Podsumowanie roku 2013 okiem Jakuba Oślaka
Tytułem wstępu. Mieliśmy wspaniały rok pod względem ilości wydanych płyt. Trwa okres symbiozy gatunkowej, cudownych powrotów i rozkwitu młodzieży. Mimo to, ciężko było mi wybrać przekonującą mnie samego dziesiątkę. Zawiedli mnie gwiazdorzy lat 80., tacy jak OMD, Visage czy Johnny Hates Jazz. To cudownie, że wydali płyty po tylu latach, ale są one na dłuższą metę nudne. Dinozaury tacy jak Black Sabbath i Deep Purple nadal do mnie nie trafiają. Zasmuciły mnie też objawienia ubiegłych dekad - The House of Love, My Bloody Valentine i Boards of Canada - którzy chwałą powrotu przykrywają płyty niesłuchalne. Zupełnie poległ Karl Bartos, którego nowa płyta brzmi tandetnie. Johnny Marr brzmi dziecinnie i naiwnie, podobnie jak Beady Eye. David Bowie i NIN grają swoje i chwała im za to (znowu powroty), ale to wszystko. Współcześni gwiazdorzy rocka - Kings of Leon, Franz Ferdinand, The Killers, Arctic Monkeys, Queens of the Stone Age itd. - także nie zachwycają. Wszyscy oni nagrali po kilka dobrych numerów na dość ciekawych płytach. Ale na tym kończy się mój komentarz na ich temat. Daft Punk nagrał hit lata, ale już drugi singiel jest pomyłką, a cały album mnie irytuje. W nowej elektronice i ambiencie panuje atmosfera masowego powielania - Autechre już dawno połknęło własny ogon, nowy Warp to nadal żart, a Tim Hecker i Jon Hopkins nie stworzyli nic, czego chciałbym słuchać więcej niż raz.
* * *
Mimo to, uważam ten rok za bardzo udany pod względem muzycznym. Temat płytowego podsumowania roku 2013 tradycyjnie wyczerpał red. Andrzej swoim przekrojowym rankingiem-przewodnikiem, który znajdziecie tu:
Podsumowanie roku 2013 >>
Ja jednak uznałem, że skoro moja prywatna pierwsza dziesiątka różni się od niej w 90 proc. - dlaczego by nie zaprezentować, tak dla kontrastu, "alternatywnego" zestawienia najciekawszych płyt 2013 roku. Oto i one:
1. Nick Cave & The Bad Seeds - Push the Sky Away
Nie miałem najmniejszych wątpliwości komu przyznać laur zwycięzcy. Cave i spółka popełnili najlepszy krążek od "The Boatman's Call". Kto wie, czy nie mój ulubiony w całym ich dorobku. Na początku podszedłem do niego z wielką rezerwą, oczekując kolejnej porcji nudów jaką Cave męczył wierną publiczność od czasu "Nocturamy". Nic z tych rzeczy. Cave triumfuje w swoim starym, dobrym stylu - ponurą liryką, upiorną elegancją, szczyptą szaleństwa i poczuciem czarnego humoru. Owszem, nadal jest skończonym narcyzem, ale przynajmniej czyni to z gracją, inteligencją i doświadczeniem. Znowu witamy w jego bajce, rodem z Poe, Faulknera, Beksińskiego i Burtona. Do tego Warren Ellis udanie zastąpił Blixę Bargelda w roli szalonego asystenta. Doskonała płyta do wielokrotnego wysłuchiwania.
2. Mark Lanegan - Imitations
Najpoważniejszy konkurent do złota w tym zestawie, który ostatecznie przegrał tylko dlatego, że jest zestawem coverów (w tym samego Cave'a). Ale za to jak wykonanych! Lanegan swoim chropowatym głosem przedstawia tu piosenki, które zaistniały w jego życiu jako potężne inspiracje, zarówno w okresie dzieciństwa, jak i całkiem współcześnie. Każda z nich brzmi oszałamiająco, począwszy od lekkiego "Mack the Knife" przez frapujące "Pretty Colours" i "Autumn Leaves" aż po rozrywający serce "Solitaire". Cały album spowity jest smutkiem, samotnością i cichą desperacją, ale w tym właśnie tkwi jego moc. Niezwykle eleganckie brzmienie bez grama nadęcia. Sądzę, że jest to najlepszy zestaw coverów jaki słyszałem od czasu "It'll End in Tears". Warto dodać, że wspólnie z Dukiem Garwoodem, Mark wydał w tym roku inną płytę p.t. "Black Pudding" - także wartą sprawdzenia.
