała się po kilku miesiącach grania koncertów bez Jackowskigo. Również Kora przekonała się wtedy, że bez niego grupa na scenie to tylko zbiór muzyków jej towarzyszących a nie Maanam. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=uczl6-7FC_8{/youtube} Koniec Maanamu i śmierć Jackowskiego W drugiej połowie lat 80. Jackowski przeniósł się do Zakopanego. Mieszkał tam prawie dwadzieścia lat. W 1994 roku ożenił się po raz trzeci z młodszą o 28 lat Ewą Święs, z którą miał trzy córki. Od 2007 roku mieszkał w San Marco di Castellabate we Włoszech, pod Neapolem. Kora nie znosiła trzeciej żony Jackowskiego, co rodziło częste konflikty między nią a Jackowskim. Kora nie mogła też znieść tego, że Jackowski mieszka daleko i musi dojeżdżać na koncerty, co czasami powodowało jego spóźnienia. Zauważalne były też różnice światopoglądowe. Jackowski stał się wierzącym katolikiem, Kora manifestowała swój ateizm i antyklerykalizm. To wszystko wpływało negatywnie na relacje wewnątrz zespołu. Historię Maanamu zakończył jednak wypadek w 2007 roku, gdy Jackowski w jego wyniku doznał złamań stopy i żeber, co uniemożliwiło mu występy z grupą na cztery miesiące. By wypełnić zobowiązania koncertowe, w miejsce Jackowskiego, został zatrudniony inny gitarzysta. Gdy Jackowski był już gotowy do powrotu na scenę z Maanamem, dowiedział się od menadżera Mateusza Labudy z Kamiling Co., że nie ma już dla niego miejsca w zespole... Kora uwierzyła w to, że Maanam to ona i Sipowicz a Jackowski nie jest już im potrzebny. To załamało Jackowskiego i mocno zdezorientowało. Ostatecznie po kilku miesiącach założyciel Maanamu ogłosił, że rozwiązuje Maanam. 1 grudnia 2008 wraz z Korą wydali wspólne oświadczenie, w którym poinformowali o zawieszeniu działalności zespołu na czas nieokreślony wraz z końcem roku. Ale to był definitywny koniec zespołu. Maanam już nie powrócił. W latach 2011–2013 Jackowski występował gościnnie z zespołem Plateau. Nagrał też płytę solową, ale wszystko zakończyła nagła śmierć Jackowskiego w wyniku zawału serca, którego doznał w maju 2013 roku. Kora, która dopiero co chciała przejąć Maanam, przeżyła byłego męża ledwie o 5 lat. Zmarła w 2018 roku na raka. Kontrowersje wokół życia osobistego Jackowski był wybitnym twórcą, założycielem jednego z ważniejszych zespołów w historii polskiego rocka. Jednak jego życie osobiste dalekie było od ideału. O tym również można przeczytać w książce Kamińskiej. O tym, że Jackowski miał skłonności do nawiązywania relacji męsko-damskich z dużo młodszymi kobietami, czasami również niepełnoletnimi. O tym, że to nie tylko Kora zdradzała jego, ale i on zdradzał Korę. O tym, że nie miał skrupułów, by odbić młodą partnerkę kolegi z zespołu - Jarosława Szlagowskiego (przez kilka miesięcy występował w Maanamie w latach 1985-86) - która właśnie urodziła Szlagowskiemu dziecko. To ona właśnie została drugą żoną Jackowskiego. W książce jest więcej historii, które nie wystawiają dobrego świadectwa Jackowskiemu. Ta książka nie jest pomnikiem wzniesionym na jego cześć. Podsumowanie "Głośniej! Marek Jackowski. Historia twórcy Maanamu" to bardzo dobrze napisana lektura, którą czyta się jak świetną beletrystykę. Można ją pochłonąć w kilka dni, a jeśli ktoś dysponuje czasem to i w jeden. Czyta się ją jednym tchem. Tym bardziej, że to nie jest beletrystyka, ale prawdziwa historia prawdziwego życia. Historia mimo wielu wzlotów, kończąca się tragicznie. A może po prostu kończąca się tak, jak skończy się - w ten lub inny sposób - życie każdego z nas. Andrzej Korasiewicz04.03.2024 r.
O dziennikarstwie muzycznym i o tym dlaczego nie płaczę po Pitchforku
W polskim internecie pojawiło się kilka artykułów, w których autorzy lamentują nad stanem dziennikarstwa muzycznego a za tło tego lamentu posłużyła im informacja o przejęciu internetowego serwisu muzycznego Pitchfork przez poświęcony modzie męskiej magazyn GQ. Nie wiem czy stan dziennikarstwa muzycznego jest rzeczywiście tak katastrofalny jak chcą tego niektórzy. Skupiając się jednak tylko na polskim Internecie, obserwuję istnienie całkiem licznych muzycznych blogów na dobrym poziomie merytorycznym, w których autorzy zupełnie bezinteresownie dzielą się swoimi poglądami na temat przesłuchanych płyt i ogólnie muzyki. Oczywiste jest, że zainteresowanie takimi stronami nie jest masowe. Ale czy kiedykolwiek było? Kontrkultura i muzyka popularna w służbie przemian społeczno-politycznych Tak, wiem, że w latach 70. i 80. XX wieku istniały w krajach kapitalistycznych magazyny muzyczne, które wyznaczały trendy i miały spore nakłady. Ale tak nie było w socjalistycznej Polsce, a mimo to ludzie słuchali muzyki a nawet pokusiłbym się o twierdzenie, że często przywiązywali do niej większą wagę niż odbiorcy w krajach wówczas kapitalistycznych. Jasne jest więc, że istnienie prasy muzycznej nie jest kluczową sprawą ani dla istnienia muzyki, ani jej rozpowszechnienia. Dziennikarze muzyczni mogą jednak wypaczać pewne zjawiska, zwłaszcza jeśli ich pozycja jest bardzo mocna. Tak było w PRL, gdy gusta słuchaczy kształtowali dziennikarze radiowi, bo dostęp do muzyki był bardzo ograniczony. Jednak dziennikarze muzyczni z krajów kapitalistycznych również mieli spory wpływ na kształt rynku muzycznego i gusta tamtejszych słuchaczy. Redaktorzy muzyczni z krajów kapitalistycznych w latach 80. i później, a właściwie to nadal, za przejaw wyższego zaangażowania uważali przemycanie treści społeczno-politycznych wspierających idee lewicowe i socjalistyczne, ośmieszające zarazem kapitalistyczny ład wprowadzany w USA przez Ronalda Reagana a w Wielkiej Brytanii przez Margaret Thatcher. Pisze o tym np. Dylan Jones w książce "Sweet Dreams: Od kultury klubowej do kultury stylu. Opowieść o Nowych Romantykach" [zobacz >>] wcale się zresztą tym nie krępując, wręcz uważając to za coś normalnego. Muzycy, którzy wykazywali zaangażowanie "społeczno-polityczne" zbierali najczęściej wyższe oceny recenzentów. Ci którzy skupiali się jedynie na tworzeniu hitów i walce o pozycje na listach przebojów, byli uznawani za mniej wartościowych. Grupy art rockowe, które nie przejawiały odpowiedniego zaangażowania społecznego, również były lekceważone jako te, które prezentują "przerost formy nad treścią". Dzisiaj zresztą, zjawisko patrzenia na muzykę przez pryzmat przeróżnych poglądów społeczno-politycznych, mam wrażenie, że nawet się nasiliło - patrz np. afera dotycząca Róisín Murphy - a wzmiankowany Pitchfork był w awangardzie takiego dziennikarstwa. W krajach kapitalistycznych muzyka rockowa, począwszy od lat 60. XX wieku, była elementem antykapitalistycznej, pacyfistycznej, liberalnej obyczajowo kontrkultury. W tym ostatnim odnajdywaliśmy, jako mieszkańcy "socjalistycznego raju", jakiś punkt wspólny, ponieważ siermiężny socjalizm PRL niósł również pewne treści konserwatywne w zakresie obyczajowości. Inne aspekty kontrkultury, która narodziła się w krajach kapitalistycznych nie były jednak już tak oczywiste. Paradoksalnie, w krajach komunistycznych, muzyka rockowa i inne przejawy zachodniej kontrkultury były postrzegane jako przejaw "zgniłego kapitalizmu". Może dlatego, że muzyka popularna z krajów kapitalistycznych była przedmiotem pożądania i zazdrości mieszkańców krajów RWPG a to nie było mile widziane przez władców "socjalistycznego raju". Przeciętni słuchacze muzyki w PRL przeważnie nie patrzyli jednak na nią przez pryzmat jej aspektów kontrkulturowych, skupiając się na samej istocie twórczości. Muzyka była postrzegana przede wszystkim jako forma sztuki lub rozrywki, a nie zjawisko zaangażowane społecznie lub politycznie. Sytuacja uległa zmianie w latach 80., gdy w Polsce zaczęła rodzić się scena punkowa i postpunkowa. Jednak i w tym przypadku rozwój sytuacji początkowo przebiegał odmiennie niż w krajach zachodnich. Polska scena punkowa w latach 80. w warstwie przekazu społeczno-politycznego, była wymierzona w system realnego socjalizmu/komunizmu lub w bliżej nieokreślony "Babilon", świat dorosłych a nie w krytykę kapitalizmu, którego w Polsce wówczas nie było. Prasa muzyczna w PRL Nie było też w ówczesnej Polsce prasy muzycznej a raczej była w szczątkowej formie. Zresztą cała branża muzyczna wyglądała zupełnie inaczej niż w krajach kapitalistycznych. Zamiast kolorowych gazet, pism lifestylowych, rozwiniętej i zróżnicowanej prasy muzycznej, mieliśmy dwa miesięczniki muzyczne - "Magazyn Muzyczny" (ten już po 1989 roku wyewoluował w "Tylko Rock" i do dzisiaj ukazujący się "Teraz Rock") oraz wydawany na "papierze toaletowym" "Non Stop", ukazujący się początkowo jako dodatek do „Tygodnika Demokratycznego”. Były też pisma poświęcone muzyce poważnej oraz jazzowi. Nie było zatem normalnego mainstreamu dziennikarskiego w zakresie popkultury, nie było rynku prasy z prawdziwego zdarzenia. Wszystkie pisma podlegały kontroli i cenzurze. Nie można było założyć sobie ot tak pisma. Poza oficjalnymi działaczami kulturalnymi nikt nie miał takich możliwości ani formalnych, ani materialnych. Realnie istniejący system socjalistyczny ze swojej istoty ograniczył dostęp zarówno do dóbr materialnych, jak i dóbr kultury, w tym muzyki i prasy muzycznej. Nielegalna prasa w PRL Istniał za to tzw. "drugi obieg", czyli powielane nielegalnie w małych nakładach, pisma społeczno-polityczne związane głównie z podziemną NSZZ "Solidarność" i innymi nielegalnymi grupami antykomunistycznymi. W połowie lat 80. zaczął powstawać też "trzeci obieg", czyli również nielegalne pisma, tzw. ziny, związane z muzyczną sceną punkową i alternatywną. Jednym z pierwszych był zin "QQRYQ". Od zinów wydawanych w krajach zachodnich różniły się tym, że mogły zostać potraktowane jako potencjalne zagrożenie zmierzające do "obalenia ustroju socjalistycznego" a ich wydawcy trafić do więzienia. Ich nakłady były jednak na tyle małe, że służby komunistyczne niezbyt się nimi interesowały. Do masowego odbiorcy jednak te pisma nie docierały. Rozprowadzane były głównie w wąskich kręgach środowisk lokalnych. Nieliczne pisma istniejące legalnie, wspomniane wcześniej (MM i Non Stop), miały natomiast bardzo marną jakość edytorską a prezentowane informacje były często mocno wycinkowe w stosunku do tego, co rzeczywiście działo się w zachodniej popkulturze. Prasa muzyczna w Polsce przed 1989 roku miała zatem charakter marginalny i nie kształtowała gustów. