Archive, Redjetson, klub Studio, Kraków, 05.11.2006 r.
Gdybym wierzyła święcie w prawa Murphy'ego, mogłabym się w ich duchu założyć, że zeszła niedziela, 5 listopada - dzień koncertu Archive w Krakowie, był złośliwie jednym jedynym dniem tak koszmarnej pogody tej jesieni. Plan spacerów po mieście (dla nas, gdańszczan, to miała być niejaka atrakcja) skończył się na herbacie na Starym Mieście. Kto z racji przenikliwego zimna, ściany niewyczerpywanego deszczu i nieprzyjemnej aury zrezygnował z pojawienia się o 20. w studenckim klubie Studio, powinien i pewnie pluje sobie w brodę. Zapewniam od razu, jest czego żałować.
Już przed godziną 19. wejście do klubu okupywał spory tłum fanów z parasolkami i trzymanymi kurczowo w zmarzniętych dłoniach biletami na wypadek, gdyby za chwilę miały zostać otwarte główne drzwi. I tak też się stało, a nie muszę chyba przypominać, że w takich chwilach o zdobyciu strategicznego miejsca pod sceną decyduje tak zwane prawo dżungli. W samym klubie oczywiście atmosfera podniecenia, wzbudzana przed dochodzące z zamkniętej jeszcze sali odgłosy próby grupy supportującej naszych bohaterów – panów z Redjetson. Do zwanego tradycyjnie „otwarcia bram” (czy też, w przypadku klubu Studio, „odsunięcia rolet”), doszło jeszcze przed 20. I najpierw, według planu, na scenę weszli właśnie Redjetson. Pięciu Brytyjczyków w szalikach, gitary, cymbałki, bas, perkusja. Bardzo poprawnie i po prostu ładnie. Kto wcześniej zapoznał się z ich ostatnią płytą, „New General Catalogue”, miał okazję cieszyć się otwierającym „Divorce” (które wypadło chyba najlepiej), czy też „..the Sky is Breaking”. Po mniej więcej pól godziny członkowie grupy, wyczuwając zniecierpliwienie publiczności, czy może po prostu regulaminowo spełniając swoją rolę pomachali do nas, podziękowali, życząc udanego koncertu, posprzątali po sobie i poszli.
Rozkładanie ręczników i butelek wody, rozklejanie setlisty, no a przede wszystkim rozstawianie i strojenie sprzętu zajęło technicznym i sztabowi obsługi Archive sporo czasu. Do tego dodajmy gwiazdorskie pół godziny, kiedy wszystko było już zapięte na ostatni guzik, skandująca publiczność wyraźnie niecierpliwiła się, uśmiechnięty Keeler tylko przemykał za kulisami, a scena uparcie pozostawała pusta. Ja jednak, mając na uwadze to, co wydarzyło się później, wybaczyłabym im i cała godzinę. Albo i więcej. Powiedzmy to wprost - są prawdziwymi artystami, cóż, mają do tego pełne prawo.
Wreszcie, po jakiś 40 minutach, zaczęło się. Zgasły światła, pojawili się gorąco powitani guru i założyciele – Griffith i Keeler właśnie, a także gitarzysta. Zajęli stałe miejsca po bokach sceny, naprzeciw siebie. Pierwsze dźwięki pianina, a następnie gitary zwiastowały tytułowe „Lights”. Prawdę powiedziawszy, wcześniej spodziewałam się otwarcia na zasadzie porządnego wykopu i skomasowania dźwięku za sprawą „Sane”. Oni podeszli jednak do sprawy z innej strony, powoli budując napięcie przez spokojną suitę, gdzie cały dramatyzm pojawia się dopiero pod koniec, a wokal poprzedzony jest ośmiominutowym instrumentalnym wstępem. Wyjście Dave'a Pena, ich nowego wokalisty – gitarzysty, powitane zostało gromkimi oklaskami. Na koniec pojawił się Pollard, wykonujący większość partii wokalnych na nowej płycie. Wyszedł, odpowiednio ustawił się, przybrał aż nadto dramatyczny wyraz twarzy i zaśpiewał, a jego głos wiercił, przenikał i docierał chyba do każdego, nawet najbardziej odpornego na muzyczne emocje człowieka na sali. Można zarzucać mu lekkie pozerstwo, podkreślając, że stanowi totalne przeciwieństwo Dave'a, ale jednego odebrać mu nie można, a mianowicie jego czystego, bardzo wyrazistego i mocnego głosu. Po odejściu z grupy wokalisty Craiga, który nadał największemu „hitowi” (o ile hity trwają po 18 minut) grupy - „Again” właśnie TEN wyraz, sama obawiałam się, że zespól stracił „to coś”. Stracił?! Wolne żarty. Został po prostu zastąpiony przez mocnych następców o równie mocnych głosach.