3. Pet Shop Boys - Electric
Petarda. O ile zeszłorocznemu "Elysium" zabrakło mocy, aby zaistnieć w umysłach nawet wiernych fanów PSB, o tyle ta propozycja rozwiewa jakiekolwiek wątpliwości. Po wieloletniej współpracy z wielką wytwórnią, duet przeszedł na swoje, wydając krążek w stu procentach taki, jaki chcieli. To mistrzostwo tanecznej elektroniki, swoisty przegląd gatunków, które kształtowały duet Tennant/Lowe przez lata. Płyta brzmi jak kolejna odsłona serii "Disco", jaką PSB wydawali co jakiś czas od początku swojej kariery. Słychać klasyczne dyskotekowe rytmy w nowoczesnych, klubowych odsłonach. Do tego cytat z Williama Blake'a, cover Bruce'a Springsteena i piach w oczy tym, którzy odsyłają ich na emeryturę. Ciekaw jestem ile jeszcze pociągną jako wykonawcy. Spokojną resztę życia jako producenci i kompozytorzy mają już zapewnioną.
4. Black Rebel Motorcycle Club - Specter At The Feast
Najdojrzalszy z dotychczasowych albumów amerykańskiego trio. Zespół dał się poznać przez lata jako autorzy świetnych rockowych numerów w garażowym stylu, spowitych echem psychodelii, aurą zagadkowości i niepokornym chłodem. Ich brzmienie odcina się wyraźną kreską od współczesnych, identycznie grających zespołów, sięgając głęboko do historii rocka po obu stronach Atlantyku. Ich duchowym patronem jest Marlon Brando z "Dzikiego", ale ze swojego buntu bez powodu potrafią utkać świetną opowieść, wiodącą przez wiele brzmieniowych krain. W dodatku chwilami może się wydawać, jakby znad konsolety opiekował się nimi Brian Eno.
5. Pearl Jam - Lightning Bolt
Ten kto nadal kojarzy Pearl Jam z brzmieniem Seattle nazywanym grunge niech natychmiast przestanie. Ten zespół od siedmiu lat gra klasycznie rockowo, hołdując zarówno amerykańskiemu punkowi, jak i brytyjskiej inwazji. W dodatku od dawna nie mieli takiego przeboju jak "Sirens". Sporo fanów ma im to za złe, że obecnie bliżej im do Aerosmith czy Springsteena niż "Ten". "Lighting Bolt" to płyta silnie ukierunkowana na osobę Veddera, który gra tu pierwsze i drugie skrzypce, przenosząc sporo owoców swojego solowego dorobku do garażu zespołu. Poza tymi dwoma zarzutami, jest to bardzo dobra płyta rockowa o wielu odcieniach. Prezentuje umiejętności, inspiracje, wrażliwość i subiektywne horyzonty zespołu, który po dwudziestu latach pracy wciąż ewoluuje. A mnie jest bardzo miło móc to obserwować i przeżywać.
6. Pretty Lights – A Color Map Of The Sun
Jedyny na liście przedstawiciel elektronicznej młodzieży. Odkryłem go zupełnym przypadkiem i jestem zachwycony. Ten dzieciak i jego kumple robią muzykę już od kilku lat, ale dopiero teraz dochrapali się debiutu płytowego. W skrócie - to misz-masz trip-hopu, dubstepu i samplingu jakiego nie powstydziliby się najwięksi w tej dziedzinie. Odważnie i bez kompleksów; gejzer wyobraźni, świetne wyczucie elektronicznego rytmu i zmysł dźwiękowego kolażu. Dawno nie zaglądałem w te rejony; prawdę mówiąc, w temacie tanecznej elektroniki wolę pozostawać w latach 90. Ale ten projekt robi wielkie wrażenie i przysłowiowym rzutem na taśmę wskakuje do mojego rankingu.
