David Bowie „Scary Monsters”. Pogoń za stereo, czyli jak nie zostałem w 1980 roku metalowcem
Nie pamiętam w jakich okolicznościach usłyszałem pierwszy utwór muzyczny w systemie stereo i jaka to była płyta. Wiem tylko, że musiała to być płyta, a nie taśma, albowiem w tamtych czasach stereofoniczny magnetofon był taką samą rzadkością, jak dziś, no nie wiem, kakapo albo co. Chciałem chłonąć jak najwięcej różnej muzyki, niestety to pragnienie łączyło się z kolejnym, mianowicie takim, żeby była ona w stereo i jakości hi-fi. Zostałem totalnie przemielony pod tym względem przez spotkania w ramach Klubu H-Fi w kinie Zamek, o czym będę chciał napisać w osobnym artykule. W każdym razie radość z poznawania wspaniałych albumów lat 70. psuła mi gorycz odtwarzania ich na pierdzącym głośniczku magnetofonu MK125, a po jego zamęczeniu na pozornie tylko lepszym MK 235, popularnie zwanym Grundigiem. Nie miałem żadnych szans, perspektyw, ani nawet cienia nadziei na sprzęt stereofoniczny. Było strasznie. No stereo, no sex, no drugs, no rock'n'roll, no future. No właśnie, no future. Jedynym ratunkiem dla mego skołatanego, nastoletniego umysłu było okazanie pogardy stereofonicznemu establishmentowi i zwrot w kierunku coraz bardziej rozwijającej się muzyki metalowej, punkowej itp. w której bardziej liczyła się szybkość, agresja i gitarowy jazgot, niż jakieś stereo dla snobów. Brak stereo przy takiej „rzeźni“ był zdecydowanie mniej odczuwalny, bo i tak było wiadomo, że w miksie gary, ryj i basior idą ze środka, a co najwyżej gitki rozłożone są po kanałach (o ile oczywiście były dwie, bo w takim Motorhead, czy Sex Pistols było to obojętne). No ale ta zadra kiepskiej jakości odtwarzania gdzieś dalej tkwiła, bo przecież muzyka Tangerine Dream, Kraftwerk, Pink Floyd, czy Jean-Michel Jarre'a była cudowna i przepiękna. Co z tego, gdy rozwijała swe piękno dopiero w stereo i hi-fi. W wersji lo-fi mono była jakaś taka przeraźliwie „wypatroszona“ i brzmiała jak z... puszki, że nie użyję dosadniejszego słowa...
Doprowadzony więc do ostatecznej niemożności, postanowiłem gardzić stereofonią, zapuścić włosy, „zniszczyć“ kurtkę dżinsową własnoręcznie wykonanymi haftami Motorhead oraz Sex Pistols na plecach (czym doprowadziłem Mamę do załamania rąk, bo przecież nowa kurtka, Montana, no to jak on teraz jak dziad jakiś będzie do tej szkoły chodził?) i zostać metalowcem, czy tam innym punkiem, rockersem, obojętnie, ważne było tylko to, żeby były trzy akordy i darcie mordy. I najlepiej nie w stereo. Stereo było dla mięczaków, a szerokie pasmo przenoszenia dla maminsynków. Systemy redukcji szumów dla cieniasów, a dynamika dla fizyka. Niestety. Na dłuższą metę nic z tego nie wyszło, albowiem gdy zmieniłem podstawówkę na liceum, w nowej szkole los usadził mnie w jednej ławce z kolegą P., który nie dość, że można było z nim normalnie pogadać, zwłaszcza o muzyce, to na dodatek jego ojciec miał całkiem fajny sprzęt stereo. Jakby tego było mało, ciotka z Londynu (nie ta z „Misia“, tylko jego prawdziwa ciotka, rodzona siostra seniora P.) raz na jakiś czas przysyłała im płyty gramofonowe. Stereo.
W takim układzie mój antystereofoniczny bunt był skazany na porażkę, bo jak to śpiewał onegdaj słynny zespół młodzieżowy, naprawdę wydarzyło się tak, jak w tej piosence. „Kumpel radio zniósł, usłyszałem Blue Suede Shoes i nie mogłem w nocy spać“. W którejś z paczek, wśród bezwartościowych dla nas tomdżonsów, klifriczardów, czy innych hamperdinków, w których niemal masochistycznie gustował stary P., znalazł się ni z gruchy, ni z pietruchy singielek Davida Bowie. Na okładce Bowie w idiotycznym stroju pierrota, słuchający szumu buta, niczym morskiej muszli (komórek wtedy nie było), w ramce ze „znaczków pocztowych“. „Ashes to Ashes“. Hmmm... Bowiego kojarzyłem tylko z glam rockiem, kawałkami „The Man Who Sold The World“, „Rebel Rebel“, czy „Heroes“, które pobrzmiewały czasem w radio, a także z artykułu w miesięczniku „Brytania“, który prenumerowała moja Siostra i tamtejszych zdjęć, na których miał pomarańczowy fryz typu mullet i chyba czarną przepaskę na oku. Trzeba przyznać, że nie nastrajało to wszystko zbyt optymistycznie. Tak, to było ze strony ciotki mocno nieczyste zagranie. Bo niby dla kogo miała być ta płytka? Dla nas, zbuntowanej młodzieży spod znaku Motorhead i Sex Pistols? Bo chyba nie dla taty P. Nie wyglądał na takiego, co by się przesadnie interesował Bowiem. Co innego Sinatra, tak, Sinatra to był wg seniora P. śpiewak, albo nawet taki Karel Gott. Ale nie jakiś Bowie. Dlaczego wysłała Bowiego, a nie np. The Stranglers czy Buzzcocks? Szkoda tylko pieniędzy. No i co teraz? No dobra, może wrzućmy to na talerz, posłuchajmy chociaż raz, najwyżej sprzedamy na giełdzie, albo na coś się wymieni – widać, że to całkowita nowość, więc ktoś może będzie zainteresowany.