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero w latach 90. po upadku systemu "realnego socjalizmu". Prasa muzyczna w latach 90. Jednym z pierwszych pism z prawdziwego zdarzenia, które przypominały zachodnie magazyny, nie tylko muzyczne, była "Machina", która powstała w 1995 roku. Były też inne pisma - "Brum" (od 1993), "Plastik" (od 1997), "Kaktus" (od 2000) koncentrujące się bardziej na muzyce. Musiał zatem w Polsce nastać kapitalizm, żeby zaczęła powstawać prasa muzyczno-modowa z prawdziwego zdarzenia. Pisma te na pewno odegrały jakąś rolę w kształtowaniu gustów ludzi urodzonych w latach 80. lub pod koniec lat 70. Ale dla starszych roczników nie miały przeważnie większego znaczenia. Dla nich decydujące było kształtowanie gustów muzycznych w latach 70. i 80. via Polskie Radio. Nowe dziennikarstwo internetowe Wszystko to, co działo się w Polsce w zakresie drukowanej prasy muzycznej w latach 90. było jednak mocno opóźnione w stosunku do Zachodu. Tam pod koniec drugiej połowy lat 90. rozpoczął się bowiem szybki rozwój Internetu i zaczęły powstawać strony internetowe, w tym również muzyczne. Jedną z nich był magazyn Pitchfork założony w USA w 1996 roku. W ciągu kilku lat stał się dla niektórych synonimem nowoczesnego dziennikarstwa muzycznego, które wyparło tradycyjne magazyny papierowe typu "Rolling Stone". W czasach, gdy w Polsce zaczęły dopiero powstawać magazyny papierowe z prawdziwego zdarzenia, na Zachodzie rodziło się już dziennikarstwo nowego typu - internetowe. Polskie magazyny muzyczne w Internecie na początku XXI wieku Szybko jednak zaczęliśmy doganiać trendy światowe jeśli chodzi o tę nowinkę. O ile w Polsce papierowe, popkulturowe dziennikarstwo muzyczne w gruncie rzeczy nie odegrało wielkiej roli, o tyle dziennikarstwo internetowe narodziło się niemal równolegle z tym zachodnim. Pierwsze serwisy, a początkowo raczej strony założone przez osoby, które chciały dzielić się swoją pasją, powstały w Polsce już pod koniec lat 90. W większej liczbie dopiero na początku XX wieku. Z jednych rozwinęły się poważniejsze serwisy internetowe do dzisiaj istniejące, inne padły po kilku latach działalności. Warto wspomnieć o stronie Nowamuzyka.pl, która istnieje nieprzerwanie od 2003 roku. W roku 2001 powstał serwis Porcys, który od początku prezentował kontrowersyjną formę pisania o muzyce, inspirując się przy tym serwisem Pitchfork. Dzisiaj strona nie jest aktualizowana. Od kilku lat nie jest również aktualizowany serwis Screenagers, który powstał w 2003 roku. Obie strony (Porcys i Screenagers) prowadzone były przez pokolenie ludzi urodzonych w latach 80. i skierowane głównie do swoich rówieśników. Jeszcze wcześniej powstała strona Postindustry (1996), która skupiała się na muzyce electro-industrial, EBM i postindustrial. Od wielu lat ma jedynie sporadyczne aktualizacje. Jednym z pierwszych serwisów, który chciał stać się centrum kultury niezależnej był portal Terra.pl, który później zmienił nazwę na Serpent.pl i ograniczył swoją działalność (lub rozwinął - zależy jak spojrzeć) do prowadzenia sklepu internetowego. W 2001 rolu powstał serwis Independent.pl, który również miał ambicję być centrum informacyjmym na temat szeroko rozumianej kultury niezależnej. Dzisiaj ma jedynie profil na facebooku. Od 1997 roku do dzisiaj istnieje serwis na temat szeroko rozumianego rocka progresywnego - Artrock.pl. Było jeszcze całkiem sporo innych stron o różnych profilach muzycznych, po których nie pozostał ślad w sieci (np. jazzowy Diapazon.pl, czy synth-popowy Electr-On.pl) - jeśli nie liczyć archiwum Internetu. W tym miejscu chciałbym też odnotować, że strona Alternativepop.pl również znalazła się w pionierskim gronie wcześnie założonych stron, bo powstała w 2001 roku. Ówczesne zasięgi wyżej wymienionych stron były jednak początkowo przeważnie małe, ograniczone do konkretnego, niszowego grona odbiorców. Dodatkowo ogólny krąg odbiorców w polskim Internecie był tylko niewielkim procentem wszystkich potencjalnych zainteresowanych, ze względu na wówczas ograniczony dostęp Polaków do Internetu. Ten jednak sukcesywnie z roku na rok wzrastał. Przybywało też nowych inicjatyw internetowych. Dzisiaj trudno to wszystko objąć i opisać. Może warto, żeby ktoś kiedyś podjął się tego zadania. W tym artykule chciałem jednak tylko zasygnalizować istotniejsze zjawiska, które zaistniały na początku XXI wieku w polskim Internecie. Zagrożenie ze strony AI i sens recenzji muzycznych W ciągu ostatnich dwudziestu lat, Internet stał się powszechnym i naturalnym narzędziem. W tym czasie w polskiem Internecie powstały setki a może i tysiące blogów, w tym muzycznych. Niektóre nadal istnieją, niektóre mają charakter bardzo niszowy, inne są całkiem poczytne. Jeszcze inne odeszły w zapomnienie. Niektórzy zastanawiają się czy w czasach, gdy gust słuchaczy kształtują algorytmy w serwisach streamingowych, istnieje jeszcze potrzeba pisania recenzji muzycznych. Na pewno nie jest to potrzeba masowego odbiorcy, ale czytelnictwo prasy muzycznej nigdy nie było powszechne. Nic się w tej sprawie nie zmieniło. Moim zdaniem algorytmy AI nie zastąpią opinii o muzyce. Nadal będą ludzie, którzy będą ciekawi opinii innych o muzyce. Dlatego nie przejmowałbym się końcem tego czy innego serwisu muzycznego, ani nie rozpaczałbym nad rozwojem AI. Życie internetowe istnieje i nadal powstają kolejne strony, na których można znaleźć recenzje muzyczne. Ci którzy chcą czytać - czytają. Ci którzy chcą pisać - piszą. A czy komuś potrzebne jest to zjawisko na masową skalę? Muzykom? Może. Wydawcom? Pewnie tak. Ale jaka przyszłość nas czeka jeśli chodzi o prasę muzyczną jest taką samą zagadką jak to, jaka przyszłość czeka w ogóle muzykę. Na naszych oczach zmienia się forma twórczości i sposób dotarcia jej do słuchaczy. Nie będę podejmował się wróżenia z fusów. Zachęcam jedynie, by nie popadać w przesadę i skupić się zwyczajnie na słuchaniu muzyki, pisaniu o niej oraz czytaniu. "Róbmy swoje" jak śpiewał poeta. Andrzej Korasiewicz23.02.2024 r.
Początki syntezatora i free jazz jako forma pre-industrialu. Czyli wszystko o jazzie.
Joachim Ernst Berendt "Od raga do rocka. Wszystko o jazzie"Wydawnictwo: Polskie Wydawnictwo MuzyczneTytuł oryginału: Das Jazzbuch. Von Rag bis RockData wydania: 1979-05-01Data 1. wyd. pol.: 1979-05-01Liczba stron: 539Język: polskiISBN: 83-224-0102-7Tłumacz: Stanisław Haraschin Wszystko o jazzie w 1973 roku Książka "Od raga do rocka. Wszystko o jazzie" to klasyczna pozycja wprowadzająca do zagadnienia pn. "jazz". Autor już nie żyje, ale od 1953 roku zdążył opracować cztery wydania, które były poprawiane i uzupełniane o fakty, które na bieżąco działy się w jazzie. Można powiedzieć, że Berendt był kronikarzem rozwoju jazzu, który w chwili, gdy napisał pierwsze wydanie książki był gatunkiem żywym i rozwijającym się, wręcz przeżywającym swoje najlepsze lata. Wydanie, które omawiam ukazało się w przekładzie polskim w 1979 roku a historia opowiedziana przez autora urywa się w połowie lat 70. Mimo wszystko lektura jest pasjonująca i w istocie opisuje czasy kluczowych dla jazzu przemian. To że książka napisana była w latach 70. nadaje lekturze dodatkowego smaczku. Perspektywa, z której pisze autor jest całkiem inna, niż współczesnego czytelnika i powoduje, że jego niektóre oceny stają się tym ciekawsze. Nie tylko w zakresie muzyki, ale również spostrzeżeń na styku przemian historycznych i społeczno-politycznych, w których autor osadza całą opowieść. Jazz jako forma walki z "burżuazyjnym kapitalizmem" czy jazz jako wytwór "amerykańskiego imperializmu"? Ciekawe są m.in. wtręty autora o środkach produkcji i kontekście społecznym a nawet rasowym rozwoju muzyki. Widać, że marksizm wywarł na autora pewien wpływ. Pewnie zresztą dlatego tak chętnie książka autora niemieckiego została przetłumaczona i wydana w czasach PRL. Przypomnijmy, że przez pierwsze lata panowania ustroju komunistycznego w Polsce, jazz był zakazany jako przejaw "amerykańskiego imperializmu" oraz "burżuazyjnego kapitalizmu". W drugiej połowie lat 50. nastąpiła odwiliż a władze zezwoliły na jazz w PRL. Dostrzeżono też pewnie, że "jazz" to muzyka stworzona przez uciśniony "czarny proleteriat". Z czasem jazz mocno usadowił się w krajobrazie peerelowskiej muzyki rozrywkowej, zyskując nawet pewną nobilitację. Z kolei autor "Od raga do rocka. Wszystko o jazzie", szczególnie w antykomercyjnym free jazzie, dostrzega pewne przejawy buntu wobec "burżuazyjnego kapitalizmu". Historia syntezatora w książce o jazzie Z największą ciekawością przeczytałem kilka stron, które autor poświęcił elektrycznym organom i syntezatorowi. Wydanie Jazzbucha, które czytałem pisane było przez Berendta w 1973 roku, kiedy syntezator był właściwie nowością. Głównym znanym instrumentem był syntezator Moog oraz wypuszczony w 1970 roku mniejszy syntezator Minimoog. W 1972 roku pojawił się też syntezator ARP Odyssey. Wszystko to było fascynujące dla autora i w książce rozważał przyszłość zastosowania tych instrumentów w jazzie. Berdendt pisze książkę z perspektywy takiej, że jazz jest nadal królową muzyki "progresywnej". Wprawdzie w latach 60. niezwykłą popularność zdobył rock, ale muzykę tę, choć poświęca jej również trochę miejsca, traktuje jak muzykę z ograniczeniami formalnymi, która wprawdzie wnosi powiew świeżości w zakresie żywiołowości, jednak nie moża dorównać jazzowi w zakresie instrumentalnym. A ponieważ jazz na przełomie lat 60. i 70. zelektryfikował się i zaczął czerpać pełnymi garściami ze świata rocka, dzięki czemu powstała fuzja rocka i jazzu, to, jak sądził autor, tylko patrzeć jak jazz z powrotem wróci na piedestał muzyki "progresywnej". Stało się jednak całkiem inaczej. Autor nie przeczuwał nawet tego co czeka rozwój muzyki i to w krótkiej perspektywie kilku najbliższych lat. Np. tego co zrobił z syntezatorem Kraftwerk a także lawiny, która ruszyła po Kraftwerku. Na marginesie można stwierdzić, że po 50 latach rozwoju muzyki, dzisiaj rock jest w podobnej sytuacji jak jazz w latach 70 a może nawet w gorszej. Bo jazz wrócił do łask, szczególnie wśród bardziej ambitnych słuchaczy i twórców hip-hopowych i muzyki elektronicznej. Sięgnąłem też po wydanie Jazzbucha o kilka lat późniejsze, pisane już na początku lat 80. Po fascynacji syntezatorem i postępem technicznym w muzyce elektrycznej nie ma już u autora śladu. Wtedy już było wiadomo, że syntezator wyemancypował się nie tylko ze świata jazzu, ale i ze świata rocka. Widać, że Berendt przestał rozumieć co się dzieje. Zamiast rozbudować rozdział o syntezatorze, skrócił go i potraktował marginalnie. Nic dziwnego, bo wtedy syntezator nie okazał się żadnym nowym impulsem dla tradycyjnego jazzu. Ciekawe jest jednak to, że jeszcze w połowie lat 70. niektórzy - w tym Berendt - widzieli w syntezatorze potencjał dla dalszego rozwoju tradycyjnego jazzu i zastosowania go jako instrumentu jazzowego. Z drugiej strony Kraftwerk, który wytyczył nowe tory dla muzyki syntezatorowej zaczynał przecież jako formacja jazz-rockowa. Poza tym w latach 80. Marcus Miller rzeczywiście zaczął wykonywać coś w rodzaju syntetycznego jazzu podobnie jak Herbie Hancock. Inny jazzman - Jan Hammer - stworzył kultowy syntezatorowy temat do serialu "Miami Vice". Ale dopiero wraz z rozwojem samplingu jazz i elektronika zaczęły się coraz bardziej zaprzyjaźniać. Tylko nie jestem pewien czy zwolennicy tradycyjnego jazzu uważają takie