Dlaczego nie lubię lat 90. - po lekturze "Wszystko jak leci. Polski pop 1990-2000" Tomasza Lady

Dlaczego nie lubię lat 90. - po lekturze "Wszystko jak leci. Polski pop 1990-2000" Tomasza Lady

Poniżej przedstawiam fragment wspomnień Midge Ure'a na temat skomponowania w 1984 roku utworu "Do They Know It's Christmas?", wykonanego przez grupę brytyjskich muzyków pod nazwą Band Aid. Jak wynika ze wspomnień Midge'a, pomysłodawcą przedsięwzięcia był Bob Geldof, ale osobą, do której zwrócił się o pomoc w jego realizacji był Midge Ure, który wówczas odnosił swoje największe sukcesy z Ultravox. To właśnie Midge Ure w największym stopniu przyczynił się do powstania "Do They Know It's Christmas?". Samo zgromadzenie najpopularniejszych wówczas muzyków brytyjskich w ramach Band Aid to dzieło Boba Geldofa. Konsekwencją sukcesu Band Aid było zorganizowanie w 1985 roku koncertów Live Aid. Band Aid zainspirował również amerykańskich twórców do nagrania podobnego nagrania "We Are the World" jako USA For Africa. Naśladowców tego pomysłu było więcej. Doszło nawet do powstania podobnego utworu również w Polsce. W 1987 roku nagrano kompozycję Jana Borysewicza pt. "Stanie się cud", którą wykonała ówczesna czołówka polskiego mainstreamowego rocka i popu jako Nasz Wspólny Świat.
Wspomnienia Midge Ure'a pochodzą z jego autobiografii "If i Was", wydanej przez Virgin Books w 2004 roku. Książka nigdy nie ukazała się w tłumaczeniu na język polski. Tekst, który zamieszczam poniżej został przetłumaczony na własne potrzeby przez Krzysztofa Wiwałę, fana Ultravox. Celem publikacji tekstu jest promocja twórczości Midge Ure'a i wspomnienie czasów już dawno minionych. Ani Alternativepop.pl, ani autor tłumaczenia nie osiągają żadnych zysków finansowych i materialnych z tłumaczenia oraz publikacji tekstu.
"Do They Know It's Christmas?"
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=RH-xd5bPKTA{/youtube}
"Przegapiłem pierwszy telewizyjny raport Michaela Buerka z Etiopii, który wyemitowano 15 listopada. Nie mogę sobie przypomnieć dlaczego, ale chyba majstrowałem coś w swoim studiu, albo przygotowywałem się do występu z Ultravox w programie The Tube. To miało być nasze ostatnie wspólne wystąpienie w ramach promocji The Collection, po czym zamierzaliśmy wziąć sześciomiesięczny urlop, który w rzeczywistości potrwał dwa lata.
Po występie wpadłem na pogawędkę do garderoby Pauli [partnerka i przyszła żona Boba Geldofa - przyp. AP]. Rozmawiała z Bobem [Geldofem - przyp. AP] przez telefon o sprawach domowych. „Wiesz, gdzie jest klucz od drzwi wejściowych? Nie mogę go znaleźć”, powiedziała i pomachała ręką w moją stronę. „O, porozmawiaj z Midge’em”.
Przekazała mi telefon. Zaczęliśmy rozmawiać o błahostkach, kiedy naraz Bob przerwał mi i zapytał: „Oglądałeś wczoraj wieczorem w telewizji ostatnie doniesienia na temat klęski głodowej w Etiopii?”. Przyznałem, że nie. „Słowem, przerażające”. Bob dokładnie mi opowiedział, co w związku z tym miał zamiar uczynić, a na koniec dodał: „Ja naprawdę chcę coś zrobić, zebrać jakąś sumę pieniędzy dla Etiopii. Pomożesz mi?”.
„Możesz na mnie liczyć”, odpowiedziałem. Zresztą wiedziałem, że Bobowi nie można odmówić. „Zadzwonię do ciebie jutro, kiedy wrócę do Londynu”
Bob wyjeżdżał na weekend do Irlandii, chciał odwiedzić rodzinę, zatem uzgodniliśmy, że spotkamy się w poniedziałek na wczesnym lunchu w restauracji Langan’s Brasserie w londyńskiej dzielnicy Mayfair. Przez weekend dołożyłem wszelkich starań, żeby obejrzeć doniesienia z Etiopii. Pokazywano je w telewizji na okrągło, więc nie mogłem ich przegapić. Uważałem ten fakt za przerażający, że w dzisiejszych czasach, w dwudziestym wieku, ludzie mogą oglądać takie obrazki, ale równocześnie nie mogłem uwolnić się od myśli, że cokolwiek zrobię, będzie niczym więcej niż tylko tanim gestem.
W restauracji u Langana, Bob i ja rozmawialiśmy o mnóstwie różnych dziwnych planów, zanim doszliśmy do oczywistego wniosku, że możemy jedynie wydać nagranie. Najszybsza opcja, skowerowanie cudzej piosenki w stylu ”White Christmas”, nie wchodziła w rachubę, ponieważ prawie połowa kasy zarobionej dzięki takiemu nagraniu wraca do autora. Byliśmy my, dwaj autorzy piosenek, siedzieliśmy przy jednym stole i kłóciliśmy się, którego starego piernika powinniśmy skowerować, aż w końcu zdaliśmy sobie sprawę, że tak naprawdę musimy napisać i nagrać nową piosenkę, i że na nagranie jej do świąt Bożego Narodzenia pozostało nam już tylko kilka tygodni. Na początku obliczyliśmy sobie, że jeśli wymyślimy utwór i zaprosimy wspólnych przyjaciół, żeby go z nami zaśpiewali, to uda nam się wylansować przebój i możemy zebrać mniej więcej sto tysięcy funtów.
Bob chyba miał jakąś piosenkę w zaczątkach w tylnej kieszeni spodni, ale krępował się przyznać i nic nie mówił. „Możemy coś zdziałać”, powiedziałem, „ale kto napisze piosenkę?”.
„Myślałem, że ty masz coś w zanadrzu”.
„Jestem ostatnio bardzo zapracowany. A dlaczego ty nie napiszesz czegoś?”.
„Chyba mógłbym coś mieć ... ale jeśli ty byś coś znalazł?”. To nie było w stylu Boba: w jego głosie było mniej wiary w siebie niż zwykle. Był autorem piosenek, cholernie dobrym autorem, a więc dlaczego się tak czaił. Poględził jeszcze trochę powtarzając wciąż: „Myślę o Lennonie, myślę o Happy Xmas, War is Over”.
„Kurwa mać, Bob„ – trochę się zdenerwowałem w tym momencie – „Weź się w garść. Ty coś wymyślisz, ja coś wymyślę – jeśli znajdę wolną chwilę. Jestem pewien, że razem jesteśmy w stanie złożyć jakąś piosenkę”.
Jednak pod koniec spotkania również poczułem się trochę niepewnie. Nie z powodu muzyki, ale ze względu na przedsięwzięcie, w które się pakowałem. Nigdy wcześniej nie organizowałem czegoś takiego, nigdy nie brałem aktywnego udziału w jakiejkolwiek kampanii. Zobowiązałem się do wzięcia udziału w takiej akcji po raz pierwszy w życiu. Czułem z tego powodu pewien niepokój, martwiłem się, że wypłynąłem na zbyt głębokie wody. Kiedy już Bob rozpoczął całą kampanię, był bardzo nią przejęty, on napędzał całe przedsięwzięcie ciągnąc mnie za sobą. Jest wykształconym człowiekiem, podczas gdy ja opuściłem szkołę w wieku piętnastu lat. Martwiłem się, że nie dam rady tego wszystkiego ogarnąć.
Z początku nie zdawałem sobie sprawy z tego, że ta wiara w siebie była słaba nie u mnie, lecz u Boba. W okresie rozkwitu The Boomtown Rats, Bob napisał piosenkę, a potem afiszował się pieniędzmi wśród swoich przyjaciół. A w roku 1984 swoje hity zaprezentowali Sting, Duran Duran, Paul Young, Spandau Ballet ... i ja. Ale nie Bob. Jego kariera leżała w gruzach i jego zespół się rozpadał. Dziś trudno sobie wyobrazić jego sytuację, ale wówczas był zbyt zażenowany, żeby tak po prostu zadzwonić do Stinga i poprosić o pomoc. A Sting, jak to Sting, zgodziłby się bez chwili wahania, tylko że Bob nie bardzo wierzył w siebie i bał się chwycić za słuchawkę.
Byłem pierwszą osobą, z którą o tym rozmawiał, a ponieważ byliśmy przyjaciółmi, nie czuł się przy mnie zażenowany. Oczywiście przez lata nie wiedziałem nic o jego problemach. Artyści nie przyznają się przed innymi artystami do chwil słabości i zwątpienia, nawet jeśli są kumplami. Kiedy już wyjawił mi swoje bolączki (w niecenzuralnych słowach), dostał ode mnie kopniaka w postaci: „Jesteś autorem piosenek, napiszże tę piosenkę”. Byłem jego oparciem, jego wiarygodnością, a kiedy już się zgodziłem z nim pisać, wolno mu było oznajmiać publicznie: „Midge i ja, razem piszemy piosenkę”.
Był spłukany, więc ja zapłaciłem za lunch, za to zaraz po wyjściu z restauracji Bob wszedł na najwyższe obroty. Zadzwonił do Stinga, a ten się zgodził, a potem wyszedłszy ze swego domu w dzielnicy Chelsea zrobił sobie spacer z Flood Street na Kings Road do Domu Puszkina. Zajrzał przez okno. W środku ujrzał Gary’ego Kempa, dopadł go i wkrótce wszyscy muzycy ze Spandau Ballet byli gotowi do współpracy. Oto Bob stał się człowiekiem z misją. Następny jego przystanek znajdował się przy Picasso Bar, gdzie swój czas spędzało zawsze kilku muzyków, a wśród nich bywał Simon Le Bon, którego spotkał po drodze na ulicy. Opowiedział Simonowi o nagraniu. „Midge pisze piosenkę i właśnie rozmawiałem z Garym Kempem. Obaj zgodzili się pomóc. I Sting się zgodził”. Simon był trochę zaskoczony, gdyż Duran Duran mieli zaplanowane koncerty w Europie, lecz również szybko przystał na propozycję i powiedział, że wrócą na wspólne nagranie. Tego samego wieczora Bob natknął się na przyjęciu na Martina Kempa. Hasło zostało rzucone i wnet rozdzwoniły się telefony do Boba. Pozyskaliśmy artystów, ale nie mieliśmy niczego nowego, co mogłoby przybliżyć nas do napisania piosenki.
Wróciłem do domu, ale nie wszedłem do studia. Zamiast tego usiadłem w kuchni przy stole z małym keyboardem Casio, obijałem się i powtarzałem w myślach: ”Święta”. Wymyśliłem melodyjkę z dzwoneczkami i część trzeciej partii harmonicznej, która sprawiała, że utwór brzmiał znajomo, i do wszystkiego dodałem posmaku z ”Jingle Bells”. Bardzo powoli zagrałem go sobie na małym przenośnym keyboardzie, potem nagrałem na taśmę, którą posłałem do Boba.
Zadzwoniłem do niego we wtorek rano, żeby sprawdzić jego reakcję. „Co o tym myślisz? Dla mnie brzmi dzwoneczkowo i bardzo świątecznie”.
„A ja myślę, że przypomina melodię z serialu "Z-Cars". "Z-Cars" na stylofonie”, rzucił sarkastycznie. „Ale jest świetne, takie świąteczne”.
„To nie Z-Cars”, odburknąłem. „Jeśli już, to jest melodyjka ”Jingle Bells” połączona z tematem przewodnim do filmu "Nocny nalot". Dobra. A co ty masz?”.
„Mam jakiś tekst”, wymamrotał. „Próbowałem napisać kiedyś pewien utwór dla Ratsów. Ale ...”.
Przerwałem mu. „Masz go na taśmie?”.
„Jasne, że nie mam żadnej taśmy. Przyjdę do ciebie i zaśpiewam”.
„Dobra, przychodź. Mam instrumenty i potrzebny sprzęt. Pośpiesz się, bo nie ma czasu”. I zaraz dodałem pośpiesznie wiedząc, że jeśli nie podam Bobowi dokładnego czasu spotkania, zakopie się w setkach telefonów. „Bądź o trzeciej”.
Pojawił się w Chiswick w ciągu godziny. Najpierw opowiedział o piosence opartej na utworze "It’s My World", którą napisał dla Ratsów, a ci ją odrzucili. “A jakie są do niej słowa?”, zapytałem.
Zaczął czytać: “It’s Christmas time, there’s no need to be afraid / At Christmas time, we let in light and we banish shade”.
„Niezłe. Chwyci”.
„Trochę banalne”, zrzędził. Bob jest moim przeciwieństwem. Zawsze pewien siebie co do pisanych tekstów, jednak z powodu tego tekstu był trochę zakłopotany. „Możesz pozmieniać słowa, zrób, co uważasz za słuszne, ja nie jestem całkowicie pewien tego tekstu”.
„Tak, może jest banalny, ale ma być hymnem, a wszystkie hymny są banalne”.
„No tak. Racja”.
„W porządku. Zagraj mi melodię”.
Bob przyniósł swoją 12-strunową gitarę, która miała tylko siedem strun. Grał lewą ręką na gitarze dla praworęcznych, gdzie wszystkie akordy leżały do góry nogami, co wyglądało bardzo dziwnie. Nie jest najlepszym gitarzystą na świecie, bo najzwyczajniej nie ma poczucia rytmu. Można to zauważyć obserwując The Boomtown Rats na scenie. Bob wyskakuje w powietrze i powinien dotknąć podłoża sceny, kiedy piosenka się kończy, lecz zazwyczaj albo lądował pięć sekund przed zakończeniem, albo trzy sekundy po zakończeniu nagrania przez zespół.
Piosenka siedziała w jego głowie, ale nie potrafił jej zagrać. Jeszcze nie miał dopracowanych akordów, choć zawsze musiał mieć pod ręką gitarę, gdyż ona dodawała mu pewności siebie. Zaczął nawalać w siedem strun rozstrojonej gitary. Gapiłem się na niego, wpół w zdumieniu, wpół w przestrachu.
„Bob, a może ją nastroisz ... gitarę”.
„Nie, jest w porządku, chodzi tylko o podsunięcie tobie pomysłu”. Zagrał dwie zwrotki.
„Co to jest? Jeszcze raz. Spróbuj zmienić tonację. Zacznij od A do C”.
Próbowaliśmy przez około pół godziny. Za każdym razem śpiewał inaczej – wiersze, melodia wciąż się zmieniały. Piosenka jednak częściowo tkwiła w jego głowie i nie została jeszcze dopracowana. Refren trwał raz krócej, raz dłużej, zwrotki różniły się od siebie, a część utworu zdawał się wymyślać na poczekaniu. Większość tekstu była już gotowa, ale w piosence brakowało jeszcze części środkowej i na koniec utworu nie mieliśmy jeszcze hymnu.
Ostatecznie postanowiłem nagrać ją na taśmę. Po nagraniu zaczątków pochodzących od Boba powiedziałem: „Dobra. Daj mi trochę nad tym popracować. Muszę rozpracować akordy. Zostaw mnie, skomponuję muzykę i zrobię aranżację.
Początkowo do produkcji płyty, Bob chciał pozyskać Trevora Horna. Zgodziłem się, ponieważ Trevor jest wspaniałym producentem, kto wie czy nie najlepszym w Wielkiej Brytanii. Podczas rozmowy Trevor powiedział Bobowi, że potrzebuje co najmniej sześciu tygodni na nagranie i zmiksowanie singla, a wtedy mielibyśmy już styczeń i stracilibyśmy szansę: okazja zostałaby zaprzepaszczona. „Przepraszam Bob, ale nie dam rady,” powiedział w końcu Trevor, „ale dam wam jeden dzień w moim studiu”.
Bob zwrócił się do mnie. „Nie mamy Trevora Horna. Za to w niedzielę mamy dwadzieścia cztery godziny w studiu SARM West. Ty jesteś producentem”.
Był wtorek. Do Bożego Narodzenia pozostały cztery tygodnie, ale nam pozostał tylko jeden tydzień na napisanie, nagranie i zmiksowanie piosenki, potem jej wytłoczenie i wrzucenie do sklepów.
Bez zbędnych dyskusji podzieliliśmy się rolami. Ja miałem studio, ponieważ Boba nie interesowało przebywanie w studiu. Studio nie działało na niego, nigdy – zawsze wchodzi, śpiewa piosenkę, a z potencjometrami pracuje już ktoś inny. Jestem jego przeciwieństwem. Ja posiadam swoje własne potencjometry. Mnie i mojemu inżynierowi, Rikowi Waltonowi, zaprojektowanie utworu, naszkicowanie podkładu muzycznego, zaprogramowanie perkusji i dogranie instrumentów zajęło cztery dni.
Większość tekstu oryginalnego była autorstwa Boba, przymierzałem się do pewnych jego zmian, lecz nie mogłem wymyślić niczego lepszego od tego, co on już napisał. Moją jedyną główną zmianą był wiersz brzmiący w oryginale „And there won’t be snow in Ethiopia this Christmas”. Najprościej mówiąc nie pasował do rytmu, choć próbowaliśmy go na różne sposoby. Jakiś raper być może dałby radę ścisnąć pięć sylab, ale nam zaśpiewanie tego nie pasowało i brzmiało jakoś niezgrabnie. Zmieniłem ”Ethiopia” na ”Africa”.
Na taśmę z podkładem wykonałem pobieżnie wokal prowadzący, ale od gotowej piosenki byliśmy jeszcze daleko, wiele nam jeszcze do niej brakowało. Opracowaliśmy dwie zwrotki, ale nie mieliśmy ani ośmiotaktowego mostu, ani kody na zakończenie. Tytuł ”Do They Know It’s Christmas” nie pochodził z oryginalnego tekstu Boba. Nie wiem, który z nas go wymyślił, gdyż cała piosenka jest owocem naszej prawdziwej współpracy.
Bob nazywa taką współpracę dyskursywnym pisaniem piosenek. Powstała z żywej dyskusji, bez dominacji z którejkolwiek ze stron, co było bardzo osobliwe. Obaj pisywaliśmy z różnymi wielkimi autorami, ale żaden z nas nigdy z nikim nie pracował w takiej relacji jak John Lennon z Paulem McCartneyem. Ani wcześniej, ani później. Spoglądaliśmy tylko na siebie w zamyśleniu, dokąd zaprowadzi nas ta piosenka i pozwalaliśmy jej porwać nas w nieznane.
Grałem na gitarze – to były proste akordy, trzyakordowa sekwencja z przesunięciem – i wtedy Bob zapytał: „A gdzie jest ośmiotaktowy most? To ma być pop klasyczny, krótki i chwytliwy riff, prosty tekst, ale ze zwrotem na końcu utworu”. Nie przerywałem brzdąkania, jednocześnie patrzyłem na niego pełen nadziei.
„Co robisz w święta Bożego Narodzenia?”, zapytał. „Świętujesz”.
„Wznosisz toast... rozumiesz... na zdrowie. Za wasze zdrowie, potem każdy podnosi kieliszek. A za kogo jest nasz toast?”.
„Za wasze zdrowie. Podnieśmy kieliszki za wszystkich... którzy są tutaj w Anglii”. Przerwał na chwilę. „Lecz nasz toast musi być pełen goryczy... Za ich zdrowie... którzy żyją pod gorejącym niebem”.
„W Afryce nie będą nawet wiedzieli, że są Święta, a co dopiero je obchodzili”.
„Oni nie wiedzą, że jest Boże Narodzenie...”.
Po napisaniu linijki tekstu „Do they know it’s Christmas time”, wiedzieliśmy, że ten wers ma się powtarzać. Ja zrobiłem aranżację i zagrałem na większości instrumentów w tym nagraniu. Piosenka zaczynała się mrocznie i nastrojowo, ale musiała skończyć się żywo i w świątecznym nastroju. Dokonaliśmy tego dopiero trzeciego dnia w moim studiu, wtedy piosenka nabrała linearnego charakteru. Wykonałem bas, dodałem do niego podstawowy wzorzec perkusyjny i wszystkie złowieszcze takty otwierające na instrumenty klawiszowe. Żeby uzyskać zapadający w pamięć początek utworu wziąłem za przykład wstęp na perkusję z płyty "The Hurting" zespołu Tears For Fears.
Bob siedział i słuchał tych brzęków pełnych mroczności, które rozpoczynały piosenkę i nagle powiedział: „Potrzeba nam zakończenia, fragmentu utworu, co byśmy śpiewali bez końca. Potrzebujemy czegoś w rodzaju hymnu, musimy zrobić coś na wzór "Happy Xmas", "War Is Over" czy "Give Peace A Chance", kawałek pieśni, która by wybrzmiała na końcu utworu.
Na tym etapie naszej pracy Bob przekonał Petera Blake’a, artystę, który zaprojektował okładkę do albumu Beatelsów, Sergeant Pepper, żeby również wykonał okładkę do naszego singla. Naszkicował logo, globus z Afryką otuloną białym kolorem, a u góry, pomiędzy nożem a widelcem dał napis: ”Feed The World”. Nie pamiętam, skąd ten końcowy przebłysk, czy wpadł na ten pomysł któryś z nas, czy wpadliśmy na to obaj, ale wybraliśmy hasło: ”Nakarmić Świat”, które ja ubrałem w melodię.
W sobotę przyszło do mnie kilka osób, żeby wziąć udział w nagraniu i pozostawić swój przyczynek. Większość basu wychodziła z syntezatora, dodatkowo John Taylor z Duran Duran zabrał się do grania na gitarze basowej. Jest facetem w porządku, ma dobry charakter i chociaż nigdy nie byłem fanem muzyki Duran Duran, to on z pewnością znał się na rzeczy. Paul Weller zajął się graniem na innej gitarze, ale jej brzmienie nie pasowało do naszej ścieżki z ciężkim podkładem instrumentów klawiszowych, który sam opracowałem i obaj postanowiliśmy z tego zrezygnować. Paul brał wszystko do siebie zbyt poważnie – nigdy nie widziałem go uśmiechniętego. Nigdy. Bob uważał, że grupa Paula Wellera, The Jam, to ”chała” i sądził, że ja podzielam jego zdanie. Nie lubił Paula, ponieważ ten był staroświeckim socjalistą, co Bob uważał za już niemodne i strasznie wkurzające. Nie lubił go z wzajemnością, ale obaj bardzo się cieszyli, że dla wspólnej sprawy mogli odłożyć na bok swoje obopólne małostkowe niesnaski. Bo to nie była sprawa polityczna. To była sprawa moralna.
Moja automatyczna sekretarka zapełniła się wiadomościami. Powinienem był je zachować i zaprezentować w tej historii, ale wykasowały się w chaosie chwili. „Cześć. Mówi Sting. Właśnie jestem w drodze. Czy za rondem w Chiswick mam skręcić w lewo?”. Zadzwonił do mnie ze swojego samochodu. Byłem pod wrażeniem: „Ja cie. On ma komórkę. Ale gość”. Sting śpiewał swoje partie głosowe – „and there won’t be snow in Africa at Christmas time” i „the bitter sting of tears” – wzorował się na moim śpiewie wprowadzającym. Podczas przeróżnych zmian nie miało znaczenia, kto śpiewał zwrotkę – Glenn Gregory, Bono czy George Michael – partie głosowe Stinga za każdym razem pasowały doskonale. Przeżywaliśmy emocjonujące chwile. Do Chiswick przyjechał Simon Le Bon, zaśpiewał swoją linijkę, a potem wykonał ją raz jeszcze w studiu SARM, gdyż on również chciał mieć swój udział w tej ważnej chwili.
Podczas gdy ja i Rik mozoliliśmy się nad muzyką, studio zalewało morze ludzkich głów. Przez kilka miesięcy Bob prowadził sprawy związane z The Boomtown Rats zza biurka, zaangażował się w biurze prasowym Phonogram, znał zatem kilku właściwych ludzi do rozmów. Jemu pozostawiłem zajmowanie się całą stroną biznesową naszego przedsięwzięcia, sprawy handlowe i warunki prawne. Podczas gdy on gromadził masy rachunków telefonicznych, moja rola polegała na stwierdzeniach: „W tym miejscu potrzebujemy solidnej linii basowej”.
Pozyskiwanie artystów należało do Boba – chociaż sam zadzwoniłem do kumpla do Sheffield, wielkiego Glenna Gregory’ego i powiedziałem mu: „Rusz tyłek i przyjedź do nas rano w niedzielę”. Bob używał każdego telefonu, jaki mu się tylko napatoczył – ale najczęściej mojego. Słyszałem go w moim studiu, jak rozmawiał przez telefon: podczas gdy ja pracowałem nad nagraniem przy pulpicie miksującym, on brzęczał w moim drugim uchu krzycząc do ludzi przez telefon.
„Wiem, że jest wcześnie” wrzasnął do Boya George’a, podczas gdy ja właśnie zmagałem się z dźwiękami perkusji. „Wyłaź z wyra i przyleć do mnie pogadać. Wsadź dupę do samolotu i bądź tutaj w niedzielę. Widzę cię w studiu”. George był niemiłosiernie zmęczony po długiej podróży, a w Nowym Yorku była dopiero piąta rano. Ale nieważne. Boba ten fakt nie interesował. Nie pozwalał nikomu na żadne wykręty. Działał dynamicznie i beznamiętnie, ogromnie nakręcony wiarą w nasze przedsięwzięcie.
Jego działanie było skuteczne tylko dlatego, że docierał do ludzi w prosty sposób. Nie wiem skąd on miał ich numery telefonów, ale w jakiś sposób potrafił je zdobyć. Nie kontaktował się przez menedżerów czy agentów: rozmawiał jak artysta z artystą, a raczej mówił swoim rówieśnikom, co mają robić. Jeśli próbowali się wykręcać, Bob nie miał sumienia – natychmiast uciekał się do zastraszania i szantażu. „Dobra. Powiem światu, że miałeś w dupie i nie chciałeś się do nas przyłączyć, bo ci to najzwyczajniej w świecie zwisa”.
Wiele działo się w tle tego wszystkiego. Nie przyjmował do wiadomości żadnego ”nie”. Jednakże nawet jeśli się zgadzali, to i tak do końca nie wiedzieliśmy, kto się u nas pojawi ... a kto nie.
Była późna sobota. Skończyłem nagranie z podkładem, wprowadziłem dzwoneczki, połączyłem programowanie i fragmenty na instrumenty klawiszowe. W niedzielę rano dotarliśmy pierwsi do studia. Bob i ja. Studio znajdowało się w niedaleko Portobello Road. O ósmej cała okolica była zwykle pusta, brudna i mokra, o tej porze ludzie cierpieli na kaca po sobotniej nocy. W tę niedzielę przedstawiciele światowych mediów czekali na zewnątrz, załogi telewizyjne, fotografowie wtykający aparaty w twarz, dziennikarze wymachujący mikrofonami. Oprócz nas w studiu nie było nikogo więcej, nie było żadnej z naszych gwiazd.
Bob spojrzał na mnie. „Jeśli chodzi tylko o The Boomtown Rats i Ultravox”, powiedział, „to będzie potwornie nudno”."
tłumaczenie: Krzysztof Wiwała
opracowanie: Andrzej Korasiewicz
27.08.2024 r.
Książki ostatnio przeczytane - Lada, Sylwin, Pospieszalski, Malejonek
Tomasz Lada "Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu"Wydawnictwo: CzarneFormat: papierData wydania: 2022-05-25Data 1. wyd. pol.:2022-05-25Liczba stron: 368Język: polski
To najlepsza z książek, które pokrótce omówię w tym artykule. Nie jest już najnowsza, bo ukazała się trzy lata temu. Początkowo odkładałem ją na bok, bo miałem już dosyć tej rockowej martyrologii o przedwcześnie zmarłych muzykach. Ale "Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu" nie ma nic z tego klimatu. Lada w sposób rzeczowy, niemal czysto kronikarski przedstawia losy trzech muzyków - Janusza Rołta, Dariusza Hajna "Skandala" i Roberta Sadowskiego "Sadka". Książka skonstruowana jest według modnego obecnie schematu, opierając się na wypowiedziach osób, z którymi autor rozmawiał, albo cytatach, które wyciągnął z dostępnych wywiadów. Nie wszyscy, z którymi autor chciał rozmawiać zgodzili się na to, co również jest odnotowane. Tomasz Lada w bardzo sprawny i wciągający sposób złożył wszystko w całość, czego efektem jest pozycja, którą zwyczajnie pochłania się.
Najbardziej interesowały mnie dwa pierwsze rozdziały. O Januszu Rołcie, o którym wiedziałem najmniej i o Skandalu. Janusz Rołt najbardziej znany jest z grania podczas sesji do słynnej pierwszej płyty Brygady Kryzys a także ze współpracy z Lechem Janerką. Choć wcześniej spotkałem się z wypowiedziami na temat niezwykłego talentu Rołta, to nawet mimo doskonałej znajomości płyt, w których grał na perkusji, nie potrafiłem w wystarczający sposób docenić jego wkładu w te albumy. Dopiero lektura książki Lady i ponowny odsłuch "Brygady Kryzys" i "Historii podwodnej" spowodowały, że dotarło do mnie jak wielki jest udział Rołta w to, że albumy są tak genialne. Dotychczas wszystko składałem na karb talentów Brylewskiego i Janerki. Jeśli chodzi o "Skandala", to dosyć dobrze znałem jego drogi muzyczne, od wokalisty Dezertera do didżeja grającego na początku lat 90. techno. Mimo wszystko warto było prześledzić to jeszcze raz, poznając otoczkę jego życia, w tym ludzi tkwiących w światku "undergroundowym" w latach 80. i początku lat 90.
O ile zarówno Rołt, jak i "Skandal" skończyli źle i przyczyn tego można doszukiwać się w traumach wyniesionych z dzieciństwa i z domu rodzinnego, o tyle przypadek Roberta Sadowskiego był inny. Przyznam, że formacje, w których grał, z wyjątkiem Madame, nigdy nie były mi bliskie. Nie przepadałem ani za Houkiem, ani nie słuchałem Kobonga. Klimat muzyczny, który reprezentował "Sadek" nie jest moim klimatem. Po zapoznaniu się z jego biogramem, dzięki "Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu", jego postać i historia nie wzbudziła mojej sympatii. Odniosłem wrażenie, że sam swoją postawą życiową przyczynił się do swojego końca a nawet, że do niego dążył. Jako dziecko miał normalny dom, później miał żonę i dziecko. Wszystko to zniszczył. Nie przekonują mnie zupełnie zachwyty nad jego genialną grą na gitarze. To nie jest warte tego, żeby zniszczyć swoje życie. Dlatego nie mam żadnego zrozumienia dla postawy Sadowskiego. Motyw zatracenie się w muzyce, gdy mógł żyć w miarę normalnie i dalej grać, należy odczytywać jak przestrogę dla innych.
