Relacje z koncertów

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Castle Party 2005, Zamek w Bolkowie, 29 - 31 lipca 2005 r. - Cytadela, Final Selection, Grendel, R.Przemyk, Wolfsheim, Strommoussheld, Forgotten Sunrise

Castle Party 2005, Zamek w Bolkowie, 29 - 31 lipca 2005 r.

Pechowa. Taka była dla mnie tegoroczna edycja Castle Party. Zaczęło się od tego, że jadąc do Bolkowa skasowałem samochód we Wrocławiu. Na szczęście obyło się bez ofiar. Ale przez to moja obecność na CP 2005 stanęła pod znakiem zapytania. Spisywanie protokołów policyjnych, ubezpieczeniowych oraz poszukiwanie sposobu na dojechanie do Bolkowa - na tym minęły mi kolejne godziny w sobotę, podczas gdy na zamku w Bolkowie grali kolejno: Disharmony, Agonised By Love, Lahka Muza, The Last Days of Jesus i Attrition. Wszystko skończyło się jednak szczęśliwie. Mój samochód przetransportowano do warsztatu we Wrocławiu, a ja dostałem zastępczy. Dzięki temu po 20. byłem na zamku.

Powoli na scenie instalowała się Epica. Zespół zagrał rodzaj klimatycznego metalu. Czyli coś, czego nie trawię i na czym się nie znam. Wysłuchałem koncertu w całości, ale jedyne co mogę o nim napisać to, że się odbył. Po Epice i przerwie technicznej na scenie pojawili się Amerykanie z The Cruxshadows. To pierwszy wykonawca, którego występ chciałem tego dnia naprawdę usłyszeć, a może nawet bardziej zobaczyć (choć żałuję, że ominęły mnie koncerty Agonised By Love, Lahka Muza, The Last Days of Jesus i Attrition). Niestety, nie było mi to dane.

W sobotę panował koszmarny upał. Pod wieczór niebo jednak zaszło chmurami i zaniosło się na deszcz. Ziemia domagała się schłodzenia. Niestety, przyroda w niezbyt dogodnym momencie postanowiła wypełnić swoje powinności. Już po pierwszym numerze The Cruxshadows zaczęło kropić. Podczas drugiego zerwał się wiatr i dosłownie lunęło. Czym prędzej poszukałem schronienia. Wraz z obywatelem Turkiewiczem Radkiem i Blachą schroniliśmy się w "pubie" na zamku. Disco goci z USA nie dawali jednak za wygraną. My wprawdzie nic nie słyszeliśmy, ale od uciekających przed deszczem gotów dowiedzieliśmy się, że bohaterscy Jankesi zagrali jeszcze kilka numerów. Błyski, pioruny i urwanie chmury jednak i ich w końcu wygoniły ze sceny.

Lać nie przestawało. Deszcz leciał z nieba równo, miarowo i bez nadziei na koniec. A gdy zgasło na dodatek światło i w całym Bolkowie zapanowały egipskie ciemności, jasne stało się, że to był koniec pierwszego dnia imprezy. Pech. Gwiazda wieczoru - Camouflage nie wystąpił w ogóle. Szczególnie wściekli byli fani DM. Niektórzy przyjechali specjalnie na Camouflage...

Drugi dzień okazał się bardziej szczęśliwy. Trochę kropiło, było chłodniej, ale cały program został zrealizowany. Na pierwszy ogień poszedł estoński Forgotten Sunrise. Połączenie gotyku, metalu i elektroniki nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia, ale następny zespół - ukraińskie Holodne Sonce - był jeszcze gorszy. Nudny, bezbarwny i słaby technicznie "mroczny rock" wypadł beznadziejnie. Nie pomogła ani sympatia publiczności do Ukrainy, która skandowała "Juszczenko, Juszczenko", ani cover Depeche Mode ("Stripped"). O tym występie należy jak najszybciej zapomnieć.

Po Ukraińcach zagrała polska Cytadela. Zespół powstał w drugiej połowie lat 80. w Warszawie, na fali popularności nurtu "cold wave". W 1996 roku rozpadł się, by wznowić działalność w 2002 roku. Dzisiaj grają to samo, co kiedyś. Może to być zarówno komplementem, jak i zarzutem. Muzyka na pewno mogła spodobać się fanom Variete, Made in Poland, czy Madame. Na publiczności w Bolkowie nie zrobiła jednak piorunującego wrażenie. Szczerze pisząc mnie również nie powaliła. Było psychodelicznie, nieco awangardowo, ale nie pomogły nawet "stroje z epoki", w których wystąpili muzycy. Lata 80., zimna fala też może się przejeść...