jazz-elektroniczne hybrydy jeszcze za jazz. Free jazz jako rodzaj pre-industrialu? Teza wielu wyda się absurdalna a i nawet uważnym czytelnikom książki Berendta pewnie trudno będzie znaleźć w niej jej potwierdzenie. Tak naprawdę nigdzie ona bowiem w książe nie pada. Nie mogła paść, bo autor nie miał pojęcie o rodzącej się właśnie industrial music. A jednak w jednym miejscu Jazzbucha pada twierdzenie Berendta o tym, że niepokój wyrażany przez artystów free-jazzu może być też odpowiedzią na otaczający ludzi świat maszyn i przemian przemysłowych, które go wywołują. To niejako potwierdzenie tego, żę industrial, jako forma sztuki, musiał zaistnieć, bo nawet za pomocą trąbek, saksofonów i puzonów, już w latach 60. XX wieku, artyści próbowali wyrazić industrialne lęki i niepokoje cywilizacyjne. Teoretycy industrialu, który faktycznie narodził się w latach 70. XX wieku, łączą go w warstwie ideowej z manifestem futurystów, a także wyrosłym z futuryzmu bruityzmem oraz bardziej ogólnie awangardą początku XX wieku. „Miasto, masa, maszyna” - manifest krakowskich awangardzistów dobrze oddaje ducha industrialnych poszukiwań performerów z lat 70. Jednak, zdaniem autora Jazzbucha, również free jazzowcy w latach 60. tak naprawdę odpowiadali swoją grą na przemysłowe odgłosy otoczenia, w którym żył człowiek, nowe z punktu widzenia rozwoju cywilizacyjnego, z którymi to odgłosami człowiek musiał się oswoić i do nich przywyknąć. Muzyka była jedną z form oswojenia tych nowych dźwięków otoczenia - nie-naturalnych, będących efektem rozwoju cywilizacyjnego homo sapiens. O ile muzycy industrialni używali do wyrażania emocji związanych z przeżywaniem otaczających dźwięków, urządzeń i instrumentów w głównej mierze elektronicznych - czym nawiązywali z kolei do muzyki elektronicznej i konkretnej wynalezionej przez awangardowych kompozytorów muzyki współczesnej, takich jak Karlheinz Stockhausen - o tyle muzycy free jazzowi grali na trąbce, saksofonie, puzonie czy wibrafonie. Ale co do istoty motywacje można uznać za podobne. Jazz jako muzyka improwizowana Zanim jednak jazz rozwinął się w taką, awangardową, formę free, musiał najpierw się narodzić, co miało miejsce na przełomie XIX i XX wieku w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej i początkowo nic nie zapowiadało, że może doprowadzić do powstania jazzu atonalnego. Dlatego teraz napiszę parę słów o tym, czym jest jazz według Berdendta oraz jakie to zrodziło konsekwencje dla sposobu postrzegania wykonawstwa i w ogóle muzyki, nie tylko jazzowej. Wielu uważa, że istotą jazzu jest improwizacja, ale według autora istotą jazzu jest raczej połączenie trzech elementów - wyimprowizowania, kompozycji i wykonawstwa. Bez spełnienia łącznie tych trzech warunków nie można mówić o jazzie. Muzyk jazzowy musi być jednocześnie wykonawcą wyimprowizowanego przez siebie chorusu, inaczej nie mamy do czynienia z jazzem. Improwizacja w jazzie i rocku kontra współczesne cover bandy Trudno nie zauważyć, że te reguły przeniknęły niejako do muzyki rockowej. Pewnie dlatego tak wielu fanów rocka krytykuje współczesne tzw. cover bandy, których istotą jest odgrywanie muzyki, która została skomponowana i wyimprowizowana przez inny zespół. Cover bandy działają bowiem raczej w oparciu o XIX-wieczną europejską muzykę koncertową (posługując się nomenklaturą Berendta), w której istotą było odegranie kompozycji dokładnie w taki sposób, w jaki przewidział to kompozytor. Inaczej jest w teori jazzowej, gdy wykonawstwo musi być realizowane w oparciu o tożsamość improwizacji i wykonawstwa, gdzie fakt, że wykonawcą jest konkretny wykonawca, który wyimprowizował dany temat, jest istotny dla tej improwizacji i wyimprowizowanej w ten sposób kompozycji, która otrzymała dzięki temu swoją optymalną formę. Według jazzowych teoretyków nawet gdy improwizacja stała się już optymalną formą kompozycyjną, to żeby muzyka mogła być uznana za jazzową musi ją wykonywać autor improwizacji. Inaczej muzyka traci wartość i swój charakter jazzowy. Zapewne właśnie takie podejście - nieświadomie - prezentują współcześni rockowi krytycy cover bandów. Jazz na styku kultury europejskiej i afrykańskiej Jazz stworzyli Afroamerykanie nie tyle w kontrze do XIX-wiecznej muzyki europejskiej, a raczej na styku tej muzyki i afrykańskiego ducha. Jazz na początku XX wieku był całkiem nową muzyką - ani europejską w duchu, ani afrykańską. Typowym przykładem tego jest ragtime, jeden z kluczowych styli, z którego pod koniec XIX wieku wyewoluował jazz amerykański. Ragtime to pierwszy styl jazzowy. Wykonywany był przez afroamerykańskich jazzmanów tak jak kompozycje XIX-wiecznej muzyki klasycznej - z zapisu nutowego, który poczynił kompozytor a celem wykonawcy było zagranie kompozycji zgodnie z zapisem nutowym kompozytora. Dopiero z czasem i wpływowi np. wiejskich bluesów, pierwsi jazzmani intuicyjnie zaczęli tworzyć muzykę, którą należy zakwalifikowąć jako improwizowaną. Muzykę tworzoną przez afroamerykańskich jazzmanów szybko podchwycili biali muzycy, którzy wprawdzie często grali lepiej technicznie od czarnych jazzmanów, ale jednocześnie muzyka białych pozbawiona była słynnego "swingu". Dlatego początkowo nie cieszyła się popularnością a czarni jazzmani nie uważali jej za jazz. Dopiero biały kornecista amerykański o niemieckich korzeniach Bix Beiderbecke (ur. 1903 r., zm. 1931 r.) grał tak, że jego gra była nieodróżnialna od gry czarnych jazzmanów i przez nich doceniona. Jazz był długo ważnym elementem identyfikacji Afroamerykanów i wyrazem ich tożsamości kulturowej. Jednak z czasem te różnice w grze między białymi i czarnymi jazzmanami zaczęły się zacierać. Blues jako źródło jazzu i przyczyna zmian wzorca europejskiej muzyki W książce Berendt ukazuje blues jako jedną podstawowych form identyfikacji Afroamerykanów, którzy jeszcze w czasach niewolniczej pracy śpiewali "bluesy" dla podtrzymania ducha i by praca na polu była lżejsza. To z niego wywodzi się w gruncie rzeczy jazz oraz słynny "swing". Swing nie w znaczeniu odrębnego stylu jazzowego, ale w znaczeniu specyficznego dla jazzu poczucia rytmu. Blues wpłynął też na rozwój rock and rolla oraz rocka. Berendt twierdzi, że bez bluesa nie byłoby muzyki Boba Dylana i The Beatles. To właśnie bluesowy feeling czarnej społeczności Ameryki spowodował zasadnicze zmiany tego jak zaczęła wyglądać muzyka popularna również białych Europejczyków i Amerykanów od połowy lat 50. O ile wcześniej wzorcem muzyki popularnej była twórczośc rodzaju Franka Sinatry, o tyle później pałeczkę przejęli Elvis Presley i The Beatles, którzy bez czarnego rhythm and bluesa nie istnieliby. A jeszcze do połowy lat 50. rhythm and blues był muzyką czarnego getta i nie interesował białej publiczności. Wszystko zmieniło się za sprawą Elvisa Presleya i Billa Halleya. Czarni inspirują białych i odwrotnie Od siebie dodam, że ciekawe jest to, że już od lat 70. muzyką afroamerykańskiej społeczości USA stawał się hip hop, przejmując tym samym pałeczkę od jazzu i bluesa. Hip hop w warstwie instrumentalnej na przełomie lat 70. i 80. XX wieku inspirował się m.in. nową europejską muzyką elektroniczną tworzoną przez niemiecki Kraftwerk. Historia zatoczyła więc koło, bo o ile w latach 50. i 60. biali, zainspirowani muzyką czarnych, stworzyli rock, o tyle w latach 70. i 80. czarni raperzy, wykorzystując wiele różnych inspiracji, ale również nową muzykę elektroniczną białych, stworzyli hip hop. W książce Berendta, historia rozwoju jazzu ucina się w połowie lat 70. W późniejszym wydaniu doprowadzona jest do początku lat 80. Jednak później jazz dalej podlegał różnym fluktuacjom. W latach 70. flirtował z muzyką rockową. Współcześnie w największym stopniu oddziałuje właśnie z hip-hopem i muzyką elektroniczną. Już Miles Davis zdążył nagrać płytę pt. "Doo-Bop" (1992), wydaną po śmierci Mistrza w 1991 roku, w którym łączy jazz z hip-hopem. Dzisiaj jazz często grają muzycy, którzy zaczynali od hip-hopu, jak to jest np. w przypadku modnych polskich wykonawców w rodzaju Marka Pędziwiatra (EABS, Błoto). Jako anty-fan hip-hopu mogę tylko dodać - niestety. Jazz europejski Berendt zwraca też uwagę na odrębność jazzu europejskiego, który zaczął zyskiwać na znaczeniu już od końca lat 60. Wcześniej jazz zakorzeniony był w amerykańskim bluesie i tradycji afroamerykańskiej a jednocześnie w harmonice funkcyjnej. Dopiero zerwanie z systemem tonalnym w latach 60. przez takich muzyków jak: John Coltrane czy Ornette Coleman, wyzwoliło nowe możliwości w rozwoju jazzu, na czym skwapliwie skorzystali twórcy europejscy. Dla tradycji muzyki europejskiej muzyka atonalna nie była przecież niczym nowym. Gdy okazało się, że nie trzeba być zakorzenionym w tradycji afroamerykańskiej a swingowanie przestaje być celem nadrzędnym jazzu, otworzyło to nowe pola poszukiwań muzyków europejskich. Jazz europejski zaczął wykorzystywać własne narodowe tradycje muzyczne a także korzystać z dorobku innych kultur. W efekcie powstała nowa muzyka jazzowa, która w coraz mniejszym stopniu miała związek z amerykańskim jazzem tradycyjnym. Podsumowanie Berendt w sposób ciekawy pokazuje w swojej książce wszystkie aspekty jazzu, w tym jego paradoksy. Np. to, że pierwszym stylem jazzu był fortepianowy ragtime, najbliższy klasycznej muzyce europejskiej, a z drugiej strony istotą jazzu jest swing i odejście od tej muzyki europejskiej. Jazz wiele zawdzięcza ludowym śpiewakom bluesowym a pierwotny, instrumentalny jazz miał wręcz być odwzorowaniem tych śpiewów i na tym ma opierać się swing. Z drugiej strony jazz to głównie muzyka instrumentalna. Berendt zabiera czytelnika w fascynującą podróż przez poszczególne style jazzu, opisuje instrumenty, które stosowano w jazzie i śledzi wszystkie zmiany, jakie przez lata następowały. Laikowi czasami ciężko się w tym wszystkim połapać, szczególnie w gąszczu nazwisk instrumetalistów wymienionych w książce. Jednak lektura Jazzbucha jest ciekawa również dla kogoś, kto jazzu słucha sporadycznie. Poznanie historii jazzu jest niezbędnym elementem tego, żeby dobrze zrozumieć historię muzyki współczesnej. Dzięki temu uzyskujemy szerszą perspektywę, która jest nieodzowna, by dostrzec właściwy wymiar przemian, którym podlega współczesna "muzyka rozrywkowa". A książka Berendta spełnia tę rolę doskonale. Andrzej Korasiewicz30.01.2024 r.
Fun Boy Three - czyli życie po The Specials
Co robić, gdy fala ska już nieco znudziła się słuchaczom? Odpowiedzią może być odejście z The Specials trzech członków tego zespołu i utworzenie nowej grupy, która, korzystając z dawniejszego dorobku, spróbuje wzbogacić muzykę ska o nowe elementy. Krótka kariera Terry'ego Halla, Neville'a Staplesa i Lynvala Goldinga jako Fun Boy Three, bo o tej grupie mowa, zaowocowała jedynie dwoma albumami. Formacja istniała zaledwie dwa lata (1981-1983). Szkoda, bo to trochę zapomniany i chyba niesłusznie niedoceniany zespół.