Książki nie można jednak postrzegać tylko przez pryzmat pedagogiczny. "Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu" to również świetna historia o samych muzykach rockowych i ich relacjach z innymi twórcami. O tym, w jaki sposób stali się artystami, o ich talentach i o tym, w jaki sposób powstawały tak genialne dzieła lat 80. jak "Brygada Kryzys" czy "Historia podwodna" Lecha Janerki. Wypowiedzi zestawione w książce są wartko ułożone i całość czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem. Bardzo dobra lektura, choć dotyczy ciężkich klimatów.
Jacek Sylwin "Spowiedź menadżera"Wydawnictwo: HARDE WydawnictwoData wydania: 2025-04-23Data 1. wyd. pol.: 2025-04-23Liczba stron: 568Język: polski
To najświeższa z omawianych książek, bo ukazała się zaledwie przed kilkoma miesiącami. Po jej przeczytaniu mam bardzo mieszane uczucia. Jacek Sylwin to menadżer muzyczny, który w czasach PRL, szczególnie w latach 70. i 80. miał do czynienia z przedstawicielami czołówki ówczesnego mainstreamu muzyki rozrywkowej, głównie rockowej. Zaczynał od jazz rockowego Laboratorium a następnym jego wyzwaniem było zaangażowanie w projekt "Muzyka Młodej Generacji" i promocja grup spod tego szyldu. Następny był festiwal w Jarocinie a właściwie same jego początki, gdy w 1980 roku na gruzach Wielkopolskich Rytmów Młodych powstał Ogólnopolski Przegląd Muzyki Młodej Generacji w Jarocinie. Gdy Walter Chełstowski przejął pełną kontrolę nad festiwalem i zaczął układać go po swojemu, Sylwin wycofał się z pracy przy festiwalu. Jak wyniki z jego wspomnień, wkład Sylwina w organizację Jarocina był w jego początkach całkiem duży. Potem Sylwin został menadżerem zespołu Kombi, a po kilku latach rozpoczął współpracę z Grzegorzem Ciechowskim. Jak pisze Sylwin, to właśnie on, obok Małgorzaty Potockiej, przyczynił się do rozpadu Republiki w 1986 roku. Namawiał wtedy Ciechowskiego do porzucenia zespołu i rozpoczęcia kariery solowej. Właśnie te wątki w książce "Spowiedź menadżera" są najciekawsze.
Pasjonująca jest opowieść Sylwina na temat podróży z Kombi do Maroko, czego efektem było m.in. powstanie utworu "Casablanca". Bardzo ciekawy jest wątek o możliwości kariery Kombi na Zachodzie, gdy zespołem zainteresował się brytyjski producent Nigel Wright, zajmujący się wówczas topowym zespołem z kręgu popu i funku Shakatak. Wszystko spaliło na panewce z powodu kretyńskiego, totalitarnego systemu politycznego panującego wówczas w Polsce, który uniemożliwił normalne kontakty muzyczne z Wielką Brytanią. Komunizm ma wiele ofiar na swoim koncie, nie tylko fizycznych, również w sferze ducha i kultury.
Współpraca Sylwina z Ciechowskim nie była długa, ale jak twierdzi Sylwin intensywna. Następnie Sylwin wyemigrował do Nowej Zelandii, gdzie nawiązał współpracę z lokalnym radiem, wytwórnią płytową a później wygrał konkurs na stanowisko kierownika czegoś w rodzaju miejscowego domu kultury.
Mimo wielu ciekawych wątków w książce Sylwina, "Spowiedź menadżera" nie jest jako całość pozycją dobrą. Już początek jest zaskakujący, bo zaczyna się od natchnionej wynurzeń na temat Wielkanocy i Wielkiego Piątku. Myliłby się jednak ten, kto spodziewałby się opowieści na temat nawrócenia i powrotu do wiary przodków. W dalszej części książki okazuje się, że Sylwin doznał na którymś etapie swojego życia olśnienia pod wpływem narkotyków i dzięki temu przekonał się, że istnieje "Siła Wyższa", która wszystkim kieruje. Autor sporo poświęca uwagi sekciarskim pierwotnym wierzeniom nowozelandzkim. Uważa, że to właśnie one niosą największe prawdy życiowe. Zachwyca się również buddyzmem i miesza to wszystko z chrześcijaństwem a na koniec książki w "Przypowieściach o mądrości" przemyca również cytaty z książek teozoficznych. Mamy zatem do czynienia z podejściem typowo "newage'owym". Gdyby ograniczyło się to jedynie do deklaracji, że ma takie poglądy to nie widziałbym problemu, ale w książce swoim synkretycznym filozofiom poświęca sporo miejsca, co przyznam było dla mnie stratą czasu. Rozumiem, że autor, którego dotknęła choroba nowotworowa i poczuł oddech śmierci, stara się dotknąć jakiegoś Absolutu, ale do mnie jako czytelnika to zupełnie nie trafia. Na szczęście zawsze można te wątki pominąć.
Moim zdaniem książka, choć miejscami ciekawa, jest za długa i chaotyczna. Obok fascynujących opowieści dotyczących Jarocina, Kombi, Ciechowskiego i osobistych wspomnień z Nowej Zelandii, otrzymujemy na ostatnich stu stronach nudnawe opowieści o corocznym przyznawaniu Złotego Berła ludziom zasłużonym dla polskiej kultury. Wszystko okraszone newage'owymi mądrościami życiowymi Sylwina. W sumie wyszedł niestrawny zakalec. "Spowiedź menadżera" to lektura dla wytrwałych, których interesują kulisy peerelowskiego mainstreamu muzycznego.
Magdalena Nierebińska, Dariusz "Maleo" Malejonek. "Urodzony, by się nie bać"Wydawnictwo: ZnakData wydania: 2016-08-08Data 1. wyd. pol.: 2016-08-08Liczba stron: 384Język: polski
"Urodzony, by się nie bać" to książka, która dla odmiany jest najdawniej wydaną spośród omawianych w artykule. Kupiłem ją wiele lat temu, gdy interesowałem się motywacją muzyków wywodzących się ze sceny undergroundowej, którzy nawrócili się na katolicyzm. Gdy jednak wziąłem książkę do ręki i zacząłem ją czytać, po kilku stronach porzuciłem ten zamysł. Książka była tak źle napisana, że nie byłem w stanie przez nią przebrnąć. W tym roku podczas lektury "Zagrani na śmierć. Mroczne ścieżki polskiego undergroundu" Tomasza Lady natknąłem się w niej na cytaty pochodzące z autobiografii Malejonka. Postanowiłem wrócić do tej książki i podjąć ponowną próbę przeczytania.
Niestety, czyta się ją nadal źle. Potoczny język, którym posługuje się Malejonek sprawia, że przy czytaniu bolą zęby, bo miejscami mamy do czynienia ze słabo zredagowanym bełkotem. Gdyby książka była rodzajem wywiadu rzeki, w którym Magdalena Nierebińska zadaje Malejonkowi pytania, a ten na nie odpowiada, może wyglądałoby to lepiej. Niestety, Magdalena Nierebińska spisuje jedynie chaotyczne wypowiedzi Malejonka. Efekt jest katastrofalny. Z lektury wyłania się chaos i bałagan. Mimo że książka podzielona jest tematycznie na krótkie rozdziały, to anonsowany temat rozdziału wcale nie oznacza, że rzeczywiście Malejonek skupi się przede wszystkim na nim. W wątku dotyczącym grupy Kultura może być równie dobrze historia o zespole Armia. W wyniku tego powstaje mętlik.
Przez pierwsze dwieście stron, gdy Malejonek opowiada o swoim życiu prywatnym a także o zaangażowaniu w kolejne projekty muzyczne, wyłania się obraz wiecznego chłopca, który liczy, że "wszystko się jakoś ułoży". Nawet, gdy ma już żonę i dzieci, nie widać w działaniach Malejonka większej odpowiedzialności. Tak przynajmniej wynika z opowieści Malejonka, które w żaden sposób nie wskazują na to, że ich autor po latach jakoś skorygował ocenę swojej wcześniejszej postawy. Raczej uważa, że Bóg nad nim czuwał również wtedy i wszystko musiało być tak jak było i niczego nie zmieniłby w swoim życiu. Moim zdaniem to bardzo infantylnie podejście.
Ciekawe w książce są dla mnie jedynie opowieści o podróży do Jamajki a także Afryki. Przyznam, że te dwa wątki naprawdę mnie wciągnęły i relacja Malejonka z pierwszej ręki była interesująca. Słabo znałem realia życia na Jamajce, historie opowiedziane przez Malejonka przybliżyły mi je trochę. Podobnie wciągające są opowieści na temat podróży do Afryki. W obu rozdziałach autor rzeczywiście skupia się na tematach, którym rozdziały są poświęcone co wyraźnie pozytywnie wpływa na lekturę.
Szanuję również opowieści na temat nawrócenia i dzisiejszego podejścia do życia, ale zupełnie nie koresponduje to z rozdziałami książki, w których opisuje swoje wcześniejsze życie. Starsze historie opowiadane są z takiej perspektywy jakby cały czas był tym chłopaczkiem, który przypala zioło i czuje się z tego powodu szczęśliwy. Bóg mu w końcu pomógł, więc wszystko jest w porządku. Widać tak miało być. Nie przekonuje mnie takie spojrzenie.
Historia życia Malejonka to dobry materiał na ciekawą książkę, ale "Maleo" Malejonek. "Urodzony, by się nie bać" taką nie jest.
Jan Pospieszalski, Krystian Kratiuk "Warto grać czysto"Wydawnictwo: EspritData wydania: 2024-11-15Data 1. wyd. pol.: 2024-11-15Liczba stron: 312Język: polski
To pewnie będzie dla części czytelników Alternativepop.pl najbardziej kontrowersyjna książka omawiana w artykule. Jan Pospieszalski jest dzisiaj kojarzony jednoznacznie jako dziennikarz promujący katolicki i konserwatywny punkt widzenia. A przecież Pospieszalski to przede wszystkim wykształcony muzyk, który ma za sobą grę w Voo Voo, formacji Woo Boo Doo a także współpracę z duetem fortepianowym Marek i Wacek. Karierę muzyczną rozpoczynał w latach 70. jako początkujący gitarzysta basowy Czerwonych Gitar. I właśnie m.in. ze względu na te opowieści chciałem zwrócić uwagę na tę książkę.
"Warto grać czysto" jest rodzajem wywiadu rzeki przeprowadzonym przez redaktora portalu Polonia Christiana Krystiana Kratiuka. Nie jest to zatem książka poświęcona jedynie karierze muzycznej Pospieszalskiego, ale przedstawia całościowe spojrzenie na historię jego życia. Kratiuk nie zna się na muzyce, ale Pospieszalski sam rozwija swoje opowieści na ten temat w sposób wystarczający. Ciekawy jest wątek dotyczący bliskiej znajomości, wręcz przyjaźni Pospieszalskiego z Owsiakiem w latach 80. To właśnie Pospieszalski wprowadzał Owsiaka towarzysko do branży muzycznej, w której zaczęła się publiczna droga Owsiaka. Pospieszalski w latach 80. nie stronił od typowo rock'n'rollowego stylu życia, o czym sam w książce opowiada, ale nie chwali się tym, a jedynie nie pomija niewygodnych faktów. Ciekawe są też opowieści dotyczące zaangażowania Pospieszalskiego w naukę śpiewu liturgicznego na Białorusi. Wyjazdy trwały począwszy od 2003 roku przez kilkanaście lat i wiąże się z nimi kilka ciekawych historii.
Książka "Warto grać czysto" będzie wyzwaniem dla tych, którzy mają zdeklarowane poglądy polityczne i religijne, przeciwne do Pospieszalskiego. Mimo wszystko uważam, że warto sprawdzić tę lekturę samemu, bo "warto rozmawiać".
Andrzej Korasiewicz24.08.2025 r.
Fenomen Papa Dance - hit i kicz?
Papa Dance powstał w 1984 roku. Zespół stworzyli dwaj producenci: Sławomir Wesołowski i Mariusz Zabrodzki ukrywający się pod pseudonimem Adam Patoh. Panowie dobrali do swojej koncepcji muzyków i w ten sposób narodził się Papa Dock. Gdy okazało się, że komunistyczna cenzura nie akceptuje tej nazwy - Papa Doc to pseudonim haitańskiego dyktatora François Duvalier, choć Wesołowski i Zabrodzki wcale nie mieli go na myśli - zmieniono ją na Papa Dance. Wokalistą został Grzegorz Wawrzyszak, którego znali z sąsiedztwa i który choć nie miał większego doświadczenia muzycznego, pasował do koncepcji producentów. Był młody, umiał śpiewać i odpowiednio wyglądał, co było równie ważne, bo Papa Dance miał podbić serca nastolatków, szczególnie płci żeńskiej. Oprócz Wawrzyszaka do formacji trafili profesjonalni muzycy: Kostek Joriadis, Marek Karczmarek – instrumenty klawiszowe i Tadeusz Łyskawa (perkusja). Autorami wszystkich kompozycji byli Wesołowski i Zabrodzki a teksty napisał w większości Marek Dutkiewicz ukrywający się pod pseudonimem Wojciech Filipowski a także Jacek Skubikowski jako Jan Menisk oraz jedyny pod własnym nazwiskiem Jan Sokół. Papa Dance to nie był prawdziwy zespół muzyczny, ale projekt producencki. Zjawisko znane już wówczas na zachodzie Europy, ale nowe w Polsce. Nie chodziło jednak jedynie o to w jaki sposób powstał Papa Dance. Sam pomysł, że producent jest kimś istotnym w procesie powstawania muzyki był w ówczesnych warunkach siermiężnej komuny czymś nowatorskim. Chociażby z tego względu Papa Dance stał się grupą, której nie można pominąć pisząc o polskiej muzyce z lat 80. Właśnie ukazały się reedycje trzech pierwszych albumów Papa Dance poddane ponownemu remasteringowi i zawierające wiele bonusów, których brakowało na poprzednich wydaniach. To dobra okazja, by zająć na łamach Alternativepop.pl własne stanowisko na temat zespołu.
W 1984 roku miałem 11 lat i byłem idealnym targetem tego projektu. Wówczas słuchałem m.in. zachodnich wykonawców synthpop takich jak: Ultravox, Depeche Mode, Howard Jones i brakowało mi polskiego odpowiednika. Był zespół Kombi, który z grupy grającej pop rock przeobraził się w formację electro pop wydając płytę "Nowy rozdział". Był też Kapitan Nemo z przebojami "Twoja Lorelei" i "Zimne kino". Był też pastiszowy projekt "Franek Kimono", o którym wiadomo było, że to nie do końca na poważnie, ale jednak muzyka i brzmienie zgadzały się. I to w gruncie rzeczy wszystko. Występowały również elementy elektroniczno-syntetyczne u innych wykonawców - np. Lombard, Bajm, Urszula, Budka Suflera. Był też Klincz, który jednak nigdy mnie nie przekonał do siebie. Wprawdzie Klincz używał syntezatorów, ale produkcja tej muzyki była wyraźnie rockowa. I to nie w takim sensie jak w przypadku Ultravox, który również miał rockową dynamikę. Coś mi zawsze nie pasowało w muzyce Klincz, choć dzisiaj z większą przyjemnością wracam do tych nagrań. W 1984 roku zaskoczyły mnie jednak dwa nagrania formacji Papa Dock, bo tak firmowane były pierwsze utwory Papa Dance. "W 40 dni dookoła świata" i "Ordynarny faul" brzmiały jak produkcje zachodnie! Bardzo mi się ta muzyka spodobała. Początek Papa Dance zapowiadał się bardzo obiecująco.
Szybko okazało się jednak, że Papa Dance to projekt skierowany do nastolatek balansujący między stylistyką synth pop a zdobywającym właśnie popularność niemieckim disco spod znaku Modern Talking. Kolejne nagrania Papa Dance brzmiały już bardziej "lajtowo" a teksty nie pozostawiały złudzeń, że nie mamy do czynienie z muzyką choć trochę ambitniejszą. Ale przecież takie były plany Wesołowskiego i Zabrodzkiego od początku. To miała być muzyka dla nastolatków, szczególnie płci żeńskiej! Mimo wszystko pierwsza płyta z Grzegorzem Wawrzyszakiem jako wokalistą była jeszcze akceptowalna, choć teksty raziły niekiedy infantylizmem a muzyka nadmierną prostotą.
Na przełomie 1985 i 1986 roku rozpadł się pierwszy skład Papa Dance i po krótkim sporze o nazwę, gdy Wawrzyszak chciał kontynuować działalność jako Papa Dance, ale bez producentów, narodził się nowy skład Papa Dance pod wodzą Wesołowskiego i Zabrodzkiego. Producenci zaprosili do udziału w projekcie Pawła Stasiaka, który pracował wtedy w Trójce i Rozgłośni Harcerskiej a wcześniej występował w zespole dziecięcym Gawęda. Z jego udziałem a także Kostka Joriadisa z pierwszego składu powstał pierwszy utwór "nowego" Papa Dance pt. "Naj story". Nagranie okazało się wielkim hitem docierając na początku 1986 roku na szczyt Listy Przebojów Programu Trzeciego a także goszcząc w radiowej Jedynce. Panowie poszli za ciosem i powstał materiał na drugą płytę "Poniżej krytyki". Z niego pochodziły kolejne hity - "Maxi singiel", "Ocean wspomnień".
W 1986 roku słuchałem już jednak bardziej ambitnej, jak wówczas uważałem, muzyki. Wówczas ważne dla mnie były nowe płyty Petera Gabriela "So", Talk Talk "The Colour of Spring" czy Chrisa De Burgha "Into the Light". Ulubionymi wykonawcami zachodnimi stali się wtedy dla mnie U2 i Depeche Mode. Choć Synth pop był dla mnie wtedy już mniej ważny, nadal byłem pod jego wpływem, ale w wersji prezentowanej w "Romantykach Muzyki Rockowej" Beksińskiego. Tam, obok Ultravox i OMD, można było usłyszeć również Cocteau Twins czy Dead Can Dance. Jasne zatem, że Papa Dance uważałem wówczas za kicz i obciach. Szczególnie dotyczyło to wcielenia zespołu z Pawłem Stasiakiem na wokalu. Przeżyłem zatem spory szok, gdy środowisko młodszych ode mnie mniej więcej o dekadę ludzi prowadzących muzyczne serwisy internetowe Porcys i Screenager obwieściło światu w pierwszej dekadzie XXI wieku, że płyta "Poniżej krytyki" to wielkie osiągnięcie polskiej muzyki rozrywkowej. Rehabilitacja Papa Dance, szczególnie z okresu drugiej płyty, była tak silna, że doszło nawet do występu zmartwychwstałego Papa Dance ze Stasiakiem na wokalu (jako Papa D.) na Off Festiwalu.
Przyznaję, że po latach znacznie łagodniej podchodzę do muzyki Papa Dance. Mam szczególny sentyment do wcielenia Papa Dance z Wawrzyszakiem, ale i ten z Pawłem Stasiakiem da się posłuchać. Mimo wszystko moim zdaniem to nadal nie jest muzyka, która zasługuje na aż takie zachwyty. Stawianie płyt Papa Dance na piedestale zestawienia najlepszych płyt polskiej muzyki rozrywkowej można traktować jedynie w kategoriach prowokacji.
W przypadku Papa Dance na szczególną uwagę i docenienie zasługuje sam fakt, że panowie Wesołowski i Zabrodzki dokonali przełomu w polskiej branży muzycznej zwracając uwagę na rolę producenta. Wówczas to było w Polsce nowatorskie i zaskakujące. Większość słuchaczy nie wiedziała dokładnie z czym ma do czynienia sądząc, że Papa Dance to prawdziwy zespół. To też było nowością. Ale przede wszystkim producenci stworzyli, jak na ówczesne polskie warunki, ultranowoczesne brzmienie, które nawet po latach broni się. Smaczki aranżacyjne, niuanse harmoniczne to wszystko nadal robi wrażenie. Prostota, chwytliwość, melodyjność kompozycji też bywają miłe dla ucha. Mimo wszystko nie przeceniałbym roli Papa Dance w historii polskiej muzyki rozrywkowej.
Przyznam, że nawet dzisiaj, gdy naprawdę mam większą tolerancję dla kiczu niż w drugiej połowie lat 80., po przesłuchaniu płyt Papa Dance w całości odczuwam pewne znużenie i mam wrażenie, że obcuję z muzyką nadmiernie infantylną. Do jakiej kategorii należy zaliczyć Papa Dance najlepiej pokazują dalsze "osiągnięcia" zarówno formacji Stasiaka Papa D. jak i wskrzeszonej grupy Papa Dance z Wawrzyszakiem i Joriadisem w składzie. Płyty Papa D. są tak miałkie i nieciekawe, że nawet nie warto o nich wspominać. Miałem nadzieję, że gdy do akcji wkroczy Zabrodzki, który przyzwolił na reaktywację pierwszego wcielenia Papa Dance będzie lepiej. Ale nie, płyta "W 40 dni dookoła świata", która ukazała się w 2023 roku to ordynarne disco na granicy z disco polo, które żeruje na dawnej świetności pierwszego wcielenia zespołu. Zamiast nowych utworów otrzymaliśmy w większości stare hity w nowych, nieciekawych, dyskotekowych aranżacjach.
Smutny jest koniec projektu Papa Dance. Nie żyje już pierwszy z producentów - Sławomir Wesołowski. Drugi współtwórca zespołu - Mariusz Zabrodzki - dał przyzwolenie na wykorzystywanie nazwy Papa Dance muzykom pierwszego składu formacji. Oba zespoły walczą ze sobą o prawo do spuścizny po zespole z lat 80., odcinając przy tym kupony od dawnej popularności. Udowadniają przy okazji, że nie mają dzisiaj nic ciekawego do powiedzenia. A na początku, w 1984 roku było tak wesoło i nowocześnie...
Andrzej Korasiewicz23.08.2025 r.
Historia mojej pasji muzycznej i powstania Alternativepop.pl
I. Muzyka - moja pasja
To będzie tekst o tym jak narodziła się moja pasja do muzyki, jak na przestrzeni mojego całego dotychczasowego życia zmieniała się i jak to w efekcie doprowadziło do założenia strony Alternativepop.pl Moja historia nie jest niezwykła, raczej należy do przeciętnych i pewnie nawet pospolitych. Sądzę, że jest podobna w wielu miejscach do historii moich rówieśników, którzy zaczynali słuchanie muzyki w latach 80. Różni się głównie tym, że nie zrezygnowałem ze swojej pasji również w życiu dorosłym, co doprowadziło mnie do założenia strony Alternativepop.pl a następnie wieloletniego ciągnięcia tego wózka. Historię spisuję po to, żeby podzielić się wspomnieniami, dzięki którym inni odświeżą również swoje wspomnienia albo skonfrontują je z moimi. Nostalgia i sentyment od początku były ważnymi elementami składowym istnienia Alternativepop.pl
II. Lata 70. czyli prahistoria
Urodziłem się we wrześniu 1973 roku w łódzkim szpitalu im. Kopernika. Pierwsze lata życia spędziłem wychowując się w bloku przy ul. Astronautów w Łodzi. Muzyka w domu nie była ważna dla moich rodziców. Tata był radcą prawnym i nie miał żadnych talentów muzycznych. Mama lubiła śpiewać i miała w tym kierunku predyspozycje, ale oboje zajęci byli trudami życia codziennego. W pierwszych latach życia lubiłem słuchać bajek. Mieliśmy w domu prymitywny adapter Bambino i na nim odsłuchiwałem bajki w rodzaju "Jacuś i Agatka". Ta była moja ulubioną i dlatego dobrze ją zapamiętałem. Były też inne, ale po tylu latach nie pamiętam już tytułów. W domu było też kilka płyt winylowych - Mazowsze, Irena Santor, Jerzy Połomski, Śląsk. Ale nie byłem nimi zainteresowany. Po kilku latach dostałem lepszy gramofon Unitra Fonica, który służył mi przez następne lata. Najpierw jeszcze do słuchania bajek, a później już do muzyki. Mimo że w domu muzyka nie miała dla moich rodziców większego znaczenia, to pamiętam kilka najbardziej rozpoznawalnych przebojów z końca lat 70., które utkwiły w pamięci małego dziecka. Właściwie to najbardziej pamiętam dwa. Jeden nazywałem "kolorowych jarmarków" i śpiewany był przez mężczyznę, drugi to "Wsiąść do pociągu" śpiewany przez kobietę. Wtedy nie znałem nazw wykonawców, ani tytułów nagrań. Nagrania usłyszałem w radiu i nazywałem po swojemu, kierując się tym co słyszę. Ten pierwszy utwór śpiewał oczywiście Janusz Laskowski i nosił tytuł "Kolorowe jarmarki" a drugi to Maryla Rodowicz i "Remedium". "Kolorowe jarmarki" śpiewane były również przez Rodowicz, ale ja najbardziej pamiętam wykonanie Laskowskiego. To były początki, nie całkiem świadome, mojego zainteresowania muzyką. Z przełomu lat 70. i 80. pamiętam też przeboje Boney M., Eruption oraz Goombay Dance Band na czele z "Sun of Jamaica". Nie będę ściemniał, ale małemu dziecku, którym wtedy byłem bardzo się one podobały.
III. Pierwsza połowa lat 80. czyli początki
W styczniu 1982 roku przeprowadziłem się z rodzicami na nowe osiedle - Radogoszcz Zachód. Ponieważ to było przeniesienie się w drugi koniec Łodzi, musiałem zmienić również szkołę. Byłem wtedy w połowie drugiej klasy i bardzo mocno przeżyłem zmianę szkoły. Nie zostałem dobrze przyjęty przez nową klasę i praktycznie do końca szkoły podstawowej miałem pod górkę. To był mroczny czas stanu wojennego. Panowała duszna atmosfera a gdy pojawiłem się w nowej szkole, musiało to mieć jakieś znaczenie na negatywne sytuacje, które mnie w niej spotkały. Nie wiem do końca dlaczego tak się stało, ale faktem jest, że od tego momentu szczerze znielubiłem szkołę i szukałem jakiejś odskoczni. Oprócz koleżeństwa podwórkowego z okolicznych bloków, z którym złapałem dobry kontakt, najważniejszą odskocznią okazała się dla mnie muzyka.
Polskie Radio źródłem muzyki zagranicznej
W tym czasie, prawdopodobnie w 1983 roku, dostałem w prezencie dwie pierwsze płyty muzyczne z prawdziwego zdarzenia - TSA "Live" i Perfect "Live". Były dla mnie prawdziwym objawieniem i słuchałem ich w kółko. Dzięki nim złapałem bakcyla muzyki. Słuchałem ich na gramofonie, który miałem już w czasach, gdy mieszkałem przy ul. Astronautów. W tamtym czasie skądś dowiedziałem się też, że jest nowa, fajna rozgłośnia radiowa - Program Trzeci Polskiego Radia, która właśnie rozpoczęła nadawanie (wówczas nie wiedziałem, że to jest wznowienie nadawania po przerwie wymuszonej przez wprowadzenie stanu wojennego). Ale w domu nie miałem radioodbiornika z falami UKF, na których można było odbierać Trójkę. Uprosiłem rodziców, żeby taki zdobyć, najlepiej, żeby to było radio z magnetofonem. Moja prośba została spełniona i stałem się dumnym posiadaczem monofonicznego radiomagnetofonu Marta. Od tego momentu byłem przyklejony do radioodbiornika w poszukiwaniu audycji radiowych z muzyką. Nie pamiętam już kolejności na co kiedy trafiałem, ale na pewno zacząłem słuchać wtedy Listy Przebojów Programu Trzeciego, która stała się moim muzycznym oknem na świat. Słuchając przez wiele godzin radia poznawałem kolejne audycje i muzykę, która była w niej grana. Zapamiętywałem to, co mi najbardziej podobało się a następnie przeszukiwałem eter już bardziej świadomie, w poszukiwaniu audycji, w których mogłem znaleźć więcej nagrań wykonawców, którzy mi przypadli do gustu. Słuchałem radia zapamiętując kiedy jakie audycje są i które warto słuchać. Szybko zorientowałem się, że jeśli chcę nagrać więcej muzyki danego wykonawcy, to nie zrobię tego wcale w Trójce, ale w Programie Drugim Polskiego Radia. Tam właśnie trafiłem na takie audycje jak: "Wieczór Płytowy" czy "Klub Płytowy", które okazały się prawdziwym rajem jeśli chodzi o dostęp do całych płyt. Żeby spokojnie rozeznać się w muzyce zgrywałem niemal wszystko, od klasyków takich jak: The Rolling Stones, The Beatles czy Led Zeppelin po współcześniejsze, jak je wówczas postrzegałem, albumy wykonawców w rodzaju Chris De Burgh, Peter Gabriel, Kate Bush. Przede wszystkim szukałem jednak muzyki moich ulubieńców, których przeboje najbardziej podobały mi się na Liście przebojów Trójki: Ultravox, Classix Nouveaux, Howard Jones, Depeche Mode, OMD, The Thompson Twins. Wszystko zgrywałem z radia a następnie przesłuchiwałem oceniając co mi się najbardziej podoba. Te które mnie całkiem nie przekonywały kasowałem, by mieć miejsce na następne płyty.