Po Cytadeli, która mimo wszystko była pierwszym wykonawcą, który mnie w ogóle zainteresował tego dnia, na scenie wyszli muzycy z polskiego Strommoussheld. Niewiele wiem o tym zespole, a tym bardziej nieznany mi jest powód, dlaczego zagrał np. po Cytadeli, a nie przed. Ale to z drugiej strony dobrze świadczy o warszawiakach. O Strommoussheld nie mogę napisać nic. Ekipa z Gliwic zaprezentowała rodzaj alternatywnego metalu, który zupełnie nie przypadł mi do gustu. Po pierwszym numerze udałem sie do "toitoia", a następnie w poszukiwaniu pożywienia. Nie przekonało mnie nawet to, że zespół wspierał na scenie Mirek Matyasik (C.H. District). Podobno w dalszej części występu było mniej metalowo, a bardziej elektronicznie. Nic jednak na to nie poradzę, że to dla mnie żaden argument. Nie chodzi o to, żeby używać elektroniki, ale o to, jaki efekt się dzięki temu uzyskuje. Znam przykłady grup, grających beznadziejną muzykę, które w ogóle nie używają instrumentów akustycznych i wszystko tworzą za pomocą komputerowych cacek. Nie tędy droga...

Na zamek wróciłem, by usłyszeć niemiecki Final Selection. Niemcy zaprezentowali mieszankę nagrań z płyt "Antihero" oraz "Meridian". Było więc i trochę future popu i trochę lajtowego synth popu. Mimo tego, że Final Selection nie tworzy nic nowego, trudno odmówić im uroku. Wprowadzili mnie w końcu w trochę lepszy nastrój.

Po Niemcach na scenie zainstalował się Grendel. Holenderski projekt zaprezentował mocne dark electro. Charczący, przesterowany wokal, zabójczy bit i pani za klawiszami to wizytówki zespołu. Trudno oceniać występ pod względem muzycznym. Cała muzyka leciała z laptopa, a jedynym żywym elementem na scenie były robiące tło klawisze. Po reakcjach publiki, która szczelnie wypełniła dziedziniec przed sceną, można wnioskować, że ten rodzaj muzyki przyjął się w Polsce.

Następnym wykonawcą było niemieckie Scream Silence. Kapela praktycznie całkowicie nieznana w Polsce i można by rzec, że nie bez powodu. To co zaprezentowali w Bolkowie było po prostu nudne. Muzyka Niemców mogła przypaść do gustu miłośnikom klasycznie gotyckich brzmień - Sisters of Mercy, The Mission, Love Like Blood - ale mnie przez cały ich występ cisnęło się pytanie. Co tak kiepska kapela robi, jako niemal jedna z głównych gwiazd, na Castle Party? Przecież ten przeciętny i nieciekawy zespół wystąpił jako trzeci od końca...

Pozostała jeszcze Renata Przemyk i Wolfsheim. Organizatorzy Castle Party co rok, w ramach eksperymentu, zapraszają wykonawcę, który nie całkiem pasuje do mrocznej konwencji festiwalu. Nie zawsze z dobrym skutkiem, ale często - tak. I chwała im za te próby! Dzięki temu mogłem usłyszeć świetne koncerty Armii, Ścianki czy Brygady Kryzys. Jakoś przebolałem te gorsze (mniejsza o to które). W tym roku zaproszono Renatę Przemyk i śmiem twierdzić, że był to jeden z jaśniejszych punktów festiwalu. Nie znam dobrze twórczości artystki, ale przyznam, że koncert zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Co więcej, Renata Przemyk doskonale zmieściła się w formule koncertów (mimo akordeonu, instrumentu średnio "darkowego"). Mocny głosy wokalistki, zaprogramowana perkusja, świetne kompozycje oraz rewelacyjna gra świateł. To wszysto sprawiło, że występ Renaty Przemyk na długo pozostanie w mojej pamięci.

Na koniec wystąpił niemiecki Wolfsheim. Mam mieszane uczucia w stosunku do tego synthpopowego bandu. Wiem, że cieszy się wielką popularnością w środowisku "depeszy". Ja bardzo lubię Depeche Mode. A jednak... Coś mi nie pasuje w tej kapeli. Na domiar złego po czwartym numerze zdałem sobie sprawę, że jestem tak zmęczony, iż praktycznie śpię na stojąco. Zbliżała się powoli 1. w nocy, a rano trzeba było wracać do Łodzi. Musiałem trochę wypocząć, żeby nie skasować auta zastępczego. Kłopot byłby większy, bo dostałem go bez ubezpieczenia autocasco...

Reasumując. Na Castle Party 2005 nie dopisały gwiazdy oraz pogoda. Mówiąc brutalnie skład był kiepski, a aura jeszcze pogorszyła sytuację. Trzeba jednak pochwalić Castle Party Production za organizację festiwalu. Worki na śmieci na zamku, duża liczba "toitoi" i tanie piwo pod zamkiem to na pewno plusy imprezy.

Tradycyjnie najbardziej pozytywnie zapiszą się w pamięci spotkania ze znajomymi. Pozdrowienia należą się: ekipie z Sosnowca, z którą mieszkałem w jednym pokoju, chłopakom z Płocka oraz koledze Ergo z Łodzi (wraz z dziewczyną), którego dotychczas znałem jedynie przez internet (co to się porobiło - żeby spotkać na żywo kolegę z tego samego miasta, trzeba przejechać pół Polski - signum temporis ;)).

Tekst: Andrzej Korasiewicz
Foto: Akinom1
01.08.2005