Artykuły

Zaobserwuj nas

Talking Heads - przegląd płytowy

Talking Heads - przegląd płytowy

„Talking Heads: 77” (1977)

Zaskakująco dojrzała płyta, jak na debiutujący zespół. Od razu można było zauważyć, że nie będzie to kolejny zespół, którego satysfakcjonują tylko proste i ładne melodie. Można wyczuć, że pójdą gdzieś dalej i zrobią coś więcej. Najbardziej znanym utworem z tego albumu jest sławny „Psycho Killer”, ale nie brakuje innych fajnych kawałków, jak choćby otwierający płytę „Uh-Oh, Love Comes to Town” czy też zgryźliwy i ironiczny „Don't Worry About the Government”. Mnie ta płyta się podoba. Nie jest to arcydzieło, ale na pewno kawał dobrej muzyki. Polecam.

„More Songs About Buildings And Food” (1978)

Już sam tytuł świadczy o tym, że nie mamy do czynienia z tuzinkowymi artystami. Muzyka na tym albumie to potwierdza. Jest znacznie ostrzej niż na nieco uładzonej debiutanckiej płycie. Nie ma ta płyta tak zdecydowanego hitu jak „Psycho Killer”, ale takie kompozycje jak: „Take Me to the River” czy też „I'm Not in Love” wynagradzają  ten brak. Równa, mocna płyta, której nie mieć to grzech.

„Fear Of Music” (1979)

Płyta, która niewątpliwie jest takim etapem przejściowym między wcześniejszymi rockowo-funkowymi płytami a następną afrykańsko-polirytmiczną „Remain in Light”. Jeżeli nawet jest to płyta przejściowa, to i tak jest wspaniała. Zachwycająco kołyszący „I Zimbra” z zaśpiewami w języku, którego nie ma, nerwowy i pulsujący „Cities”, psychodeliczno funkujący „Life During Wartime”, porażające  „Memories Can't Wait” czy też delikatna ballada „Heaven”, to tylko część utworów, które mogą zachwycić. Bardzo dobra płyta. 

„Remain In Light” (1980)

Na taki, a nie inny kształt płyty wywarli wpływ, oprócz oczywiście członków zespołu Talking Heads na czele z liderem Davidem Byrnem, dwaj ludzie: producent i wizjoner Brian Eno (Roxy Music, U2) i niesamowity gitarzysta, Adrian Belew (Frank Zappa, King Crimson). Wyszło z tego arcydzieło, najlepsza chyba płyta Gadających Głów, a na pewno najbardziej twórcza i najbardziej niepokorna. Fascynacje Byrne’a i Eno afrykańską polirytmią znalazły na tej płycie ujście w tak niesamowitych utworach jak choćby: „Born Under Punches (The Heat Goes On), „Crosseyed and Painless” czy hitowym „Once in a Lifetime”. Niezwykła rzecz, a ręce same składają się do oklasków. Tej płyty nie można nie mieć. 

 „The Name of This Band Is Talking Head” (1982)

Płyta, a właściwie dwie płyty koncertowe. Ciekawy przegląd różnych koncertów z lat 1977, 1979 i 1980. Lepiej zapoznać się z wydaniem wznowionym w 2004 r. (znajduje się na nim aż 33 utwory) niż bazować na analogowym podwójnym albumie (tylko 17 utworów). Dla fana rzecz bezcenna. Można prześledzić jak zmieniał się zespół w dość krótkim czasie i zobaczyć jak dojrzewała ich muzyka. Bardzo ciekawy dokument epoki.

„Speaking In Tongues” (1983)

To pierwsza płyta Talking Heads, która mnie nie przekonuje. Niby wszystko jest w porządku. Kompozycje naprawdę fajne, sprawdzą się już na następnej koncertowej płycie, ale brzmienie uładzone, wysterylizowane, plastikowe zupełnie mi nie leży. Uwielbiam takie utwory jak: „Burning Down the House”, „Girlfriend Is Better”, „Swamp” czy „This Must Be the Place (Naive Melody)“, ale nie na tej płycie. Cóż zrobić, że mnie ta płyta jakoś nie wciąga.

„Stop Making Sense” (1984)

Od tej płyty, a właściwie filmu o tym tytule, który zobaczyłem w latach 80. w klubie studenckim Harenda, zaczęła się moja miłość do tego zespołu. Zaprawdę powiadam Wam, że film w reżyserii Jonathana Demme’a - tak tego od „Milczenia Owiec” z Jodie Foster i Anthony Hopkinsem -  to coś niesamowitego, niby taki zwykły koncert, ale jakże niesamowicie przemyślana jest scenografia i jakże niesamowity jest ruch sceniczny. Tego filmu nie można przegapić. A skoro spodobał mi się film, to nie można nie mieć płyty, na której, co ciekawe, dominują utwory ze „Speaking In Tongues” i wypadają niezwykle przekonywająco. Gdybym miał jeszcze coś doradzić, to proponuję wersję poszerzoną z 1999 r., a nie oryginalną. Na poszerzonej znajduje się między innymi uroczy utwór zespołu Tom Tom Club Weymouth i Frantza „Genius of Love”. Mocno rekomenduję tę płytę.

„Little Creatures” (1985)

Jedna z moich ulubionych płyt Talking Heads. Co ciekawe, jest to płyta na wskroś popowa, ale moim zdaniem niezwykle udana. Płyta może się po prostu podobać i można się w niej zakochać. Nie ma na niej słabych numerów. Zaczyna ją mocno energetyczny, ale i liryczny „And She Was”, a kończy marszowy „Road to Nowhere”. W między czasie można posłuchać zarówno urokliwej ballady „Creatures of Love” bądź też funkowego, afrykańskiego „Television Man”. Bardzo lubię tę płytę, choć wiem, że nie cieszy się ona u fanów wielkim uznaniem.

 „True Stories” (1986)

Z tą płytą mam kłopot. Niezbyt podoba mi się bowiem zarówno ona, jak i film wyreżyserowany przez Davida Byrne’a. Kłopot w tym, że utwory z  „True Stories” zostały napisane dla potrzeb filmu i były tam śpiewane przez aktorów w nim występujących. O ile „Little Creatures” to pop na wysokim poziomie, o tyle „True Stories”  to pop wymuszony i niejako plastikowy.  Zdecydowanie najsłabsza płyta Głów.

„Naked” (1988)

Zaskakujący koniec grupy. „Naked” to pożegnanie zespołu, ale przyznam, że wyjątkowo udane. Po „True Stories” sądziłem, że kolejna płyta to będzie już ostre pikowanie w dół, a tu taka przyjemna niespodzianka. Płyta „Naked” z małpą na okładce jest chyba najbardziej zróżnicowaną płytą zespołu, ale nie znaczy to, że jest  niespójna, wręcz przeciwnie. Uwielbiam już choćby mocne otwarcie albumu funkową kompozycją „Blind”, gdzie motorem napędowym jest doskonała gra sekcji dętej. Ten utwór rozruszać może swoją energią nawet człowieka zgaszonego i osowiałego. Dalej też jest świetnie, a takie utwory jak „Mr. Jones” czy „(Nothing But) Flowers”, bądź „Cool Water” to prawdziwe perełki. Szkoda, że tak dobrym albumem zakończyła się przygoda z Talking Heads, choć może lepiej zakończyć karierę ciekawym albumem niż gniotem podobnym do  „True Stories”.

Robert Żurawski
24.01.2024 r.