Muzyka polska i licencyjna na winylach
Inaczej sprawa miała się z polską muzyką. W przypadku polskiej muzyki dostępne były płyty winylowe ówczesnych gwiazd takich jak: Republika, Maanam, Lady Pank, Lombard, TSA, Oddział Zamknięty czy Kombi, ale także wielu innych wykonawców, m.in.: RSC, Exodus, Mech, Klincz, Urszula, Budka Suflera, Rezerwat, Krzak, Marek Biliński. Wszystkie płyty z polską muzyką starałem się kupować na bieżąco, gdy ukazywały się lub zdobywałem w antykwariacie z płytami, gdy chodziło o starsze płyty. Czasami też dochodziło do wymiany z kolegami, a także zakupu na Rynku Bałuckim, gdzie również można było kupić płyty z muzyką. Oprócz polskich wykonawców dostępne były również płyty wydawane przez bułgarski Balkanton, rosyjską Melodię, czeski Suphraphon czy wytwórnie węgierskie oraz enerdowskie. Pojawiały się też licencyjne płyty wydawane przez polskie wytwórnie, np. metalowe Cross Fire, Steelover czy składanka "Hell Comes To Your House", wydana przez Tonpress w 1985 roku, na której można było znaleźć, jak wydawało się mi wówczas, niszowych wykonawców metalowych a wśród nich m.in. Metallica, Anthrax czy Manowar :). Dzięki wydawcom z innych krajów bloku RWPG dostępne były też na rynku wtórnym licencyjne płyty Madonny czy "Thriller" Michaela Jacksona. W Polsce oprócz niszowych płyt metalowych były też jednak rarytasy takie jak: licencyjne wydania płyt Depeche Mode, Cocteau Twins, New Order, The Smiths czy Joy Division. Szczególnie płyty Depeche Mode miały gigantyczne znaczenie, przynajmniej dla mnie. Była też cała masa innych płyt licencyjnych takich wykonawców jak: Imagination, Baden Baden, Eddy Grant, Tuxedomoon a nawet Minimal Compact, ale także wspomniany już wcześniej wykonawca disco Goombay Dance Band czy single Boney M. Słuchałem tego miszmaszu przez całą pierwszą połowę lat 80., przez co mój gust muzyczny stał się mocno eklektyczny. Najbliżej mi jednak było do wykonawców z kręgu "new romantic" a także muzyki rockowej spod znaku Republiki i Maanamu. Moimi ulubionymi wykonawcami w połowie lat 80. byli: Ultravox, jeśli chodzi o new romantic/synth pop, U2 jeśli chodzi o zachodnią muzykę rockową i Republika jeśli chodzi o polski rock. W 1986 roku doszedł do tego grona Depeche Mode, który w pewnym sensie przejął koronę od Ultravox.
IV. Romantycy Muzyki Rockowej
Gdy w 1985 roku natrafiłem na audycję "Romantycy Muzyki Rockowej", w której Tomasz Beksiński miał w zamyśle prezentować w głównej mierze muzykę "new romantic" poczułem, że w końcu trafiłem na swoją muzykę i "swojego" prezentera. Od tego momentu "Romantycy" stali się moim głównym źródłem rozszerzenia horyzontów muzycznych i niemal wzorcem mojego gustu. Więcej o znaczeniu audycji dla mnie piszę w osobnym artykule "Romantycy Muzyki Rockowej - "new romantic" według Tomasza Beksińskiego": [czytaj artykuł >>>]
"Romantykami" Beksiński "kupił" mnie początkowo całkowicie i nie tylko ta audycja stała się dla mnie kluczowa, ale również każda inna którą prowadził Beksiński. "Wieczory płytowe" słuchałem już wcześniej, ale dzięki "Romantykom" od tej pory ze szczególną uwagą czekałem na "wieczory", w których muzykę prezentował Beksiński. Niestety, z czasem okazało się, że mój gust nieco rozmija się z tym, co prezentuje Beksiński w innych audycjach niż "Romantycy". Niektórzy wykonawcy z kręgu prog rocka, których prezentował byli dla mnie całkowicie niestrawni. Sztandarowym przykładem może tutaj być Barclay James Harvest, który Beksiński prezentował z uwielbieniem a mnie ta muzyka wręcz odrzucała. Za to dałem się wkręcić jego zachwytom nad zespołem Marillion, do którego do dzisiaj mam spory sentyment. Ale już Moody Blues traktuję z większym dystansem. Z czasem mój rozjazd z gustem Beksińskiego był coraz bardziej wyraźny a jego zwieńczeniem były lata 90., kiedy całkowicie porzuciłem słuchanie audycji Beksińskiego już w radiowej Trójce. Czytałem tylko z ciekawości, co u niego się dzieje felietony w miesięczniku "Tylko Rock".
V. Prasa muzyczna w PRL - Magazyn Muzyczny, Non stop
Oprócz radia, istotna była również dla mnie prasa muzyczna. W tamtym czasie o "mojej" muzyce pisały tylko dwa tytuły prasowe, oba miesięczniki: "Magazyn Muzyczny" i "Non stop". O rozwoju prasy muzycznej, w tym w PRL, piszę w osobnym artykule "Kilka refleksji o dziennikarstwie muzycznym": [czytaj artykuł >>]
Z pewnością bardziej preferowałem "Magazyn Muzyczny", szczególnie, gdy pojawiła się w nim rubryka "Mroczni niezależni", od bardziej chaotycznego i wydawanego na "papierze toaletowym" "Non Stopu".
VI. Czasy liceum - przegrywalnie, radiowęzeł szkolny, Dzieci z Tworek
Gdy w 1988 roku rozpocząłem naukę w liceum, wyraźnie zmienił się mój gust muzyczny. Zaczęła mnie interesować muzyka coraz bardziej "alternatywna" oraz hałaśliwa. Do ulubionych wykonawców dołączył The Cure, który polubiłem dopiero w 1987 roku, gdy usłyszałem numer "Just Like Heaven". Dopiero wtedy dotarła do mnie muzyka The Cure i zacząłem zgłębiać dyskografię grupy. Już w ostatnich klasach szkoły podstawowej do moich ulubionych płyt dołączyły: "Nowa Aleksandria" Siekiery, "Brygada Kryzys" czy Klaus Mittfoch. Polubiłem też utwory Armii, takie jak: "Aquirre", "Jeżeli", "Saluto" a także dwie pierwsze płyty Kultu. Poznawałem też zachodnią muzykę, w tym również punk rock, rock industrialny/EBM/new beat oraz metal. Na przełomie lat 80. i 90. moimi ulubionymi wykonawcami stali się: The Cure, Bauhaus, The Young Gods, Laibach. Spore wrażenie zrobiły na mnie też Godflesh czy Ministry. Byłem wtedy na bieżąco jeśli chodzi o rozwój muzyki i wydawane płyty, na tyle ile było to możliwe w ówczesnych czasach, bez Internetu i z nadal ograniczonym dostępem do muzyki.
Wymiana kasetowa
Dostęp do muzyki, choć wciąż ograniczony, wyraźnie jednak poprawił się dzięki wysypowi "legalnego" piractwa kasetowego oraz powstaniu tzw. "przegrywalni" z płyt CD i winylowych na kasety. W tamtym czasie korzystałem zarówno z przegrywalni lokalnych, łódzkich, ale głównym źródłem muzyki stał się dla mnie punkt Jarosława Szeligi w Skwierzynie. Odbywało się to korespondencyjnie przy pomocy Poczty Polskiej. Wysyłałem do niego kasety czyste z informacją co ma być nagrane oraz wkładem pieniężnym za usługę. Po jakimś czasie otrzymywałem również Pocztą Polską paczkę z nagranymi kasetami. Dlaczego akurat w Skwierzynie? Ogłoszenie o nim znalazłem prawdopodobnie w Magazynie Muzycznym, napisałem pod adres podany w MM z prośbą o listę płyt, którą posiada oraz informację o cenie jaką sobie życzy za usługę i po zaakceptowaniu przeze mnie zasad rozpoczął się proceder nagrywania. Miał u siebie tytuły, który były niedostępne w zwykłych, standardowych przegrywalniach, w których dostępni byli wykonawcy głównie mainstreamowi. W ten sposób zapoznawałem się z twórczością wykonawców w rodzaju Throbbing Gristle, Psychic Tv, Big Black, Butthole Surfers, Scratch Acid i wielu innych. Nie wszyscy przypadli mi do gustu nawet w tamtym okresie, gdy byłem otwarty na różną muzykę, ale byłem ciekawy nowych [dla mnie] brzmień i miałem chęć poznania "całej muzyki świata". Oprócz Skwierzyny, nawiązałem też kilka znajomości z podobnymi do mnie fanami muzyki w całej Polsce, ale na dłużej utrzymałem tylko jeden kontakt z kolegą z Białegostoku. Proceder wyglądał w podobny sposób. Wysyłaliśmy do siebie nawzajem czyste kasety i wymienialiśmy się w ten sposób swoimi zbiorami. Oczywiście najpierw była między nami twórczość epistolarna, w której pisaliśmy o swoich gustach oraz informowaliśmy się o zdobytych właśnie nowościach płytowych. Właśnie dzięki koledze z Białegostoku poznałem m.in. Godflesh. Oczywiście w tym przypadku, w przeciwieństwie do Skwierzyny, działaliśmy wobec siebie bezpłatnie. Tzn. kolega przegrywał mi to, co chciałem od niego, a ja przegrywałem jemu to, co chciał ode mnie. Znajomość wygasła po kilku latach, gdy kolega z Białegostoku niespodziewanie dla mnie napisał, że nie interesują go już nowości muzyczne i "przerzuca się" na słuchanie klasyki rocka - Allman Brothers Band, The Band, Curved Air, Iron Butterfly itp. Niektórych z tych wykonawców znałem słabiej i nawet poprosiłem o nagranie serii płyt, których nie znałem. Ale on nie był zainteresowany już tym, co ja miałem, więc nasza korespondencja wygasła. Do dzisiaj zachowałem jednak kasety, które nagrał mi w tej ostatniej serii z klasyką rocka.
Radiowęzeł szkolny
W okresie liceum zacząłem najpierw współprowadzić, a na końcu sam za niego przez jakiś czas odpowiadać radiowęzeł szkolny. Rok 1989 to czas przemian politycznych, co przełożyło się również na zmiany w szkole. W XXX LO w Łodzi, do którego chodziłem dyrekcja udostępniła radiowęzeł szkolny uczniom. Zamiast dotychczasowych komunikatów o kolejnej rocznicy rewolucji październikowej, można była grać własną muzykę, czym w zamyśle mieliśmy umilać czas podczas przerw szkolnych. Nie pamiętam dokładnie okoliczności, w jakich znalazłem się w tym radiowęźle, ale prawdopodobnie najpierw klucz do radiowęzła zdobył jeden z moich kolegów, który po przeniesieniu się do CKU przekazał klucz innemu koledze, któremu początkowo tylko towarzyszyłem. Najpierw dzieliliśmy się tym, co kto gra na jakiej przerwie, aż w końcu na większości przerw ja zacząłem grać swoją ulubioną muzykę. Uczniowie prosili o konkretne utwory, a ja czasami starałem się spełniać te życzenia, głównie jednak zajmowałem się promowaniem muzyki, którą sam lubiłem. Dlatego na korytarzach XXX LO w 1990 roku można było usłyszeć muzykę The Cure, Bauhaus czy The Sisters of Mercy, których wtedy dużo słuchałem a którzy jednocześnie byli najbardziej strawni z punktu widzenia uczniów i nauczycieli. Grałem też zamawiane nagrania a do najbardziej popularnych należały wtedy dwa przeboje: „Nothing Compares 2 U” Sinead O'Connor oraz "Losing My Religion R.E.M. Czasami trzeba było również zagrać Guns N'Roses czy Queen, którzy również przeżywali wówczas szczyt popularności, a nie należały do moich faworytów. Cała zabawa skończyła się po jakimś czasie (pod koniec 1991 roku?), gdy po pierwsze zacząłem grać muzykę coraz bardziej radykalną - od No Means No, przez Ministry po nawet Psychic TV a do tego kolega "metal", który nadal czasami wpadał do radiowęzła zapodawał swoje metalowe wyziewy [z kręgu thrash, death]. Na to, co było grane na przerwach zaczęli skarżyć się sami uczniowie, w wyniku czego dyrekcja zabrała klucz od radiowęzła i straciłem do niego dostęp, co zakończyło moją karierę szkolnego didżeja :).
Chór licealny
W czasach licealnych zacząłem też zastanawiać się nad swoim życiem i nad tym w jakim kierunku dalej iść. Poza tym, że interesowałem się muzyką, nie miałem żadnego dalszego pomysłu na życie. Nie wyniosłem z domu żadnych tradycji muzycznych, nie umiałem na niczym grać i nie bardzo chciało mi się uczyć a bardzo chciałem mieć coś wspólnego z muzyką. Pewną nadzieję dało mi to, że na początku licem zostałem zakwalifikowany przez nauczyciela muzyki do chóru szkolnego. Podczas przesłuchania do chóru okazało się, że posiadam jakiś słuch muzyczny, ponieważ śpiewałem adekwatnie do dźwięków, które na pianinie grał nauczyciel. Moja kariera w chórze szybko jednak zakończyła się, ponieważ byłem w trakcie mutacji głosu i okazało się, że w tym stanie nie nadaję się do śpiewania :).
Dzieci z Tworek
Ściana mojego pokoju w 1990 roku
Innym moim aktem muzycznym było założenie jednorazowej formacji Dzieci z Tworek :). Piszę o tym m.in. w artykule "Moja "dzika rzecz" inspirowana książką Rafała Księżyka pt. "Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993"": [czytaj artykuł >>]
"W dalszej kolejności trzeba było założyć jakiś zespół a ponieważ zbliżał się właśnie przegląd piosenki szkolnej w XXX LO, to okazja była idealna. Zespół powstał w składzie czteroosobowym - ja, kolega "metal" (Piotr[…]) oraz dwóch uczniów z klas młodszych - Jakub R. [...] oraz Jakub Rz. Nazwaliśmy się Dzieci z Tworek. Wprawdzie nie mieliśmy repertuaru, instrumentów, ani pomysłu na to, co mamy zaprezentować, ale przecież nie o to chodziło, tylko o zrobienie zadymy i ubaw. Pewnie dlatego, że nie mieliśmy repertuaru, ani instrumentów, już przed pierwszym występem, ze składu wyłamał się Jakub Rz. Wystąpiliśmy więc jako trio. Przed samym występem uzgodniliśmy co właściwie robimy na "scenie" i zaczęło się. Jedynym instrumentem był tamburynek, który obsługiwałem nadając rytm. Rolę wokalisty przejął Piotr, który moshując jednocześnie growlował. Jakub R. wydawał punkowe pokrzykiwania uzupełniając growling głównego "wokalisty", przy tym wskakując i zeskakując z gimnastycznego kozła, bo wszystko działo się na szkolnej sali gimnastycznej. Nie wiem jak brzmiało to, co wykonaliśmy, po ponad 30 latach pozostało tylko mgliste wrażenie a i wtedy byłem zbyt przejęty sytuacją, żeby zarejestrować co właściwie się wydarzyło pod względem dźwiękowym - musiał to być jakiś rodzaj rytmicznego hałasu - ale faktem jest, że zgromadzona na sali młodzież szkolna nagrodziła nas gorącymi oklaskami domagając się bisu. Wprawdzie obecni tam nauczyciele byli wyraźnie zdegustowani, ale czego się nie robi dla publiki. Wykonaliśmy bis, a następnie szybko opuściliśmy salę gimnastyczną żegnani owacjami. Miałem swoje pięć minut sławy ;)."
VII. Lata 90. - rozczarowanie dotychczas słuchaną muzyką, próby pisarskie
Początek lat 90. to u mnie jeszcze intensywny odbiór muzyki (polubiłem m.in. Pixies, The Jesus and Mary Chain, Ultra Vivid Scene, Faith No More), ale już około roku 1991, w którym skończyłem 18 lat i zbliżała się nieubłaganie dorosłość, zacząłem czuć coraz większe znużenie muzyką. Trzeba było pomyśleć o tym, co robić w przyszłości a jeśli chodzi o muzykę, to miałem wrażenie, że już wszystko co miałem usłyszeć, usłyszałem. Muzyka alternatywna wydawała mi się coraz bardziej wtórna i nieciekawa. Zanim nastąpił wystrzał popularności Nirvany dzięki utworowi "Smells Like Teen Spirit", przez chwilę uległem jeszcze fascynacji tym zespołem, ale szybko mi przeszło, gdy co druga osoba, która dotychczas kompletnie nie interesowała się muzyką, ogłaszała się jako fan Nirvany. Zresztą miałem świadomość, że Nirvana w gruncie rzeczy nie wymyśliła nic nowego w muzyce, połączyła jedynie punkową ekspresję z klasycznym brzmieniem hard rockowym.
Z dużą niechęcią śledziłem wzrastającą popularność rapu. Tego typu muzyka istniała już w latach 80. i nawet miała swoje pięć minut w mainstreamie, m.in. dzięki utworowi Beastie Boys "Fight for Your Right" a także wspólnemu nagraniu Aerosmith i Run DMC "Walk this Way". Ale nie lubiłem jej. Utwór Beastie Boys nawet podobał mi się, ale traktowałem go raczej w kategoriach żartu, a nie poważnej muzyki. Tymczasem rap zaczął opanowywać w latach 90. mainstream. Nie przekonywała mnie również muzyka techno. Lubiłem elektronikę, ale taką w rodzaju Nitzer Ebb czy Front Line Assembly. Techno nie kojarzyło mi się dobrze i nie wkręciłem się wtedy w tę scenę.
Śmierć Kurta Cobaina i początek zainteresowania klasyką oraz jazzem
Istotnym momentem zwrotnym okazało się samobójstwo Kurta Cobaina, które stało się dla mnie symbolicznym końcem muzyki rockowej. Wtedy całkowicie odwróciłem się od muzyki "alternatywnej" i "popularnej", przestałem śledzić nowych wykonawców z tego kręgu. Postanowiłem za to zagłębić się w muzykę klasyczną i jazz. Dotychczas zupełnie nie interesowałem się taką muzyką. Postanowiłem to zmienić. Szczególnie polubiłem twórczość Jana Sebastiana Bacha, a także innych twórców z okresu baroku. Zachwyciłem się brzmieniem klawesynu i słuchałem głównie kompozycji instrumentalnych, również organowych. Wokalne utwory z tego okresu podobały mi się mniej. Zainteresowała mnie też twórczość Igora Strawińskiego, a także neoklasycznych kompozytorów rosyjskich w rodzaju Prokofiewa. Polubiłem też romantyczną twórczość fortepianową Chopina, Liszta, Schuberta czy Schumana. Jeśli chodzi o jazz, to zdobyłem na tamtą chwilę mniejsze rozeznanie niż w klasyce, ale bardzo przypadła mi do gustu twórczość Tomasza Stańki.
Czas studiów - myślenie, czytanie i pisanie
W 1993 roku rozpocząłem studia. W tym okresie dalej zgłębiałem historię muzyki klasycznej i trochę słuchałem muzyki jazzowej. Śledziłem też nowe wydawnictwa wykonawców, których wcześniej lubiłem - The Young Gods, Laibach, U2, Depeche Mode… Ale poza albumem "Only Heaven" The Young Gods, nic nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Album SOFAD DM nie wzbudził u mnie wielkich emocji. Poza muzyką przede wszystkim czas poświęcałem na lekturę książek z zakresu filozofii, nauki, historii, poezji. Sam też zacząłem pisać próbując gdzieś publikować. Jedynym efektem było opublikowanie wiersza w jednym z ostatnich numerów pisma "brulion" w 1998 roku (nr 1/98). To z jednej strony dało mi nadzieję, że do czegoś moja pisanina nadaje się, ale z drugiej strony nie poszło za tym nic więcej. Znowu byłem w czarnej "d..e" :). W 1998 roku skończyłem studia i trzeba było zorganizować się jakoś życiowo. Rok później zacząłem pracę zawodową, która nie miała nic wspólnego z pasją mojego życia - czyli muzyką. Ale słuchania muzyki nie porzuciłem. Powróciłem do muzyki, od której zaczynałem w połowie lat 80. Po dziesięcioletniej przerwie włączyłem "Black Celebration" Depeche Mode i zdałem sobie sprawę, że niewiele jest piękniejszej muzyki jeśli chodzi o muzykę popularną. Od tego momentu z jednej strony powróciłem do słuchania klasycznych dźwięków popkulturowych, na których wychowywałem się w latach 80. a z drugiej strony zacząłem nadrabiać kilkuletnie zaniedbania jeśli chodzi o poznawanie nowej muzyki. W tym istotnie pomógł mi Internet.
VIII. Goci w Internecie
W 1999 roku odkryłem Internet i "wkręciłem się" w ten nowy, fascynujący dla mnie świat. Wtedy jeszcze to był świat bardzo ograniczony jeśli chodzi zarówno o zasięg, jak i zakres. Po pierwsze trzeba było łączyć się z nim za pomocą modemu telefonicznego i uważać, żeby połączenie nie trwało zbyt długo, ponieważ można było zapłacić horrendalnie wysoki rachunek telefoniczny za taką przyjemność. Mimo tych utrudnień odkryłem, że w Internecie istnieją miejsca, w których są osoby, które lubią muzykę podobną do tej, którą ja lubię. Z drugiej strony istniały strony www prowadzone przez ludzi, którzy promowali nową muzykę, będącą kontynuacją twórczości, która narodziła się w latach 80. Warto przypomnieć, że nie było wtedy jeszcze Wikipedii, Youtube'a, blogów, ani serwisów społecznościowych typu Facebook, Instagram, Tik Tok, ani nawet Naszaklasa.pl. Było za to Yahoo, gdzie można było zakładać listy dyskusyjne. Był też Usenet i grupy dyskusyjne oraz kanały IRC. Poza tym były też inne miejsca, w których można było rozmawiać na temat muzyki. I właśnie do takich początkowo trafiłem. Dzięki temu poznałem środowisko osób, które określały się mianem "gotów". Przeważnie byli kilka lat młodsi ode mnie, ale słuchali muzyki, na której wychowałem się - The Cure, Bauhaus, Sisters of Mercy, Depeche Mode, Ultravox. Oprócz tego słuchali również wykonawców z kręgu metalu gotyckiego w rodzaju Artrosis, występował w tym środowisku również kult grupy Closterkeller, co już podobało mi się znacznie mniej. Przyznam, że w latach 80. w ogóle nie używałem, albo wręcz nie znałem terminu "muzyka gotycka", choć wykonawców z tego kręgu słuchałem. Z kolei wampiryczne wybryki Beksińskiego z lat 90. były mi całkowicie obce. A to właśnie było obiektem głównej fascynacji zalążka subkultury gotyckiej w Polsce, na którą wówczas trafiłem. Mimo wszystko zainteresowałem się tym światem. Na kanał irc gothpl nie załapałem się, ale byłem uczestnikiem listy dyskusyjnej gothpl. Jeden z użytkowników okazał się mieszkańcem Łodzi, poznałem go w tzw. "realu" i to on wprowadził mnie w to towarzystwo już poza internetowo. W 2000 roku byłem na kilku imprezach "gotyckich" organizowanych przez krąg ludzi zaangażowanych w tę subkulturę - w Gdańsku na Temple of Goths, festiwalu Vampira w Warszawie (wystąpił tam m.in. Clan of Xymox) oraz festiwalu Castle Party w Bolkowie. Oprócz tego byłem na kilku imprezach typowo towarzyskich znajomych z gothpl, jak np. na Sylwestrze w obserwatorium astronomicznym w Ostrowiku. Przyznam, że niezbyt mi to wszystko przypadło do gustu. Łączyła mnie wprawdzie z tymi ludźmi częściowo muzyka, ale ogólny klimat "gotycki", ubiory i zewnętrzne akcesoria były mi całkowicie obce. Nie spodobało mi się też na Castle Party, dlatego z pierwszego festiwalu CP w 2000 roku, na którym byłem wyjechałem przedwcześnie nie doczekawszy końca. Jak później okazało się w Bolkowie byłem jeszcze kilkakrotnie w latach 2002-2007, ale zawsze jeździłem tam posłuchać konkretnych wykonawców, a cała otoczka imprezy nie należała do mojej ulubionej.
Niezależnie od kręgu gothpl szukałem też w Internecie innych kontaktów muzycznych. W 1999 roku byłem na nieoficjalnym zlocie fanów Dead Can Dance w Łodzi. Dzięki usenetowej grupie dyskusyjnej pl.rec.muzyka.gotyk poznałem założyciela strony postindustry.org Pierwszy raz spotkałem się z nim w Łodzi na Juwenaliach prawdopodobnie w 2000 roku (pamięć już trochę szwankuje), ponieważ przyjechał służbowo z Wrocławia. Na pewno poczułem, że mam z nim więcej wspólnego niż z ludźmi z kręgu gothpl Strona postindustry.org, promująca muzykę z kręgu electro-industrial, choć niszowa, cieszyła się sporym uznaniem. Myślę, że to właśnie dzięki jej "polecajkom" wróciłem do słuchania takiej muzyki.
IX. Założenie Alternativepop.pl - czyli "zrób to sam"
Ponieważ klimat gotycki niezbyt mnie interesował i oprócz muzyki uznanej za gotycką słuchałem wielu innych rodzajów muzyki a przede wszystkim chciałem przywrócić pamięć o klasycznym synth-popie, new romantic i muzyce z lat 80. a nie angażować się w subkulturę gotycką, czułem, że muszę stworzyć coś swojego. Dlatego założyłem w 2000 roku listę dyskusyjną na serwerze Yahoo, która miała być poświęcona właśnie muzyce lat 80. i to raczej jej popowemu wymiarowi. Początkowo nazywała się "Reumatycy Muzyki Rockowej" (w skrócie reumatycy@yahoo.com), następnie nazwę zmieniliśmy na lata80@yahoo.com, ponieważ uczestnicy listy uznali, że nazwa "reumatycy" nie jest zbyt poważna. Na listę zapisało się około kilkuset użytkowników i toczyliśmy tam całkiem ożywione dyskusje. Dzisiaj listy Yahoo są już niedostępne nawet w formie archiwum, ponieważ zarząd Yahoo kilka lat temu wszystkie listy skasował.
W tym czasie wzrastało moje zainteresowanie dla nowych płyt i wykonawców z kręgu electro-industrialu, ale także zainteresowałem się innymi formami nowej muzyki elektronicznej z kręgu tzw. "nowych brzmień" i "nu tone". Regularnie czytałem wtedy pismo "Kaktus" i coraz bardziej wkręcałem się w tę muzykę, na którą wcześniej w latach 90. pozostawałem obojętny. Chciałem też pisać o muzyce w formie bardziej zorganizowanej niż niezobowiązujące posty na listach dyskusyjnych. Z tego powodu zastanawiałem się nad nawiązaniem współpracy z jakimś internetowym magazynem muzycznym, w którym będę mógł pisać o muzyce. Ale wybór takich magazynów w polskim Internecie nie był wówczas wielki a już takich, które traktowałyby o muzyce, która mnie interesowała jeszcze mniejszy. Początkowo rozważałem współpracę z postindustry.org Redaktor naczelny przyjął mnie z otwartymi rękoma i w kwietniu 2001 roku nawet ukazało się kilka moich artykułów na łamach postindustry.org Po przemyśleniu sprawy doszedłem jednak do wniosku, że postindustry.org jest zbyt wąskim tematycznie dla mnie serwisem i wycofałem się z tej współpracy. Wprawdzie również interesowałem się wtedy electro-industrialem, ale nie chciałem skupiać się tylko na takiej muzyce, zwłaszcza, że strona miała autorów, którzy merytorycznie mieli więcej do powiedzenia na temat aktualnego stanu electro-industrialu niż ja. Mnie natomiast bardziej chodziło o przywracanie pamięci o wykonawcach i płytach z lat 80. zarówno tych z kręgu new romantic, synth pop, jak i cold wave, new wave oraz klasycznego EBM/new beat, ale także alternatywnego rocka oraz zwykłego popu ejtisowego. W związku z tym stwierdziłem, że na dłuższą metę nie będę pasował do strony poświęconej muzyce postindustrialnej. Dlatego postanowiłem założyć własną stronę, na której będę realizował swoją wizję i swoje pomysły. Z tego przekonania narodziła się strona Alternativepop.pl
W tamtych czasach nie było żadnych gotowych cmsów, stron z blogami, gdzie można było założyć konto i rozpocząć prowadzenie własnej strony. Żeby pojawić się w Internecie ze swoją stroną www, trzeba było znać przynajmniej html i stworzyć przy jego pomocy kod źródłowy a następnie samemu zamieścić stronę na serwerze www. W związku z tym nauczyłem się htmla oraz podstaw css i w maju 2001 roku umieściłem w Internecie pierwszą wersję strony o nazwie "Alternative Pop". Początkowo stronę wgrałem na darmowy serwer www, które wtedy były w ofercie portali typu onet.pl i wp.pl (nie pamiętam czy był to onet, czy wp.pl). Zarejestrowałem też darmową "domenę" alternative.pop.prv.pl Strona od początku zaczęła przyciągać chętnych, którzy chcieli z nią współpracować. W 2002 roku zarejestrowałem domenę alternativepop.pl i wykupiłem hosting dla strony. Od tego momentu można uznać, że strona zaczęła funkcjonować jak pełnoprawny serwis internetowy, choć początkowo wcale nie miałem takiego planu. Alternative Pop to miała być moja osobista strona, na której będę publikował własne teksty. Widać z powodu deficytu stron www tego typu w ówczesnym Internecie, szybko okazało się, że są chętni, by współtworzyć stronę o takiej tematyce. Parę słów na ten temat napisałem też w 2023 roku w artykule "Alternativepop.pl - czyli zamiast wstępniaka" [czytaj artykuł >>]
X. Alternativepop.pl - pierwsza faza 2001-2008, Castle Party i urodziny Alternativepop.pl
Z dzisiejszej perspektywy mogę napisać, że nie byłem przygotowany do prowadzenia takiej strony jak Alternativepop.pl a wiele problemów, które powstały w czasie jej istnienia mogło zostać lepiej rozwiązanych, gdybym miał większe doświadczenie w zarządzania tego typu stroną. Z drugiej strony początki Internetu, kiedy jego zasięg w Polsce nadal nie był pełny, a także nie istniały możliwości takie jak np. crowdfunding, które dzisiaj są czymś naturalnym, również nie sprzyjały rozwojowi strony.