Fun Boy Three (1982) Muzyka na tym albumie jest wyraźnie zubożona i właściwie minimalistyczna. Dominują różne instrumenty perkusyjne, z rzadka pojawia się trąbka, a najważniejszy jest wokal trzech panów („chłopców”) z okazjonalnym towarzyszeniem w kilku utworach, zupełnie nieznanej wtedy, żeńskiej grupy Bananarama. Ten minimalizm muzyczny o dziwo nie przeszkadza. Wydaje się, że zespół bardziej postawił na mocny przekaz swoich społecznych tekstów niż na niuanse muzyczne. Pomysły zespołu sprawdzają się, a ich wokalne harmonie, choć czasami trącą naiwnością, wspaniale się sprawdzają. Weźmy choćby taki utwór jak „Funrama 2”, gdzie delikatny beat perkusji, obleczony dźwiękami trąbki i wstawkami fortepianu z wokalizami Bananaramy i Fun Boy Three, tworzy świetny popowy kawałek. Proste patenty, a jakże skuteczne i wpadające w ucho. Trudno nie wspomnieć o stareńkawym standardzie „It Ain't What You Do (It's the Way That You Do It)”, w którym chłopcom znowu towarzyszą dziewczęta z Bananaramy. Energia i taki szlachetny popowy sznyt czynią ten kawałek prawdziwą ozdobą albumu. Najbardziej dziwne, słuchając płyty jest to, iż pomimo że większość piosenek zostało zredukowanych do wokalu i perkusji, sprawia ona wrażenie zróżnicowanej i zniuansowanej muzycznie. Waiting (1983) Drugi album nie jest powtórką bardzo dobrego i intrygującego debiutu. Względny sukces tego albumu, którego trzy utwory „The Lunatics”, „It Ain't What You Do It's the Way That You Do It” i „The Telephone Always Rings” dostały się do pierwszej dwudziestki listy przebojów w Wielkiej Brytanii, umożliwił zespołowi uzyskanie większego budżetu, powiększenia składu i zatrudnienia Davida Byrne’a, lidera Talking Heads do wyprodukowania albumu. Nie da się ukryć, iż udział Davida Byrne’a w nagraniu "Waiting" miał swoje znaczenie i daje się wyraźnie zauważyć w pewnych momentach płyty. W porównaniu z pierwszą płytą mamy tu znacząco wzbogacone instrumentarium, między innymi o gitarę, bas, puzon, wiolonczelę i trąbkę, co dobrze robi tej muzyce. Została tu zaprezentowana szeroka gama różnych pomysłów - od świetnych popowych klejnotów jak: „The Tunnel of Love” czy „Our Lips Are Sealed”, po zabawne, nasycone klimatem reaggae „We're Having All the Fun”. Terry Hall nie spasował na tej płycie, a dokonane przez niego połączenie trudnej, zazwyczaj społecznej, tematyki tekstów z chwytliwymi melodiami budzi mój szacunek i podziw. Świetna płyta i trochę szkoda, że nie miała dalszego ciągu. Robert Żurawski18.01.2024 r.
David Bowie - geniusz czy hochsztapler?
Paul Trynka "David Bowie. STARMAN. Człowiek, który spadł na ziemię"Tytuł oryginału: David Bowie. STARMANWydanie II uaktualnione 2016Liczba stron: 538Język: polskiTłumacz: Agnieszka Wojtowicz David Jones, vel David Bowie Czy David Bowie, naprawdę David Jones, to człowiek, który spadł z gwiazd na ziemię? Po przeczytaniu książki Paula Trynki, mimo wielkiej chęci autora mitologizowania postaci Bowiego, odniosłem wrażenie wręcz odwrotne. David Bowie był człowiekiem pełną gębą, ze wszystkimi charakterystycznymi dla homo sapiens słabościami. Wyróżniała go natomiast silna ambicja i dążenie do zdobycia sławy, co w końcu mu się udało, choć nie było łatwo. Gdy jednak już to nastąpiło, okazało się, że nie daje to spełnienia, a jeśli to tylko chwilowe. Bowie zobaczył za to, że z tej drogi nie ma już odwrotu. Utrzymanie tak ciężko wywalczonej pozycji, stało się dla niego z jednej strony koniecznością, z drugiej przekleństwem. David Bowie borykał się z tym niemal do końca życia, choć w ostatniej jego fazie udało mu się je spędzić w bardziej konwencjonalny sposób, nieco na uboczu. Lata 60. - szukanie właściwej drogi David Jones pierwsze kroki na scenie poczynił już w 1962 roku, gdy jako piętnastolatek założył zespół The Konrads. Mimo że był kilka lat młodszy od muzyków The Beatles, już przed osiągnięciem pierwszych sukcesów czwórki z Liverpoolu na poważnie zaczął myśleć o zdobyciu sławy. Sukces, który osiągnęli wkrótce The Beatles dodatkowo zmotywował Bowiego do uczynienie wszystkiego, by skopiować wyczyn Lennona i spółki. To nie był jakiś kaprys nastolatka, ale konsekwentne dążenie do zrealizowania wyznaczonego przez siebie celu. Determinacja młodego Jonesa była tak wielka, że już w 1963 roku znalazł menadżera, który pomógł mu w promocji i osiągnięciu pierwszych drobnych sukcesów. Młodym Bowiem zaopiekował się niejaki Leslie Conn, co zaowocowało wydaniem już w 1964 roku premierowego singla pt. "Liza Jane". Na początku David Jones występował jako członek innych grup. Debiutancki singiel ukazał się pod szyldem Davie Jones & The King Bees. Początki były trudne. Mimo wielkiego zaangażowania, zmian kolejnych grup, z którymi młody muzyk występował, próby przebicia się na rynku muzycznym okazywały się kolejnymi porażkami. Jones występował kolejno z the King Bees, the Manish Boys, the Lower Third. Wszystko na nic. W końcu postanowił skupić się na występowaniu wyłącznie pod własnym szyldem, już jako David Bowie. Rok 1967 był kolejnym krokiem na drodze do sukcesu. Ukazał się debiutancki album pt. "David Bowie". Niestety, przeszedł bez echa. Bowiemu, mimo wielkiego wysiłku i starań, pisanie piosenek szło jak po grudzie. Miał atrakcyjną powierzchowność i zadatki na gwiazdora, ale nie wydawał się utalentowanym kompozytorem. Jego twórczość była ledwie kopią aktualnie popularnych trendów. Mimo wszystko, istniały osoby, które wierzyły, że w Bowiem coś jest i że może odnieść sukces. Choć przez chwilę zwątpił w to nawet sam Bowie, który po porażce debiutanckiej płyty postanowił przekwalifikować się na artystę teatralnego. Te tendencje w późniejszym okresie kariery dawały o sobie jeszcze kilkakrotnie znać. Aktorstwo stało się jednym z elementów pobocznej działalności Bowiego. Jedną z osób, które wierzyły, że Bowie może stać się gwiazdą był Kenneth Pitt, który w 1967 roku został menadżerem artysty. To właśnie on doprowadził Bowiego do pierwszego sukcesu, którym było wydanie piosenki "Space Oddity" w 1969 roku. Utwór był zainspirowany filmem Kubricka pt. "2001: A Space Odyssey" i opowiadał o fikcyjnym astronaucie imieniem Major Tom. Postać wykreowana przez Bowiego stała się ważnym punktem odniesienia w całej dalszej karierze Bowiego, przeniknęła także szerzej do całej popkultury. Nagranie jednak nie od razu zaprowadziło Bowiego na szczyt. Początkowa sprzedaż była bardzo umiarkowana. Dopiero, gdy utwór został wykorzystany przez BBC jako podkład muzyczny podczas relacji z lądowania Apollo 11 na Księżycu, stał się powszechnie rozpoznawalny a jego sprzedaż poszybowała. David Bowie miał swój pierwszy numer jeden na liście przebojów w Wielkiej Brytanii! Jednak wydany w 1969 roku album "David Bowie" - znany też pod nazwą "Space Oddity", dzięki reedycji z 1972 roku - choć sprzedawał się lepiej niż debiut, to nie wywindował Bowiego do pierwszej ligi. Na razie Bowie był wykonawcą jednego przeboju. A na scenie był już przecież od 1962 roku. W tym czasie The Beatles zdążyli podbić cały świat i właśnie kończyli swoją działalność. Pierwszy okres aktywności Bowiego to głównie porażki i stracone nadzieje, choć dzięki "Space Oddity" pojawiło się światełko w tunelu. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=iYYRH4apXDo{/youtube} Lata 70. - sukces artystyczny i komercyjny Sukces singla "Space Oddity" utwierdził Bowiego w przekonaniu, że może osiągnąć więcej. Musi tylko jeszcze bardziej się postarać, ale i zmienić kilka rzeczy. Bowie zwolnił wtedy dotychczasowego menadżera Pitta i zatrudnił Tony'ego Defriesa. Zmontował też nowy skład towarzyszącego mu zespołu, w którym znalazł się m.in. Mick Ronson. W życiu prywatnym związał się z Angelą Barnett, która wkrótce została jego żoną - Angie Bowie. Rozpoczął też współpracę z producentem Tonym Viscontim. To właśnie te elementy okazały się fundamentami wielkich sukcesów, które przyszły wkrótce, choć nie natychmiast. Trzecia płyta Bowiego pt. "The Man Who Sold the World" (1970) była rozczarowująca zarówno pod względem artystycznym, jak i komercyjnym. Wszystko zmieniło się jednak w roku kolejnym, gdy ukazał się album pt. "Hunky Dory" (1971), na którym znalazł się m.in. utwór "Life on Mars?". To m.in. on stał się następnym krokiem w stronę wykreowania postaci Ziggy Stardusta, dzięki czemu Bowie zrewolucjonizował ówczesną scenę pop a przy okazji pchnął karierę w kierunku wymarzonej sławy. Płyta "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" (1972) a także występy sceniczne Bowiego i the Spiders wywindowały go na szczyt. Jego androgyniczny wizerunek, niejednoznaczne deklaracje co do seksualności a także kosmiczny wygląd wraz z całym wystrojem sceny podczas koncertów spowodowały, że zaczął być postrzegany niemal jak przybysz z innej planety. David Bowie poddał się temu i popłynął na fali wydając kolejny album pt. "Aladdin Sane" (1973), który dotarł do pierwszego miejsca listy najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=AZKcl4-tcuo{/youtube} Kolejne przemiany Bowiego Dalej potoczyło się wszystko szybko. Bowie po wypaleniu koncepcji Ziggy Stardusta rzucił się w wir następnych przemian. Była fascynacja amerykańskim soulem i funkiem na płycie "Young Americans" (1975). Później przyszło zainteresowanie niemiecką elektroniką i słynny tryptyk berliński - "Low" (1977), "Heroes" (1977), "Lodger" (1979). Wszystko zwieńczone zostało albumem "Scary Monsters (and Super Creeps)" (1980), którzy korzystał z doświadczeń aktualnych wtedy trendów w muzyce pop - nowej fali, post-punku, new romantic. David Bowie z jednej strony podpatrywał innych i na swoich płytach przetwarzał te inspiracje po swojemu, z drugiej sam stawał się inspiracją dla innych. To szczególne sprzężenie zwrotne stało się cechą charakterystyczną całej kariery Bowiego, choć w późniejszym jej okresie jego kolejnymi płytami już niewielu się inspirowało. Za to wielu przyznawało się do fascynacji Davidem Bowiem z czasu jego najbardziej twórczego okresu - lat 70. Muzyka Bowiego była jedną z głównych inspiracji środowiska, które stworzyło wokół klubu Blitz muzykę new romantic. Na wpływ Bowiego powoływali się w latach 90. nawet współtwórcy brit popu - Suede. Mimo wszystko warto zauważyć, że David Bowie nigdy nie wykreował niczego nowego w muzyce. Jego domeną stało się wyszukiwanie nowych trendów, przetwarzanie ich po swojemu i upowszechnianie poprzez własną muzykę. Bowie po trudnych początkach stał się też dobrym kompozytorem i stworzył wiele utworów, które stały się prawdziwymi klasykami. Trudno jednak wymienić w dyskografii Bowiego płytę, którą można dzisiaj uznać za przełomową dla muzyki, biorąc pod uwagę jedynie jej wartość muzyczną. Nawet "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" nie ma w sobie nic nowatorskiego a słuchając jej po latach naprawdę trudno pojąć, bez zrozumienia szerszego kontekstu historyczno-kulturowego, co w tej muzyce mogło aż tak fascynować ówczesnych słuchaczy. