Ołendżela, czyli Bryanie Ferry, od teraz jesteś moim idolem (rok 1980)
II liceum Ogólnokształcące w Szczecinie, do którego trafiłem po ukończeniu podstawówki w 1979 roku, charakteryzowało się dość liberalnym podejściem do tzw. Dyscypliny, a zwłaszcza do tego, w jaki sposób uczniowie spędzają przerwy. Zamiast chodzić po korytarzu w kółko trzymając się za ręce, jak było to w podstawówce, mogliśmy iść do sklepiku spożywczego naprzeciw i kupić sobie cuksy albo machnąć piwko. Serio. Nikt w to nie wnikał specjalnie. Można było też skoczyć do pobliskiego parku na fajkę, lub spokojnie wypalić ją w toalecie, albowiem nauczyciele nie robili żadnych nalotów. Można było też odchamić się kulturalnie podczas długiej przerwy w klubiku na półpiętrze słuchając muzyki. Klubik miał pewnie swoją nazwę, której juz niestety nie pomnę – może Pobożniak, albo Mieszkowiec, bo cokolwiek w II LO miało jakąś nazwę, to pewnie Pobożniak, albo Mieszkowiec.
Opiekę nad tym niezwykłym przybytkiem sprawował starszy o dwa lata kolega B., znany też z osiedla, na którym przyszło mi mieszkać. Nie pamiętam już dokładnie, ale chyba ojciec kolegi B. był marynarzem. To by mogło tłumaczyć dostęp B. do naprawdę sporej płytoteki i względnych nowości. Zresztą kolega, z gatunku tych "obrotnych", co w niejednym środowisku bywał, był w jakimś sensie ogólnym bożyszczem, zwłaszcza tych ładniejszych koleżanek, co nas, smarków z klas pierwszych, ignorowanych całkowicie przez dziewczęta, niesamowicie wkurzało. Zamiłowanie B. do konsolety sprawiło, że w późniejszym czasie został znanym w mieście diskdżokejem (tak się wtedy mówiło). Natomiast już w liceum przejawiał sadystyczne zapędy pod tym kątem i w ramach treningu na żywym organizmie puszczał muzykę na dużej przerwie. Nie powiem, czasem gdy ktoś poprosił, lub przyniósł swoją płytę (dotyczyło to zwłaszcza płci nadobnej), puszczał naprawdę dobrą muzę – w taki sposób usłyszałem wiele ciekawych albumów. W większości przypadków jednak z głośników dobywały się wytwory sceny disco – Boney M., Gibson Brothers, czy Donna Summer, których zapowiedzi wymrukiwał w mikrofon "zalotnie" swym aksamitnym głosem B. Znacznie częściej wolałem więc iść na drugą stronę ulicy. Po piwku też zbierało mi się na wymioty, ale przynajmniej nie od razu.
Któregoś razu, gdy od gwałtu na uszach wolałem gwałt "Popularnymi" na płucu, do kibla wpadł zdyszany P. i tak mi się rozdarł za plecami, że wypadła mi fajka z ręki. - Słyszałeś????!!! Słyszałeś???!!! - Co, do cholery? - zapytałem rozdygotany i wściekły. - Ten kawałek!! Ten kawałek!!! Ołeeeeenndżelaaaaa! Próbował zaśpiewać. Pomyślałem, że się wydurnia i roześmiałem się w głos. - Nie no chodź, chodź! - Zaczął ciągnąć mnie niecierpliwie za rękę. Z męskiej toalety do klubiku mieliśmy po schodach i cały, kilkudziesięciometrowy korytarz. P. darł się cały czas – ołeeeeenndżelaaaaa! - ołeeeeenndżelaaaaa! i popędzał mnie, żebym biegł szybciej. Wpadliśmy do klubu, jeszcze w drzwiach P. stracił mną zainteresowanie i podbiegł od razu pod konsoletę. Widziałem, jak macha ręką na didżeja B., aby ten się pochylił, coś mu krzyczy do ucha, na co zakłopotany B. wzrusza ramionami. Gdy raptem przez skoczny refren "Cuba, quiero bailar la salsa" braci Gibson przedarł się ryk – ołeeeeenndżelaaaaa! i głowy wszystkich odwróciły się w kierunku P., zacząłem się ze wstydu wycofywać do wyjścia. W tym momencie B. ze zrozumieniem pokiwał głową, poszperał w walizce z płytami, wyciągnął płytkę i zręcznie wmiksował początek utworu w końcówkę poprzedniego. Dyskotekowy rytm, harfy, bębenki, ale też fajny funkujący bas i gitarki, jakieś zaśpiewy, saksofon... I nagle bum! "Oh, angel eyes! Am I deceived or did you sigh?" Co za głos! Co za utwór, ależ płynie, nieziemsko chwytliwy, no dyskotekowy, ale za to jaki! To nie jakaś popelina, czy tapeta, to świetny kawałek! Co to jest? Na pewno za krótki, dlaczego taki krótki? To pytanie zadałem już na głos P., bo w międzyczasie od wyjścia przesunąłem się pod konsoletę. Ten spojrzał na mnie, jak na kretyna, bo nie pytając wpierw co to jest, zacząłem już marudzić, że kawałek za krótki. Tymczasem B. sprawnie włączył kolejny utwór, zdjął płytkę z talerza, włożył w obwolutę i podał nam przez stół do "obadania".