Castle Party
Mimo że Castle Party niezbyt mnie przekonało jako impreza, to gdy powstała strona Alternativepop.pl stała się ona obiektem zainteresowania właśnie publiczności, która na CP jeździła. Poczułem się trochę jak rzucony w wir nowej rzeczywistości. Strona, która miała być moim osobistym przedsięwzięciem, nagle stała się miejscem, do którego zgłaszali się chętni, by publikować tutaj teksty lub zdjęcia, a inni szukali informacji na temat różnych artystów i sugerowali czym należałoby się na stronie zająć. Poddałem się temu nowemu dla mnie wyzwaniu, którym stał się fakt, że chcąc, nie chcąc stworzyłem rodzaj magazynu internetowego. W 2002 roku wystąpiłem o akredytacje prasowe na Castle Party i od tego czasu, co roku aż do 2007 roku jeździłem na festiwal w Bolkowie. Alternativepop.pl w kolejnych latach reprezentowało jeszcze kilku innych redaktorów, którzy robili zdjęcia.
Na stronie przybywało też współpracowników, którzy specjalizowali się w różnych rodzajach muzyki. Tematyka strony rozciągała się od industrialu i dark ambientu, przez rock gotycki, synth pop i electro-industrial po rock alternatywny, indie rock a nawet noise rock. Najmniej było tego, o czym chciałem, żeby strona była przede wszystkim - czyli o muzyce lat 80. O tym pisałem głównie sam, ale też niezbyt dużo, bo wiele miejsca poświęcałem electro-industrialowi. Dużo czasu zajmowało mi też administrowanie stroną. Przez pierwsze lata sam prowadziłem stronę pod względem technicznym. Byłem autorem layoutu a także zajmowałem się instalacją oprogramowania. Pierwsza wersja strony napisana była w html, z elementami css. Ale już po roku zainstalowałem prosty cms o nazwie "jportal" do prowadzenia serwisu informacyjnego. Reszta strony nadal była oparta o html, choć zastosowałem pewne podstawowe skrypty w php, które ułatwiały zarządzanie stroną. W ten sposób strona funkcjonowała aż do 2007 roku. To wszystko zabierało mi sporo czasu a przecież normalnie pracowałem zawodowo i miałem swoje osobiste sprawy. W tym czasie uformował się zespół chętnych osób, które chciały współredagować stronę. W związku z tym podzieliłem się obowiązkami związanym z redagowaniem strony ze współpracwnikami Alternativepop.pl. Utworzyłem funkcje zastępców redaktora naczelnego i sekretarza redakcji.
Koncerty na piąte urodziny Alternativepop.pl
W 2006 roku Alternativepop.pl obchodził rocznicę 5. lat swojego istnienia, którą zorganizowałem w formie wydarzenia koncertowego. W tym czasie współpracowałem z Akademickim Ośrodkiem Inicjatyw Artystycznych (AOIA) w Łodzi, który prowadził swój cykl koncertów pod nazwą "Poza Horyzont". W jego ramach odbywały się koncerty twórców z kręgu awangardy, postindustrialu, muzyki eksperymentalnej i improwizowanej. Połączyłem siły z AOIA i w ramach cyklu, w dniach 26-27 maja 2006 r. odbyła się dwudniowa impreza pn. "Poza horyzont - 5 lat Alternativepop.pl". Za skład pierwszego dnia odpowiadało AOIA a drugiego dnia miały się odbyć właściwe urodziny serwisu. Ja odpowiadałem za wykonawców, którzy zagrali drugiego dnia. Pierwszego dnia wystąpili: Wolfram, Emiter i C.H.District. Drugiego dnia zagrała grupa Interzone, której liderem był śp. Adam Pawłowski, równocześnie redaktor Alternativepop.pl. Zaprezentował się też projekt [haven], którego twórca miał na swoim koncie również kilka tekstów na stronie Alternativepop.pl. W charakterze gwiazdy zagrała puławska formacja postpunkowa DHM a imprezę zamknął postindustrialny projekt Moan. Impreza nie miała wysokiej frekwencji, uczestniczyło w niej jednego i drugiego dnia kilkadziesiąt osób. Mimo wszystko było to udane wydarzenie i sam fakt, że się odbyło uważałem za sukces. Relacje z imprezy:[czytaj relację >>]
Rejestracja Alternativepop.pl w Sądzie i reklamy AdSense
W 2007 sformalizowałem istnienia serwisu jako tytułu prasowego. Alternativepop.pl został wpisany przez Sąd Okręgowy w Łodzi do rejestru czasopism (jako Magazyn Internetowy Alternative Pop – Alternativepop.pl) z numerem rejestru 963, a Biblioteka Narodowa w Warszawie zarejestrowała Alternativepop.pl w międzynarodowym systemie informacji o wydawnictwach ciągłych i oznaczyła numerem ISSN 1897-9793.
Z uwagi na rozwój strony i sugestie niektórych współpracowników, żeby spróbować przekształcić Alternativepop.pl w profesjonalną stronę, która na siebie zarabia (w domyśle może płacić autorom za teksty) podjąłem próbę zmonetyzowania istnienia strony. Dwadzieścia lat temu nie było jednak takich możliwości jak dzisiaj. Nie istniały strony crowdfundingowe, dzięki którym można byłoby zbierać pieniądze. Jedyną możliwością było wstawienie na stronę komercyjnych reklam, ale rynek reklamy internetowej nie był wtedy jeszcze w pełni ukształtowany nawet jeśli chodzi o największe portale internetowe. W przypadku tak niszowej strony jak Alternativepop.pl miała ona zbyt mało wyświetleń, by mogła przynosić znaczące dochody z reklam. Mimo wszystko zainstalowałem reklamy Google AdSense, dzięki którym co kilka miesięcy miałem wpływy w wysokości ok. 300 złotych. Google wypłacało jakiekolwiek pieniądze po przekroczeniu limitu 100 dolarów, które były następnie przeliczane na złotówki. W sumie przez dwa lata, w okresie największej popularności Alternativepop.pl otrzymałem może kilka takich wypłat, co i tak nie pokrywało kosztów związanych z opłatami za hosting oraz domenę. O wypłatach dla autorów nawet nie wspominając. Pojawiła się też inicjatywa "Współdzielnia", do której Alternativepop.pl został zaproszony. W zamyśle pomysłodawców miał to być rodzaj domu mediowego obsługującego reklamy strony www pozostających w kręgu kultury niezależnej i alternatywnej. Mimo podpisania umowy nic z tego nie wyszło.
Zawieszenie istnienia strony
W latach 2005-2008 na stronie w coraz większym stopniu pojawiały się teksty dotyczące nowej muzyki z kręgu indie oraz rocka alternatywnego. Stronie przybywało współpracowników. W 2008 roku było już kilkadziesiąt osób, które przysyłały swoje teksty do publikacji. Alternativepop.pl miał wtedy kilku zastępców redaktora naczelnego, sekretarza redakcji, dwie korektorki, stałych fotoreportetów, z czego jeden na stałe mieszkający w Niemczech i przysyłający foto-relację z niemieckich festiwali dark independent – Wave Gotik Treffen czy M'era Luna. Ze względu na zawirowania w moim życiu zawodowym i osobistym miałem coraz mniej czasu na prowadzenie serwisu. Strona przestała pod względem merytorycznym przypominać serwis, który chciałem tworzyć, czego dowodem dla mnie było pojawianie się na stronie coraz większej liczby recenzji płyt, które nie były zgodne z duchem strony, który przyświecał mi przy jej założeniu. Najbardziej absurdalnym dla mnie potwierdzeniem tego było pojawianie się na stronie recenzji płyty grupy Behemoth. Zrozumiałem, że oddałem współdecydowanie o stronie osobom, które nie rozumiały czym Alternativepop.pl ma być.
Częściowym niepowodzeniem zakończyło się też zlecenie zewnętrznemu programiście napisanie strony od nowa i przekazanie mu zadań administratora strony, od których chciałem się uwolnić. Prowadzenie strony pod względem technicznym już dawno przekroczyło moje umiejętności. Nie miałem też czasu, by dalej uczyć się w tym kierunku i zwyczajnie wolałem pisać o muzyce, a nie zajmować się technicznymi aspektami istnienia strony. W związku z tym zleciłem wykonanie strony fanowi muzyki, który okazał się webmasterem, ale nie za darmo. Umówiliśmy się na kwotę, którą miałem mu zapłacić za wykonanie nowej szaty graficznej strony i wdrożenie nowego oprogramowania w oparciu o CMS Joomla. Niestety, skala zadania najprawdopodobniej go przerosła. Wprawdzie nowa strona powstała, ale nigdy nie zostały wdrożone wszystkie moduły i nie usunięto błędów panelu administracyjnego strony. Pieniądze zapłaciłem, ale strona nie w pełni była funkcjonalna a jej wykonawca ulotnił się i nadal musiałem zajmować się kwestiami technicznymi strony.
Nową wersję strony oficjalnie uruchomiłem w 2008 roku, ale byłem coraz bardziej zniechęcony. Skala problemów, która wiązała się z tym a także brak realnego wsparcie kogoś kto pomagałby mi w kwestiach technicznych, brak czasu spowodowany sprawami zawodowymi i osobistymi a także rozminięcie się coraz bardziej z treściami, które były na stronie publikowane, doprowadził mnie do decyzji o zawieszeniu istnienia strony, co nastąpiło na przełomie 2008 i 2009 roku.
Po zawieszeniu strony, większość współpracowników przyjęła ją bardzo negatywnie jako niezrozumiałą. Miałem jednak swoje powody, o których napisałem wyżej. Oprócz nich należy jeszcze dodać, że statystyki strony bezwzględnie obnażały to, że stronie zamiast przybywać czytelników, wyraźnie ich ubywało. Szczytowa liczba odsłon strony to lata 2005-2006. Po tym czasie, choć Internet miało w Polsce coraz więcej osób, liczba odsłon zaczęła spadać. Najwyraźniej Alternativepop.pl zaczął tracić swój target, nie pozyskując nowego. Moim zdaniem spowodowane to było coraz większym chaosem w treściach, które znajdowały się na stronie, a także tym, że niektóre z nich miały wątpliwą jakość merytoryczną. Właśnie to wszystko spowodowało, że chciałem zakończyć istnienie strony, która z jednej strony zacząła mi ciążyć a z drugiej strony przestała sprawiać radość. Pasja, która nie sprawia radości nie ma sensu.
XI. Alternativepop.pl - 2009-2015
Na początku 2009 roku dostałem jednak kilka listów od osób, których opinia miała dla mnie znaczenie, żeby się nie poddawać i wrócić do pierwotnych założeń strony. Czyli prezentowania muzyki nowofalowej z przełomu lat 70. i 80. oraz ogólnie muzyki z lat 80. Po przemyśleniu wznowiłem po miesiącu działanie strony, ale w założeniu miało wszystko wyglądać skromniej. Nie zależało mi już na pozyskiwaniu ani patronatów, akredytacji, ani nawiązywaniu współpracy z organizatorami imprez czy wytwórniami płytowymi. Chciałem tylko pisać na temat muzyki, którą lubię nie zważając na nic. Dodatkowo zmotywowało mnie dołączenie do strony nowego autora, który doskonale odczytał czym Alternativepop.pl ma być. Przez kilka lat, w gruncie rzeczy w dwie osoby pisaliśmy o płytach "ejtisowych" - OMD, Alphaville, A-Ha, Pet Shop Boys.
W tym czasie działałem jednak na "pół gwizdka". W 2009 roku urodziła mi się córka, oprócz rodziny, dużo czasu poświęcałem też pracy zawodowej i nie miałem czasu na większą uwagę dla Alternativepop.pl Nadal nie miałem nikogo od spraw technicznych, dlatego sam musiałem rozwiązywać, czasami przy pomocy redaktorów zaprzyjaźnionych serwisów internetowych, coraz częściej powtarzające się problemy techniczne strony. W końcu nieaktualizowane oprogramowanie Joomla, na którym była oparta strona, całkiem odmówiło posłuszeństwa. W 2015 roku przestał działać panel administracyjny, przez co nie mogłem wrzucać nowych tekstów. Ale strona wisiała w sieci jako archiwum tekstów. Całkiem przestała działać około 2018 roku.
XII. Alternativepop.pl 2015-2022 - blog i podcasty
Alternativepop.pl próbowałem jeszcze ratować tworząc w 2017 roku blog w oparciu o Wordpress. Do bloga przeniosłem z serwisu Alternativepop.pl swoje artykuły, publikowane od 2001 roku (około 300 recenzji, relacji i innych artykułów). Co jakiś czas wrzucałem też nowe teksty, ale były to tylko krótkie informacje, a nie nowe recenzje czy artykuły. Z powodu braku czasu na blogu publikowałem sporadycznie. Blog miał również problemy techniczne. W 2021 roku blog uległ uszkodzeniu i nie mogłem dodawać nowych materiałów.
Obok strony internetowej założyłem też profil Alternativepop.pl na facebooku, ale początkowo nie przywiązywałem do niego żadnego znaczenia, publikując na nim niemal losowo dosyć przypadkowe wpisy. Dzięki niemu zwrócił na mnie jednak uwagę twórca internetowego Gdynia Radio, który w 2018 roku zaproponował mi współracę polegającą na prowadzeniu audycji na temat muzyki lat 80. w jego radiu. Długo się wahałem, w końcu jednak dałem się namówić i od 2019 roku rozpocząłem współpracę z Gdynia Radio prowadząc audycję "Alternativepop.pl" poświęconą muzyce lat 80. Przez półtora roku co tydzień przygotowywałem kolejne podcasty. W sumie powstało ich 77. Audycje dostępne są dzisiaj w formie podcastów w serwisie Mixcloud: www.mixcloud.com/andrzej-korasiewicz/
XIII. Alternativepop.pl - powrót strony www w 2023 roku
W 2022 roku podjąłem decyzję o powrocie do idei strony www. Miałem więcej czasu i brakowało mi miejsca, gdzie mogę na swoich warunkach publikować własne przemyślenia na temat muzyki. Wcześniej współpracowałem jeszcze z lokalną stroną Prawalodz.pl na której pisałem o muzyce, ale jej twórca zwyczajnie zrezgnował z jej prowadzenia a strona obecnie nie jest dostępna online. To mnie tylko zdopingowało do tego, by przywrócić do Sieci własną stronę.
Wykonanie strony zleciłem firmie zajmującej się tworzeniem stron www. Prace nad nową wersją strony trwały kilka miesięcy. Ostatecznie strona Alternativepop.pl powróciła do Sieci 8 stycznia 2023 roku. Minęły już dwa lata od chwili, gdy to nastąpiło. W tym czasie do strony dołączyło kilku autorów, rozwinąłem też profil Alternativepop.pl na Facebooku i stworzyłem profil na Instagramie. Dzięki temu stronie przybyło sporo czytelników, którzy wcześniej o Alternativepop.pl nie słyszeli. Żeby zapewnić stronie stabilność istnienia stworzyłem też możliwość wsparcia strony poprzez Patronite.pl https://patronite.pl/alternativepop i postawienie wirutalnej kawy https://buycoffee.to/altenativepop / Wielkim powodem satysfakcji jest dla mnie to, że znalazło się co najmniej kilkanaście osób, które regularnie wspierają Alternativepop.pl finansowo czym przekonują mnie, że warto angażować się w pisanie na stronie, nie tylko dla siebie, ale i dla innych.
Andrzej Korasiewicz24.04.2025 r.
Polska nowa fala i stereotypy undergroundu

Władysław Komendarek kosmitą?

Depeche Mode za żelazną kurtyną w latach 80.
Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985 Leszek Gnoiński, Marcin "Martini" CywińskiWydanie: Black PointsRok wydania: 2024Liczba stron: 112
"Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" to książka, a właściwie coś więcej niż tylko książka, bo zawiera nie tylko szereg zdjęć, ale również reprinty i reprodukcje materiałów koncertowych, która skierowana jest przede wszystkim do fanów Depeche Mode, ale nie tylko. Wokół koncertu Depeche Mode, który odbył się na Torwarze 30 lipca 1985 roku, autorzy budują narrację, w której opowiadają nie tylko o samym koncercie, ale także o tym jak rodziła się popularność zespołu w Polsce. A nawet szerzej - jak powstała cała otoczka muzyczna, swoiste podglebie, z którego wyrosła muzyka zespołu a także jaka była jej recepcja w komunistycznej Polsce. Autorzy próbują przy tym wiernie oddać nie tylko kwestie dotyczące rodzącej się popularności zespołu i muzyki synthpop i new romantic, ale także realia społeczno-polityczne i ogólnie kulturowe, w których przyszło żyć w Polsce lat 80. A na tle świata "zachodniego" były to warunki specjalne i daleko odbiegające od normalności, choć zmieniające się w latach. Od wybuchu rewolucji Solidarności w 1980 roku, gdy nastąpiło swoiste poluzowanie socjalistycznej dyktatury, tzw. "karnawał Solidarności", przez mroczny czas stanu wojennego wprowadzonego 13.12.1981 roku, kiedy zdławiono wszystkie przejawy wolności, aż po powolne odzyskiwanie pozorów normalności, tzw. "normalizację". Te wszystkie wydarzenia wprost nałożyły się na okres "wybuchu" na zachodzie Europy popularności muzyki syntezatorowej a także powstanie Depeche Mode. Zrozumiałe, że sprawy popkulturowe nie były wówczas priorytetowe dla większości Polaków, choć młodzież starała się żyć swoim życiem i gdy tylko warunki pozwalały, korzystać z okruchów zachodniego świata, które do nas docierały.
W 1980 roku rozpocząłem naukę w szkole podstawowej, ale muzyką jeszcze się nie interesowałem. Dzięki książce "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" zrekonstruowałem sobie jak wyglądał początek recepcji muzyki syntezatorowej wtedy w Polsce, bo wydawnictwo, choć szczątkowo, zawiera również i takie informacje. Z postacią Bogdana Fabiańskiego zetknąłem się słuchając radia w połowie lat 80., ale mnie kojarzył się głównie z tandetną muzyką dyskotekową, którą wtedy grał, przez co nigdy nie stał się dla mnie nikim ważnym. Choć o jego zasługach w promocji twórczości Depeche Mode i new romantic w Polsce słyszałem w późniejszym okresie, to jednak właśnie dopiero dzięki "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" uporządkowałem sobie te informacje, które złożyły się w sensowną całość, dzięki której spojrzałem przychylniejszym okiem na Fabiańskiego. Mimo skromnej objętości książki w warstwie literackiej takich odkryć poczyniłem jeszcze kilka.
W styczniu 1982 roku przeprowadziłem się z rodzicami na nowe łódzkie osiedle - Radogoszcz Zachód. Musiałem też zmienić szkołę, bo poprzednio mieszkaliśmy w drugim końcu miasta i dojazdy do starej szkoły były wykluczone. Co tu ukrywać. Okres był mroczny i ciężki. Dopiero co wprowadzony stan wojenny, w szkole patrzono na mnie podejrzliwie i natychmiast stałem się klasowym outsiderem. Wtedy właśnie zaczął mnie wciągać świat muzyki. Życie, które po wprowadzeniu stanu wojennego na kilka miesięcy niemal zamarło, powoli zaczęło się normalizować. W radiu uruchomiono Trójkę a wraz z nią Listę przebojów Programu Trzeciego (LP3). Na początku stałem się odbiorcą głównie polskiej muzyki - Republika, Maanam, Lombard, Lady Pank, Kombi, TSA, Oddział Zamknięty. To byli moi faworyci. Dzięki LP3 poznałem jednak nową, zachodnią muzykę i się nią zachwyciłem. Classix Nouveaux, Howard Jones, OMD, The Human League i przede wszystkim Ultravox. Ten ostatni wykonawca stał się moim ulubionym. Wtedy już nie tylko słuchałem LP3, ale zacząłem też zgrywać z radia, głównie Programu Drugiego Polskiego Radia, płyty w całości i poznawać całą dostępną wówczas muzykę, w tym klasykę rocka - od Led Zeppelin, przez Pink Floyd, Genesis, Yes po AC/DC i Deep Purple. Depeche Mode był dla mnie wówczas zespołem jednym z wielu. Większe znaczenie zyskał dopiero w 1984 roku, gdy usłyszałem "People are People", "Master and Servant" i "Somebody" a następnie całą płytę "Some Great Reward" [czytaj recenzję >>] . Wtedy dopiero poznałem wcześniejsze płyty zespołu, ale w moim przekonaniu w niczym nie dorównywały one "Some Great Reward". Ultravox pozostawał zresztą moim numerem jeden, jeśli chodzi o nową, syntezatorową muzykę.
I tutaj dochodzimy do roku 1985, czyli roku, w którym do Polski przyjeżdża na jedyny koncert Depeche Mode. Muzyka była wtedy najważniejszą sprawą w moim młodym życiu. Szkoły szczerze nienawidziłem. Miałem krąg pozaszkolnych kolegów na tzw. "podwórku", ale żaden z nich nie interesował się muzyką. Graliśmy w piłkę, tenis stołowy (rozkładało się po domach stoły, dokręcało siatkę i w takich okolicznościach rywalizowało - to był czas największej popularności Andrzeja Grubby), bawiliśmy się w "wojnę", grało się w kapsle, karty i trambambulę. W klasie były ze dwie osoby, które w ogóle interesowały się muzyką, ale raczej "klasyką rocka". Też lubiłem, ale najbardziej fascynowała mnie: Republika, U2 oraz Ultravox i "new romantic". W 1985 roku usłyszałem jednak utwór "Shake the Disease" [czytaj recenzję płyty "Singles 81-85" >>] , który zaczął przechylać czarę "ulubioności" z Ultravox na rzecz Depeche Mode. Dosłownie zakochałem się w tym nagraniu. Jak wynika z "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" nie byłem w tym odosobniony. Szczerze jednak przyznam, że kompletnie nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, że do Polski przyjeżdża Depeche Mode. Choć regularnie słuchałem LP3, kupowałem "Magazyn Muzyczny" i "Non Stop" jakoś ta informacja przed koncertem kompletnie mi umknęła. Inną rzeczą jest to, że słuchanie muzyki w warunkach domowych w zupełności mi wystarczało. Zupełnie nie dążyłem do bycia na jakimkolwiek koncercie. Choć nagranie "Shake the Disease" osiągnęło szczyt popularności na liście Trójki, czyli najwyraźniej popularność zespołu rosła, ja zupełnie tego nie dostrzegałem w swoim otoczeniu szkolnym i podwórkowym. Muzyka Ultravox czy Depeche Mode była dla mnie moją prywatną odskocznią od przykrych doznań w szkole. Zanurzałem się w te dźwięki i budowałem swój prywatny świat. W sukurs temu przyszły audycje "Romantycy Muzyki Rockowej" Tomasza Beksińskiego, na które trafiłem w 1985 i których stałem się stałym i wiernym słuchaczem. W końcu trafiłem na kogoś o podobnej wrażliwości do mojej, jak wówczas sądziłem, który gra muzykę, którą lubię. Kompletnie nie zdawałem sobie jednak sprawy w 1985 roku ze skali zjawiska pn. Depeche Mode, jakie wyłania się z książki "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985". Nie miałem pojęcia, że na koncercie byli zarówno Muniek Staszczyk z T.Love, czy przedstawiciele trójmiejskiej sceny alternatywnej a także Igor Czerniawski z Aya Rl, którą wówczas również uwielbiałem. No i przede wszystkim, że wtedy rzeczywiście zaczęła się rodzić jakaś namiastka subkultury "depeszowskiej". Choć od tonpressowskich płyt Depeche Mode, grupa stała się moim ulubionym zespołem, w obliczu fatalnej, jak ją wówczas postrzegałem, płyty "U-vox" Ultravox, to nigdy nie czułem się częścią żadnej większej społeczności "fanów DM" a nawet nie wiedziałem o istnieniu takowej. O "depeszach" tak naprawdę dowiedziałem się dopiero w okolicy wydania płyty "Violator" [czytaj recenzję >>] , która mnie bardzo zawiodła. Podobnie jak jednego z wypowiadających się w książce "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" fanów.
Chociażby dla tych wszystkich odkryć warto było zapoznać się z bogato ilustrowanym wydawnictwem "Depeche Mode. Iron Curtain - Warsaw 1985" a przy okazji skonfrontować własne wspomnienia z tamtego czasu, ze wspomnieniami innych bohaterów wydawnictwa. W moim przypadku często bardzo odmiennymi wspomnieniami. Bardzo wartościowa praca, choć chciałoby się więcej tekstu a mniej zdjęć. Niektórych może odstraszyć też cena, ale i tak nie mam wątpliwości, że cały nakład zostanie wykupiony.
Andrzej Korasiewicz04.01.2025 r.
Romantycy Muzyki Rockowej - "new romantic" według Tomasza Beksińskiego
Na wstępie zaznaczę, że wszystkie cytaty z audycji Tomasza Beksińskiego i jego tłumaczenia tekstów piosenek, użyte w poniższym artykule, pochodzą ze strony [Audycje Tomasza Beksińskiego >>] Przy pisaniu tekstu w zakresie faktów, poza tym, że korzystałem ze swojej pamięci, to posiłkowałem się też lekturą książek:
Małgorzata Grzebałtowska "Beksińscy. Portret podwójny"Zdzisław Beksiński, Jarosław Mikołaj Skoczeń "Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia"Wiesław Weiss „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy"
Synth pop w PRL
W Polsce czasów PRL syntezatorowy pop nie cieszył się nadmiernym szacunkiem. Wprawdzie najbardziej popularne utwory z tego kręgu można było usłyszeć na Liście Przebojów Programu Trzeciego, ale przeważnie nie zajmowały tam wysokich pozycji. Chlubnym wyjątkiem była popularność Classix Nouveaux a od połowy lat 80. Depeche Mode. W Polsce królował wtedy polski rock - Maanam, Republika, TSA, Perfect, Oddział Zamknięty. Nie było też wykonawców, którzy grali podobnie do Ultravox, OMD czy Spandau Ballet. Jedynym rodzynkiem było Kombi, które z formacji wykonującej na przełomie lat 70. i 80. pop rocka przeistoczyło się, za sprawą jej lidera Sławomira Łosowskiego, około 1982 roku w grupę synth-popową. Zaistniał też wtedy Bogdan Gajkowski vel Kapitan Nemo a w mniejszym stopniu także Klincz. Byli jeszcze inni wykonawcy, którzy używali syntezatorów, m.in. Lombard czy 2+1, ale początkowo to było wszystko.
W dodatku w Polsce, wspomniani artyści nie wywodzili się z kręgów nowej fali postpunkowego rocka, jak to było na Zachodzie, ale byli wykonawcami z kręgu mainstreamowego rocka, albo wręcz piosenki estradowej. Z czasem, wraz z rozwojem festiwalu w Jarocinie, zaczęły pojawiać się grupy nowofalowe, które w większym stopniu używały elektroniki. Jednak muzyka, którą wykonywały przeważnie była rodzajem cold wave a nie synth pop. Choć i takie próby podejmowano, jak było w przypadku kieleckiego Domu Mody. [Zobacz "Dom Mody - rozmowa z Witoldem Gąską o zespole, latach 80., polskim new romantic i muzyce fortepianowej" >>]
Tomasz Beksiński - samotny jeździec
Nie było polskich grup "new romantic" czy też synth-pop. Muzyka będąca wtedy w czołówce popularności w krajach kapitalistycznego Zachodu, nie była promowana w ówczesnych polskich mediach. Wprawdzie w "Magazynie Muzycznym" odnotowano istnienie kilku wykonawców z tego kręgu, ale ukazały się tylko krótkie notatki m.in. o The Human League czy Ultravox. Istniały jednak osoby, które zwróciły uwagę na "new romantic". Jedną z nich był Tomasz Beksiński, wówczas młody student anglistyki, syn słynnego malarza Zdzisława Beksińskiego.
Młody Beksiński od wczesnych lat był fascynatem muzyki, trochę dziwakiem, na pewno osobą wrażliwą i niepokorną, nie potrafiącą pogodzić się z szarzyzną otaczającego go świata. Od 1979 roku działał jako prezenter muzyczny, prowadząc lokalne dyskoteki m.in. w klubie „Dedal” w Rzeszowie oraz w Sanockim Domu Kultury. Z czasem, trochę dzięki protekcji znajomych ojca, zaczął pracować w polskim radiu.
Na antenie Polskiego Radia zadebiutował 23 maja 1982 w bloku „Muzyczne Studio Młodych” nadawanym w Programie I Polskiego Radia u boku Bogdana Fabiańskiego. Jego debiut w Programie III Polskiego Radia miał miejsce 2 października 1982 u Marka Niedźwieckiego w audycji „Zapraszamy do Trójki”. W lipcu 1983 został stałym współpracownikiem Programu I Polskiego Radia. Jednak to w radiowej Dwójce otrzymał możliwość prowadzenia audycji autorskiej pn. "Romantycy Muzyki Rockowej" (RMR), która dla mnie i jak sądzę dla wielu innych stała się prawdziwym misterium i radiowym Teatrem Wyobraźni.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=UMPC8QJF6sI{/youtube}
Romantycy Muzyki Rockowej
RMR wystartowali 26 marca 1985 roku. W czasach, gdy na umownym "Zachodzie" muzyka "new romantic" wychodziła już z mody, w Polsce dopiero uzyskała szerszą prezentację. To jeden z wielu absurdów ówczesnej socjalistycznej rzeczywstości. Akurat ja z tego skorzystałem, bo będąc urodzonym w 1973 roku, byłem za młody, by około 1980 roku na żywo śledzić rozkwit "new romantic". W 1985 roku miałem 12 lat i byłem już w pełni świadomym odbiorcą muzyki. Więcej, muzyka była wtedy całym moim światem. Wchłaniałem i poznawałem całą historię muzyki rozrywkowej od lat 60. poczynając. Najbardziej oczywiście fascynowała mnie wówczas współczesna muzyka. Interesował mnie polski rock a także wykonawcy w rodzaju Ultravox, Kajagoogoo, Howard Jones etc. Wtedy właśnie natrafiłem na audycję RMR.
RMR Beksińskiego słuchałem od początku. Początkowo tylko po to, żeby zgrywać prezentowane tam płyty, jak z innych ówczesnych audycji w rodzaju Wieczór Płytowy. Pierwsze dziesieć programów RMR przedstawiał spiker, więc magii żadnej nie było. Z czasem jednak, gdy prowadzenie audycji przejął osobiście Beksiński, wszedłem w świat, który autor zaczął kreować.
Już pierwsze audycje, czytane przez spikera, wskazywały, że RMR to nie tylko autorski program Beksińskiego, ale również autorska wizja "nowego romantyzmu". Usłyszeliśmy wtedy muzykę Ultravox (w aż 4 audycjach!), Gary Numana, Spandau Ballet, Real Life, Howarda Jonesa i w dwóch audycjach ... Joy Division. Już było wiadomo, że Beksiński stworzył coś wyjątkowego i niezwykłego. To nie była kolejna zwykła audycja po to, by zgrać z radia nowe płyty. Tu chodziło o coś więcej.