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=lXgkuM2NhYI{/youtube} Bowie przyjacielem Iggy Popa Ważną sprawą dla Bowiego okazała się podróż do Ameryki i spotkanie na początku lat 70. Iggy'ego Popa. Bowie był z jednej strony fanem The Stooges i Iggy Popa, z drugiej strony stał się z czasem jego mentorem, który kilka razy ratował mu karierę. Kontakt z amerykańskim undergroundem, również z Lou Reedem, czy Andy Warholem wpłynął na to, że Bowie z postaci, która w latach 60. dążyła po prostu do osiągnięcia sukcesu i zdobycia popularności, nagle stał się ikoną ówczesnej popkultury i inspiracją dla innych. W tym okresie Bowie wpadł również w nałóg kokainowy, który doprowadził go do złej kondycji fizycznej. Bowie jednocześnie w tamtym okresie stał się niezwykle kreatywny. O ile w latach 60. tworzenie szło niezwykle ociężale, o tyle w pierwszej połowie lat 70. wyzwolił się w nim wulkan kreatywności. Artysta nie tylko tworzył dla siebie, ale oddawał swoje kompozycje innym. I stawały się one również przebojami. Tak było np. z utworem "All the Young Dudes", który wylansował Mott the Hoople, a później np. z "Lust for Life" wykonanym przez Iggy Popa. Bowie został też producentem. Wyprodukował m.in. album Lou Reeda "Transformer" (1972), który pomógł Reedowi wrócić na rynek muzyczny. Lata 80. - Bowie osiąga status gwiazdorski Gdy Bowie osiągnął w latach 80. status prawdziwie gwiazdorski, czym zrealizował swój plan z lat 60., okazało się, że stało się to w sprzeczności z dotychczasowym wizerunkiem artysty rewolucjonizującego popkulturę. Jego kolejne hity, które w latach 80. podbijały listy przebojów, nie inspirowały nikogo do niczego. Wpisywały się za to doskonale w aktualny kontekst komercyjny i odpowiadały wymogom show-biznesu. Krytycy od razu odwrócili się od Davida Bowie, czego nie da się powiedzieć o publiczności, która masowo kupowała kolejne wydawnictwa Bowiego i wydawała pieniądze na jego koncerty, które były częścią dwóch wielkich, międzynarodowych tras - "Serious Moonlight Tour", "Glass Spider". Ta druga szczególnie była mocno krytykowana, a nawet wyśmiewana jako tandetna, głównie za sprawą scenografii, której centralnym punktem był wielki pająk. Co nie zmienia faktu, że obie trasy cieszyły się wielką popularnością i przyniosły artyście olbrzymie dochody. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=iCJLOXqnT2I{/youtube} Poszukiwanie zagubionego sensu Lata 80., które z jednej strony przyniosły wielką sławę i wzmocniły międzynarodowy status Bowiego, z drugiej osłabiły jego wizerunek jako wartościowego artysty i spowodowały, że odwrócili się od niego krytycy. Bowie najwyraźniej również nie czuł się z tym najlepiej. W poszukiwaniu nowych wyzwań, porzucił gwiazdorski image i zmontował pod koniec lat 80. nowy, rockowy skład pod nazwą Tin Machine, próbując wrócić na dawne tory. Eksperyment zakończył się nagraniem dwóch średnio udanych płyt studyjnych i zagraniem pewnej liczby koncertów klubowych. Wielkiego entuzjazmu jednak nie było. Lata 90. to przede wszystkim zmiany w życiu prywatnym, gdy związał się z modelką Imam. Muzycznie próbował chwytać aktualne trendy. Na płycie "Outside" (1995) słychać było wpływy rocka industrialnego. Na "Earthling" (1997) uległ wpływom nowej muzyki elektronicznej i techno. Wszystko to jednak było spóźnione, chaotyczne i nie podniosło prestiżu Bowiego. W drugiej połowie lat 90. Bowie uległ fascynacji Internetem. W 1996 roku udostępnił do pobrania w Internecie piosenkę "Telling Lies", co było pierwszym singlem dużego artysty do pobrania. W 1998 roku założył witrynę Bowie.net, przez którą oferował usługę dostępu do Internetu za pomocą modemu. Bowie za namową swoich doradców finansowych wypuścił tez na rynek swoje obligacje, co było absolutnym nowatorstwem w świecie show-biznesu i odbiło się sporym echem również w świecie międzynarodowej finansjery. Bowie nie próżnował, ale muzycznie nie porywał. W 1999 roku wydał album "Hours", który był próbą powrotu do brzmień z początku kariery. Następnie wydał jeszcze dwa bardzo solidne, cenione przez wielu fanów albumy "Heathen" (2002) i "Reality" (2003), które jednak nie wnosiły nic nowego. Po wydaniu tej ostatniej i w trakcie trasy koncertowej doznał zawału, co spowodowało, że wycofał się z większej aktywności w show-biznesie. Powrócił po dziesięciu latach przerwy wydając niespodziewanie "The Next Day" (2013), którym udowodnił, że marka Davida Bowie znowu coś znaczy. Album osiągnął szczyt listy sprzedaży płyt w większości krajów, w tym w rodzimej Wielkiej Brytanii i USA. Płyta zebrała też dobre recenzje. Bowie wracał do łask. Wydawało się, że to na fali tego powrotu przystąpił do nagrywania następnej płyty, która ujrzała światło dzienne trzy lata później. Kilka dni po wydaniu "Blackstar" - 10.01.2016 r. - artysta zmarł. Album okazał się epitafium, które David Bowie przygotował dla siebie i dla swoich fanów. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=y-JqH1M4Ya8{/youtube} Podsumowanie David Bowie pozostanie w moich oczach artystą, który zapisał się w historii muzyki jako świetny twórca kilkudziesięciu, może więcej, wybitnych kompozycji, ze "Space Oddity", "Starman", "The Jean Genie", "Life on Mars?", "Heroes", "Let's Dance", "This Is Not America" czy "Absolute Beginners" na czele; kilku bardzo dobry płyt - "Hunky Dory", "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars", "Aladdin Sane", "Station to Station", "Heroes", "Scary Monsters (and Super Creeps)", "Blackstar" i kilku innych niezłych lub dobrych. Dla mnie płytami, do których najchętniej wracam są jednak zestawienia typu "Greatest hits of David Bowie". Bowie okazał się świetnym kompozytorem, ale moim zdaniem żadna z płyt, którą nagrał nie ma takiego znaczenia dla muzyki jak "Dark Side of the Moon", "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" czy "Closer". Bowie stał się w latach 70. ikoną zmian i transgresji w popkulturze, ale prywatnie zachował wiele cech konwencjonalnych. Wobec syna Duncana bywał konserwatywny - nakazywał mu w młodości wcześnie wracać do domu i starał się dbać o tradycyjne wykształcenie, choć nie stosował wyraźnego przymusu. Jako ojciec był jednak głównie ojcem nieobecnym. Dopiero w okresie późnego ojcostwa w przypadku swojej córki był bardziej zaangażowany. Po poznaniu i związaniu się z Imam na początku lat 90. ustabilizował swoje życie rodzinne. Mimo że nie był religijny, to nigdy nie zadeklarował się jako ateista. Przeciwnie, twierdził, że Bóg jest mu bliski a w swojej twórczości odwołania do spraw ostatecznych nie były rzadkością. W latach 70., w okresie fascynacji estetyką nazistowską, zainteresował się okultyzmem i wszedł głęboko w tę sferę. Jednak źle to na niego wpływało. Odczuwał istnienie osobowego Zła i Dobra. Do tego stopnia okultyzm źle na niego wpłynął, że, jak twierdzi Trynka, prawdopodobnie poddał się jakiejś formie egzorcyzmów, żeby uwolnić się od Zła, które czuł, że go opętało. Wokół Bowiego od początku lat 70. narosło wiele kontrowersji. Na tym zbudował swoją pozycję, zaczynając od deklaracji, że jest homoseksualistą - choć jego życie, kolejne żony i kochanki nie potwierdziły tego. Następnie stworzył wizerunek faceta nie z tej ziemi, kosmity, który nie pasuje do tego świata. Zaskakująca była jego fascynacja estetyką nazistowską, ezoteryką i okultyzmem. Jednak najbardziej dojmujące było jego odejście z tego świata w chwili triumfu właśnie wydanej płyty "Blackstar". Fakt, że jest śmiertelnie chory utrzymywał w tajemnicy do ostatnich chwil. Śmierć Bowiego zaledwie kilka dni po wydaniu płyty "Blackstar" (2016) była dla wielu szokiem. Całe jego życie okazało się aktem kreacji. Osobną sprawą jest książka Paula Trynki, której przeczytanie stało się dla mnie inspiracją powyższych przemyśleń. Niestety, ale lekturę Trynki czyta się wyjątkowo ciężko i mało potoczyście. Nie wiem czy to kwestia tłumaczenia, czy również oryginał jest napisany tak mało finezyjnie, ale nie sądzę, żeby przypadkowy czytelnik był w stanie przebrnąć przez całą książkę. Autor skupia się w niej na szczegółowym opisaniu działań Bowiego w latach 60. i 70. Kolejne dekady Trynka traktuje coraz bardziej powierzchownie i po łebkach. Szkoda, bo chętnie przeczytałbym w sposób bardziej pogłębiony opis późniejszych lat życia Bowiego. Przede wszystkim jednak tak ciekawa historia mogłaby być lepiej opowiedziana. Andrzej Korasiewicz28.11.2023 r.
Tangerine Dream kiedyś i dzisiaj...
27 Listopada zawita do Torunia... Tangerine Dream. Dla fanów instrumentalnej muzyki elektronicznej to zespół kultowy i przedstawiać go nie trzeba, jeden z prekursorów gatunku, przez lata inspiracja dla wielu muzyków - np. Alan Wilder (ex-Depeche Mode, Recoil) użył sampli TD na jednym ze swoich wydawnictw pod szyldem Recoil. Którym? A zgadnijcie… Ale spotkałem się też z ludźmi, którzy na moje pytanie o ten zespół wzruszali ramionami odpowiadając ‘nie znam’. W kilku przypadkach okazywało się, że jednak ‘znam’, ale ‘nie wiedziałem, że tak się nazywają’. Działo się tak w przypadku utworów znanych z filmów takich jak: ‘Kasiarz’, ‘Risky Business’, ‘The Park Is Mine’, czy serial ‘Streathawk’. Zasadniczo bowiem działalność TDream była zawsze trójtorowa: koncerty (o czym za chwilę), muzyka filmowa oraz płyty studyjne jako takie. Ta ostatnia, studyjna aktywność muzyczna była w przypadku TD najmniej istotna (przynajmniej do późnych lat 90.), bo często album był tylko pretekstem do pojechania w trasę, która owocowała kolejnymi wydawnictwami koncertowymi. Dodatkowo przyjęło się, że do twórczości studyjnej wlicza się właśnie płyty z soundtrack’ami, więc te wszystkie obszary aktywności dość płynnie przenikają się ze sobą. Ten tekst nie jest przeznaczony dla fanów zespołu, nie znajdą tu nic czego by nie wiedzieli wcześniej. To raczej ogólne spojrzenie na zjawisko pod nazwą Tangerine Dream, bez wątpienia jeden z ważniejszych zespołów ostatnich 50 lat w muzyce oraz na to, co wydarzyło się po tzw. drodze i z czym mamy do czynienia obecnie. Tangerine Dream było zawszem dzieckiem Edgara Froese, wokół którego gromadzili się różnej maści muzycy, jedni na dłużej, inni tylko na chwilę. Przez lata skład zespołu zmieniał się wielokrotnie, ale spokojnie można wyróżnić takie okresy, kiedy był on w miarę stabilny i są to najlepsze okresy w historii, ale i twórczości zespołu. Te najbardziej znane line-up’y: 01) Edgar Froese, Christopher Franke, Peter Bauman, 02) Edgar Froese, Christopher Franke, Johanes Schmoeling (moim zdaniem, ale nie tylko moim, najlepszy skład grupy), 03) Edgar Froese, Christopher Franke, Paul Haslinger, 04) Edgar Froese, Jerome Froese (syn Edgara), Linda Spa. Przez zespół przewinęło się także sporo muzyków, którzy potem w mniejszym lub większy stopniu poprowadzili swoje kariery solowe, żeby wymienić tylko dobrze znanego w naszym kraju i zawsze pozytywnie odbieranego Klausa Schulze. Z innych nazwisk warto wymienić: Floriana Fricke (Popol Vuh), Geralda Gradwohla, Zlatko Perica, Steve'a Roacha. Na początku napisałem, że najważniejszym aspektem działalności tego zespołu były koncerty. I to jest fakt bezsporny. W przeszłości koncerty miały formę najczęściej dwuczęściowych, trwających około czterdziestu minut każda suit, które w większości były improwizacjami live z wplecionymi w nie fragmentami utworów znanych z płyt studyjnych. To właśnie dlatego istotną pozycją w dyskografii grupy są płyty live, bowiem stanowiły one zawsze osobny, niepowtarzalny byt, były uchwyceniem momentu, który zdarzył się tylko raz. Do tych najbardziej znanych płyt live z tego okresu należą: ‘Ricochet’, ‘Pergamon’, ‘Logos Live’ i… ‘Poland’ - nieziemski album wydany w swojej najmocniejszej wersji w formie dwóch płyt CD. Był to zapis dwóch koncertów, jakie TD zagrało na Torwarze