ROXY "Angel Eyes" przeczytałem patrząc jednocześnie na twarze ładnych pań na okładce. Co to takiego? Obróciłem okładkę i oczom naszym ukazał się napis w pełnej krasie – ROXY MUSIC, a pod spodem tytuły utworów - strona A "Angel Eyes" i strona B "My Little Girl". A więc Roxy Music! Oczywiście słyszałem już o Roxy Music, pewnie jakieś kawałki też przeleciały mi przez uszy, widziałem w "Brytanii" zdjęcia z koncertu – długowłose typy w butach na platformie i bluzkach w lamparcie centki. Jakaś kolejna glam rockowa grupa lat 70. Ale ten kawałek bardzo fajny. Warto zapamiętać. Chociażby z tego powodu, że w Roxy Music gra Brian Eno (później się dowiedziałem, że wtedy już nie grał), a Briana Eno kojarzę z seansów płytowych w Kinie Zamek (o których jeszcze napiszę).
Przez znajomych znajomych, a właściwie przez kolegę z osiedla N., który znał B. dużo lepiej, pożyczony singielek wpadł na chwilę w moje ręce, przegraliśmy go z P. na kaseciaki i postanowiliśmy dowiedzieć się o Roxy Music więcej. Kilka tygodni później na giełdzie w klubie studenckim Kubuś, kolega P. nabył wersję maxi 12" z ponad sześciominutową wersją utworu "Angel Eyes" a oglądając okładki wystawionych na sprzedaż płyt odkryliśmy, że pochodzi on z płyty zatytułowanej "Manifesto". W ten sposób w kręgu naszych zainteresowań pojawił się elegancki, dystyngowany pop spod znaku Roxy Music, który również dołożył się w jakiś sposób do podwalin tego, co zafascynowało nas bezgranicznie w następnych miesiącach i latach.
Na szczęście w tym czasie Bryan Ferry nie paradował już w podkoszulku w panterkę, a eleganckich garniturach, który to styl staraliśmy się jakoś przełożyć na nasz własny, raczej z miernym skutkiem. Paradowanie po szkole w białym smokingu musiałoby siłą rzeczy wzbudzać niezdrową sensację, ale koszulki z zaokrąglonym kołnierzykiem i wąskie krawaty (tzw. śledziki) już były na porządku dziennym i zaczęły wypierać kołnierze typu Słowacki i swetry z szetlandu. Zblazowana fizys i stylowo niedbała fryzura Bryana Ferry były przedmiotem zazdrości i niedoścignionego wzoru. Moje krnąbrnie proste i sztywne jak druty włosy za nic nie dawały się układać, a zalotnie z założenia zaczesana na bok grzywka podkreślała tylko moje smarkate oblicze. Żadnej wyniosłości, znudzenia, cynizmu, czy zblazowania, które tak podobały mi się u Byana Ferry. No ale przynajmniej próbowałem.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że album Manifesto wyrwał nas z butów [czytaj recenzję >>] , ale i tak był przeze mnie dość dobrze przyjęty. Zwłaszcza, że na longplayu znalazła się kolejna wersja "Angel Eyes". Po latach sądzę, że o wiele ciekawsza, niż ta dyskotekowa. Mimo to nikt z nas wtedy nie zdecydował się, aby kupić winyl "Manifesto" za ciężkie pieniądze. Wystarczyło nam nagranie na kasetę. Czasami sprzedawcy płyt na giełdach tak dorabiali, nagrywając płyty na powierzonych kasetach, i chyba właśnie "Manifesto" tak trafiło do naszych kolekcji. Zupełnie inna sprawa była już z "Flesh+Blood" [czytaj recenzję >>] , której premierowe przesłuchanie odjęło mi mowę, a P. zamówił ją u ciotki z takiego miasta Londyn. Kiedy ukazała się "Avalon" [czytaj recenzję >>] , dosłownie oszalałem na jej punkcie i musiałem nabyć drogą kupna rezygnując na długo z innych atrakcji, jak automaty, kino, fajki i wermut jubileuszowy produkcji Zakładów im. Botwina. Wczesne Roxy Music nigdy nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia, natomiast te trzy albumy nagrane między reaktywacją w 1978, a kolejnym rozpadem w 1983, podobnie jak późniejsze solowe płyty Bryana Ferry, są dla mnie nie do przecenienia.
Robert Marciniak
01.06.2024 r.