Ultravox i credo "nowego romantyzmu" według Beksińskiego
Beksiński osobiście RMR zaczął prowadzić 6 czerwca 1985 roku. Nadał wtedy płytę "Orchestral Manoeuvres In The Dark" (1980). Swoje credo dotyczące "nowego romantyzmu" najpełniej przedstawił 18 czerwca 1985 roku, kiedy zaprezentował płytę "Vienna" Ultravox [czytaj recenzję >>] wraz z tłumaczeniami tekstów. Oddajmy głos Beksińskiemu:
"Proszę Państwa, tak oto kończy się płyta "Vienna".[...] "Vienna" - "Wiedeń", pierwszy prawdziwie noworomantyczny poemat muzyczny na syntezator[...] I teraz teksty, które rzucają bardzo wiele światła na ideę nowego romantyzmu.
"New Europeans" - prawdziwe credo syntezatorowego rocka.
Na cichej ulicy zalanej deszczemStał młody, samotny człowiekZ radioodbiornikiem przytulonym do twarzyStare melodie już dawno przebrzmiałyI teraz na zatłoczonej, zalanej słońcem plażyOn zakłada swoje słuchawkiW pieśni syntezatorów wiruje nowoczesny światTakie jest europejskie dziedzictwoDzisiejsza kulturaTacy są nowi Europejczycy
"Passing Strangers" - "Mijając nieznajomych".
Byliśmy tacy młodzi, próżni, pełni nadzieiTańczyliśmy w mroku, śpiewaliśmy w deszczuRozmawialiśmy, mijając nieznajomychZawsze jednak lądując w punkcie wyjściaZgubieni w tłumie staliśmy samotnieJak złoczyńcy, skradając się przez wspomnieniaŚciskając uczucia, tuląc się do siebie zbyt mocnoJesteśmy więźniami naszych wyblakłych tajemnicZgruchotanych przez światło i przemienionych w prochCzas ucieka zbyt szybko
"Sleepwalk" - "Spacer we śnie".
Toczę się, przewracam, mamroczę cośI wzywam różne imionaNagi i pokrwawionyBezradnie zmieniam swoje twarzeByliśmy daleko od siebieAle zderzyliśmy się, spacerując we śnieNie czuję już swych palcówKtóre zaciskam wokół mej szyiPodczas gdy śnię, spacerując we śnie
"Mr. X" - "Pan X" - być może jest nim John Foxx.
Oto zdjęcie człowieka prawdziwie obcegoMógł być mordercą, mógł być ślepcem z laskąMoże zginął przed laty w wypadku samochodowym
Kiedyś wydawało mi się, że go widziałemAle gdy spytałem go o godzinę, odwrócił sięTo jednak nie był on
Szukałem go długo
Ujrzałem go nagle na lotniskuPomachałem nawet do niego, ale chyba mnie nie zauważyłTo dziwne uczucie, już wiem kim jest Pan X
I wreszcie słynny "Wiedeń".
W zimnym powietrzuKtóre zamrażało nasz oddech na okiennych szybachSpacerowaliśmy, a potem leżeliśmy, czekającMuzyka snuje się wokół nasNawiedza dźwiękami staccatoWzywa swym rytmemW nocy jesteśmy samotniMinęło uczucieZostaliśmy tylko ty i jaGdy światło dniaPrzynosi chłodną, pustą ciszęWystarczy pomachać rękąI zimne, szare niebo zniknie na horyzoncieZnowu zostajemy tylko ty i ja i WiedeńAle dla mnie jest to bez znaczenia
Proszę Państwa, myślę, że teksty piosenek, cytowane przed chwilą, pomogły Państwu zrozumieć, skąd wzięło się określenie new romantic. Mam też nadzieję, że od tej chwili nagrania Ultravox będą dla Państwa jakby bogatsze i że łatwiej odnajdą się Państwo w ich romantycznej atmosferze[...]"
W ten sposób Beksiński zbudował pomnik Ultravox, któremu do dzisiaj oddają hołdy ci, którzy wówczas słuchali słów Beksińskiego. Czy zasłużenie? Ja nie mam żadnych wątpliwości, że tak.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=xJeWySiuq1I{/youtube}
Koniec Romantyków Muzyki Rockowej
Audycja o "nowych romantykach" i "postnoworomantykach" trwała aż do czerwca 1990 roku. Po przemianach społeczno-politycznych radio przestało prezentować płyty w całości. Socjalistyczne piractwo musiało odejść do przeszłości a radiowe dziennikarstwo muzyczne wypracować nową formułę. To była jedna z przyczyn końca audycji radiowych, które powstały w polskim radiu przed 1989 roku. W przypadku RMR dodatkowo dochodzi duch czasu.
W czasach, gdy rodził sę grunge a do mainstreamu przebijał się thrash metal, w polskim radiu nadal istniała audycja, która promowała new romantic... To z jednej strony pokazuje skalę zapóźnienia cywilizacyjnego, w którym wówczas znajdowaliśmy się. Z drugiej strony RMR była niszą, w której mogli schronić się wszyscy, którzy chcieli słuchać "romantycznej muzyki rockowej".
Tomasz Beksiński 18 czerwca 1990 rok tak zapowiadał ostatnią audycję RMR:
"[...] Dzisiaj audycja numer 260. Będzie ich wszystkich 261 łącznie z tą, która pojawi się za tydzień o tej porze. I myślę, proszę Państwa, że za tydzień będziemy mogli sobie posłuchać może nie najlepszej płyty, ale takiej płyty, która w pewnym sensie zamknie ten cały nasz okres noworomantyczny i postnoworomantyczny. Konkretnie płyta zespołu Visage, trzecia, "Beat Boy", której jak dotąd nie słuchaliśmy w tym cyklu, no ale wydaje mi się właśnie jej wysłuchanie, a płyta ukazała się w roku '84, powinno zakończyć te wszystkie nasze rozważania, które kontynuowaliśmy przez wiele, wiele poniedziałkowych, a kiedyś na samym początku wtorkowych popołudni bądź wieczorów."
Tydzień później, 25 czerwca 1990 roku, Beksiński żegnał się ze swoimi słuchaczami w ten sposób:
"Samotny mężczyzna na pustym peroniePrzy jego boku walizkaPara oczu spogląda chłodno w milczeniuGdy on przestraszony próbuje się ukryćWszyscy znikamy w szarości
To fragment tekstu do jednego ze sztandarowych utworów muzyki new romantic, pierwszego wielkiego przeboju zespołu Visage - "Fade To Grey". Za chwilę pożegnamy się tym utworem. Chciałbym jeszcze na koniec coś przyjemnego Państwu powiedzieć. [...]Chciałbym, proszę Państwa, abyśmy razem wybrali się do tej następnej stacji, bo w tej chwili czuję się trochę jak ten samotny mężczyzna na pustym peronie, a przy jego boku walizka. Tą naszą następną stacją będą piątki o godzinie 23:45, już od 6 lipca. Będzie to różna muzyka. Nie tylko taka jakiej słuchaliśmy w poniedziałki, będzie tam wszystko. I mam cichą nadzieję, że do tej następnej stacji nie pojadę tym pociągiem sam, tylko że wybierzemy się tam razem. Tak więc z prawdziwą przyjemnością mówię Państwu do usłyszenia."
Przyznam, że ja nie wsiadłem do tego pociągu i do następnej stacji Beksiński podążył beze mnie. Wtedy moje drogi, jako słuchacza, z Beksińskim rozeszły się. Słuchałem już wtedy zupełnie innej muzyki, niż ta którą Beksiński zaczął prezentować w latach 90. w Trójce, a która była wynikiem jego wzmagającej się fascyncji horrorem, wampiryzmem i gotykiem.
Rozczarowanie Beksińskiego muzyką "new romantic"
Po kilku latach Beksiński zaczął dystansować się od new romantic oraz swojej roli w popularyzacji tego nurtu. W artykule pt. "Strzał w 10-tkę new romantic", opublikowanym w numerze 7/1995 pisma "Tylko Rock", pisał:
"Zdaję sobie sprawę z tego, że w dużym stopniu ponoszę odpowiedzialność za spopularyzowanie w Polsce tego krótkotrwałego i w sumie mało znaczącego w historii rocka stylu, zwanego "new romantic". Jednak na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był on jedynym światłem w mroku zgrzytów i hałasów, punkowych jazgotów, awangardowych brudów..."
To podsumowanie wiele mówi o tym w jak bardzo autorski sposób Beksiński postrzegał "new romantic". Jak wynika z książki Dylana Jonesa "Sweet Dreams: Od kultury klubowej do kultury stylu. Opowieść o Nowych Romantykach" - [czytaj artykuł: "Sweet Dreams - Opowieść o Nowych Romantykach" >>] , "new romantic" wprawdzie stawiał się w kontrze do sceny punkowej, jednocześnie jednak poniekąd wyłonił się z niej.
Ttumacząc się jakby z mistyfikacji, którą sam stworzył, Beksiński pisał w "Tylko Rocku":
"Styl stworzony przez nowofalowych użytkowników syntezatorów ochrzczono mianem "new romantic" głównie dlatego, iż ci stosunkowo młodzi wykonawcy dość zabawnie łączyli taneczny hedonizm z dekadencją spod znaku "no future". Gdyby ktoś pokusił się o złośliwą, lecz wierną karykaturę typowego "nowego romantyka", musiałby narysować tańczącego Giaura z syntezatorem pod pachą, Śpiewającego o cierpieniach młodego Wertera. Z jednej strony dużo było w tej muzyce emocji, wzruszeń, wręcz cierpiętniczych klimatów... a z drugiej niektórzy piewcy "new romantic" z powodzeniem pełnili rolę efektownych wieszaków na kolorowe ciuchy, przez co stali się dyktatorami mody (vide Duran Duran). Niektórym jednak udało się stworzyć swoiste arcydzieła. Ale moda na "new romantic" trwała krótko i gdy termin stał się znany w Polsce, był już martwy."
Wszystko to prawda, ale w audycjach RMR słuchacze mieli inny obraz tego zjawiska i to namalowany przez samego Beksińskiego. Można wręcz napisać, że Beksiński opowiadał o muzyce, którą sam wymyślił. Mówił o modzie, która wprawdzie naprawdę istniała, ale miała innych charakter niż ten kreowany w audycjach Beksińskiego. "New romantic" według Beksińskiego był piękniejszy, wznioślejszy, wyjątkowy a nie "zwykły, prosty i niewiele znaczący w historii rocka", jak sam pisał o nim po latach.
Popkultura doby realnego socjalizmu
Ta mistyfikacja była możliwa do przeprowadzenia w Polsce socjalistycznej, gdy większość Polaków była odcięta od świata i wiedzy co się tak naprawdę dzieje na tzw. "Zachodzie". Z drugiej strony jednak, Beksiński stworzył swoją autorską wizję "nowego romantyzmu", w którym było miejsce zarówno dla Ultravox, Depeche Mode, Joy Division czy Clan of Xymox. Gdy w latach 90. "sprawa się rypła" i więcej osób zaczeło zauważać, że żyliśmy w fikcyjnej rzeczywistości popkultury realnego socjalizmu, sam Beksiński zaczął się wycofywać ze swoich tez.
Smutny koniec Beksińskiego
Lata 90. to w ogóle nie był dobry czas dla synth popu i new romantic. Wtedy ja też przestałem słuchać tej muzyki. Przestałem również słuchać radia. Nie słuchałem nowych audycji Beksińkiego w radiowej Trójce. Nie podobał mi się również nowy, "wampiryczny" wizerunek dziennikarza. Choć już w latach 80. Beksiński przejawiał takie tendencje - od zawsze lubił horror, czy poezję Edgara Alana Poe - to jednak wcześniej przyjęło to inną formę. Nowy romantyzm, oprócz składnika melancholijnego i romantycznego, miał też w sobie element futuryzmu i swoistego "wyjścia do przodu".
Zmieniło się to w latach 90. kiedy Beksiński zaczął coraz bardziej "odlatywać" w kierunku gotycko-wampirycznym z czym zupełnie nie było mi po drodze. Czytałem jeszcze jego teksty w "Tylko Rocku", włącznie z często kontrowersyjnymi felietonami, ale to był wtedy mój jedyny kontakt z działalnością Beksińskiego. Jego pożegnalny felieton czytałem z mocnym niepokojem. Niestety, wkrótce po tym, dotarła do mnie wiadomość, że Beksiński popełnił samobójstwo.
Tęsknota za utraconym czasem
Dzisiaj, po ponad prawie 25 latach od śmierci Beksińskiego i 34 od chwili, gdy ostatni raz wybrzmiała w radiowej Dwójce audycja RMR, wolę raczej pamiętać te wielkie chwile Beksińskiego z lat 80. Gdy dzięki jego audycji okazało się, że istnieje muzyka, która nie tylko potrafi ukoić troski dnia codziennego, ale i wyznaczyć nowe ścieżki Przyszłości. I za tę magię, którą Beksiński stworzył wtedy, jestem mu wdzięczny. Na pewno była ona jedną z inspiracja dla powstania strony Alternativepop.pl
Andrzej Korasiewicz05.03.2024 r.
Poniżej lista audycji Romantycy Muzyki Rockowej wraz z prezentowanymi w nich albumami - za stroną [Audycje Tomasza Beksińskiego >>]
1985
1985-03-26 - ULTRAVOX - Systems Of Romance1985-04-02 - GARY NUMAN "Replicas"1985-04-09 - ULTRAVOX "The Collection" Cz.11985-04-16 - ULTRAVOX "The Collection" Cz.21985-04-23 - ULTRAVOX "The Collection" Cz.3 Maxi Version1985-04-30 - SPANDAU BALLET "Journey To Glory"1985-05-07 - REAL LIFE "Heartland"1985-05-14 - HOWARD JONES "The Twelve Inch Album"1985-05-21 - JOY DIVISION "Unknown Pleasures"1985-05-28 - JOY DIVISION "Closer"1985-06-04 - OMD "Orchestral Manoeuvres In The Dark"1985-06-11 - THE HUMAN LEAGUE "Reproduction"1985-06-18 - Ultravox "Vienna"1985-06-25 - VISAGE "Visage"1985-07-02 - THE HUMAN LEAGUE "Dare!"1985-07-06 - DEAD OR ALIVE "Dead Or Alive"1985-07-09 - KIM WILDE "Select"1985-07-10 - CHINA CRISIS "Working With Fire And Steel"1985-07-13 - DEAD OR ALIVE "Sophisticated Boom Boom"1985-07-16 - China Crisis - "Flaunt The Imperfection" (1985)1985-07-20 - DEAD OR ALIVE "Youthquake"1985-07-23 - THE TWINS "A Wild Romance"1985-07-27 - YAZOO "Upstairs At Eric's"1985-07-30 - COMPILATION NEW ROMANTIC1985-08-06 - Dead Or Alive - "Sophisticated Boom Boom" (1984)1985-08-13 - Dead Or Alive - "Youthquake" (1985), i ...1985-08-20 - The Buggles - "The Age Of Plastic" (1980), The Twins (1 utwór)1985-08-27 - Yazoo - "Upstairs At Eric's" (1982), Situations1985-09-03 - Depeche Mode "Speak & Speel"1985-09-10 - John Foxx - "Metamatic" (1980)1985-09-17 - JOHN FOXX "The Garden"1985-09-24 - JOHN FOXX "Metal Beat" - Canada Compilation1985-10-01 - TALK TALK "The Party's - Over"1985-10-05 - ULTRAVOX "Monument"1985-10-08 - SOFT CELL "Tainted Love" EP1985-10-12 - NEW ORDER "Movement" (Wieczorem premiera The Gift Midge Ure)1985-10-15 - ULTRAVOX "Rage In Eden"1985-10-19 - VISAGE "The Anvil"1985-10-22 - JOHN FOXX "In Mysterious Ways"1985-10-29 - Depeche Mode "A Broken Frame"1985-11-05 - Ultravox - Accent On Youth, The Ascent, Your Name, "Monument" (1983)1985-11-12 - New Order - "Movement" (1981)1985-11-19 - Visage - "The Anvil" (1982)1985-11-26 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Organisation" (1980)1985-12-02 - "Ultravox!" (1977)1985-12-09 - Ultravox - "Ha! Ha! Ha!" (1977), "Systems Of Romance" (1978) (2 utwory)1985-12-16 - Ultravox - "Systems Of Romance" (reszta), John Foxx - "Endlessly" (12') (1983)1985-12-17 - JOHN FOXX - Maxi Single1985-12-23 - Depeche Mode, John Foxx1985-12-24 - Depeche Mode - Pierwsze Maxi Single1985-12-30 - The Icicle Works - Assumed Sundown, Midge Ure - That Certain Smile, 3 utwory, Depeche Mode - "The Singles 1981-1985" (2 strona), John Foxx - Enter The Angel (Extended)
1986
1986-01-06 - REAL LIFE "Flame"1986-01-13 - SIMPLE MINDS "Once Upon A Time"1986-01-20 - GARY NUMAN "Fury"1986-01-27 - TALK TALK "It's My Mix"1986-02-03 - COCTEAU TWINS "Garlands"1986-02-05 - Cocteau Twins - "Garlands" (1982)1986-02-10 - Depeche Mode - Koncerty cz.11986-02-12 - Depeche Mode - koncert z Hammersmith Odeon 1982.10.251986-02-17 - Depeche Mode - Koncerty cz.21986-02-19 - Dead Can Dance - De Profundis, Depeche Mode - koncert z 1982.10.25 (2 utwory), koncert z Liverpoolu 1984.09.29 (4 utwory), "People Are People" (198?) (2 utwory), My Secret Garden, Dead Can Dance - De Profundis 1986-02-24 - THE TWINS "Passion Factory"1986-02-26 - The Twins - "Passion Factory" (1981)1986-03-03 - TALK TALK "The Colour Of Spring"1986-03-05 - Talk Talk - "The Colour Of Spring" (1986)1986-03-10 - SOFT CELL "Non Stop Erotic Cabaret"1986-03-12 - Soft Cell - "Non Stop Erotic Cabaret" (1981)1986-03-17 - Dead Can Dance "Spleen And Ideal"1986-03-19 - Dead Can Dance - "Spleen And Ideal" (1985)1986-03-24 - OMD "Architecture And Morality"1986-03-26 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Architecture And Morality" (1981), Navigation1986-03-29 - Wydanie specjalne - MIDGE URE EP, TALK TALK1986-04-05 - Depeche Mode - "Black Celebration" (1986?)1986-04-07 - DURAN DURAN "Duran Duran"1986-04-14 - Kim Wilde - "Kim Wilde" (1981)1986-04-21 - OMD - B side singles1986-04-28 - Depeche Mode "Construction Time Again"1986-05-03 - CLASSIX NOUVEAUX "Night People"1986-05-05 - Classix Nouveaux - "Night People" (1981)1986-05-12 - JOY DIVISION "Still" cz.11986-05-19 - JOY DIVISION "Still" cz.21986-05-26 - "Clan Of Xymox" (1985)1986-06-02 - White Door "Windows"1986-06-09 - TEARS FOR FEARS "The Hurting"1986-06-16 - PSEUDO ECHO "Autumnal Park"1986-06-23 - COCTEAU TWINS "Head Over Heels"1986-06-30 - Dif Juz - "Extractions"1986-07-07 - THE TWINS "Hold On To Your Dreams"1986-07-14 - JOHN FOXX "In Mysterious Ways" (powt.)1986-07-21 - TALK TALK "The Colour Of Spring" (powt.)1986-07-28 - PROPAGANDA "A Secret Wish"1986-08-04 - CHINA CRISIS "Difficult Shapes And Passive Rhythms"1986-08-11 - HOWARD JONES - Maxi single1986-08-18 - TALK TALK "The Party's Over" (powt.)1986-08-25 - JOHN FOXX "The Golden Section"1986-09-01 - John Foxx - załącznik do "The Garden" + single1986-09-08 - THE SISTERS OF MERCY "The First And Last And Always"1986-09-15 - COCTEAU TWINS "The Treasure"1986-09-22 - OMD "Dazzle Ships"1986-09-29 - ULTRAVOX "Quartet"1986-10-06 - TALK TALK "It's My Life"1986-10-13 - Duran Duran - "Rio"1986-10-20 - OMD "The Pacific Age"1986-10-27 - ULTRAVOX "U-Vox"1986-11-03 - THIS MORTAL COIL "It'll End In Tears"1986-11-10 - ULTRAVOX "Lament"1986-11-17 - YAZOO "You And Me Both"1986-11-24 - YAZOO - Maxi single1986-12-01 - Clan Of Xymox "Medusa"1986-12-08 - Depeche Mode - Maxi single cd.1986-12-15 - ICEHOUSE "Icehouse"1986-12-22 - ICEHOUSE "Primitive Man"1986-12-29 - PET SHOP BOYS - Single
1987
1987-01-05 - Chris de Burgh - "Into The Light" (1986)1987-01-12 - Depeche Mode - "Some Great Reward" (1984)1987-01-19 - The Expression - "Conscience" (1985), Duran Duran - Vertigo (fragment)1987-01-26 - Kids In The Kitchen - "Shine" (1985)1987-02-02 - Opposition - "Intimacy" (1983)1987-02-09 - "A Flock Of Seagulls" (1982)1987-02-16 - Soft Cell "Non Stop Extatic Dancing" (1982), "Torch" (12') (1982)1987-02-23 - Japan - "Adolescent Sex" (1978)1987-03-02 - Japan - "Obscure Alternatives" (1979)1987-03-09 - Ultravox - "Vienna" (1980)1987-03-16 - Ultravox - "Rage In Eden" (1981)1987-03-23 - Midge Ure - "The Gift" (1985)1987-03-30 - Breathless - "The Glass Bead Game" (1986), Duran Duran - We Need You (fragment)1987-04-06 - Bauhaus - nagrania z singli i maksisingli1987-04-13 - Tears For Fears - "Songs From The Big Chair" (1985)1987-04-20 - ---1987-04-27 - Arcadia - "So Red The Rose" (1985)1987-05-04 - Talk Talk - nagrania z singli i maksisingli1987-05-11 - The Blue Nile - "A Walk Across The Rooftops" (1984)1987-05-18 - Joy Division - nagrania z singli i maksisingli, New Order - "Ceremony" (SP) plus tłumaczenia tekstów1987-05-25 - The Sisterhood - "Gift" (1986)1987-06-01 - Talk Talk - nagrania z singli i maksisingli, White Door - Flame In My Heart (fragment)1987-06-08 - Depeche Mode - nagrania z singli i maksisingli1987-06-15 - Depeche Mode - nagrania z singli i maksisingli1987-06-22 - Ultravox - nagrania z singli i maksisingli1987-06-29 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - nagrania z singli i maksisingli1987-07-06 - Classix Nouveaux - "Secret" (1983)1987-07-13 - Erasure - "The Circus" (1986)1987-07-20 - Kim Wilde - "Catch As Catch Can" (1983?)1987-07-27 - Kim Wilde - "Teases And Dares" (1984)1987-08-03 - Alison Moyet - "Alf" (1984)1987-08-10 - Howard Jones - "One To One" (1986)1987-08-17 - The Twins - "Until The End Of Time" (1985), The Golden Ring1987-08-24 - Alison Moyet - "Raindancing" (1987)1987-08-31 - Erasure - "Wonderland" (1986)1987-09-07 - The Human League - "Reproduction" (1979)1987-09-14 - The Human League - "Travelogue" (1980), Roll 'N' Roll, Dance Vision1987-09-21 - Duran Duran - "Seven And The Ragged Tiger" (1983), Secret Octobar1987-09-28 - Duran Duran - nagrania z singli i maksisingli oraz remiksy1987-10-05 - ---1987-10-12 - Dead Can Dance - "Within The Realm Of A Dying Sun" (1987), De Profundis1987-10-19 - Gary Numan - "Telekon" (1979)1987-10-26 - Simple Minds - "Life In A Day" (1979)1987-11-02 - Ultravox - "The 12' Collection" (1984)1987-11-09 - Ultravox - nagrania z singli i maksisingli1987-11-16 - Depeche Mode - nagrania z singli i maksisingli1987-11-23 - Depeche Mode - nagrania z singli i maksisingli1987-11-30 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Junk Culture" (1984)1987-12-07 - Breathless - "Three Times And Waving" (1987)1987-12-14 - Icehouse - "Man Of Colours" (1987)1987-12-21 - Midge Ure - nagrania z singli i maksisingli1987-12-28 - David Sylvian - "Secrets Of The Beehive" (1987)
1988
1988-01-04 - Talk Talk - "The Party's Over" (1982)1988-01-11 - Depeche Mode - "Music For The Masses" (1987)1988-01-18 - Duran Duran - "Duran Duran" (1981)1988-01-25 - New Order - "Substance" (1987) (fragment)1988-02-01 - New Order - "Substance" (1987) (fragment)1988-02-08 - New Order - "Substance" (1987) (fragment)1988-02-15 - Fad Gadget - "Fireside Favourites" (1980), "One Man's Meat" (12'') (1984)1988-02-22 - "Clan Of Xymox" (1985) (bez 1 utworu)1988-02-29 - Clan Of Xymox - A Day, "Medusa" (1986)1988-03-07 - Pieter Nooten, Michael Brook - "Sleeps With The Fishes" (1987)1988-03-14 - Ultravox - "Monument"1988-03-21 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Crush" (1985), Secret (Ext.), So In Love1988-03-28 - The Icicle Works - High Time, Tears For Fears - utwory z singli (?)1988-04-04 - ---1988-04-11 - Heaven 17 - "Penthouse And Pavement" (1980), I'm Your Money, A-Ha! (fragment 1 utworu)1988-04-18 - Simple Minds - "Real To Real Cacophony" (1979), Kissing The Pink (1 utwór), The Icicle Works (1 utwór we fragmencie)1988-04-25 - Sunglasses After Dark (1 utwór), The Sisters Of Mercy - "Temple Of Love" (12'') (1983), Richenel (1 utwór), Days Of Sorrow - "Wild World" (12'') (1986), This Mortal Coil (2 utwory)1988-05-02 - "The Icicle Works" (1984), Reverie Girl, High Time (fragment)1988-05-09 - David Sylvian - "Brilliant Trees" (1984), Withered Wall (wersja instrumentalna)1988-05-16 - Joy Division - "Unknown Pleasures" (1979)1988-05-23 - Camouflage "Voices And Images"1988-05-30 - Depeche Mode - koncert z Hammersmith Odeon 1982.10.25 (1988?)1988-06-06 - Depeche Mode1988-06-13 - Fad Gadget - "Incontinent"1988-06-20 - Fad Gadget - "Under The Flag" (1982), 4M1988-06-27 - The Pet Shop Boys - nagrania z singli i maksisingli1988-07-04 - Duran Duran - "Rio" (1982), Marc Almond (2 utwory)1988-07-11 - Classix Nouveaux - "La Verite" (1982), Robots Dance, Old World For Sale, It's Not Too Late1988-07-18 - Duran Duran, Talk Talk, Camouflage1988-07-25 - Noworomantyczna mieszanka - Visage, Ultravox, Icehouse, Joy Division, John Foxx, Fashion, The Icicle Works, Howard Jones, Talk Talk (po1 utworze), The Expression (2 utwory)1988-08-01 - Arcadia - "So Red The Rose" (1985), Duran Duran - Save A Prayer (fragment)1988-08-08 - Ultravox - "Lament"1988-08-15 - Ultravox (1 utwór), White Door - "Windows" (1983), Flame In My Heart1988-08-22 - "Orchestral Manoeuvres In The Dark" (1980), "Organisation" (1980) (fragment)1988-08-29 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "Organisation" (reszta), "Architecture And Morality" (1981)1988-09-05 - Sisters Of Mercy - "Floodland" (1987)1988-09-12 - Midge Ure - "Answers To Nothing" (1988), Joy Division - Autosuggestion (fragment)1988-09-19 - Sisters Of Mercy - 2 utwory, "Dominion" (1988?), "The Reptile House" (12') (1983?)1988-09-26 - Talk Talk - "Spirit Of Eden" (1988)1988-10-03 - Joy Division - "Substance" (1988), Transmission (live)1988-10-10 - Joy Division - Transmission (live) [?]1988-10-17 - Cocteau Twins - "Garlands"1988-10-24 - Cocteau Twins - "Garlands", "Lullabies", "Peppermint Pig"1988-10-31 - Soft Cell - "The Art Of Falling Apart" (1983), Torch1988-11-07 - The Sisterhood - "Gift" (1986), The Sisters Of Mercy - "Lucretia (My Reflection)" (1988)1988-11-14 - Cocteau Twins - "Head Over Heels" (1983)1988-11-21 - The Icicle Works - "The Small Price Of A Bicycle" (1985)1988-11-28 - Siouxsie & The Banshees - "Peepshow" (1988), Song From The Edge Of The World, The Whole Price1988-12-05 - Depeche Mode - "Music For The Masses" (tylko dodatki kompaktowe), "Never Let Me Down Again", dodatki nadano z kompaktu1988-12-12 - Depeche Mode - "Behind The Wheel" (1987), "Little 15" (1987), "It's Called A Heart" (3 maksisingle), "Stripped" (1986) (2 utwory) 1988-12-19 - Sisters Of Mercy - "First And Last And Always" (1985), Blood Money, Bury Me Deep1988-12-26 - Sisters Of Mercy - Anaconda, "Alice" (12''), "Body And Soul" (12''), "Walk Away" (12'') (2 strona), Emma
1989
1989-01-02 - John Foxx - "The Garden" (1981), Sisters Of Mercy - Adrenochrone1989-01-09 - Siouxsie & The Banshees - "Peepshow" (1988), Sisters Of Mercy - Lucretia (My Reflection) (fragment)1989-01-16 - ---1989-01-23 - The Cure - "Boys Don't Cry" (1979), "Three Imaginary Boys" (1979?) (6 utworów)1989-01-30 - The Cure - "Seventeen Seconds" (1980), "Staring At The Sea" (1986?) (4 utwory)1989-02-06 - Orchestral Manoeuvres In The Dark - "The Pacific Age" (1986)1989-02-13 - Talk Talk - "It's My Mix" (1983), Does Caroline Know? (live) (fragment?)1989-02-20 - Cocteau Twins - "Tiny Dynamine - Echoes In A Shallow Bay" (1985), "Aikea Guinea" (1984?) (3 utwory)1989-02-27 - The Cure - "Faith" (1981), Charlotte Sometimes (fragment)1989-03-06 - The Cure - "Pornography" (1982)1989-03-07 - Cockney Rebel - "The Human Menagerie" (1973)1989-03-13 - "Visage" (1980), We Move (fragment?)1989-03-20 - Visage - "The Anvil" (1982), She's A Machine1989-03-27 - ---1989-04-03 - The Cure - "Japanese Whispers" (1982), "Staring At The Sea" (fragment)1989-04-10 - The Cure - "The Top" (1984), The Bolshoi - Crack In Smile (fragment?)1989-04-17 - Xmal Deutschland - "Fetisch" (1983)1989-04-24 - Xmal Deutschland - "Tocsin" (1984)1989-05-01 - Cocteau Twins - "The Pink Opaque" (1986)1989-05-08 - Xymox - "Twist Of Shadows" (1989)1989-05-15 - The Cure - "Concert" (1985), "Let's Go To Bed" (12'') (1983?)1989-05-22 - The Cure - "Head On The Door" (1985), "Boys Don't Cry" (12'') (1986), Joy Division - Love Will Tear Us Apart1989-05-27 - DEPECHE MODE - Maxi single1989-05-29 - Depeche Mode - Stripped, "A Question Of Lust" (2 maksisingle) (1985?), "A Question Of Time" (2 maksisingle?) 1989-06-05 - The Cure - "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me" (1987) plus...?1989-06-12 - The Cure - "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me" (1987)1989-06-19 - Cocteau Twins - "Victorialand" (1986), "Love's Easy Tears" (1986)1989-07-03 - Jad Vio - "Cellar Dreams" (1987), The Cure (2 utwory, drugi we fragmencie)1989-07-10 - Alphaville - nagrania z singli i remiksy z płyty „Forever Young”1989-07-17 - Ultravox - "Quartet" (1982); The Cure – “Same Deep Water As You”1989-07-24 - OMD - "The Best Of O.M.D." (1987) cz.11989-07-31 - OMD - "The Best Of O.M.D." (1987) cz.2; O.M.D. - "Dazzle Ships" (1983)1989-08-07 - Depeche Mode - "Speak & Spell" (1981)1989-08-14 - Depeche Mode - I Just Can't Get Enough, Yazoo - "Upstairs At Eric's" (1982)1989-08-21 - Yazoo - "You And Me Both" (1983), The Cure - The Same Deep Water As You" (fragment)1989-08-28 - Red Box - "The Circle And Square" (1987), Chenco (fragment)1989-09-04 - THE CURE - Disintegration1989-09-11 - The Cure - Disintegration (dokończenie) + maxi single1989-09-18 - Martin L. Gore - "Counterfeit" (1989), Marc Almond - "A Woman's Story" (1986)1989-09-25 - The Glove - "Blue Sunshine" (1983)1989-10-02 - Cocteau Twins - "The Moon And The Melodies" (1986), ...?1989-10-09 - Cocteau Twins - "Blue Bell Knoll" (1988), Ivo, Orange Appled (fragment?)1989-10-16 - Simple Minds - "Life In A Day" (1979)1989-10-23 - Simple Minds - "Real To Real Cacophony" (1979)1989-10-30 - Simple Minds - "Empires And Dance" (1980)1989-11-06 - Xmal Deutschland - "Viva!" (1987?)1989-11-13 - Bauhaus - "In The Flat Field" (1980)1989-11-20 - Bauhaus - "In The Flat Field" (reszta), "Bela Lugosi's Dead" (1979)1989-11-27 - Bauhaus - "Mask" (1981)1989-12-04 - Breathless - "Chasing Promises" (1989)1989-12-11 - The Cure - Carnage Visors, Close To Me, "Lovesong" (1989?)1989-12-18 - Kissing The Pink - "Naked" (1983), Icehouse - Touch The Fire, Jimmie Dean1989-12-25 - ---
1990
1990-01-01 - ---1990-01-08 - Simple Minds - "Sons And Fascination" (1981)1990-01-15 - Simple Minds - "Sister Feelings Call" (1981), ...1990-01-22 - The Cure - "Anomalies 77-84" (1984), "Why Can't I Be You?" (12'') 1990-01-29 - Icehouse - "Primitive Man" (1982)1990-02-05 - Icehouse - "Sidewalk" (1984), B-Movie1990-02-12 - Bauhaus - "Press The Eject And Give Me The Tape" (1982) (pierwsza płyta)1990-02-19 - Bauhaus - "Press The Eject And Give Me The Tape" (1982) (druga płyta)1990-02-26 - Bauhaus - "The Sky's Gone Out" (1982)1990-03-05 - Psyche - "The Influence" (1989)1990-03-12 - Depeche Mode - Maxi single1990-03-19 - Depeche Mode - Maxi single1990-03-26 - SIMPLE MINDS - New Gold Dream1990-04-02 - Bauhaus - Burning From The Inside1990-04-09 - Dali's Car - The Waking Hour1990-04-16 - Kissing the Pink (prawdopodobnie)1990-04-23 - Duran Duran - Maxi Single1990-04-30 - Psyche - Mystery Hotel1990-05-07 - Joy Division - Substance1990-05-14 - Joy Division - Still (Cz. 1)1990-05-21 - Joy Division - Still (Cz. 2)1990-05-28 - Simple Minds - Sparkle In The Rain1990-06-04 - Simple Minds - Once Upon A Time1990-06-11 - Tones On Tail - "Pop" (1984), Nick Cave (fragment), The Cure (fragment)1990-06-18 - Tones On Tail - Tones On Tail1990-06-25 - Visage - Beat Boy
Maanam - historia Marka Jackowskiego
Anna Kamińska "Głośniej! Marek Jackowski. Historia twórcy Maanamu"Data wydania: 2023-11-22Data 1. wyd. pol.: 2023-11-22Liczba stron: 464Język: polski
Do lektury książki Anny Kamińskiej pt. "Głośniej! Marek Jackowski. Historia twórcy Maanamu" przystępowałem natrafiając wcześniej na opinie, że jest to laurka dla Jackowskiego, która ma go ukazać jako tę lepszą, w stosunku do Kory, część Maanamu. Nie podzielam tej opinii. Moim zdaniem książka w sposób rzetelny przedstawia kolejne losy Jackowskiego, począwszy od dzieciństwa na Warmii, na śmierci we Włoszech, gdzie pod koniec życia się przeprowadził, kończąc. Po przeczytaniu książki mój wizerunek Jackowskiego pogorszył się a nie poprawił. Kamińska bezkompromisowo przedstawia wszystkie mielizny życiowe Jackowskiego, o których wcześniej nie wiedziałem. O bohaterze książki miałem wcześniej lepsze mniemanie, niż mam po lekturze książki Kamińskiej. Niech to najlepiej świadczy o tym, że ""Głośniej!..." jest napisane rzetelnie. A że to Marek Jackowski stworzył Maanam i to on dał szansę Korze na to, by grała w jednym z lepszych zespołów polskiego rocka w historii? Każdy kto choć trochę interesuje się muzyką wie, że to prawda.
