The Cure - lekarstwo na egzystencjalny ból
Ich powrót na scenę po czteroletniej nieobecności był sporym wydarzeniem, o czym świadczy choćby podsumowanie roku 2004, dokonane przez czytelników "Teraz Rocka". Pomimo upływu lat, nie dają wyprzeć się młodej konkurencji, zapisując kolejne rozdziały historii muzyki rockowej. Panie i panowie przed Wami The Cure !
Jak wiele zawdzięczamy punk rockowej rewolucji, możemy się przekonać słuchając licznych zespołów, debiutujących kilka lat po jej wybuchu. Oprócz olbrzymiej liczby przeciętnych naśladowców, nie wychodzących poza utarty schemat, pojawiły się też grupy, dla których punk rock był tylko punktem wyjścia. Tak też było w przypadku Easy Cure, które po pewnym czasie skróciło swą nazwę debiutując już jako The Cure. Nie był to może debiut na miarę The Doors, jednak tym co dawało nadzieję na przyszłość była autentyczność wokalisty oraz ciekawe, melancholijne piosenki osadzone w duchu punkowym. Jak wspomniałem, stanowiło to dopiero punkt wyjścia, na bazie, której The Cure zbudowało swój łatwo rozpoznawalny styl.
Właściwa część mrocznej podróży w świat Roberta Smitha, lidera grupy, rozpoczęła się wraz z albumem „Seventeen Seconds” (1980). To już zupełnie inny zespół. Co się stało przez ten rok, nie wiadomo, ale chwała im za to, bo stworzyli dźwięki, które poruszają, wprawiają w zadumę, a co najważniejsze na długo zostają w pamięci. To niewielkie ziarenko wydało imponujący plon. Kontynuacją obranej drogi był niezwykle sugestywny „Faith” (1981), poruszający kwestie wiary, a zwiastujący opus magnum w postaci „Pornography” (1982).
Nic dziwnego, że Smith ma na ciele ciarki ilekroć musi grać kompozycje z tej płyty. W tamtym czasie źle działo się w zespole, co wkrótce zaowocowało jego rozwiązaniem. Ta ponura i depresyjna atmosfera miała przełożenie na muzykę, która pełna jest niepokoju, mroku. Słuchając jej ma się wrażenie, że oto nadchodzi koniec świata. Wydawało się, że wszystkie lęki i obawy Robert Smith zawarł w tej posępnej trylogii i już nic więcej nie musi nikomu udowadniać. Tak skończył się pewien etap w historii tej grupy. The Cure nie istniało, ale Robert nie zrezygnował z muzyki. Został przyjęty w szeregi Siouxsie And The Banshees, z którymi koncertował. Wraz ze Stevem Severinem powołał do życia projekt The Glove, czego świadectwem stał się album „Blue Sunshine”(1983). Gdy płyta ta pojawiła się na rynku, Robert już miał gotowych kilka kompozycji, które ostatecznie weszły w skład krążka „Japanese Whispers” (1983). Diametralna zmiana oblicza jaka tu się dokonała, zaskoczyła zarówno fanów jak i krytyków, przecierających oczy ze zdumienia. Nie mogli uwierzyć, że zespół, który utożsamiany był z ponurymi, pełnymi smutku albumami, nagle zapragnął nagrywać piosenki pop. Można powiedzieć, że Smith zagrał wszystkim na nosie. Jak miało się okazać nie pierwszy i nie ostatni raz.
W zerwaniu z dawnym wizerunkiem i stylistyką pomógł im Tim Pope, który stworzył jedne z najciekawszych teledysków w swej karierze. Pokazał, że The Cure to nie zespół pesymistów, zwiastujący nadejście apokalipsy, ale ludzie, którym nie obcy jest śmiech i wygłupy. Odświeżyło to formułę zespołu, wzbraniającego się przed klasyfikacją i szufladkowaniem ich twórczości.
Dziś trudno jednoznacznie odpowiedzieć jaką grupą jest The Cure, bo przez niespełna trzydzieści lat swej działalności zdążyli być zespołem punkowym, gotyckim, popowym oraz otrzeć się o psychodelię. Robert czerpiąc inspirację z tak wielu gatunków dążył do osiągnięcia stanu samozadowolenia. Pragnął stworzyć dzieło swojego życia po nagraniu, którego mógłby z czystym sumieniem przejść na muzyczną emeryturę.