zimą 10.12.1983 roku. Album składa się z czterech utworów, choć tak naprawdę jest ich więcej - brzmi tajemniczo? Jeśli kogoś to zainteresowało może sam dotrze do rozwiązania tej zagadki - warto poszperać w sieci. Dodatkowym smaczkiem był singiel wydany wraz z tym albumem, którego okładka była… w kształcie Polski. Jeżeli chodzi o dyskografię Tangerine Dream to jest ona tak bogata, że być może nawet sami członkowie zespołu gubią się w tym co zostało wydane, bowiem oprócz albumów z premierową muzyką bardzo dużo wydawnictw sygnowanych nazwą zespołu to różnej maści składanki wzbogacane o niepublikowane utwory, tzw. oficjalne bootlegi’ - wydano nawet, z inicjatywy fanów, cały katalog koncertów sygnowany nazwą ‘Tangerine Tree Live’, stanowiący zbiór ponad trzystu godzin muzyki koncertowej TD, albumy rocznicowe, ponownie zmiksowane wersje albumów, mini-albumy, single i albumy okazjonalne (np. z okazji trasy koncertowej - sprzedawane tylko przed koncertem), albumy solowe poszczególnych członków zespołu itd. Można próbować jakoś to ogarnąć umysłem posiłkując się dyskografią ujętą np. na Wikipedii czy nawet oficjalnej stronie zespołu, ale to nadal nie jest pełny spis tego co było i jest sygnowane nazwą grupy. Wraz z odejściem z zespołu Johanessa Schmoelinga i pojawieniem się w nim Paula Haslingera zmieniła się forma koncertów. Nadal były to długie 30-40 minutowe suity, ale z już wyraźnie dającymi się wyróżnić utworami znanymi z albumów studyjnych lub filmowych. Były to po prostu odegrane utwory znane z płyt (niestety często "jeden do jednego", bez improwizacji) połączone jedynie muzycznymi mostkami. Był to efekt zachłyśnięcia się zespołu Ameryką. Amerykańska publiczność, ale też i stacje radiowe i telewizyjne potrzebowały TD, ale w krótkiej formie nadającej się do grania na antenie między jedną a drugą reklamą. Pojawił się aspekt teledysków, a trudno sobie wyobrazić czterdziestominutowy teledysk. Niestety ta forma koncertów utrzymała się przez kolejne lata, choć trzeba uczciwie przyznać, że około 1990 roku pojawiły się ponownie jakieś aspekty tego, z czego grupa znana była najbardziej, czyli improwizacji. Właściwie można powiedzieć, że to miks tego co studyjne, z tym co wymyślane na żywo, choć niestety także w dość mocno już kontrolowanej formie. Zmieniali się kolejni muzycy, a zespół trwał i szedł do przodu, ale czy się rozwijał? - to pytanie coraz częściej zadawali sobie wierni fani. Każda zmiana składu miała zawsze jakiś wpływ na to, jak zespół prezentuje się na scenie i co ma do zaoferowania publiczności. Tak jak znaczące było odejście Johanesa Schmoelinga, tak drugim takim ważnym aspektem była decyzja Jerome Froese dotycząca opuszczenia grupy. Osobiście uważam, że to jest moment, w którym można powiedzieć o końcu Tangerien Dream w formie w jakiej ten zespół został pokochany w latach 70. i 80. przez rzeszę fanów. Zresztą komentarze na forach internetowych mówią o tym bardzo wiele. Oczywiście, grupa po odejściu Jerome'a funkcjonowała dalej, bo jej główne spoiwo, czyli Edgar Froese, nadal był aktywny muzycznie, ale coraz częściej w składzie grupy zamiast syntezatorów, samplerów i całej maści tych wszystkich migających urządzeń, pojawiały się instrumenty akustyczne, dęte, gitarowe. Niby nadal to samo, a jednak już nie. Oczywiście wciąż znajdziecie wielu ludzi będących zauroczonymi tym, co zespół ma w ofercie, ale dla prawdziwych fanów ‘mandarynek’ coś na pewno skończyło się dawno temu. Kilka lat temu swoje ostatnie nuty zagrał i sam Edgar. Ci najbardziej zagorzali i wierni sądzili, że wraz ze śmiercią lidera, książka o tytule Tangerine Dream zamknie się na zawsze, jednak tak się nie stało i za sterami grupy stanął grający ostatnie dwadzieścia lat u boku Edgara niejaki Torsten Quaeschning, który do kompletu dobrał sobie dwójkę innych muzyków: Paula Frick’a i Hoshiko Yamane. Cały ten projekt mimo wątpliwości fanów dostał błogosławieństwo ostatniej żony Edgara, którą poślubił na kilka lat przed swoją śmiercią. Żeby jeszcze bardziej zamieszać w tym kotle dodam, że kilka lat temu syn Edgara - Jerome - połączył swoje siły z… Johanesem Schmoelingiem (tak, tym samym, który grał w TD w latach 80-tych), by utworzyć duet Loom grający… utwory tangerine Dream, no dobra, nie tylko te, także autorskie. Przyznacie, że niezłe zamieszanie i ciekawa sprawa - dwóch eks muzyków gra utwory zespołu, z którego odeszło, z czego obaj bardzo ważni dla tego zespołu, a jeden nawet będący synem założyciela. Jakkolwiek nie brzmi to dziwnie - jest faktem. Jak obecnie wyglądają koncerty TDream? To nadal dwie suity, z których jedna jest podróżą przez to co znane pod nazwą Tangerine Dream, druga to całkowicie wymyślana na żywo improwizacja. Czy warto więc iść na koncert grupy, która teraz występuje pod nazwą Tangerine Dream? Każdy musi odpowiedzieć sobie na to pytanie sam. Na pewno powinni iść ci, którzy nie znają (bo mimo wszystko warto poznać), na pewno fani szeroko pojętej El-muzyki, bo dla nich to zawsze uczta muzyczna, bez względu na to kto gra aktualnie pod tym szyldem, na pewno ci, którzy kupili ten nowy wizerunek grupy, a jednocześnie znają utwory z przeszłości i mają do nich sentyment - część z tych najbardziej znanych usłyszą na pewno (np. ‘Dolphin Dance’, ‘Love On A Real Train’ itd.). Czy ja pójdę? Nie. Ja tę książkę jednak zamknąłem wiele lat temu, jest przeczytana i lepiej jej będzie na półce. Dla mnie też będzie lepiej, mieć w pamięci koncerty z przeszłości, w których miałem szczęście jeszcze uczestniczyć i nie nadpisywać tego czymś nowym. 23 Kwietnia 1997 roku miałem przyjemność i honor spędzić sporo czasu z Edgarem, Jerome, Zlatko i Emilem (nie żyjący już perkusista wspomagający TD - Emil Hachfeld). Zespół zagrał wtedy w Zabrzu, a potem wydał ten koncert pod nazwą ‘Tournado Live in Zabrze’. Do dziś mam plakat z podpisami całej czwórki, ale przede wszystkim wspomnienia wspólnych rozmów z Edgarem i Jerome (z którym znajomość zresztą trwa do dziś) odbyte w ich autobusie po koncercie. I tego nikt mi nie zabierze. Może właśnie dlatego warto chodzić na koncerty? Wiecie co - bez względu na to, co ja uważam i jak zrobię - idźcie na ten koncert - to co dla mnie byłoby już tylko zwykłym obiadem, dla was może być muzyczną ucztą, a być może i wy doświadczycie jakiegoś fajnego spotkania, niezapomnianych rozmów oraz senno-mandarynkowych obrazów, które pozostaną w waszych głowach. W końcu ‘wszystko co widzimy, albo wydaje nam się, że widzimi, jest tylko snem w śnie’... Jarosław Pawlik05.11.2023 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=qsApXLYXdb4{/youtube}
Retromania, popkultura, retrofuturyzm, modernizm, sztuczna inteligencja, muzyka - na podstawie Simona Reynoldsa
Simon Reynolds "Retromania: Jak popkultura żywi się własną przeszłością"Wydawnictwo: Kosmos KosmosData wydania: 2018-04-27Data 1. wyd. pol.: 2018-04-27Data 1. wydania: 2011-01-01Liczba stron: 576Język: polskiTłumaczenie: Filip Łobodziński Retromania - historia popkultury według Reynoldsa Historia popkultury według Reynoldsa? Jak to? Przecież to książka o zjawisku retromanii, czyli stagnacji w muzyce, modzie, ogólnie popkulturze, którą obserwujemy od dłuższego czasu. Możemy się spierać jedynie kiedy ono wystąpiła i czy zjawisko to trwa nadal. A jednak, według mnie, książka tak naprawdę opisuje mechanizm rozwoju i samego funkcjonowania popkultury. Ponieważ wywód Reynoldsa jest wielowątkowy, erudycyjny, włączający zagadnienia również z zakresu polityki, mody, architektury, literatury a także kultury wysokiej, to pobudzał również mnie do szerszego spojrzenia na omawiany temat. W wyniku tego uzmysłowiłem sobie, nie zawaham się napisać, że opisywane zjawisko retromanii jest jedną z zasad funkcjonowania człowieka w niemal każdej sferze życia, a nie tylko w popkulturze. W dodatku jest zjawiskiem całkowicie normalnym i spodziewanym. W tym miejscu muszę przyznać się, że jestem z pierwszego wykształcenia archeologiem i choć zawodu nie wykonuję, to jednak myślenie o muzyce, kulturze, polityce czy dowolnej dziedzinie życia, zawsze przepuszczam przez filtr historyczno-archeologiczny, osadzając każde analizowane zjawisko w kontekście kontinuum pradziejowo-historycznego, zaczynając od australopiteka i stosując cały bagaż wiedzy o rozwoju człowieka jako gatunku biologiczno-kulturowego. I właśnie przykładając ten filtr, nie widzę nic, co popkuturę radykalnie wyróżniałoby w omawianym zakresie na tle innych przejawów działalności człowieka. Simon Reynolds w książce "Retromania: Jak popkultura żywi się własną przeszłością" opisuje całe zjawisko nawrotu trendów w popkulturze. Z jednej strony mocno na nie narzeka, z drugiej strony cały jego wywód jest tak naprawdę potwierdzeniem tezy, że retromania to całkowicie normalne zjawisko, występujące od początku rozwoju kultury popularnej a także w innych sferach działalności człowieka. Przykłady retromani w obrębie współczesnej popkultury obserwujemy już w latach 40. XX wieku, gdy wśród młodych muzyków nastała fala retro na jazz nowoorleański. Ale przecież przykłady retromanii w innych sferach życia to zjawisko dobrze znane badaczom historii kultury. W przypadku archeologii, retromania wręcz położyła fundament pod powstanie tej dziedziny wiedzy. Nostalgia, czyli główny motyw gromadzenia i przetwarzania informacji Pracę magisterską pisałem z historii archeologii, próbując dowiedzieć się w niej jak powstała ta nauka i jak się rozwijała. Otóż, jednym ze źródeł, dzięki któremu narodziła się były hobbystyczne działania kolekcjonerskie społecznych warstw wyższych, poczynając już od XVI wieku, czyli odrodzenia zainteresowania kulturą antyczną, polegającym m.in. na wyjazdach do miejsc rozwoju kultury antycznej, zbierania tam artefaktów a następnie gromadzenia ich w postaci prywatnych zbiorów. Zbiory te, będące zaczynkiem przyszłej sztuki muzealniczej, często powstawały w wyniku nie tylko nostalgii za czasami świetności starożytnego Rzymu, Grecji, a także Egiptu, ale również próżności zbieraczy, którzy chcieli się pochwalić zbiorami. Dla większości była to jednak próba ocalenia niszczejącego dorobki cywilizacyjnego ludzkości. Z punktu widzenia dzisiejszej archeologii, były to jednak działania często szkodliwe, o charakterze wręcz rabunkowym. Ale w taki sposób rodziło się w nowożytności, zainteresowanie starożytną przeszłością, które doprowadziło do wykształcenia zarówno współczesnej nauki archeologii, jak i prezentowania wiedzy o przeszłości - czyli muzealnictwa. Podobny mechanizm kolekcjonerstwa dotyczy wszystkich innych przejawów aktywności ludzkiej i nie ma nic dziwnego w tym, że działa również w obrębie popkultury, w tym muzyce rockowej czy techno. W jednym z rozdziałów, Reynolds opisuje proces narodzenia się fali nostalgii za czasem, gdy powstała muzyka rockowa, co zaowocowało manią kolekcjonerstwa, wśród fanów rocka, w tym zbieractwa artefaktów z początku rozwoju muzyki rockowej. Ten sam mechanizm wystąpił później w kolejnych podgatunach popkultury, w tym muzyce techno czy hip hop. Różna jest oczywiście skala tego retro zjawiska, w zależności od danego podgatunku. Różny jest też czas, który ten lub innych podgatunek potrzebuje do wykształcenia nostalgii za jego początkami, ale zasada jest niezmienna i będzie tak, dopóki istnieje ludzkość. Ludzie gromadzą artefakty i za pomocą tej