Książka Kamińskiej jest typową biografią. Autorka skupia się na przedstawieniu historii życia swojego bohatera. Czytelnicy zainteresowani informacjami stricte dotyczącymi Maanamu, poznają je z perspektywy Jackowskiego. Ale historia Maanamu jest przecież nierozerwalnie związana z życiorysem Jackowskiego.
Warmia
Wszystko zaczyna się na Warmii, na której Jackowski się urodził. Przez pierwsze osiemdziesiąt stron "Głośniej..." Kamińska przedstawia ciekawe i trochę pogmatwane losy rodziny Jackowskich.
Jackowscy mieszkali na Warmii już przed II Wojną Światową, kiedy tereny te były częścią Niemiec. Dziadek Jackowskiego był działaczem polskich organizacji zabiegających o polskość Warmii. Z tego tytułu był prześladowany przez władze niemieckie. Ojciec Bernard również prowadził działalność na rzecz polskości Warmii. Po wybuchu wojny w 1939 roku ukrywał się przed przymusowym poborem do Wehrmachtu. W końcu jednak został schwytany i wcielony do niemieckiej armii, w której walczył przeciwko Armii Czerwonej pod Stalingradem, gdzie został ciężko ranny. Po wojnie pozostał na Warmii. Dzięki udowodnieniu działalności w organizacjach polskich, został zaakceptowany przez powojenne władze komunistyczne i pracował w Państwowych Gospodarstwach Rolnych. W jednym z nich został dyrektorem, co skończyło się oskarżeniem o niegospodarność, aresztowaniem przez UB i skazaniem na więzienie, w którym przesiedział dwa lata.
Warto dodać, że rodzeństwo Bernarda Jackowskiego uważało się z kolei za Niemców. Jego bracia walczyli również w Wehrmachcie, ale z przekonaniem. Bernard Jackowski zerwał zresztą kontakty ze swoim rodzeństwem. Z kolei skazanie ojca Marka Jackowskiego w czasach stalinowskich nie miało podłoża politycznego. Bernard Jackowski nie poradził sobie z zarządzaniem PGR-em, popadł w pijaństwo i został oskarżony o niegospodarność.
Łódź i Vox Gentis
Oprócz Warmii, gdzie twórca Maanamu spędził dzieciństwo, ważna była dla niego Łódź, w której podjął studia anglistyczne na Uniwersytecie Łódzkim. To tutaj stawiał swoje pierwsze kroki muzyczne, dołączając do zespołu Vox Gentis, z którym odniósł pierwsze sukcesy. To również w Łodzi poznał miłość swojego życia - Ewę Janicką, która odrzuciła jego oświadczyny i do której próbował wrócić jeszcze po latach. To jej dedykował melodię "Kocham cię kochanie moje". I to właśnie odrzucenie oświadczyn Jackowskiego było jednym z głównych powodów jego wyjazdu z Łodzi jeszcze przed zakończeniem studiów.
Kraków, Piwnica pod Baranami, Anawa, Osjan, Kora
Ważniejszy od Łodzi okazał się jednak Kraków, dzięki któremu kariera Jackowskiego nabrała rozpędu i finalnie zaowocowała powstaniem Maanamu. Z Łodzi wyjechał jako ledwo rozpoznawalny muzyk Vox Gentis a już a za chwilę stał się członkiem topowej wówczas Anawy.
Zanim osiedlił się w Krakowie na stałe, dzięki protekcji swojej siostry Krystyny, wystąpił w 1969 roku wraz z kolegą z Vox Gentis w słynnej Piwnicy pod Baranami. To właśnie tam, po swoim koncercie, pierwszy raz spotkał hipiskę Korę, która wówczas była związana z innym krakowskim hipisem o pseudonimie Pies - dzisiaj posłem PiS Ryszardem Terleckim. Nie przeszkadzało to jednak Korze nawiązać kontaktu z Jackowskim. Według informacji zebranych przez Kamińską, początkowo to właśnie Kora była bardziej zainteresowana Jackowskim niż odwrotnie.
To przełomowe wydarzenie zaowocowało nie tylko po kilku latach małżeństwem z Korą, ale przede wszystkim powstaniem Maanamu. Zanim jednak do tego doszło, Jackowski dołączył do grupy Anawa z Markiem Grechutą. Występował w niej przez dwa lata (1969–1971) i nagrał dwie płyty: "Marek Grechuta & Anawa" (1970) i słynny "Korowód" (1971). Już na drugim albumie został autorem jednego z utworów - instrumentalnego „Widzieć więcej”. W 1971 roku odszedł, razem z Jackiem Ostaszewskim, z Anawy. Panowie założyli, wraz z Tomaszem Hołujem, zespół Osjan, w którym Jackowski grał do 1975 roku.
Zarówno Anawa, jak i szczególnie Osjan, to grupy odległe od tego, co póżniej Jackowski robił stylistycznie w Maanamie. Ale wtedy Jackowski był też innym człowiekiem. Interesował się filozofią wschodu, roztaczał wokół siebie aurę tajemniczości, uważał się wręcz za swoistego guru. Imponował innym swoimi umiejętnościami hipnotyzera. Niedowiarkom udowadniał, że rzeczywiście potrafi kogoś zahipnotyzować. Aura, którą wokół siebie roztaczał pasowała do muzyki granej przez Osjan. To była twórczośc z pogranicza muzyki improwizowanej, folku i world music. Ale właśnie na tym tle drogi z Ostaszewskim ostatecznie zaczęły się rozchodzić. Jackowski chciał grać muzykę prostszą, głośniejszą, rockową. Zawsze interesowało go komponowanie zwykłych piosenek i miał dar tworzenia chwytliwych melodii. Tego nie mógł zrealizować w grupie Osjan.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=7TTfdKrRDpI{/youtube}
Maanam, Maanam Elektryczny Prysznic
W 1975 roku Jackowski założył z Milo Kurtisem zespół Maanam. Z czasem zaczęła śpiewać w nim jego żona - Olga Jackowska, która występowała już wcześniej z mężem w czasach Osjanu. Wtedy, razem z żoną Ostaszewskiego, była jedynie tłem dla etnicznej muzyki Osjan. W Maanamie, nie od razu wprawdzie, stała się główną wokalistą a z czasem twarzą grupy. Im dłużej Maanam istniał, tym bardziej publiczność utożsamiała Maanam z Korą.
Zanim to nastąpiło, zaczęło się od wspólnego grania na gitarach akustycznych przez Marka Jackowskiego oraz Milo Kurtisa. Nazwa Maanam była wariacją od pierwszych liter imion obu muzyków (M i M). Ponieważ jednak "Mam" (M and M) źle się wymawiało, w końcu stanęło na słowie Maanam. Nie miało ono żadnego głębszego znaczenia, poza tym, że lepiej brzmiało niż "Mam". Kurtis opuścił jednak Maanam już w 1976 roku, by zasilić... Osjan. Na jego miejsce przyszedł walijski muzyk, który osiedlił się w Polsce - John Porter. Wtedy grupa przyjęła nazwę „Maanam Elektryczny Prysznic", co miało symbolizować przejście od akustycznego grania gitarowego, do elektrycznego rocka.
W 1979 roku z zespołu w dosyć nieplanowany sposób odszedł John Porter, który wystąpił solo z przypadkowo zebranymi muzykami, zamiast planowanego koncertu Maanamu, ponieważ pozostali członkowie grupy nie dojechali na miejsce. To zdarzenie zapoczątkowało istnienie Porter Band, a Jackowski z żoną musieli poszukać do Maanamu innych muzyków. Wtedy do grupy dołączyli: gitarzysta Ryszard Olesiński, basista Krzysztof Olesiński oraz perkusista Andrzej Mrowiec. Rozpoczęło się formowanie klasycznego składu Maanamu, ale na razie Jackowski nie miał zaufania do nowych muzyków.
Gdy pojawiła się szansa zarejestrowania utworów Maanamu w studiu, Jackowski skorzystał z oferty muzyków Dżambli, którzy mu to nagranie załatwili a następnie zagrali jako muzycy sesyjni. W 1979 roku zarejestrowano utwory: „Hamlet”, „Oprócz błękitnego nieba”, „Chcę ci powiedzieć” i „Czemu więc uciekasz". Nagrania spodobały się radiowej dziennikarce muzycznej Teresie Kownackiej, która zaczęła emitować je w radiowej Trójce. "Hamlet" stał się przebojem. W następstwie tego historia zaczęła przyśpieszać. W 1980 roku zespół nagrał singiel z utworami „Boskie Buenos” i „Żądza pieniądza" oraz został zaproszony do występu na festiwalu w Opolu.
Występ w Opolu zmienił wszystko, nie tylko w historii Maanamu, ale również w historii polskiego rocka. To właśnie brawurowe wykonanie przez Korę utworu „Boskie Buenos” zapoczątkowało wielką karierę zespołu, ale i stało się początkiem boomu na polski rock w latach 80. Celowo napisałem o wykonaniu utworu przez Korę, bo w oczach widzów na scenie wystąpiła przede wszystkim Kora. Pozostali muzycy Maanamu byli schowani za orkiestrą i niewidoczni. To właśnie wtedy zaczęła również błyszczeć gwiazda Kory. Mniej zorientowani zaczęli patrzeć na Maanam przez pryzmat wokalistki, a nie twórcy zespołu i całego repertuaru - Marka Jackowskiego.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=WRTtsdFvtmo{/youtube}
Wielka sława, zawirowania osobiste, alkoholizm
Rok 1980 to początek olbrzymiej kariery Maanamu. Wielkie przeboje, sprzedawane w setkach tysięcy egzemplarzy płyty, setki koncertów rocznie, niesamowite tempo, któremu ciężko było podołać. Marek Jackowski wspiął się z Korą na szczyt popularności, ale jego rola w zespole nie była powszechnie rozumiana. W tym czasie nastąpił też rozpad małżeństwa Jackowskich i intensywne wkraczanie do ich życia Kamila Sipowicza, który pojawił się w nim już w połowie lat 70. W 1984 roku Jackowscy rozwiedli się, z czym Marek Jackowski nie mógł się pogodzić. Już na trasach Maanamu zaczął nadużywać alkoholu. Po rozwodzie wpadł w jeden wielki ciąg alkoholowy, który zaprowadził go na skraj upadku. W połowie lat 80. przestał działać Maanam a Jackowski pod koniec lat 80. stanął na krawędzi śmierci. Jego organizm był wyniszczony.
Z nałogu wyzwolił się dzięki Klubowi Abstynenta, do którego trafił w 1989 roku i poznaniu w nim Marka Łagodzińskiego, byłego alkoholika. To on stał się jego mentorem i przewodnikiem w walce z chorobą. Łagodziński był wierzącym katolikiem i wiara w Boga stała się drogą do wyzwolenia z alkoholizmu również dla Jackowskiego. Od 1990 roku lider Maanamu zaczął funkcjonować w pełnej trzeźwości.
Powrót Maanamu
W drugiej połowie lat 80., mimo alkoholizmu Jackowskiego, Maanam wypełnił swoje zobowiązanie fonograficzne do nagrania płyty. W latach 1987-1988 powstał świetny album "Sie ściemnia", nagrany w dosyć przypadkowym składzie przez Korę i Jackowskiego z muzykami sesyjnymi, bez muzyków klasycznego Maanamu. Płyta jednak nie zyskała popularności. Wcześniej Jackowski pracował też z Robertem Gawlińskim jako Złotousty i Anioły. Po tej działności nie pozostał jednak większy ślad.
Dopiero, dzięki wyzwoleniu się z alkoholizmu przez Jackowskiego w 1990 roku i upadku PRL, powstały warunki do prawdziwego powrotu zespołu. Kora i Jackowski porozumieli się ze sobą i zaprosili do składu klasycznych muzyków Maanamu. Grupa powróciła, wydając w 1991 roku płytę "Derwisz i anioł". Kolejny album "Róża" (1994) odniósł wielki sukces komercyjny.
Wydawałoby się, że wszystko było jak za najlepszych lat starego Maanamu. A jednak tak nie było. To już był inny zespół, kierowany tak naprawdę przez Korę i Sipowicza. Maanam zaczął być utożsamiany przez większośc słuchaczy z Korą, w czym pomagały też zdolności marketingowe Sipowicza. Sprawy Maanamu zaczęła prowadzić firma Kamiling Co, powołana do życia w 1991 roku przez Sipowicza. Marek Jackowski w pewien sposób stał się niemal pracownikiem Sipowicza. W dalszym ciągu był jednak potrzebny Korze i Sipowiczowi, jako autor muzyki i jej wykonawca, bez którego Maanam nie był Maanamem. Ale o tym wiedzieli tylko najwierniejsi fani Maanamu. Dla wszystkich pozostałych Maanam to w praktyce Kora.
Ta niezdrowa sytuacja doprowadziła ostatecznie do tego, że w chwili, gdy Marek Jackowski nie był zdolny występować w Maanamie z powodów zdrowotnych, Kora usunęła go z zespołu. To załamało Jackowskiego, ale i w praktyce zakończyło istnienie grupy. Maanam bez Jackowskiego nie mógł istnieć, o czym Kora dowiedziała się po kilku miesiącach grania koncertów bez Jackowskigo. Również Kora przekonała się wtedy, że bez niego grupa na scenie to tylko zbiór muzyków jej towarzyszących a nie Maanam.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=uczl6-7FC_8{/youtube}
Koniec Maanamu i śmierć Jackowskiego
W drugiej połowie lat 80. Jackowski przeniósł się do Zakopanego. Mieszkał tam prawie dwadzieścia lat. W 1994 roku ożenił się po raz trzeci z młodszą o 28 lat Ewą Święs, z którą miał trzy córki. Od 2007 roku mieszkał w San Marco di Castellabate we Włoszech, pod Neapolem. Kora nie znosiła trzeciej żony Jackowskiego, co rodziło częste konflikty między nią a Jackowskim. Kora nie mogła też znieść tego, że Jackowski mieszka daleko i musi dojeżdżać na koncerty, co czasami powodowało jego spóźnienia. Zauważalne były też różnice światopoglądowe. Jackowski stał się wierzącym katolikiem, Kora manifestowała swój ateizm i antyklerykalizm. To wszystko wpływało negatywnie na relacje wewnątrz zespołu.
Historię Maanamu zakończył jednak wypadek w 2007 roku, gdy Jackowski w jego wyniku doznał złamań stopy i żeber, co uniemożliwiło mu występy z grupą na cztery miesiące. By wypełnić zobowiązania koncertowe, w miejsce Jackowskiego, został zatrudniony inny gitarzysta. Gdy Jackowski był już gotowy do powrotu na scenę z Maanamem, dowiedział się od menadżera Mateusza Labudy z Kamiling Co., że nie ma już dla niego miejsca w zespole... Kora uwierzyła w to, że Maanam to ona i Sipowicz a Jackowski nie jest już im potrzebny. To załamało Jackowskiego i mocno zdezorientowało. Ostatecznie po kilku miesiącach założyciel Maanamu ogłosił, że rozwiązuje Maanam. 1 grudnia 2008 wraz z Korą wydali wspólne oświadczenie, w którym poinformowali o zawieszeniu działalności zespołu na czas nieokreślony wraz z końcem roku. Ale to był definitywny koniec zespołu. Maanam już nie powrócił.
W latach 2011–2013 Jackowski występował gościnnie z zespołem Plateau. Nagrał też płytę solową, ale wszystko zakończyła nagła śmierć Jackowskiego w wyniku zawału serca, którego doznał w maju 2013 roku. Kora, która dopiero co chciała przejąć Maanam, przeżyła byłego męża ledwie o 5 lat. Zmarła w 2018 roku na raka.
Kontrowersje wokół życia osobistego
Jackowski był wybitnym twórcą, założycielem jednego z ważniejszych zespołów w historii polskiego rocka. Jednak jego życie osobiste dalekie było od ideału. O tym również można przeczytać w książce Kamińskiej. O tym, że Jackowski miał skłonności do nawiązywania relacji męsko-damskich z dużo młodszymi kobietami, czasami również niepełnoletnimi. O tym, że to nie tylko Kora zdradzała jego, ale i on zdradzał Korę. O tym, że nie miał skrupułów, by odbić młodą partnerkę kolegi z zespołu - Jarosława Szlagowskiego (przez kilka miesięcy występował w Maanamie w latach 1985-86) - która właśnie urodziła Szlagowskiemu dziecko. To ona właśnie została drugą żoną Jackowskiego.
W książce jest więcej historii, które nie wystawiają dobrego świadectwa Jackowskiemu. Ta książka nie jest pomnikiem wzniesionym na jego cześć.
Podsumowanie
"Głośniej! Marek Jackowski. Historia twórcy Maanamu" to bardzo dobrze napisana lektura, którą czyta się jak świetną beletrystykę. Można ją pochłonąć w kilka dni, a jeśli ktoś dysponuje czasem to i w jeden. Czyta się ją jednym tchem. Tym bardziej, że to nie jest beletrystyka, ale prawdziwa historia prawdziwego życia. Historia mimo wielu wzlotów, kończąca się tragicznie. A może po prostu kończąca się tak, jak skończy się - w ten lub inny sposób - życie każdego z nas.
Andrzej Korasiewicz04.03.2024 r.
Kilka refleksji o dziennikarstwie muzycznym
W polskim internecie pojawiło się kilka artykułów, w których autorzy lamentują nad stanem dziennikarstwa muzycznego a za tło tego lamentu posłużyła im informacja o przejęciu internetowego serwisu muzycznego Pitchfork przez poświęcony modzie męskiej magazyn GQ. Nie wiem czy stan dziennikarstwa muzycznego jest rzeczywiście tak katastrofalny jak chcą tego niektórzy. Skupiając się jednak tylko na polskim Internecie, obserwuję istnienie całkiem licznych muzycznych blogów na dobrym poziomie merytorycznym, w których autorzy zupełnie bezinteresownie dzielą się swoimi poglądami na temat przesłuchanych płyt i ogólnie muzyki. Oczywiste jest, że zainteresowanie takimi stronami nie jest masowe. Ale czy kiedykolwiek było?
Kontrkultura i muzyka popularna w służbie przemian społeczno-politycznych
Tak, wiem, że w latach 70. i 80. XX wieku istniały w krajach kapitalistycznych magazyny muzyczne, które wyznaczały trendy i miały spore nakłady. Ale tak nie było w socjalistycznej Polsce, a mimo to ludzie słuchali muzyki a nawet pokusiłbym się o twierdzenie, że często przywiązywali do niej większą wagę niż odbiorcy w krajach wówczas kapitalistycznych. Jasne jest więc, że istnienie prasy muzycznej nie jest kluczową sprawą ani dla istnienia muzyki, ani jej rozpowszechnienia. Dziennikarze muzyczni mogą jednak wypaczać pewne zjawiska, zwłaszcza jeśli ich pozycja jest bardzo mocna. Tak było w PRL, gdy gusta słuchaczy kształtowali dziennikarze radiowi, bo dostęp do muzyki był bardzo ograniczony. Jednak dziennikarze muzyczni z krajów kapitalistycznych również mieli spory wpływ na kształt rynku muzycznego i gusta tamtejszych słuchaczy.
Redaktorzy muzyczni z krajów kapitalistycznych w latach 80. i później, a właściwie to nadal, za przejaw wyższego zaangażowania uważali przemycanie treści społeczno-politycznych wspierających idee lewicowe i socjalistyczne, ośmieszające zarazem kapitalistyczny ład wprowadzany w USA przez Ronalda Reagana a w Wielkiej Brytanii przez Margaret Thatcher. Pisze o tym np. Dylan Jones w książce "Sweet Dreams: Od kultury klubowej do kultury stylu. Opowieść o Nowych Romantykach" [zobacz >>] wcale się zresztą tym nie krępując, wręcz uważając to za coś normalnego.
Muzycy, którzy wykazywali zaangażowanie "społeczno-polityczne" zbierali najczęściej wyższe oceny recenzentów. Ci którzy skupiali się jedynie na tworzeniu hitów i walce o pozycje na listach przebojów, byli uznawani za mniej wartościowych. Grupy art rockowe, które nie przejawiały odpowiedniego zaangażowania społecznego, również były lekceważone jako te, które prezentują "przerost formy nad treścią".
Dzisiaj zresztą, zjawisko patrzenia na muzykę przez pryzmat przeróżnych poglądów społeczno-politycznych, mam wrażenie, że nawet się nasiliło - patrz np. afera dotycząca Róisín Murphy - a wzmiankowany Pitchfork był w awangardzie takiego dziennikarstwa.
W krajach kapitalistycznych muzyka rockowa, począwszy od lat 60. XX wieku, była elementem antykapitalistycznej, pacyfistycznej, liberalnej obyczajowo kontrkultury. W tym ostatnim odnajdywaliśmy, jako mieszkańcy "socjalistycznego raju", jakiś punkt wspólny, ponieważ siermiężny socjalizm PRL niósł również pewne treści konserwatywne w zakresie obyczajowości. Inne aspekty kontrkultury, która narodziła się w krajach kapitalistycznych nie były jednak już tak oczywiste.
Paradoksalnie, w krajach komunistycznych, muzyka rockowa i inne przejawy zachodniej kontrkultury były postrzegane jako przejaw "zgniłego kapitalizmu". Może dlatego, że muzyka popularna z krajów kapitalistycznych była przedmiotem pożądania i zazdrości mieszkańców krajów RWPG a to nie było mile widziane przez władców "socjalistycznego raju".
Przeciętni słuchacze muzyki w PRL przeważnie nie patrzyli jednak na nią przez pryzmat jej aspektów kontrkulturowych, skupiając się na samej istocie twórczości. Muzyka była postrzegana przede wszystkim jako forma sztuki lub rozrywki, a nie zjawisko zaangażowane społecznie lub politycznie.
Sytuacja uległa zmianie w latach 80., gdy w Polsce zaczęła rodzić się scena punkowa i postpunkowa. Jednak i w tym przypadku rozwój sytuacji początkowo przebiegał odmiennie niż w krajach zachodnich. Polska scena punkowa w latach 80. w warstwie przekazu społeczno-politycznego, była wymierzona w system realnego socjalizmu/komunizmu lub w bliżej nieokreślony "Babilon", świat dorosłych a nie w krytykę kapitalizmu, którego w Polsce wówczas nie było.
Prasa muzyczna w PRL
Nie było też w ówczesnej Polsce prasy muzycznej a raczej była w szczątkowej formie. Zresztą cała branża muzyczna wyglądała zupełnie inaczej niż w krajach kapitalistycznych. Zamiast kolorowych gazet, pism lifestylowych, rozwiniętej i zróżnicowanej prasy muzycznej, mieliśmy dwa miesięczniki muzyczne - "Magazyn Muzyczny" (ten już po 1989 roku wyewoluował w "Tylko Rock" i do dzisiaj ukazujący się "Teraz Rock") oraz wydawany na "papierze toaletowym" "Non Stop", ukazujący się początkowo jako dodatek do „Tygodnika Demokratycznego”. Były też pisma poświęcone muzyce poważnej oraz jazzowi. Nie było zatem normalnego mainstreamu dziennikarskiego w zakresie popkultury, nie było rynku prasy z prawdziwego zdarzenia. Wszystkie pisma podlegały kontroli i cenzurze. Nie można było założyć sobie ot tak pisma. Poza oficjalnymi działaczami kulturalnymi nikt nie miał takich możliwości ani formalnych, ani materialnych. Realnie istniejący system socjalistyczny ze swojej istoty ograniczył dostęp zarówno do dóbr materialnych, jak i dóbr kultury, w tym muzyki i prasy muzycznej.