Eklektyczne i niespójne „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me” (1987) to jeszcze etap poszukiwań, obrazujący wewnętrzne rozdarcie lidera. Obok bardzo dobrych kompozycji zdarzały się utwory błahe, które sprawiały, że słuchacz miał wrażenie, iż doświadcza wahań nastroju. Nic w tym dziwnego, gdyż na finalny efekt po raz pierwszy w całej historii zespołu wpływ mieli także pozostali członkowie zespołu. Pomimo tego rozbicia utrudniającego odbiór, album okazał się wielkim sukcesem.
Wystarczyły dwa lata, by eklektyzm przeszedł w dojrzałą formę, a różnokolorowe pastylki przemieniły się w środek, którego przedawkowanie groziło nieobliczalnymi konsekwencjami. Egzystencjalny ból wydobyty na „Disintegration” (1989) stanowił kwintesencję tego wszystkiego za co od lat kochali ten zespół jego wielbiciele. Piękne melodie, wspaniałe teksty, a przede wszystkim klimat, jaki unosił się nad wszystkimi wielkimi dziełami The Cure, czynił z obcowania z tymi dźwiękami prawdziwą ucztę. Umiejętne wyważenie proporcji między melancholią, a popem dało wyjątkową jakość. Jedyną, ciemną chmurą przemykającą po nieboskłonie okazały się zapowiedzi czynione przez Roberta, a obwieszczające zawieszenie działalności The Cure. Być może ostatnie dzieło z lat osiemdziesiątych, jak na ówczesne czasy, było spełnieniem jego twórczych marzeń, a Smith uznał, że właśnie teraz jest najlepszy czas na zamknięcie kolejnego rozdziału. Trudno jest wyrokować jak było w rzeczywistości, ponieważ Smith to jeden z najlepszych medialnych kłamców.
Nie od dziś wiadomo, że Robert lubi pofantazjować w udzielanych wywiadach wodząc za nos wścibskich redaktorów. Przykładem może być jego solowy album zapowiadany już od długiego czasu, który do dziś nie ujrzał światła dziennego, pomimo zapewnień, że jest już on na ukończeniu. Trudno jednak sobie wyobrazić, by Robert mógł porzucić swe ukochane dziecko jakim jest The Cure i oddać się karierze solowej.
Bądź co bądź, wraz z upływem czasu, jego poczucie spełnienia musiało minąć skoro w 1992 zdecydował się wydać album „Wish” ciągle sygnowany nazwą zespołu. Premiera zbiegła się równo z trzydziestymi trzecimi urodzinami wokalisty, a prezentem dla szacownego jubilata był fakt, że album okazał się sukcesem zarówno artystycznym jak i komercyjnym.
Pomimo tego Robert coraz częściej zaczął narzekać na to, że z każdym kolejnym rokiem odczuwa brzemię swych lat i nosi się z zamiarem zakończenia kariery. Przerodziło się to już w swoisty rytuał i każde następne próby straszenia przyjmowane były przez odbiorców z przymrużeniem oka. Jednak zmęczenie i brak konkretnej wizji dało się odczuć cztery lata później na wysokości albumu „Wild Mood Swings” (1996), którym zespół wskrzesił dawny eklektyzm. Tym razem z mizernym skutkiem. Próba powtórzenia sukcesu „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me” nie powiodła się. Lek podany przez zespół okazał się być przeterminowany i zamiast ukojenia przyniósł nieprzyjemne sensacje żołądkowe.
Czteroletnie przerwy między poszczególnymi albumami, które zaznaczają się od roku 1992 to długi czas wyczekiwania, jednak zespół z taką pozycją i cieszący się poważaniem wśród kolegów po fachu może sobie na to pozwolić. Żywa legenda zawsze będzie miała swych oddanych fanów, którzy z wypiekami na twarzy przywitają kolejne dzieło, choćby trzeba było czekać długie lata. W 2000 roku The Cure przerwało milczenie wydając na świat „Bloodflowers”, który miał definitywnie wieńczyć karierę zespołu. „Tak powinien brzmieć ostatni album The Cure” - mawiał Smith na łamach prasy. Wystarczyło poczekać kolejne cztery lata by się przekonać, że to kolejna blaga.
„The Cure” (2004), ostatnia jak dotąd płyta, udowodniła, że nawet po czterdziestce można grać rocka i być wiarygodnym w tym, co się robi. I pomyśleć, że pewien recenzent New York Timesa napisał kiedyś o The Cure, że to: „Przeciętny punkowy zespół, którego głównym towarem na sprzedaż jest smętna melancholia”.
Jakub Karczyński
11.08.2006 r.