The Doors Of The 21st Century, Warszawa, Torwar, 20 lipca 2004 r.
-IMPRESJE-
Nie będzie znów lat 60. XX wieku. Nie będzie już nigdy Jima Morrisona, wijącego się w rytm muzyki, uderzającego tamburynem o uda na koncercie zespołu The Doors. Nie ma Doorsów. Mamy XXI wiek. Otrzymaliśmy szansę uczestniczenia w podróży, w którą postanowili zabrać nas dwaj byli "Drzwiarze": Ray Manzarek i Robby Krieger.
W prasie i na forach dyskusyjnych nie milkną głosy, że co to ma być? Jak to? Doorsi grają koncert? Przecież to niemożliwe. Jim Morrison nie żyje, więc dlaczego Ci ludzie nazywają siebie Doorsami? Jakim prawem grają utwory tego zespołu przed publicznością i to z innym wokalistą?
Na warszawskim koncercie The Doors (Of The 21st Century) widziałam tłum ludzi uradowanych, silnie przeżywających prawie każdą piosenkę, czekających wiele lat na to, co było niemożliwe: na uczestniczenie w tym koncercie. Znów się okazało, że nie ma rzeczy niemożliwych...
Koncert rozpoczął się krótkim występem klowna, a następnie zapowiedzią "Ladies & gentlemen, from Los Angeles, California... The Doors!". Widowisko trwało prawie dwie godziny, z małą przerwą w trakcie występu na zregenerowanie sił przez muzyków. W końcu lata robią swoje ;-) Tego wieczoru na Torwarze zabrzmiały między innymi: "Touch Me", "When The Music Is Over", "L.A. Woman", "Alabama Song", "Five To One", "Spanish Caravan", "Love Me Two Times", "Break On Through (To The Other Side)" czy "Roadhouse Blues". Nie mogło także zabraknąć bisów: najpierw "Riders On The Storm", a potem najsłynniejszy przebój zespołu, czyli "Light My Fire". Panowie Ray i Robby - ubrany w czerwoną koszulkę z napisem "Polska" - nie kryli zadowolenia. Widać było, że grali z czystą przyjemnością. Doorsi XXI wieku dawali radość wszystkim, którzy jej oczekiwali, za wyjątkiem tych sceptyków, którzy przyszli na "Torwar", ażeby utwierdzić się w przekonaniu, że bez Jima nie ma czego oglądać.
Moim zdaniem koncert był udany, a Ian Astbury, wokalista The Cult, wypadł świetnie w roli Jima Morrisona. No właśnie, to była tylko rola, a cały koncert był teatrem, mającym przynieść uczestniczącym w nim osobom oczyszczenie i uwolnić je od złej energii, jednocześnie przypominając wszystkim ideały czasów przysypanych popiołami. Tego dnia mogliśmy poczuć się jak aktorzy żywego teatru, którymi dyrygowali muzycy z zespołu. Bodajże pod koniec długiego, transowego, instrumentalnego rozwinięcia "L.A. Woman" Ian krzyknął: "You're free!". Te banalne słowa zabrzmiały w moich uszach z ogromną mocą i sprawiły, że przez chwilę rzeczywiście poczułam się wolna.
Krytykujcie The Doors (Of The 21st Century). Proszę bardzo. Jeżeli to robicie, bardzo dobrze, iż nie pofatygowaliście się na koncert. To widowisko było przeznaczone jedynie dla ludzi, w których została rozpalona iskierka hipisery i którzy chcieli współuczestniczyć w żywym teatrze muzycznym, a jednocześnie zdają sobie sprawę, że wszystkiego mieć nie mogą, więc cieszą się z tego, co przynosi im los. A taka okazja już się może nie powtórzyć!
Katarzyna Gizińska
25.07.2004 r.