Nielegalna prasa w PRL
Istniał za to tzw. "drugi obieg", czyli powielane nielegalnie w małych nakładach, pisma społeczno-polityczne związane głównie z podziemną NSZZ "Solidarność" i innymi nielegalnymi grupami antykomunistycznymi.
W połowie lat 80. zaczął powstawać też "trzeci obieg", czyli również nielegalne pisma, tzw. ziny, związane z muzyczną sceną punkową i alternatywną. Jednym z pierwszych był zin "QQRYQ". Od zinów wydawanych w krajach zachodnich różniły się tym, że mogły zostać potraktowane jako potencjalne zagrożenie zmierzające do "obalenia ustroju socjalistycznego" a ich wydawcy trafić do więzienia. Ich nakłady były jednak na tyle małe, że służby komunistyczne niezbyt się nimi interesowały. Do masowego odbiorcy jednak te pisma nie docierały. Rozprowadzane były głównie w wąskich kręgach środowisk lokalnych.
Nieliczne pisma istniejące legalnie, wspomniane wcześniej (MM i Non Stop), miały natomiast bardzo marną jakość edytorską a prezentowane informacje były często mocno wycinkowe w stosunku do tego, co rzeczywiście działo się w zachodniej popkulturze. Prasa muzyczna w Polsce przed 1989 roku miała zatem charakter marginalny i nie kształtowała gustów. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero w latach 90. po upadku systemu "realnego socjalizmu".
Prasa muzyczna w latach 90.
Jednym z pierwszych pism z prawdziwego zdarzenia, które przypominały zachodnie magazyny, nie tylko muzyczne, była "Machina", która powstała w 1995 roku. Były też inne pisma - "Brum" (od 1993), "Plastik" (od 1997), "Kaktus" (od 2000) koncentrujące się bardziej na muzyce. Musiał zatem w Polsce nastać kapitalizm, żeby zaczęła powstawać prasa muzyczno-modowa z prawdziwego zdarzenia. Pisma te na pewno odegrały jakąś rolę w kształtowaniu gustów ludzi urodzonych w latach 80. lub pod koniec lat 70. Ale dla starszych roczników nie miały przeważnie większego znaczenia. Dla nich decydujące było kształtowanie gustów muzycznych w latach 70. i 80. via Polskie Radio.
Nowe dziennikarstwo internetowe
Wszystko to, co działo się w Polsce w zakresie drukowanej prasy muzycznej w latach 90. było jednak mocno opóźnione w stosunku do Zachodu. Tam pod koniec drugiej połowy lat 90. rozpoczął się bowiem szybki rozwój Internetu i zaczęły powstawać strony internetowe, w tym również muzyczne. Jedną z nich był magazyn Pitchfork założony w USA w 1996 roku. W ciągu kilku lat stał się dla niektórych synonimem nowoczesnego dziennikarstwa muzycznego, które wyparło tradycyjne magazyny papierowe typu "Rolling Stone". W czasach, gdy w Polsce zaczęły dopiero powstawać magazyny papierowe z prawdziwego zdarzenia, na Zachodzie rodziło się już dziennikarstwo nowego typu - internetowe.
Polskie magazyny muzyczne w Internecie na początku XXI wieku
Szybko jednak zaczęliśmy doganiać trendy światowe jeśli chodzi o tę nowinkę. O ile w Polsce papierowe, popkulturowe dziennikarstwo muzyczne w gruncie rzeczy nie odegrało wielkiej roli, o tyle dziennikarstwo internetowe narodziło się niemal równolegle z tym zachodnim. Pierwsze serwisy, a początkowo raczej strony założone przez osoby, które chciały dzielić się swoją pasją, powstały w Polsce już pod koniec lat 90. W większej liczbie dopiero na początku XX wieku. Z jednych rozwinęły się poważniejsze serwisy internetowe do dzisiaj istniejące, inne padły po kilku latach działalności.
Warto wspomnieć o stronie Nowamuzyka.pl, która istnieje nieprzerwanie od 2003 roku. W roku 2001 powstał serwis Porcys, który od początku prezentował kontrowersyjną formę pisania o muzyce, inspirując się przy tym serwisem Pitchfork. Dzisiaj strona nie jest aktualizowana. Od kilku lat nie jest również aktualizowany serwis Screenagers, który powstał w 2003 roku. Obie strony (Porcys i Screenagers) prowadzone były przez pokolenie ludzi urodzonych w latach 80. i skierowane głównie do swoich rówieśników.
Jeszcze wcześniej powstała strona Postindustry (1996), która skupiała się na muzyce electro-industrial, EBM i postindustrial. Od wielu lat ma jedynie sporadyczne aktualizacje. Jednym z pierwszych serwisów, który chciał stać się centrum kultury niezależnej był portal Terra.pl, który później zmienił nazwę na Serpent.pl i ograniczył swoją działalność (lub rozwinął - zależy jak spojrzeć) do prowadzenia sklepu internetowego. W 2001 rolu powstał serwis Independent.pl, który również miał ambicję być centrum informacyjmym na temat szeroko rozumianej kultury niezależnej. Dzisiaj ma jedynie profil na facebooku.
Od 1997 roku do dzisiaj istnieje serwis na temat szeroko rozumianego rocka progresywnego - Artrock.pl. Było jeszcze całkiem sporo innych stron o różnych profilach muzycznych, po których nie pozostał ślad w sieci (np. jazzowy Diapazon.pl, czy synth-popowy Electr-On.pl) - jeśli nie liczyć archiwum Internetu. W tym miejscu chciałbym też odnotować, że strona Alternativepop.pl również znalazła się w pionierskim gronie wcześnie założonych stron, bo powstała w 2001 roku.
Ówczesne zasięgi wyżej wymienionych stron były jednak początkowo przeważnie małe, ograniczone do konkretnego, niszowego grona odbiorców. Dodatkowo ogólny krąg odbiorców w polskim Internecie był tylko niewielkim procentem wszystkich potencjalnych zainteresowanych, ze względu na wówczas ograniczony dostęp Polaków do Internetu. Ten jednak sukcesywnie z roku na rok wzrastał. Przybywało też nowych inicjatyw internetowych. Dzisiaj trudno to wszystko objąć i opisać. Może warto, żeby ktoś kiedyś podjął się tego zadania. W tym artykule chciałem jednak tylko zasygnalizować istotniejsze zjawiska, które zaistniały na początku XXI wieku w polskim Internecie.
Zagrożenie ze strony AI i sens recenzji muzycznych
W ciągu ostatnich dwudziestu lat, Internet stał się powszechnym i naturalnym narzędziem. W tym czasie w polskiem Internecie powstały setki a może i tysiące blogów, w tym muzycznych. Niektóre nadal istnieją, niektóre mają charakter bardzo niszowy, inne są całkiem poczytne. Jeszcze inne odeszły w zapomnienie.
Niektórzy zastanawiają się czy w czasach, gdy gust słuchaczy kształtują algorytmy w serwisach streamingowych, istnieje jeszcze potrzeba pisania recenzji muzycznych. Na pewno nie jest to potrzeba masowego odbiorcy, ale czytelnictwo prasy muzycznej nigdy nie było powszechne. Nic się w tej sprawie nie zmieniło. Moim zdaniem algorytmy AI nie zastąpią opinii o muzyce. Nadal będą ludzie, którzy będą ciekawi opinii innych o muzyce. Dlatego nie przejmowałbym się końcem tego czy innego serwisu muzycznego, ani nie rozpaczałbym nad rozwojem AI.
Życie internetowe istnieje i nadal powstają kolejne strony, na których można znaleźć recenzje muzyczne. Ci którzy chcą czytać - czytają. Ci którzy chcą pisać - piszą. A czy komuś potrzebne jest to zjawisko na masową skalę? Muzykom? Może. Wydawcom? Pewnie tak. Ale jaka przyszłość nas czeka jeśli chodzi o prasę muzyczną jest taką samą zagadką jak to, jaka przyszłość czeka w ogóle muzykę. Na naszych oczach zmienia się forma twórczości i sposób dotarcia jej do słuchaczy. Nie będę podejmował się wróżenia z fusów. Zachęcam jedynie, by nie popadać w przesadę i skupić się zwyczajnie na słuchaniu muzyki, pisaniu o niej oraz czytaniu. "Róbmy swoje" jak śpiewał poeta.
Andrzej Korasiewicz23.02.2024 r.
Początki syntezatora i free jazz jako forma pre-industrialu. Czyli wszystko o jazzie.
Joachim Ernst Berendt "Od raga do rocka. Wszystko o jazzie"Wydawnictwo: Polskie Wydawnictwo MuzyczneTytuł oryginału: Das Jazzbuch. Von Rag bis RockData wydania: 1979-05-01Data 1. wyd. pol.: 1979-05-01Liczba stron: 539Język: polskiISBN: 83-224-0102-7Tłumacz: Stanisław Haraschin
Wszystko o jazzie w 1973 roku
Książka "Od raga do rocka. Wszystko o jazzie" to klasyczna pozycja wprowadzająca do zagadnienia pn. "jazz". Autor już nie żyje, ale od 1953 roku zdążył opracować cztery wydania, które były poprawiane i uzupełniane o fakty, które na bieżąco działy się w jazzie. Można powiedzieć, że Berendt był kronikarzem rozwoju jazzu, który w chwili, gdy napisał pierwsze wydanie książki był gatunkiem żywym i rozwijającym się, wręcz przeżywającym swoje najlepsze lata. Wydanie, które omawiam ukazało się w przekładzie polskim w 1979 roku a historia opowiedziana przez autora urywa się w połowie lat 70. Mimo wszystko lektura jest pasjonująca i w istocie opisuje czasy kluczowych dla jazzu przemian. To że książka napisana była w latach 70. nadaje lekturze dodatkowego smaczku. Perspektywa, z której pisze autor jest całkiem inna, niż współczesnego czytelnika i powoduje, że jego niektóre oceny stają się tym ciekawsze. Nie tylko w zakresie muzyki, ale również spostrzeżeń na styku przemian historycznych i społeczno-politycznych, w których autor osadza całą opowieść.
Jazz jako forma walki z "burżuazyjnym kapitalizmem" czy jazz jako wytwór "amerykańskiego imperializmu"?
Ciekawe są m.in. wtręty autora o środkach produkcji i kontekście społecznym a nawet rasowym rozwoju muzyki. Widać, że marksizm wywarł na autora pewien wpływ. Pewnie zresztą dlatego tak chętnie książka autora niemieckiego została przetłumaczona i wydana w czasach PRL.
Przypomnijmy, że przez pierwsze lata panowania ustroju komunistycznego w Polsce, jazz był zakazany jako przejaw "amerykańskiego imperializmu" oraz "burżuazyjnego kapitalizmu". W drugiej połowie lat 50. nastąpiła odwiliż a władze zezwoliły na jazz w PRL. Dostrzeżono też pewnie, że "jazz" to muzyka stworzona przez uciśniony "czarny proleteriat". Z czasem jazz mocno usadowił się w krajobrazie peerelowskiej muzyki rozrywkowej, zyskując nawet pewną nobilitację. Z kolei autor "Od raga do rocka. Wszystko o jazzie", szczególnie w antykomercyjnym free jazzie, dostrzega pewne przejawy buntu wobec "burżuazyjnego kapitalizmu".
Historia syntezatora w książce o jazzie
Z największą ciekawością przeczytałem kilka stron, które autor poświęcił elektrycznym organom i syntezatorowi. Wydanie Jazzbucha, które czytałem pisane było przez Berendta w 1973 roku, kiedy syntezator był właściwie nowością. Głównym znanym instrumentem był syntezator Moog oraz wypuszczony w 1970 roku mniejszy syntezator Minimoog. W 1972 roku pojawił się też syntezator ARP Odyssey. Wszystko to było fascynujące dla autora i w książce rozważał przyszłość zastosowania tych instrumentów w jazzie.
Berdendt pisze książkę z perspektywy takiej, że jazz jest nadal królową muzyki "progresywnej". Wprawdzie w latach 60. niezwykłą popularność zdobył rock, ale muzykę tę, choć poświęca jej również trochę miejsca, traktuje jak muzykę z ograniczeniami formalnymi, która wprawdzie wnosi powiew świeżości w zakresie żywiołowości, jednak nie moża dorównać jazzowi w zakresie instrumentalnym. A ponieważ jazz na przełomie lat 60. i 70. zelektryfikował się i zaczął czerpać pełnymi garściami ze świata rocka, dzięki czemu powstała fuzja rocka i jazzu, to, jak sądził autor, tylko patrzeć jak jazz z powrotem wróci na piedestał muzyki "progresywnej". Stało się jednak całkiem inaczej. Autor nie przeczuwał nawet tego co czeka rozwój muzyki i to w krótkiej perspektywie kilku najbliższych lat. Np. tego co zrobił z syntezatorem Kraftwerk a także lawiny, która ruszyła po Kraftwerku. Na marginesie można stwierdzić, że po 50 latach rozwoju muzyki, dzisiaj rock jest w podobnej sytuacji jak jazz w latach 70 a może nawet w gorszej. Bo jazz wrócił do łask, szczególnie wśród bardziej ambitnych słuchaczy i twórców hip-hopowych i muzyki elektronicznej.
Sięgnąłem też po wydanie Jazzbucha o kilka lat późniejsze, pisane już na początku lat 80. Po fascynacji syntezatorem i postępem technicznym w muzyce elektrycznej nie ma już u autora śladu. Wtedy już było wiadomo, że syntezator wyemancypował się nie tylko ze świata jazzu, ale i ze świata rocka. Widać, że Berendt przestał rozumieć co się dzieje. Zamiast rozbudować rozdział o syntezatorze, skrócił go i potraktował marginalnie. Nic dziwnego, bo wtedy syntezator nie okazał się żadnym nowym impulsem dla tradycyjnego jazzu. Ciekawe jest jednak to, że jeszcze w połowie lat 70. niektórzy - w tym Berendt - widzieli w syntezatorze potencjał dla dalszego rozwoju tradycyjnego jazzu i zastosowania go jako instrumentu jazzowego.
Z drugiej strony Kraftwerk, który wytyczył nowe tory dla muzyki syntezatorowej zaczynał przecież jako formacja jazz-rockowa. Poza tym w latach 80. Marcus Miller rzeczywiście zaczął wykonywać coś w rodzaju syntetycznego jazzu podobnie jak Herbie Hancock. Inny jazzman - Jan Hammer - stworzył kultowy syntezatorowy temat do serialu "Miami Vice". Ale dopiero wraz z rozwojem samplingu jazz i elektronika zaczęły się coraz bardziej zaprzyjaźniać. Tylko nie jestem pewien czy zwolennicy tradycyjnego jazzu uważają takie jazz-elektroniczne hybrydy jeszcze za jazz.
Free jazz jako rodzaj pre-industrialu?
Teza wielu wyda się absurdalna a i nawet uważnym czytelnikom książki Berendta pewnie trudno będzie znaleźć w niej jej potwierdzenie. Tak naprawdę nigdzie ona bowiem w książe nie pada. Nie mogła paść, bo autor nie miał pojęcie o rodzącej się właśnie industrial music. A jednak w jednym miejscu Jazzbucha pada twierdzenie Berendta o tym, że niepokój wyrażany przez artystów free-jazzu może być też odpowiedzią na otaczający ludzi świat maszyn i przemian przemysłowych, które go wywołują. To niejako potwierdzenie tego, żę industrial, jako forma sztuki, musiał zaistnieć, bo nawet za pomocą trąbek, saksofonów i puzonów, już w latach 60. XX wieku, artyści próbowali wyrazić industrialne lęki i niepokoje cywilizacyjne.
Teoretycy industrialu, który faktycznie narodził się w latach 70. XX wieku, łączą go w warstwie ideowej z manifestem futurystów, a także wyrosłym z futuryzmu bruityzmem oraz bardziej ogólnie awangardą początku XX wieku. „Miasto, masa, maszyna” - manifest krakowskich awangardzistów dobrze oddaje ducha industrialnych poszukiwań performerów z lat 70. Jednak, zdaniem autora Jazzbucha, również free jazzowcy w latach 60. tak naprawdę odpowiadali swoją grą na przemysłowe odgłosy otoczenia, w którym żył człowiek, nowe z punktu widzenia rozwoju cywilizacyjnego, z którymi to odgłosami człowiek musiał się oswoić i do nich przywyknąć. Muzyka była jedną z form oswojenia tych nowych dźwięków otoczenia - nie-naturalnych, będących efektem rozwoju cywilizacyjnego homo sapiens.
O ile muzycy industrialni używali do wyrażania emocji związanych z przeżywaniem otaczających dźwięków, urządzeń i instrumentów w głównej mierze elektronicznych - czym nawiązywali z kolei do muzyki elektronicznej i konkretnej wynalezionej przez awangardowych kompozytorów muzyki współczesnej, takich jak Karlheinz Stockhausen - o tyle muzycy free jazzowi grali na trąbce, saksofonie, puzonie czy wibrafonie. Ale co do istoty motywacje można uznać za podobne.
Jazz jako muzyka improwizowana
Zanim jednak jazz rozwinął się w taką, awangardową, formę free, musiał najpierw się narodzić, co miało miejsce na przełomie XIX i XX wieku w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej i początkowo nic nie zapowiadało, że może doprowadzić do powstania jazzu atonalnego. Dlatego teraz napiszę parę słów o tym, czym jest jazz według Berdendta oraz jakie to zrodziło konsekwencje dla sposobu postrzegania wykonawstwa i w ogóle muzyki, nie tylko jazzowej.
Wielu uważa, że istotą jazzu jest improwizacja, ale według autora istotą jazzu jest raczej połączenie trzech elementów - wyimprowizowania, kompozycji i wykonawstwa. Bez spełnienia łącznie tych trzech warunków nie można mówić o jazzie. Muzyk jazzowy musi być jednocześnie wykonawcą wyimprowizowanego przez siebie chorusu, inaczej nie mamy do czynienia z jazzem.
Improwizacja w jazzie i rocku kontra współczesne cover bandy
Trudno nie zauważyć, że te reguły przeniknęły niejako do muzyki rockowej. Pewnie dlatego tak wielu fanów rocka krytykuje współczesne tzw. cover bandy, których istotą jest odgrywanie muzyki, która została skomponowana i wyimprowizowana przez inny zespół.
Cover bandy działają bowiem raczej w oparciu o XIX-wieczną europejską muzykę koncertową (posługując się nomenklaturą Berendta), w której istotą było odegranie kompozycji dokładnie w taki sposób, w jaki przewidział to kompozytor. Inaczej jest w teori jazzowej, gdy wykonawstwo musi być realizowane w oparciu o tożsamość improwizacji i wykonawstwa, gdzie fakt, że wykonawcą jest konkretny wykonawca, który wyimprowizował dany temat, jest istotny dla tej improwizacji i wyimprowizowanej w ten sposób kompozycji, która otrzymała dzięki temu swoją optymalną formę.
Według jazzowych teoretyków nawet gdy improwizacja stała się już optymalną formą kompozycyjną, to żeby muzyka mogła być uznana za jazzową musi ją wykonywać autor improwizacji. Inaczej muzyka traci wartość i swój charakter jazzowy. Zapewne właśnie takie podejście - nieświadomie - prezentują współcześni rockowi krytycy cover bandów.
Jazz na styku kultury europejskiej i afrykańskiej
Jazz stworzyli Afroamerykanie nie tyle w kontrze do XIX-wiecznej muzyki europejskiej, a raczej na styku tej muzyki i afrykańskiego ducha. Jazz na początku XX wieku był całkiem nową muzyką - ani europejską w duchu, ani afrykańską. Typowym przykładem tego jest ragtime, jeden z kluczowych styli, z którego pod koniec XIX wieku wyewoluował jazz amerykański.
Ragtime to pierwszy styl jazzowy. Wykonywany był przez afroamerykańskich jazzmanów tak jak kompozycje XIX-wiecznej muzyki klasycznej - z zapisu nutowego, który poczynił kompozytor a celem wykonawcy było zagranie kompozycji zgodnie z zapisem nutowym kompozytora. Dopiero z czasem i wpływowi np. wiejskich bluesów, pierwsi jazzmani intuicyjnie zaczęli tworzyć muzykę, którą należy zakwalifikowąć jako improwizowaną.
Muzykę tworzoną przez afroamerykańskich jazzmanów szybko podchwycili biali muzycy, którzy wprawdzie często grali lepiej technicznie od czarnych jazzmanów, ale jednocześnie muzyka białych pozbawiona była słynnego "swingu". Dlatego początkowo nie cieszyła się popularnością a czarni jazzmani nie uważali jej za jazz. Dopiero biały kornecista amerykański o niemieckich korzeniach Bix Beiderbecke (ur. 1903 r., zm. 1931 r.) grał tak, że jego gra była nieodróżnialna od gry czarnych jazzmanów i przez nich doceniona.
Jazz był długo ważnym elementem identyfikacji Afroamerykanów i wyrazem ich tożsamości kulturowej. Jednak z czasem te różnice w grze między białymi i czarnymi jazzmanami zaczęły się zacierać.
Blues jako źródło jazzu i przyczyna zmian wzorca europejskiej muzyki
W książce Berendt ukazuje blues jako jedną podstawowych form identyfikacji Afroamerykanów, którzy jeszcze w czasach niewolniczej pracy śpiewali "bluesy" dla podtrzymania ducha i by praca na polu była lżejsza. To z niego wywodzi się w gruncie rzeczy jazz oraz słynny "swing". Swing nie w znaczeniu odrębnego stylu jazzowego, ale w znaczeniu specyficznego dla jazzu poczucia rytmu.
Blues wpłynął też na rozwój rock and rolla oraz rocka. Berendt twierdzi, że bez bluesa nie byłoby muzyki Boba Dylana i The Beatles. To właśnie bluesowy feeling czarnej społeczności Ameryki spowodował zasadnicze zmiany tego jak zaczęła wyglądać muzyka popularna również białych Europejczyków i Amerykanów od połowy lat 50. O ile wcześniej wzorcem muzyki popularnej była twórczośc rodzaju Franka Sinatry, o tyle później pałeczkę przejęli Elvis Presley i The Beatles, którzy bez czarnego rhythm and bluesa nie istnieliby. A jeszcze do połowy lat 50. rhythm and blues był muzyką czarnego getta i nie interesował białej publiczności. Wszystko zmieniło się za sprawą Elvisa Presleya i Billa Halleya.
Czarni inspirują białych i odwrotnie
Od siebie dodam, że ciekawe jest to, że już od lat 70. muzyką afroamerykańskiej społeczości USA stawał się hip hop, przejmując tym samym pałeczkę od jazzu i bluesa. Hip hop w warstwie instrumentalnej na przełomie lat 70. i 80. XX wieku inspirował się m.in. nową europejską muzyką elektroniczną tworzoną przez niemiecki Kraftwerk. Historia zatoczyła więc koło, bo o ile w latach 50. i 60. biali, zainspirowani muzyką czarnych, stworzyli rock, o tyle w latach 70. i 80. czarni raperzy, wykorzystując wiele różnych inspiracji, ale również nową muzykę elektroniczną białych, stworzyli hip hop.
W książce Berendta, historia rozwoju jazzu ucina się w połowie lat 70. W późniejszym wydaniu doprowadzona jest do początku lat 80. Jednak później jazz dalej podlegał różnym fluktuacjom. W latach 70. flirtował z muzyką rockową. Współcześnie w największym stopniu oddziałuje właśnie z hip-hopem i muzyką elektroniczną. Już Miles Davis zdążył nagrać płytę pt. "Doo-Bop" (1992), wydaną po śmierci Mistrza w 1991 roku, w którym łączy jazz z hip-hopem. Dzisiaj jazz często grają muzycy, którzy zaczynali od hip-hopu, jak to jest np. w przypadku modnych polskich wykonawców w rodzaju Marka Pędziwiatra (EABS, Błoto). Jako anty-fan hip-hopu mogę tylko dodać - niestety.
Jazz europejski
Berendt zwraca też uwagę na odrębność jazzu europejskiego, który zaczął zyskiwać na znaczeniu już od końca lat 60. Wcześniej jazz zakorzeniony był w amerykańskim bluesie i tradycji afroamerykańskiej a jednocześnie w harmonice funkcyjnej. Dopiero zerwanie z systemem tonalnym w latach 60. przez takich muzyków jak: John Coltrane czy Ornette Coleman, wyzwoliło nowe możliwości w rozwoju jazzu, na czym skwapliwie skorzystali twórcy europejscy. Dla tradycji muzyki europejskiej muzyka atonalna nie była przecież niczym nowym. Gdy okazało się, że nie trzeba być zakorzenionym w tradycji afroamerykańskiej a swingowanie przestaje być celem nadrzędnym jazzu, otworzyło to nowe pola poszukiwań muzyków europejskich. Jazz europejski zaczął wykorzystywać własne narodowe tradycje muzyczne a także korzystać z dorobku innych kultur. W efekcie powstała nowa muzyka jazzowa, która w coraz mniejszym stopniu miała związek z amerykańskim jazzem tradycyjnym.
Podsumowanie
Berendt w sposób ciekawy pokazuje w swojej książce wszystkie aspekty jazzu, w tym jego paradoksy. Np. to, że pierwszym stylem jazzu był fortepianowy ragtime, najbliższy klasycznej muzyce europejskiej, a z drugiej strony istotą jazzu jest swing i odejście od tej muzyki europejskiej.
Jazz wiele zawdzięcza ludowym śpiewakom bluesowym a pierwotny, instrumentalny jazz miał wręcz być odwzorowaniem tych śpiewów i na tym ma opierać się swing. Z drugiej strony jazz to głównie muzyka instrumentalna.
Berendt zabiera czytelnika w fascynującą podróż przez poszczególne style jazzu, opisuje instrumenty, które stosowano w jazzie i śledzi wszystkie zmiany, jakie przez lata następowały. Laikowi czasami ciężko się w tym wszystkim połapać, szczególnie w gąszczu nazwisk instrumetalistów wymienionych w książce. Jednak lektura Jazzbucha jest ciekawa również dla kogoś, kto jazzu słucha sporadycznie.
Poznanie historii jazzu jest niezbędnym elementem tego, żeby dobrze zrozumieć historię muzyki współczesnej. Dzięki temu uzyskujemy szerszą perspektywę, która jest nieodzowna, by dostrzec właściwy wymiar przemian, którym podlega współczesna "muzyka rozrywkowa". A książka Berendta spełnia tę rolę doskonale.
Andrzej Korasiewicz30.01.2024 r.
Fun Boy Three - czyli życie po The Specials
Co robić, gdy fala ska już nieco znudziła się słuchaczom? Odpowiedzią może być odejście z The Specials trzech członków tego zespołu i utworzenie nowej grupy, która, korzystając z dawniejszego dorobku, spróbuje wzbogacić muzykę ska o nowe elementy. Krótka kariera Terry'ego Halla, Neville'a Staplesa i Lynvala Goldinga jako Fun Boy Three, bo o tej grupie mowa, zaowocowała jedynie dwoma albumami. Formacja istniała zaledwie dwa lata (1981-1983). Szkoda, bo to trochę zapomniany i chyba niesłusznie niedoceniany zespół.
Fun Boy Three (1982) Muzyka na tym albumie jest wyraźnie zubożona i właściwie minimalistyczna. Dominują różne instrumenty perkusyjne, z rzadka pojawia się trąbka, a najważniejszy jest wokal trzech panów („chłopców”) z okazjonalnym towarzyszeniem w kilku utworach, zupełnie nieznanej wtedy, żeńskiej grupy Bananarama. Ten minimalizm muzyczny o dziwo nie przeszkadza. Wydaje się, że zespół bardziej postawił na mocny przekaz swoich społecznych tekstów niż na niuanse muzyczne. Pomysły zespołu sprawdzają się, a ich wokalne harmonie, choć czasami trącą naiwnością, wspaniale się sprawdzają. Weźmy choćby taki utwór jak „Funrama 2”, gdzie delikatny beat perkusji, obleczony dźwiękami trąbki i wstawkami fortepianu z wokalizami Bananaramy i Fun Boy Three, tworzy świetny popowy kawałek. Proste patenty, a jakże skuteczne i wpadające w ucho. Trudno nie wspomnieć o stareńkawym standardzie „It Ain't What You Do (It's the Way That You Do It)”, w którym chłopcom znowu towarzyszą dziewczęta z Bananaramy. Energia i taki szlachetny popowy sznyt czynią ten kawałek prawdziwą ozdobą albumu. Najbardziej dziwne, słuchając płyty jest to, iż pomimo że większość piosenek zostało zredukowanych do wokalu i perkusji, sprawia ona wrażenie zróżnicowanej i zniuansowanej muzycznie. Waiting (1983) Drugi album nie jest powtórką bardzo dobrego i intrygującego debiutu. Względny sukces tego albumu, którego trzy utwory „The Lunatics”, „It Ain't What You Do It's the Way That You Do It” i „The Telephone Always Rings” dostały się do pierwszej dwudziestki listy przebojów w Wielkiej Brytanii, umożliwił zespołowi uzyskanie większego budżetu, powiększenia składu i zatrudnienia Davida Byrne’a, lidera Talking Heads do wyprodukowania albumu. Nie da się ukryć, iż udział Davida Byrne’a w nagraniu "Waiting" miał swoje znaczenie i daje się wyraźnie zauważyć w pewnych momentach płyty. W porównaniu z pierwszą płytą mamy tu znacząco wzbogacone instrumentarium, między innymi o gitarę, bas, puzon, wiolonczelę i trąbkę, co dobrze robi tej muzyce. Została tu zaprezentowana szeroka gama różnych pomysłów - od świetnych popowych klejnotów jak: „The Tunnel of Love” czy „Our Lips Are Sealed”, po zabawne, nasycone klimatem reaggae „We're Having All the Fun”. Terry Hall nie spasował na tej płycie, a dokonane przez niego połączenie trudnej, zazwyczaj społecznej, tematyki tekstów z chwytliwymi melodiami budzi mój szacunek i podziw. Świetna płyta i trochę szkoda, że nie miała dalszego ciągu. Robert Żurawski18.01.2024 r.