działalności, tworzą materialne podstawy do opisania historii danej dziedziny życia, co staje się później podstawą do jej analizy i wyciągania wniosków na temat rozwoju. Historia magistra vitae est. Jaka jest celowość tego zjawiska w przypadku muzyki rockowej? Na pierwszy rzut oka wydaje się to mniej sensowne, niż w przypadku gromadzenia wiedzy o upadłej cywilizacji starożytnego Rzymu. Ale perspektywa, z której wiedza o podbijających, przed dwoma tysiącami lat Europę i część Azji oraz Afryki, legionami rzymskimi, wydaje się czymś bardziej doniosłym, niż informacja o tym w jaki sposób Elvis Presley podbił serca młodzieży w latach 50. XX wieku, nie jest jedyną z możliwych. Retromania - powielanie, remiksowanie i kompilowanie Nostalgia, obok tendencji do kolekcjonowania starych płyt, ale też przedmiotów z historii rozwoju muzyki, czy szerzej popkultury, przejawia się również w inny sposób. Jednym z nich jest próba odtworzenia przez muzyków, brzmienia stworzonego w przeszłości - jak wspomniana moda retro w latach 40. XX wieku na jazz nowoorelanński. Może się to wiąząc czasem wręcz z odtworzeniem całego stylu, wraz z wizerunkiem i modą, która kiedyś panowała. Sama moda, niezależnie od muzyki, w zakresie ubioru też zresztą podlega podobnym fluktuacjom - powracając sukcesywnie co kilka lat. Bardzo szeroko, w sposób niezwykle erudycyjny i kompetentny pisze o tym Reynolds. Niesamowite powiązania i relacje, które przytacza autor robią wielkie wrażenie i często otwierają w głowie wiele klapek. Retromania objawia się też w nowej muzyce, która mimo że powstaje współcześnie, przeważnie nowa nie jest. Od wielu lat, w większości stylistyk - od muzyki jazzowej, przez rockową po elektroniczną - nie mamy do czynienia z powstaniem nowych trendów z oryginalną muzyką, ale raczej z nawiązaniami do starszych trendów, próbą łączenia różnych stylistyk, albo wprost nawiązywaniem do wybranych przez siebie styli z przeszłości muzyki i próbą ich odtwarzania. Na największą oryginalność można liczyć w przypadków łączenia różnych stylistyk z przeszłości, jak to miało miejsce np. w przypadku muzyki grunge (miks hard rocka i punk rocka) czy nu metalu (rap i metal). Możliwości łączenia różnych stylistyk jest sporo, choć liczba kombinacji jest jednak ograniczona i powoli się wyczerpuje. Jednymi z bardziej oryginalnych były w ostatnich latach próby łączenia free jazzu i black metalu. Z drugiej strony, rozwój muzyki rockowej, od początku następuje w wyniku nawiązania do innej stylistyki i przerobienia jej po swojemu. Rock'n'roll był przecież w latach 50. odpowiedzią białych na czarnego rhythm and bluesa. Rock z lat 60. był rozwinięciem rock'n'rolla z większą domieszką bluesa. Fusion to połącznie jazzu i rocka. I można tak dalej wymieniać. Czy nie można więc uznać, że retromania to tak naprawdę całkiem naturalna cecha rozwoju popkultury i bez niej ona zwyczajnie nie miałaby się szans rozwijać? Moim zdaniem tak właśnie jest. Jednak muzyka rockowa ze swojej natury jest uboższa strukturalnie, chociażby od muzyki "klasycznej" ("poważnej"), ma mniejsze możliwości kombinacji wewnątrzgatunkowej od niej właśnie. Dlatego zjawisko retromanii występuje szybciej i jest lepiej widoczne niż np. w przypadku muzyki klasycznej. Bo przecież możliwości rozwoju muzyki klasycznej również się wyczerpały. W przypadku muzyki klasycznej nastąpiło to po kilkuset latach, w przypadku muzyki rockowej po kilkudziesięciu. Obecnie żyjemy w epoce, gdy tego rozwoju, w rozumieniu powstania całkowicie nowych styli, nie ma. Nie znaczy to jednak, że nie powstaje nowa, ciekawa muzyka a także, że to jest naprawdę ostateczny koniec jej rozwoju. Całe zjawisko powstania nowej muzyki, zarówno w obrębie popkultury, jak i kultury wysokiej sprowadza się jednak dzisiaj raczej do wspomnianych już przeze mnie sposobów - kopiowania, kompilowania, remiksowania, wykorzystania historycznych nagrań, styli i metod twórczych, by wlać w nie współczesne emocje. Czy są możliwe nowe trendy w muzyce? Popkultura to nie tylko muzyka rockowa. Współczesna muzyka elektroniczna, którą na łonie popkultury stworzył Kraftwerk, nie narodziła się w na bazie żadnej wcześniejszej stylistyki, tylko dzięki poszukiwaniom i eksperymentom formalnym. Wprawdzie Kraftwerk zaczynał jako grupa rockowo-jazzująca, ale od początku poszukiwał nowego brzmienia a instrumentarium, które Niemcy używali w danym momencie wynikało z ograniczeń technologicznych. Muzycy cały czas szukali jednak zarówno swojego stylu, jak i narzędzi do ich wyrażania, budując własne instrumentarium. To, co stworzyli było czymś całkiem nowym i odrębnym w ramach ówczesnej popkultury, jednocześnie początkowo było czymś tylko lokalnym, niemieckim. Popkultura rozwijała się wtedy głównie w USA i przetwarzana była w Wielkiej Brytanii. Udział innych krajów był wyraźnie mniejszy, choć nie można powiedzieć, że całkowicie go nie było. Jednak dopiero powstanie Kraftwerk spowodowało stworzenie muzyki tak innej i nowej, co przeobraziło popkulturę na całym świecie, w tym dotychczas dominującą anglosaską. Z czasem muzyka elektroniczna stworzona przez Kraftwerk, została włączona w obieg anglosaskiej popkultury i za jej pomocą upowszechniona na całym świecie. Zresztą równolegle do Kraftwerk, w innych miejscach również pracowano nad rozwojem muzyki elektronicznej (np. Francja), ale palmę pierwszeństwa ma w tym względzie Kraftwerk, który muzykę połączył również z ideą człowieka-robota, tworząc swoistą filozofię tej muzyki, dzięki czemu wykreował nowy trend popkulturowy. To dowodzi, że jest możliwe stworzenia czegoś nowego, w oparciu o nowe możliwości technologiczne i eksperyment. Czy ma szansę się powtórzyć w przyszłości? Na pewno będzie trudniej, ale nie jest to całkowicie niemożliwe. W obecnej formie jednak wydaje się, że również muzyka elektroniczna osiągnęła kres swojego rozwoju. Nowa muzyka, która powstaje w tej dziedzinie, to głównie kopiowanie, kompilowanie i remiksowanie. Przede wszystkim muzyka elektroniczna przeniknęła w bardzo silnym stopniu do innych gatunków muzycznych i je przeobraziła. Alternativepop.pl jako przejaw retromanii W tym miejscu dorzucę dygresję i wspomnę, że powstanie strony Alternativepop.pl w 2001 roku również było, w opisywanym przez Reynoldsa sensie, przejawem retromanii. [Zobacz artykuł: Alternativepop.pl - czyli zamiast wstępniaka >>] Widmontologia postmarksizmu Reynoldsa Simon Reynolds poświęca w końcowych rozdziałach swojej książki sporo miejsca kolejnemu elementowi, który zalicza do szeroko rozumianego zjawiska retromanii i nazywa to widmontologią. Idea widmontologii została stworzona na gruncie francuskiej filozofii postmodernistycznej i przedstawiona w 1993 przez Jacques'a Derridę w książce "Widma Marksa". Nazwa wywodzi się ze wstępu do Manifestu Komunistycznego, w którym można przeczytać: "po Europie krąży widmo, widmo komunizmu". Derrida twierdził, że duch Karola Marksa po 1989 jest jeszcze bardziej obecny i będzie on nawiedzał zachodnie społeczeństwa, przyczyniając się do odrodzenia zainteresowania komunizmem. Choć tezy Derridy krytykował m.in. niemiecki postmarksistowski filozof Jürgen Habermas, twórca teorii krytycznej, to Simon Reynolds buduje analogię tego paradygmatu w sferze popkultury. Opisuje w ten sposób m.in. twórczość szkockiej grupy Boards of Canada, która rzeczywiście w swojej twórczości używa klisz przeszłości a muzyka Szkotów przypomina senne marzenie. To spojrzenie jest moim zdaniem główną wadą całego wywodu Reynoldsa w Retromani. Jego niezwykle erudycyjna, wielowątkowa opowieść przynosi wiele wartościowych spostrzeżeń, czasami genialnych analogii, które wcześniej trudno było dostrzec, jednak jego całościowe spojrzenie na popkulturę jest skażone postmarksistowską teorią krytyczną, której używa do opisywania zjawisk, o których opowiada. Teoria krytyczna dała Reynoldsowi, z jednej strony, narzędzia intelektualne do tak szerokiego i wielonurtowego spojrzenia na zagmatwaną naturę popkultury a następnie uporządkowania tego w dosyć logiczny wywód i zbudowania tez, które następnie autor broni. Z drugiej strony, metodologia, którą stosuje ogranicza i powoduje, że Reynolds nie godzi się na wnioski, o których nawet sam pisze, ale przez to, że kieruje się progresywistycznym światopoglądem, nie przyjmuje ich do wiadomości. Niewątpliwie główna teza Reynoldsa jest niezwykle trafna, ale przecież nie wyczerpuje tematu. Autor stara sie za wszelką cenę zachować obiektywizm w przedstawianiu zjawisk, którym poświęca swoją książkę, ale nie może przekroczyć ograniczeń, które narzuca mu metodologia, którą stosuje, co jest zresztą bardzo ludzkie. Fizyczne ograniczenia homo sapiens a popkultura Człowiek jest ograniczony przez wiele uwarunkowań, nie tylko kulturowych, ale również biologiczno-naturalnych. Człowiek jest śmiertelny, podlega biologicznej degradacji a to łączy się nierozerwalnie z ograniczeniami fizycznymi, ale i duchowymi, które będą istnieć zawsze. Dlatego wszystkie wytwory ludzkie, w tym również popkultura podlegają ograniczeniom, które są wpisane w naturę ludzką. To z tego wynika ograniczona liczba możliwości w zakresie określonego typu twórczości, jak i ograniczona liczba kombinacji wykorzystania przedmiotu X. Nawet jeśli w człowieku drzemią jeszcze niewykorzystane możliwości, to jednak finalnie i tak są one ograniczone. Dlatego za każdym razem, gdy człowiek stworzy coś nowego, eksploracja tej nowości trwa przez jakiś czas - to jak długo, zależy od złożoności tej rzeczy/działania - ale zawsze następuje jej kres. Tak jak nastąpił kres wymyślania nowych rzeczy w muzyce rockowej. Co nie znaczy, że nie może powstać wybitna muzyka rockowa, nawet za pięćdziesiąt lat. To samo zresztą można napisać o każdym innym gatunku muzyki. Ale oczekiwanie, że będą powstawać coraz to nowsze style muzyczne, jak liczy Reynolds, który cały czas wspomina z nostalgią postpunkową kreatywność z przełomu lat 70. i 80. oraz rozwój muzyki rave/techno na przełomie lat 80. i 90. jest marzeniem ściętej głowy. Możliwe, że jeszcze w ramach popkultury powstanie coś, czego obecnie nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, ale póki co, tworzenie w oparciu o nostalgię i nawroty do przeszłości - czy to w formie bezpośredniego naśladownictwa, albo wręcz rekonstrukcji, lub luźnego nawiązania - jest czymś normalnym, koniecznym i jedynie możliwym. Nie oznacza to, że nie należy szukać i eksperymentować. Przeciwnie, należy i to przecież muzycy robią, ale nie da się jednocześnie uciec od przeszłości i wpływów. I nie ma w tym nic złego, ani destruktywnego dla duchowości. Tak samo jak nie ma nic złego w tym, że to samo robią odbiorcy muzyki/popkultury, którzy szukają brzmień/trendów, które kiedyś pokochali i które nadal są im bliskie. Pop hypnagogiczny, vaporwave, chillwave, sztuczna inteligencja (AI) Oneohtrix Point Never to jeden z twórców opisywanej przez Reynoldsa "muzyki widmowej" (widmontologii), zwanej też popem hypnagogicznym. Z tego pnia wyrosły też nazwy podstyli, używane jako zamienniki określenia pop hypnagogiczny - vaporwave, chillwave. Ta psychodeliczna muzyka elektroniczna oparta głównie na samplach, to kontynuacja widmowej muzyki Boards of Canada, ale w znacznie bardziej poszatkowanej i pokręconej postaci. Pełna jest udziwnionych sampli i pętli. Nazwy "styli" są tak naprawdę czysto umowne a