7. Depeche Mode - Delta Machine
Nie do zdarcia. Nie stoją w miejscu i nigdy się nie powtarzają. Nie zawsze fascynują, ale nigdy nie nudzą. Bardzo udana płyta, najlepsza od czasu doskonałej "Ultry", chociaż początkowo może wydać się dziwna i toporna. Jak już pisałem gdzie indziej, brzmienie płyty jest powolne, uduchowione, coraz bardziej płynące bezpośrednio z duszy, niźli wyobraźni. Dużo miejsca na kompozycyjne eksperymenty, a także popisy wokalne. Gahanowi bardzo dobrze zrobił występ u Soulsavers i to obok ich zeszłorocznej propozycji ustawiłbym "Delta Machine".
8. Heart & Soul - Heart & Soul Presents Songs Of Joy Division
Znowu covery, znowu Joy Division i znowu zaskoczenie. Heart & Soul to kolektyw przedstawicieli polskiej sceny alternatywnej pod batutą muzyków znanych z Agressiva 69 i Made in Poland. Prezentują nietypowy wybór kompozycji słynnej ekipy z przedmieść Manchesteru we własnym, świeżym i intrygującym wykonaniu. Nie jestem zatwardziałym fanem Joy Division i sądzę, że sporo z "kultu" tego zespołu to marketing. Być może dlatego ten zbiór tak mi się podoba. Panie i panowie raźno przeskakują pomiędzy elektroniką a rockiem lub raczej stoją pomiędzy nimi niczym kamienny most. Bardzo podoba mi się obecność wielu wokalistów, z których każdy udanie zaprezentował samego siebie, a nie jedynie odśpiewał teksty Curtisa. Każda z aranżacji stawia w pozytywnym świetle nie tylko członków tego eksperymentu, ale całą ideę coverowania, która jak wiadomo nie każdemu musi się podobać. Uważam, że to bardzo ciekawy, równy krążek, który w pierwszej kolejności zaintryguje tych, którzy do tej pory nie mieli o Joy Division wyrobionego zdania.
9. Mudhoney - Vanishing Point
Punk? Grunge? Coś pomiędzy? A może jeden wielki brudny palec w twarz całego muzycznego świata krytyków, oczekiwań, fanów, mediów i całej reszty? Ten zespół gra tak jak grał od samego początku - szybko, głośno, energicznie i bardzo inteligentnie. Od razu słychać, że to Amerykanie - zbyt dużo jest tam "ja" w treści. Ale Mark Arm to gość, któremu nie sposób mieć tego za złe. Tam gdzie liczy się granie dla siebie, dla pretekstu do podróży po świecie, dla miłego spędzenia czasu z kumplami i być może dorobienia do codziennej pensji - tam widać i słychać Mudhoney. Są na scenie dłużej niż Nirvana i Pearl Jam i nigdy nie zagrają z Bono, nie wejdą do hall of fame, ani nie wypełnią stadionu; ba, Stodoła okazała się dla nich za duża. Czy ktoś z nich się tym przejmuje?
10. The Black Angels – Indigo Meadow
Na koniec młodzież rockowa, ale patrząca mocno w kolorową przeszłość brzmień lat 60 i 70. Taka neo-psychodelia jest wciąż bardzo modna wśród dwudziestoletnich brodaczy, ale wbrew pozorom wykonana naprawdę bardzo solidnie i intrygująco. Płyta po prostu przyciąga i zachęca do wielokrotnego odsłuchu. A słychać na niej wpływy Cream, Jefferson Airplane, The Yardbirds, Love, a nawet The Doors. Jeśli czerpać, to tylko z najlepszych źródeł. Tym bardziej, że panowie mają naprawdę dużo do powiedzenia i warto dać im szansę chociażby z chęci skontrastowania pozytywnego talentu z bezpłciowością większości indie-rockowych gwiazdorów.
Jakub Oślak
07.01.2014 r.