David Bowie - kameleon i kreator muzyki pop
Paul Trynka "David Bowie. STARMAN. Człowiek, który spadł na ziemię"Tytuł oryginału: David Bowie. STARMANWydanie II uaktualnione 2016Liczba stron: 538Język: polskiTłumacz: Agnieszka Wojtowicz
David Jones, vel David Bowie
Czy David Bowie, naprawdę David Jones, to człowiek, który spadł z gwiazd na ziemię? Po przeczytaniu książki Paula Trynki, mimo wielkiej chęci autora mitologizowania postaci Bowiego, odniosłem wrażenie wręcz odwrotne. David Bowie był człowiekiem pełną gębą, ze wszystkimi charakterystycznymi dla homo sapiens słabościami. Wyróżniała go natomiast silna ambicja i dążenie do zdobycia sławy, co w końcu mu się udało, choć nie było łatwo. Gdy jednak już to nastąpiło, okazało się, że nie daje to spełnienia, a jeśli to tylko chwilowe. Bowie zobaczył za to, że z tej drogi nie ma już odwrotu. Utrzymanie tak ciężko wywalczonej pozycji, stało się dla niego z jednej strony koniecznością, z drugiej przekleństwem. David Bowie borykał się z tym niemal do końca życia, choć w ostatniej jego fazie udało mu się je spędzić w bardziej konwencjonalny sposób, nieco na uboczu.
Lata 60. - szukanie właściwej drogi
David Jones pierwsze kroki na scenie poczynił już w 1962 roku, gdy jako piętnastolatek założył zespół The Konrads. Mimo że był kilka lat młodszy od muzyków The Beatles, już przed osiągnięciem pierwszych sukcesów czwórki z Liverpoolu na poważnie zaczął myśleć o zdobyciu sławy. Sukces, który osiągnęli wkrótce The Beatles dodatkowo zmotywował Bowiego do uczynienie wszystkiego, by skopiować wyczyn Lennona i spółki. To nie był jakiś kaprys nastolatka, ale konsekwentne dążenie do zrealizowania wyznaczonego przez siebie celu. Determinacja młodego Jonesa była tak wielka, że już w 1963 roku znalazł menadżera, który pomógł mu w promocji i osiągnięciu pierwszych drobnych sukcesów.
Młodym Bowiem zaopiekował się niejaki Leslie Conn, co zaowocowało wydaniem już w 1964 roku premierowego singla pt. "Liza Jane". Na początku David Jones występował jako członek innych grup. Debiutancki singiel ukazał się pod szyldem Davie Jones & The King Bees. Początki były trudne. Mimo wielkiego zaangażowania, zmian kolejnych grup, z którymi młody muzyk występował, próby przebicia się na rynku muzycznym okazywały się kolejnymi porażkami. Jones występował kolejno z the King Bees, the Manish Boys, the Lower Third. Wszystko na nic. W końcu postanowił skupić się na występowaniu wyłącznie pod własnym szyldem, już jako David Bowie.
Rok 1967 był kolejnym krokiem na drodze do sukcesu. Ukazał się debiutancki album pt. "David Bowie". Niestety, przeszedł bez echa. Bowiemu, mimo wielkiego wysiłku i starań, pisanie piosenek szło jak po grudzie. Miał atrakcyjną powierzchowność i zadatki na gwiazdora, ale nie wydawał się utalentowanym kompozytorem. Jego twórczość była ledwie kopią aktualnie popularnych trendów. Mimo wszystko, istniały osoby, które wierzyły, że w Bowiem coś jest i że może odnieść sukces. Choć przez chwilę zwątpił w to nawet sam Bowie, który po porażce debiutanckiej płyty postanowił przekwalifikować się na artystę teatralnego. Te tendencje w późniejszym okresie kariery dawały o sobie jeszcze kilkakrotnie znać. Aktorstwo stało się jednym z elementów pobocznej działalności Bowiego.
Jedną z osób, które wierzyły, że Bowie może stać się gwiazdą był Kenneth Pitt, który w 1967 roku został menadżerem artysty. To właśnie on doprowadził Bowiego do pierwszego sukcesu, którym było wydanie piosenki "Space Oddity" w 1969 roku. Utwór był zainspirowany filmem Kubricka pt. "2001: A Space Odyssey" i opowiadał o fikcyjnym astronaucie imieniem Major Tom. Postać wykreowana przez Bowiego stała się ważnym punktem odniesienia w całej dalszej karierze Bowiego, przeniknęła także szerzej do całej popkultury. Nagranie jednak nie od razu zaprowadziło Bowiego na szczyt. Początkowa sprzedaż była bardzo umiarkowana. Dopiero, gdy utwór został wykorzystany przez BBC jako podkład muzyczny podczas relacji z lądowania Apollo 11 na Księżycu, stał się powszechnie rozpoznawalny a jego sprzedaż poszybowała.
David Bowie miał swój pierwszy numer jeden na liście przebojów w Wielkiej Brytanii! Jednak wydany w 1969 roku album "David Bowie" - znany też pod nazwą "Space Oddity", dzięki reedycji z 1972 roku - choć sprzedawał się lepiej niż debiut, to nie wywindował Bowiego do pierwszej ligi. Na razie Bowie był wykonawcą jednego przeboju. A na scenie był już przecież od 1962 roku. W tym czasie The Beatles zdążyli podbić cały świat i właśnie kończyli swoją działalność. Pierwszy okres aktywności Bowiego to głównie porażki i stracone nadzieje, choć dzięki "Space Oddity" pojawiło się światełko w tunelu.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=iYYRH4apXDo{/youtube}
Lata 70. - sukces artystyczny i komercyjny
Sukces singla "Space Oddity" utwierdził Bowiego w przekonaniu, że może osiągnąć więcej. Musi tylko jeszcze bardziej się postarać, ale i zmienić kilka rzeczy. Bowie zwolnił wtedy dotychczasowego menadżera Pitta i zatrudnił Tony'ego Defriesa. Zmontował też nowy skład towarzyszącego mu zespołu, w którym znalazł się m.in. Mick Ronson. W życiu prywatnym związał się z Angelą Barnett, która wkrótce została jego żoną - Angie Bowie. Rozpoczął też współpracę z producentem Tonym Viscontim. To właśnie te elementy okazały się fundamentami wielkich sukcesów, które przyszły wkrótce, choć nie natychmiast. Trzecia płyta Bowiego pt. "The Man Who Sold the World" (1970) była rozczarowująca zarówno pod względem artystycznym, jak i komercyjnym.
Wszystko zmieniło się jednak w roku kolejnym, gdy ukazał się album pt. "Hunky Dory" (1971), na którym znalazł się m.in. utwór "Life on Mars?". To m.in. on stał się następnym krokiem w stronę wykreowania postaci Ziggy Stardusta, dzięki czemu Bowie zrewolucjonizował ówczesną scenę pop a przy okazji pchnął karierę w kierunku wymarzonej sławy. Płyta "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" (1972) a także występy sceniczne Bowiego i the Spiders wywindowały go na szczyt. Jego androgyniczny wizerunek, niejednoznaczne deklaracje co do seksualności a także kosmiczny wygląd wraz z całym wystrojem sceny podczas koncertów spowodowały, że zaczął być postrzegany niemal jak przybysz z innej planety. David Bowie poddał się temu i popłynął na fali wydając kolejny album pt. "Aladdin Sane" (1973), który dotarł do pierwszego miejsca listy najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=AZKcl4-tcuo{/youtube}
Kolejne przemiany Bowiego
Dalej potoczyło się wszystko szybko. Bowie po wypaleniu koncepcji Ziggy Stardusta rzucił się w wir następnych przemian. Była fascynacja amerykańskim soulem i funkiem na płycie "Young Americans" (1975). Później przyszło zainteresowanie niemiecką elektroniką i słynny tryptyk berliński - "Low" (1977), "Heroes" (1977), "Lodger" (1979). Wszystko zwieńczone zostało albumem "Scary Monsters (and Super Creeps)" (1980), którzy korzystał z doświadczeń aktualnych wtedy trendów w muzyce pop - nowej fali, post-punku, new romantic.
David Bowie z jednej strony podpatrywał innych i na swoich płytach przetwarzał te inspiracje po swojemu, z drugiej sam stawał się inspiracją dla innych. To szczególne sprzężenie zwrotne stało się cechą charakterystyczną całej kariery Bowiego, choć w późniejszym jej okresie jego kolejnymi płytami już niewielu się inspirowało. Za to wielu przyznawało się do fascynacji Davidem Bowiem z czasu jego najbardziej twórczego okresu - lat 70. Muzyka Bowiego była jedną z głównych inspiracji środowiska, które stworzyło wokół klubu Blitz muzykę new romantic. Na wpływ Bowiego powoływali się w latach 90. nawet współtwórcy brit popu - Suede.
Mimo wszystko warto zauważyć, że David Bowie nigdy nie wykreował niczego nowego w muzyce. Jego domeną stało się wyszukiwanie nowych trendów, przetwarzanie ich po swojemu i upowszechnianie poprzez własną muzykę. Bowie po trudnych początkach stał się też dobrym kompozytorem i stworzył wiele utworów, które stały się prawdziwymi klasykami. Trudno jednak wymienić w dyskografii Bowiego płytę, którą można dzisiaj uznać za przełomową dla muzyki, biorąc pod uwagę jedynie jej wartość muzyczną. Nawet "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars" nie ma w sobie nic nowatorskiego a słuchając jej po latach naprawdę trudno pojąć, bez zrozumienia szerszego kontekstu historyczno-kulturowego, co w tej muzyce mogło aż tak fascynować ówczesnych słuchaczy.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=lXgkuM2NhYI{/youtube}
Bowie przyjacielem Iggy Popa
Ważną sprawą dla Bowiego okazała się podróż do Ameryki i spotkanie na początku lat 70. Iggy'ego Popa. Bowie był z jednej strony fanem The Stooges i Iggy Popa, z drugiej strony stał się z czasem jego mentorem, który kilka razy ratował mu karierę. Kontakt z amerykańskim undergroundem, również z Lou Reedem, czy Andy Warholem wpłynął na to, że Bowie z postaci, która w latach 60. dążyła po prostu do osiągnięcia sukcesu i zdobycia popularności, nagle stał się ikoną ówczesnej popkultury i inspiracją dla innych. W tym okresie Bowie wpadł również w nałóg kokainowy, który doprowadził go do złej kondycji fizycznej. Bowie jednocześnie w tamtym okresie stał się niezwykle kreatywny. O ile w latach 60. tworzenie szło niezwykle ociężale, o tyle w pierwszej połowie lat 70. wyzwolił się w nim wulkan kreatywności. Artysta nie tylko tworzył dla siebie, ale oddawał swoje kompozycje innym. I stawały się one również przebojami. Tak było np. z utworem "All the Young Dudes", który wylansował Mott the Hoople, a później np. z "Lust for Life" wykonanym przez Iggy Popa. Bowie został też producentem. Wyprodukował m.in. album Lou Reeda "Transformer" (1972), który pomógł Reedowi wrócić na rynek muzyczny.
Lata 80. - Bowie osiąga status gwiazdorski
Gdy Bowie osiągnął w latach 80. status prawdziwie gwiazdorski, czym zrealizował swój plan z lat 60., okazało się, że stało się to w sprzeczności z dotychczasowym wizerunkiem artysty rewolucjonizującego popkulturę. Jego kolejne hity, które w latach 80. podbijały listy przebojów, nie inspirowały nikogo do niczego. Wpisywały się za to doskonale w aktualny kontekst komercyjny i odpowiadały wymogom show-biznesu. Krytycy od razu odwrócili się od Davida Bowie, czego nie da się powiedzieć o publiczności, która masowo kupowała kolejne wydawnictwa Bowiego i wydawała pieniądze na jego koncerty, które były częścią dwóch wielkich, międzynarodowych tras - "Serious Moonlight Tour", "Glass Spider". Ta druga szczególnie była mocno krytykowana, a nawet wyśmiewana jako tandetna, głównie za sprawą scenografii, której centralnym punktem był wielki pająk. Co nie zmienia faktu, że obie trasy cieszyły się wielką popularnością i przyniosły artyście olbrzymie dochody.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=iCJLOXqnT2I{/youtube}
Poszukiwanie zagubionego sensu
Lata 80., które z jednej strony przyniosły wielką sławę i wzmocniły międzynarodowy status Bowiego, z drugiej osłabiły jego wizerunek jako wartościowego artysty i spowodowały, że odwrócili się od niego krytycy. Bowie najwyraźniej również nie czuł się z tym najlepiej. W poszukiwaniu nowych wyzwań, porzucił gwiazdorski image i zmontował pod koniec lat 80. nowy, rockowy skład pod nazwą Tin Machine, próbując wrócić na dawne tory. Eksperyment zakończył się nagraniem dwóch średnio udanych płyt studyjnych i zagraniem pewnej liczby koncertów klubowych. Wielkiego entuzjazmu jednak nie było.
Lata 90. to przede wszystkim zmiany w życiu prywatnym, gdy związał się z modelką Imam. Muzycznie próbował chwytać aktualne trendy. Na płycie "Outside" (1995) słychać było wpływy rocka industrialnego. Na "Earthling" (1997) uległ wpływom nowej muzyki elektronicznej i techno. Wszystko to jednak było spóźnione, chaotyczne i nie podniosło prestiżu Bowiego.
W drugiej połowie lat 90. Bowie uległ fascynacji Internetem. W 1996 roku udostępnił do pobrania w Internecie piosenkę "Telling Lies", co było pierwszym singlem dużego artysty do pobrania. W 1998 roku założył witrynę Bowie.net, przez którą oferował usługę dostępu do Internetu za pomocą modemu. Bowie za namową swoich doradców finansowych wypuścił tez na rynek swoje obligacje, co było absolutnym nowatorstwem w świecie show-biznesu i odbiło się sporym echem również w świecie międzynarodowej finansjery.
Bowie nie próżnował, ale muzycznie nie porywał. W 1999 roku wydał album "Hours", który był próbą powrotu do brzmień z początku kariery. Następnie wydał jeszcze dwa bardzo solidne, cenione przez wielu fanów albumy "Heathen" (2002) i "Reality" (2003), które jednak nie wnosiły nic nowego. Po wydaniu tej ostatniej i w trakcie trasy koncertowej doznał zawału, co spowodowało, że wycofał się z większej aktywności w show-biznesie. Powrócił po dziesięciu latach przerwy wydając niespodziewanie "The Next Day" (2013), którym udowodnił, że marka Davida Bowie znowu coś znaczy. Album osiągnął szczyt listy sprzedaży płyt w większości krajów, w tym w rodzimej Wielkiej Brytanii i USA. Płyta zebrała też dobre recenzje. Bowie wracał do łask. Wydawało się, że to na fali tego powrotu przystąpił do nagrywania następnej płyty, która ujrzała światło dzienne trzy lata później. Kilka dni po wydaniu "Blackstar" - 10.01.2016 r. - artysta zmarł. Album okazał się epitafium, które David Bowie przygotował dla siebie i dla swoich fanów.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=y-JqH1M4Ya8{/youtube}
Podsumowanie
David Bowie pozostanie w moich oczach artystą, który zapisał się w historii muzyki jako świetny twórca kilkudziesięciu, może więcej, wybitnych kompozycji, ze "Space Oddity", "Starman", "The Jean Genie", "Life on Mars?", "Heroes", "Let's Dance", "This Is Not America" czy "Absolute Beginners" na czele; kilku bardzo dobry płyt - "Hunky Dory", "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars", "Aladdin Sane", "Station to Station", "Heroes", "Scary Monsters (and Super Creeps)", "Blackstar" i kilku innych niezłych lub dobrych. Dla mnie płytami, do których najchętniej wracam są jednak zestawienia typu "Greatest hits of David Bowie". Bowie okazał się świetnym kompozytorem, ale moim zdaniem żadna z płyt, którą nagrał nie ma takiego znaczenia dla muzyki jak "Dark Side of the Moon", "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" czy "Closer".
Bowie stał się w latach 70. ikoną zmian i transgresji w popkulturze, ale prywatnie zachował wiele cech konwencjonalnych. Wobec syna Duncana bywał konserwatywny - nakazywał mu w młodości wcześnie wracać do domu i starał się dbać o tradycyjne wykształcenie, choć nie stosował wyraźnego przymusu. Jako ojciec był jednak głównie ojcem nieobecnym. Dopiero w okresie późnego ojcostwa w przypadku swojej córki był bardziej zaangażowany. Po poznaniu i związaniu się z Imam na początku lat 90. ustabilizował swoje życie rodzinne. Mimo że nie był religijny, to nigdy nie zadeklarował się jako ateista. Przeciwnie, twierdził, że Bóg jest mu bliski a w swojej twórczości odwołania do spraw ostatecznych nie były rzadkością. W latach 70., w okresie fascynacji estetyką nazistowską, zainteresował się okultyzmem i wszedł głęboko w tę sferę. Jednak źle to na niego wpływało. Odczuwał istnienie osobowego Zła i Dobra. Do tego stopnia okultyzm źle na niego wpłynął, że, jak twierdzi Trynka, prawdopodobnie poddał się jakiejś formie egzorcyzmów, żeby uwolnić się od Zła, które czuł, że go opętało.
Wokół Bowiego od początku lat 70. narosło wiele kontrowersji. Na tym zbudował swoją pozycję, zaczynając od deklaracji, że jest homoseksualistą - choć jego życie, kolejne żony i kochanki nie potwierdziły tego. Następnie stworzył wizerunek faceta nie z tej ziemi, kosmity, który nie pasuje do tego świata. Zaskakująca była jego fascynacja estetyką nazistowską, ezoteryką i okultyzmem. Jednak najbardziej dojmujące było jego odejście z tego świata w chwili triumfu właśnie wydanej płyty "Blackstar". Fakt, że jest śmiertelnie chory utrzymywał w tajemnicy do ostatnich chwil. Śmierć Bowiego zaledwie kilka dni po wydaniu płyty "Blackstar" (2016) była dla wielu szokiem. Całe jego życie okazało się aktem kreacji.
Osobną sprawą jest książka Paula Trynki, której przeczytanie stało się dla mnie inspiracją powyższych przemyśleń. Niestety, ale lekturę Trynki czyta się wyjątkowo ciężko i mało potoczyście. Nie wiem czy to kwestia tłumaczenia, czy również oryginał jest napisany tak mało finezyjnie, ale nie sądzę, żeby przypadkowy czytelnik był w stanie przebrnąć przez całą książkę. Autor skupia się w niej na szczegółowym opisaniu działań Bowiego w latach 60. i 70. Kolejne dekady Trynka traktuje coraz bardziej powierzchownie i po łebkach. Szkoda, bo chętnie przeczytałbym w sposób bardziej pogłębiony opis późniejszych lat życia Bowiego. Przede wszystkim jednak tak ciekawa historia mogłaby być lepiej opowiedziana.
Andrzej Korasiewicz28.11.2023 r.
Tangerine Dream kiedyś i dzisiaj...
27 Listopada zawita do Torunia... Tangerine Dream. Dla fanów instrumentalnej muzyki elektronicznej to zespół kultowy i przedstawiać go nie trzeba, jeden z prekursorów gatunku, przez lata inspiracja dla wielu muzyków - np. Alan Wilder (ex-Depeche Mode, Recoil) użył sampli TD na jednym ze swoich wydawnictw pod szyldem Recoil. Którym? A zgadnijcie… Ale spotkałem się też z ludźmi, którzy na moje pytanie o ten zespół wzruszali ramionami odpowiadając ‘nie znam’. W kilku przypadkach okazywało się, że jednak ‘znam’, ale ‘nie wiedziałem, że tak się nazywają’. Działo się tak w przypadku utworów znanych z filmów takich jak: ‘Kasiarz’, ‘Risky Business’, ‘The Park Is Mine’, czy serial ‘Streathawk’. Zasadniczo bowiem działalność TDream była zawsze trójtorowa: koncerty (o czym za chwilę), muzyka filmowa oraz płyty studyjne jako takie. Ta ostatnia, studyjna aktywność muzyczna była w przypadku TD najmniej istotna (przynajmniej do późnych lat 90.), bo często album był tylko pretekstem do pojechania w trasę, która owocowała kolejnymi wydawnictwami koncertowymi. Dodatkowo przyjęło się, że do twórczości studyjnej wlicza się właśnie płyty z soundtrack’ami, więc te wszystkie obszary aktywności dość płynnie przenikają się ze sobą.
Ten tekst nie jest przeznaczony dla fanów zespołu, nie znajdą tu nic czego by nie wiedzieli wcześniej. To raczej ogólne spojrzenie na zjawisko pod nazwą Tangerine Dream, bez wątpienia jeden z ważniejszych zespołów ostatnich 50 lat w muzyce oraz na to, co wydarzyło się po tzw. drodze i z czym mamy do czynienia obecnie.
Tangerine Dream było zawszem dzieckiem Edgara Froese, wokół którego gromadzili się różnej maści muzycy, jedni na dłużej, inni tylko na chwilę. Przez lata skład zespołu zmieniał się wielokrotnie, ale spokojnie można wyróżnić takie okresy, kiedy był on w miarę stabilny i są to najlepsze okresy w historii, ale i twórczości zespołu. Te najbardziej znane line-up’y:
01) Edgar Froese, Christopher Franke, Peter Bauman, 02) Edgar Froese, Christopher Franke, Johanes Schmoeling (moim zdaniem, ale nie tylko moim, najlepszy skład grupy), 03) Edgar Froese, Christopher Franke, Paul Haslinger, 04) Edgar Froese, Jerome Froese (syn Edgara), Linda Spa.
Przez zespół przewinęło się także sporo muzyków, którzy potem w mniejszym lub większy stopniu poprowadzili swoje kariery solowe, żeby wymienić tylko dobrze znanego w naszym kraju i zawsze pozytywnie odbieranego Klausa Schulze. Z innych nazwisk warto wymienić: Floriana Fricke (Popol Vuh), Geralda Gradwohla, Zlatko Perica, Steve'a Roacha.
Na początku napisałem, że najważniejszym aspektem działalności tego zespołu były koncerty. I to jest fakt bezsporny. W przeszłości koncerty miały formę najczęściej dwuczęściowych, trwających około czterdziestu minut każda suit, które w większości były improwizacjami live z wplecionymi w nie fragmentami utworów znanych z płyt studyjnych. To właśnie dlatego istotną pozycją w dyskografii grupy są płyty live, bowiem stanowiły one zawsze osobny, niepowtarzalny byt, były uchwyceniem momentu, który zdarzył się tylko raz. Do tych najbardziej znanych płyt live z tego okresu należą: ‘Ricochet’, ‘Pergamon’, ‘Logos Live’ i… ‘Poland’ - nieziemski album wydany w swojej najmocniejszej wersji w formie dwóch płyt CD. Był to zapis dwóch koncertów, jakie TD zagrało na Torwarze zimą 10.12.1983 roku. Album składa się z czterech utworów, choć tak naprawdę jest ich więcej - brzmi tajemniczo? Jeśli kogoś to zainteresowało może sam dotrze do rozwiązania tej zagadki - warto poszperać w sieci. Dodatkowym smaczkiem był singiel wydany wraz z tym albumem, którego okładka była… w kształcie Polski. Jeżeli chodzi o dyskografię Tangerine Dream to jest ona tak bogata, że być może nawet sami członkowie zespołu gubią się w tym co zostało wydane, bowiem oprócz albumów z premierową muzyką bardzo dużo wydawnictw sygnowanych nazwą zespołu to różnej maści składanki wzbogacane o niepublikowane utwory, tzw. oficjalne bootlegi’ - wydano nawet, z inicjatywy fanów, cały katalog koncertów sygnowany nazwą ‘Tangerine Tree Live’, stanowiący zbiór ponad trzystu godzin muzyki koncertowej TD, albumy rocznicowe, ponownie zmiksowane wersje albumów, mini-albumy, single i albumy okazjonalne (np. z okazji trasy koncertowej - sprzedawane tylko przed koncertem), albumy solowe poszczególnych członków zespołu itd.
Można próbować jakoś to ogarnąć umysłem posiłkując się dyskografią ujętą np. na Wikipedii czy nawet oficjalnej stronie zespołu, ale to nadal nie jest pełny spis tego co było i jest sygnowane nazwą grupy.
Wraz z odejściem z zespołu Johanessa Schmoelinga i pojawieniem się w nim Paula Haslingera zmieniła się forma koncertów. Nadal były to długie 30-40 minutowe suity, ale z już wyraźnie dającymi się wyróżnić utworami znanymi z albumów studyjnych lub filmowych. Były to po prostu odegrane utwory znane z płyt (niestety często "jeden do jednego", bez improwizacji) połączone jedynie muzycznymi mostkami. Był to efekt zachłyśnięcia się zespołu Ameryką. Amerykańska publiczność, ale też i stacje radiowe i telewizyjne potrzebowały TD, ale w krótkiej formie nadającej się do grania na antenie między jedną a drugą reklamą. Pojawił się aspekt teledysków, a trudno sobie wyobrazić czterdziestominutowy teledysk. Niestety ta forma koncertów utrzymała się przez kolejne lata, choć trzeba uczciwie przyznać, że około 1990 roku pojawiły się ponownie jakieś aspekty tego, z czego grupa znana była najbardziej, czyli improwizacji. Właściwie można powiedzieć, że to miks tego co studyjne, z tym co wymyślane na żywo, choć niestety także w dość mocno już kontrolowanej formie. Zmieniali się kolejni muzycy, a zespół trwał i szedł do przodu, ale czy się rozwijał? - to pytanie coraz częściej zadawali sobie wierni fani.
Każda zmiana składu miała zawsze jakiś wpływ na to, jak zespół prezentuje się na scenie i co ma do zaoferowania publiczności. Tak jak znaczące było odejście Johanesa Schmoelinga, tak drugim takim ważnym aspektem była decyzja Jerome Froese dotycząca opuszczenia grupy. Osobiście uważam, że to jest moment, w którym można powiedzieć o końcu Tangerien Dream w formie w jakiej ten zespół został pokochany w latach 70. i 80. przez rzeszę fanów. Zresztą komentarze na forach internetowych mówią o tym bardzo wiele. Oczywiście, grupa po odejściu Jerome'a funkcjonowała dalej, bo jej główne spoiwo, czyli Edgar Froese, nadal był aktywny muzycznie, ale coraz częściej w składzie grupy zamiast syntezatorów, samplerów i całej maści tych wszystkich migających urządzeń, pojawiały się instrumenty akustyczne, dęte, gitarowe. Niby nadal to samo, a jednak już nie. Oczywiście wciąż znajdziecie wielu ludzi będących zauroczonymi tym, co zespół ma w ofercie, ale dla prawdziwych fanów ‘mandarynek’ coś na pewno skończyło się dawno temu. Kilka lat temu swoje ostatnie nuty zagrał i sam Edgar. Ci najbardziej zagorzali i wierni sądzili, że wraz ze śmiercią lidera, książka o tytule Tangerine Dream zamknie się na zawsze, jednak tak się nie stało i za sterami grupy stanął grający ostatnie dwadzieścia lat u boku Edgara niejaki Torsten Quaeschning, który do kompletu dobrał sobie dwójkę innych muzyków: Paula Frick’a i Hoshiko Yamane. Cały ten projekt mimo wątpliwości fanów dostał błogosławieństwo ostatniej żony Edgara, którą poślubił na kilka lat przed swoją śmiercią.
Żeby jeszcze bardziej zamieszać w tym kotle dodam, że kilka lat temu syn Edgara - Jerome - połączył swoje siły z… Johanesem Schmoelingiem (tak, tym samym, który grał w TD w latach 80-tych), by utworzyć duet Loom grający… utwory tangerine Dream, no dobra, nie tylko te, także autorskie. Przyznacie, że niezłe zamieszanie i ciekawa sprawa - dwóch eks muzyków gra utwory zespołu, z którego odeszło, z czego obaj bardzo ważni dla tego zespołu, a jeden nawet będący synem założyciela. Jakkolwiek nie brzmi to dziwnie - jest faktem.
Jak obecnie wyglądają koncerty TDream? To nadal dwie suity, z których jedna jest podróżą przez to co znane pod nazwą Tangerine Dream, druga to całkowicie wymyślana na żywo improwizacja. Czy warto więc iść na koncert grupy, która teraz występuje pod nazwą Tangerine Dream? Każdy musi odpowiedzieć sobie na to pytanie sam. Na pewno powinni iść ci, którzy nie znają (bo mimo wszystko warto poznać), na pewno fani szeroko pojętej El-muzyki, bo dla nich to zawsze uczta muzyczna, bez względu na to kto gra aktualnie pod tym szyldem, na pewno ci, którzy kupili ten nowy wizerunek grupy, a jednocześnie znają utwory z przeszłości i mają do nich sentyment - część z tych najbardziej znanych usłyszą na pewno (np. ‘Dolphin Dance’, ‘Love On A Real Train’ itd.). Czy ja pójdę? Nie. Ja tę książkę jednak zamknąłem wiele lat temu, jest przeczytana i lepiej jej będzie na półce. Dla mnie też będzie lepiej, mieć w pamięci koncerty z przeszłości, w których miałem szczęście jeszcze uczestniczyć i nie nadpisywać tego czymś nowym.
23 Kwietnia 1997 roku miałem przyjemność i honor spędzić sporo czasu z Edgarem, Jerome, Zlatko i Emilem (nie żyjący już perkusista wspomagający TD - Emil Hachfeld). Zespół zagrał wtedy w Zabrzu, a potem wydał ten koncert pod nazwą ‘Tournado Live in Zabrze’. Do dziś mam plakat z podpisami całej czwórki, ale przede wszystkim wspomnienia wspólnych rozmów z Edgarem i Jerome (z którym znajomość zresztą trwa do dziś) odbyte w ich autobusie po koncercie. I tego nikt mi nie zabierze. Może właśnie dlatego warto chodzić na koncerty? Wiecie co - bez względu na to, co ja uważam i jak zrobię - idźcie na ten koncert - to co dla mnie byłoby już tylko zwykłym obiadem, dla was może być muzyczną ucztą, a być może i wy doświadczycie jakiegoś fajnego spotkania, niezapomnianych rozmów oraz senno-mandarynkowych obrazów, które pozostaną w waszych głowach. W końcu ‘wszystko co widzimy, albo wydaje nam się, że widzimi, jest tylko snem w śnie’...
Jarosław Pawlik05.11.2023 r.
{youtube}https://www.youtube.com/watch?v=qsApXLYXdb4{/youtube}