odseparowanie różnic między nimi to zadanie dla prawdziwie wtajemniczonych. Kolejnym krokiem w "postępie" tej muzyki jest zastosowanie sztucznej inteligencji. Ten temat nie został poruszony w książce Reynoldsa, bo w 2011 roku problem jeszcze nie istniał. W 2023 roku użycie AI staje się coraz bardziej powszechne, a wspomniany Oneohtrix Point Never jest jednym z muzyków, który zaczął ją stosować. W związku z tym powstaje pytanie, czy użycie sztucznej inteligencji do tworzenia muzyki, nie prowadzi do jej śmierci jako dziedziny sztuki? Nie do śmierci samej muzyki, bo AI bez problemu poradzi sobie z tworzeniem muzyki, ale czy to będzie jeszcze forma sztuki? Pojęcie sztuki nierozerwalnie wiąże się z aktem twórczym człowieka. A gdy AI całkowicie przejmie produkowanie muzyki, przestanie ona być twórczością w rozumieniu sztuki. Nie znaczy to, że zastosowanie elementów AI do wygenerowania jakiejś partii instrumentalnej, czy aranżacji w stworzonym przez kompozytora utworze, musi być czymś złym. Ale zastosowanie AI na szerszą skalę, również do komponowania, stwarza niewątpliwie duże zagrożenie dla istoty twórczości. I to zagrożenie jest poważniejsze niż opisywany przez Reynoldsa problem stagnacji popkultury w postaci retromani. Retromania jest zjawiskiem normalnym i moim zdaniem pozytywnym, o ile jest oparta na nostalgii lub naśladownictwie człowieka przez człowieka. Gorzej jeśli odbywa się to przy pomocy algorytmu zastosowanego przez AI. Naśladownictwo może prowadzić do stworzenia czegoś nowego i/lub ciekawego i o ile jest to bezpośredni akt twórczy homo sapiens a nie AI, to nadal mamy do czynienia ze sztuką. Retrofuturyzm, nostalgia za przyszłością i nowy futuryzm Kolejnym elementem narzekań Reynoldsa jest narodzenie się nostalgii za dawnymi wizjami przyszłości obecnymi w dawnych filmach, książkach czy komiksach science fiction. Autor jest zawiedziony tym, że przepowiadana przyszłość nie ziściła się w postaci obecnej teraźniejszości. To spojrzenie jest z pewnością bliskie wielu ludziom, szczególnie miłośnikom science fiction. Prawdą też jest, że przyszłość pokazywana w dzisiejszych filmach SF jest mało porywająca - albo przedstawia wizje katastroficzne, albo niewielkie udogodnienia życia codziennego w bliskiej przyszłości. Ten rodzaj nostalgii może być szczególnie deprymujący z modernistycznego punktu widzenia, w którym przyszłość powinna rysować się jako ciągły postęp, parcie do przodu i zmiany, które w szybkich krokach przeobrażają rzeczywistość. W tym miejscu znowu chciałbym przypomnieć, że człowiek jest bytem ograniczonym z natury i żadna wizja przyszłości oraz postęp technologiczny tego nie wyeliminują. Wbrew rojeniom fantastów, człowiek nigdy nie stanie się biologicznie nieśmiertelny. Z kolei "zgranie ludzkiej świadomości", nawet jeśli technologicznie kiedyś stanie się to możliwe, w celu przeniesienia jej do innej formy życia, nie przedłuża życia człowieka, ale tworzy coś na kształt dr. Frankensteina, o którym dwieście lat temu pisała Mary Shelley. Czy będziemy żyć na Ziemi czy w kolonii na Marsie, ludzkie problemy pozostaną takie same. Zawsze trzeba będzie coś jeść, pić, trzeba będzie się rozmnażać, dbać o rozwój potomstwa, a później zestarzejemy się i umrzemy. Te, denerwujące dla budowniczych Nowego Wspaniałego Świata, fakty są na tyle nie do przyjęcia, że co chwilę pojawiają się nowi prorocy przyszłości, chcący jednak przełamać fizyczne ograniczenia ludzkiej fizyczności. Najnowszym takim prorokiem jest Juwal Noach Harari, który bryluje na salonach, opisując stan obecny rozwoju homo sapiens i rysując jego niedaleką świetlaną przyszłość w książce "Homo Deus". Jego główną tezą jest to, że obecnie obserwujemy przejście homo sapiens na wyższy etap rozwoju ewolucyjnego, roboczo nazwanym "homo deus". W skrócie, człowiek staje sie bogiem, który będzie sterował swoim losem, odrzucając, dzięki postępowi technologicznemu, wszystkie ograniczenia fizyczno-biologiczno-kulturowe, które dotychczas nas hamowały. Harari jest częstym gościem Światowego Forum Ekonomicznego w Davos a jego przemyślenia o transhumanizmie i wyzwoleniu się z okowów dawnych ograniczeń fascynują wielkich tego świata. Na szczęście są też krytycy tej mocno ryzykownej wizji, która musi prowadzić do takiej samej katastrofy, do jakiej doprowadził marksizm. Amerykański magazyn "Current Affairs" opublikował w 2022 roku artykuł pt. „The Dangerous Populist Science of Yuval Noah Harari”, w którym zwrócono uwagę na brak wsparcia naukowego w jego książkach: „Autor bestsellerów to utalentowany gawędziarz i popularny mówca. Ale on poświęca naukę dla sensacji, a jego twórczość jest pełna błędów." Retrofuturystyczna nostalgia jako próba przezwyciężenia szoku przyszłości Amerykański futurolog Alvin Toffler wydał w 1970 roku książkę pt. "Szok przyszłości". Książka wprowadziła termin "szok przyszłości" określający stan psychiczny jednostek i grup - nawet całych społeczeństw - w okresie przyśpieszenia zmian społecznych, które następowały m.in. w wyniku postępu technologicznego, opisywany m.in. jako „szarpiący nerwy stres i dezorientacja, które wzniecamy w ludziach poddając ich zbyt wielkim zmianom w zbyt krótkim czasie”. W mojej interpretacji, ten stres i dezorientację, człowiek w jakiś sposób uzewnętrznia. Np. przy pomocy kultury i sztuki. A że stan "stresu i dezorientacji" objął większe partie społeczne, stał się masowy, to efektem było narodzenie się nowego rodzaju wrażliwości i odreagowania. Dzięki rozwojowi nowych technologii, narodziły się też nowe sposoby wyrażania tej wrażliwości i odreagowywania - współczesna popkultura (film, rock'n'roll, komiks, dyskoteki). Moim zdaniem cała współczesna kultura to właśnie odpowiedź na ten "szok przyszłości". Simon Reynolds zwraca uwagę na, paradoksalne jego zdaniem, zjawisko nostalgii za wytworami modernizmu i futuruzmu - np. budynkami o charakterze modernistycznym i brutalistycznym, awangardową muzyką konkretną tworzoną w latach 40., 50. i 60. i w końcu nostalgią za niespełnionym podbojem Kosmosu. Te wszystkie elementy, które ten szok przyszłości powodowały a jednocześnie były nań odpowiedzią - brutalistyczne budynki, podbój Kosmosu, postęp technologiczny - nagle stały się obiektem uczuć sprzecznych ze swoją istotą. Zamiast futurystycznego dążenia do zbudowania nowej przyszłości, ludzie zaczęli odczuwać nostalgię za obiektami niespełnionego (lub nie całkiem spełnionego) futuryzmu. Tutaj znowu mogę odwołać się do faktu, że człowiek jest bytem fizycznym i przez to ograniczonym. Ma swoje potrzeby biologiczne i emocjonalne. Retrofuturystyczna nostalgia może być zwyczajnie próbą pełnej inkorporacji duchowej, swoistym oswajaniem się na poziomie emocjonalnym, z dawniej futurystycznymi wytworami ludzkiego ducha a dzisiaj czymś, co zaczynamy, właśnie dzięki tej retronostalgii, postrzegać jako zwyczajną codzienność. To naturalny etap rozwoju człowieka, konieczny do tego, żeby po jego pełnym przetworzeniu, pójść naprzód. Upadek modernizmu, cywilizacji Zachodu i nadzieja na przyszłość Simon Reynolds to niepoprawny modernista, o czym sam pisze w kończącym książkę rozdziale. Nie może się pogodzić z tym, że wokół niego jest tylko szara rzeczywistość, nieznacznie modyfikowana jedynie nowinkami technologicznymi, a nie ma nowej, porywającej wizji przyszłości. I to dotyczy zarówno muzyki, popkultury, jak i innych form działalności współczesnego człowieka Zachodu. Pierwsze dziesięciolecie XXI wieku, o którym pisze, jest dla niego rozczarowujące. Można dodać, że drugie dziesięciolecie jest w tym podobne a trendy, które zaistniały na masową skalę w pierwszej dekadzie XXI wieku jedynie pogłębiły się. Dzięki temu modernistycznemu zacietrzewieniu autora, książka w sposób ostry i jednoznaczny potwierdza tezy, które sami odczuwamy od wielu lat. Tezy o regresie muzyki i stagnacji popkultury. Świadczą o tym nie tylko muzyka, ale np. ciągłe powroty do kin dawnych hitów albo w formie kontynuacji (np. "Indiana Jones", "Gwiezdne Wojny") albo remaków (np. "Batman"). I to jest niewątpliwa wartość książki. Z drugiej strony, ta sama - mocno ideologicznie sprofilowana - perspektywa powoduje, że autor gubi z horyzontu szerszy kontekst ludzkiej aktywności. Na dzisiejszą popkulturę nie można przecież patrzeć jedynie z perspektywy lat przełomowych dla współczesnej muzyki pop - 1963 roku, gdy symbolicznie narodził się współczesny rock, 1977 roku, gdy narodził się punk i postpunk, czy końca lat 80., gdy eksplodowała kultura rave - jak robi to Reynolds. Współczesna popkuktultura to tylko jeden z przejawów działalności człowieka w kontinuum jego rozwoju. Z szerszej perspektywy rozwoju homo sapiens, współczesna popkultura wcale nie wygląda tak źle. Faktem jest, że znajduje się obecnie na innym etapie rozwoju - postprodukcji, przetwarzania tego, co stworzono wcześniej - niż na początku drogi, ale to nie znaczy, że nie można liczyć na nowości w przyszłości. Oprócz zafiksowania na tendencji modernistycznej, Reynolds prezentuje typową anglosaską perspektywę, w której na obrzeżach istnieje wprawdzie jeszcze Francja, Niemcy czy Włochy, a czasami pojedynczy przedstawiciele innych państw Zachodniej Europy, ale wszystko inne to już dla niego drugi świat, terra incognita. Paradoksalnie dla swojego wąsko zakrojonego okcydentalizmu, Reynolds prezentuje pesymizm jeśli chodzi o dalszy rozwój "kultury zachodniej", a optymizmu poszukuje w rozwoju innych części świata, tu wymienia Chiny, Indie, "Europę Wschodnią", Brazylię czy Iran. Nie wiadomo co rozumie pod pojęciem "Europy Wschodniej, choć podejrzewam, że cały dawny blok państw wchodzących w składu Układu Warszawskiego. A przecież takie kraje jak: Polska, Czechy, Słowacja, Węgry, Chorwacja czy Słowenia to z pewnością część Europy Środkowej a nie Wschodniej, które zostały siłą wciągnięte na kilkadziesiąt lat w obszar wpływów Europy Wschodniej. Niemal tysiącletnie tradycje w tych krajach są zachodnie a nie wschodnie i kilkadziesiąt lat terroru, który zastosowali tutaj rosyjscy komuniści nie zmienia tego. Poza tym wszystkie wymienione przez Reynoldsa obszary - w mniejszym stopniu dotyczy to totalitarnych, z rodzajem hybrydowego komunizmu Chin - tak naprawdę podlegają wpływom popkultury anglosaskiej i ich własna popkultura w wielkim stopniu jest najczęściej naśladownictwem tejże. Podsumowanie Mimo paru słów krytycznych, nie zmieniają one tego, że książka, którą Reynolds popełnił w 2011 roku jest kopalnią wiedzy o popkulturze i każdy kto się nią interesuje, powinien ją przeczytać. Lektura "Retromanii" jest niezwykle inspirująca, otwiera wiele klapek w głowie i to nie tylko z zakresu popkultury. Autor, opisując wszystkie powiązania i zjawiska popkulturowe, stara się zachować dystans i obiektywizm. Wnioski, które wyciąga są często bardzo zaskakujące i oryginalne. Osobne pochwały należą się tłumaczowi Filipowi Łobodzińskiemu, dzięki któremu polskie tłumaczenie, które ukazało się w 2018 roku, czyta się potoczyście a tłumacz w licznych przypisach stara się przybliżyć polskiemu czytelnikowi wiele pojęć doskonale znanych Brytyjczykom, ale które niekoniecznie są jasne dla Polaków. Świetna lektura. A jaka jest przyszłość muzyki, popkultury, czy w ogóle homo sapiens? Pewne jest jedno. To my tę przyszłość tworzymy. I tylko od nas zależy jak będzie wyglądała. Andrzej Korasiewicz14.10.2023 r.