Na to, co się chwilę potem stało, nikt nie był przygotowany. To było naprawdę już za wiele. Nawet jak na mnie, twardziela, który gardził stereofonią i hi-fi. JAK TO... BOWIE? Od pierwszych taktów chwytliwa, melancholijna melodia, świetnie brzmiący, tajemniczy wokal, slapping na basie, sentymentalny, romantyczny refren, przy którym chwyta coś za serce, a oczy zaczynają się szklić? Gitary z leciuteńkim przesterem, pięknie rozłożone w panoramie... no i te syntezatorowe plumki, ten pogłos i surrealistycznie wzlatujące wysokie tony w końcówce i to wszystko nałożone na TEN rytm. „I've never done good things, I've never done bad things...“ jasny gwint. Co tu się wyrabia? Szczęki nam literalnie spadły na ziemię. Gdy ramię z gramofonową igłą podniosło się na koniec, a talerz powoli wyhamował, zapanowała tak kompletna cisza, że było słychać jak w kuchni państwa P. zsiada się mleko. Powiedzieć, że ten kawałek akurat wpasował się w nastrój dnia, czy jakoś tak ogólnie był fajny, to byłaby zbrodnia. On nas zdemolował. OMG!!! Przy drugim odsłuchu ogarnęła nas jakaś dzika euforia. Gdyby kolega P. miał przypadkiem kostiumy pierrota w szafie, natychmiast byśmy się w nie przebrali i wyskoczyli tak na ulicę. Za ten biały kapelutek oddałbym nerkę albo oko, a za szum z buta długie włosy i naszywki z kurtki. Szepcząc co chwila pod nosem „o kur..., o kur..., o kurr...“ pobiegłem natychmiast do domu po kaseciaka. Co z tego, że mono... co z tego że Grundig, że pierdzący głośniczek... ja MUSIAŁEM nagrać sobie NATYCHMIAST całą stronę kasety, albo i dwie strony pod rząd tym utworem. Chciałem słuchać „Ashes to Ashes“ bez przewijania. Gdy po kilku minutach zameldowałem się zziajany ponownie u P., w drzwiach z jego twarzy wyczytałem wszystko... Przesłuchał też stronę B...
Następnego dnia, niedaleko naszego wielkopłytowego bloku, w świetlicy Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego, podpisano Porozumienia Szczecińskie, a ja wyprułem z pleców dżinsowej katany kordonkowy haft Motorhead i Sex Pistols. Stwierdziłem też, że stereo to nie wszystko, że ważne w muzyce są przede wszystkim emocje, a fryzura a'la Bryan Ferry, czy nowy David Bowie pasowałaby mi bardziej niż długie proste baty, albo zaczesane w kuc. Kolega P. napisał list do ciotki, że Motorhead i Sex Pistols owszem fajne, ale od teraz prosi o wszystkie płyty Bowiego, jakie się tylko ukażą i jak można, to podobne historie – jakieś Roxy Music itp. Jeszcze pod koniec tego samego roku w paczce przyszła „Scary Monsters“ [czytaj recenzję >>] . Gdy z przerażeniem stwierdziliśmy, że na LP nie ma „Move On“ ze strony B singla, byliśmy niemalże załamani (do tego momentu singiel został zajechany na biało, zaczął trzeszczeć, a igła skakała po rowkach we wszystkie strony). Dopiero jakiś czas potem na giełdzie płytowej trafiliśmy na „Lodger“ i wszystko stało się jasne. Zrozumieliśmy, że od teraz podróż w dyskografię Bowiego będzie się odbywać w dwóch kierunkach – do przodu i do tyłu. W kolejnych latach zgłębiliśmy Trylogię Berlińską i inne wcześniejsze dzieła Bowiego, a ja w międzyczasie stałem się szczęśliwym posiadaczem pierwszego mojego stereofonicznego kaseciaka Unitra ZRK M-532SD, płaszcza typu prochowiec, takiego jaki Midge Ure nosi na teledysku „Vienna“, krótkich włosów zaczesanych do góry i krawata w biało-czarne paski. Ale to już tematy na inne historie. Pod koniec 1983 roku, po maturze i egzaminach na studia, nasze drogi (moje i P.) rozeszły się. Ja zacząłem studia na miejscu, on wyjechał gdzie indziej i w rezultacie już nie wrócił do Szczecina. Zanim to jednak nastąpiło, podczas naszych najdłuższych wakacji, też chyba jakoś w sierpniu, przyszła ostatnia z paczek od ciotki. Gdy P. zadzwonił do mnie, że jest awizo i jest do odebrania na poczcie przesyłka z takiego miasta Londyn, nie Lądek, obydwaj jednocześnie uśmiechnęliśmy się do siebie pod nosem. Wiedzieliśmy, że co będzie, to będzie, ale dziś wieczór zatańczymy grubo. „Let's Dance... Put on your red shoes and dance the blues...“ [czytaj recenzję płyty "Let's Dance" >>]
Robert Marciniak
24.05.2024 r.