Dalej „Numb” z „You All Look Same To Me”– zielone światła, świetnie wyważony chłód elekroniki i Dave powtarzający jak mantrę „I put a hope through you..”. „Bridge Scene” - pojawiające się na każdym koncercie z tej trasy, jedyne z pomijanej (niesłusznie) często płyty – soundtracku „Michel Vaillant”, ze wcale nie zapowiadającą się ścianą hałasu. Oprócz dwóch znaczących wokali mieliśmy jeszcze do czynienia z Marią Q, która pojawiła się na debiucie grupy, niespecjalnie spójnej z późniejszymi ich dokonaniami – triphopowym „Londinium”. Zarówno jako chórki, jak i przy solowym śpiewie („I Will Fade”), sprawdzała się doskonale. Do najpiękniejszych momentów (o ile można w ogóle takie wyszczególnić!) zaliczyć można z całą pewnością „Veins”, kiedy stanęli obok siebie wszyscy trzej, a wyglądało to i brzmiało czysto, mocno, wiarygodnie, i nawet Pollard nie zgrywał nikogo, „You Make Me Feel”, gdzie kontrast miedzy delikatnym śpiewem Marii a cięższymi gitarowymi wstawkami przyprawiał o zawrót głowy, no i wyczekiwane „Fuck U” - nie było chyba ani jednej osoby, która nie podchwyciła by tej pełnej ukrytej nienawiści frazy „all i want is to see u in terrible pain” i refrenowego „so fuck u anyway”...
Jeśli ktoś przed 5. listopada zarzucał „Lights” jednopłaszczyznowość i monotonię, to po koncercie musiał zmienić zdanie. „Sane” nie zawiodło niczyich oczekiwań, tym bardziej przechodząc płynnie w „Sit Back Down”. No i koniec, za który można by się pokroić, a mowa oczywiście o kulminacji, bogactwie środków i niespełna dwudziestu minutach rozmaitych zawiłości instrumentalnych, czyli „Again”. Określanie Archive „Pink Floyd XXI w.” w tym momencie zdaje się być strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Zgarbiony przy mikrofonie Dave, oświetlany raz po raz brutalnymi lampami błyskowymi z widowni, powolne rozwinięcie, gęstniejąca atmosfera na koniec przeradzająca się w coś, co można by określić jako artyzm z tej wyższej półki... A później bis – wypełnione kojącym pianinem „Fold”, totalnie ekstatyczne „System”, „Pulse” z Marią i perfekcyjną synchronizacją ze światłami. Drugi bis to już wynik nawoływań oczarowanej publiki – sam zespół zdawał się by zaskoczony, wyraźnie się cieszył, ze wszystkimi bił brawo, pytał, „jak się ma Kraków”... Jeśli można w ogóle mówić o jakiś brakach czy niedosycie, to najbardziej odczuwalny był fakt, że nie zagrali faworytów z „Noise” - utworu tytułowego (co, podejrzewam, wzbudziło by takie same emocje jak „Fuck U”), ani „Sleep”. Na pocieszenie dodam jednak, że na żadnej setliście z obecnej trasy koncertowej się te kawałki nie pojawiły.
Niemniej jednak pokazali, że są wielcy. Że poważnie brzmiące epitety pojawiające się w prasie nie są bezpodstawne. Co więcej – cierpliwi zostali wynagrodzeni, bo po jakimś czasie bohaterowie wieczoru wyszli, chętnie odpowiadali na pytania, rozdawali autografy, uśmiechali się, pili polskie piwo, na pełnym luzie pozowali do zdjęć – zero gwiazdorstwa, czyste zainteresowanie i emanująca sympatia. I w takiej też atmosferze sala pustoszała, ludzie wychodzili z zawiniętymi plakatami, zdjęciami, z szumem w uszach. Aż chciało by się zanucić adekwatne „cause I'd rather be in this noise...”... Bardziej wytrwali (i majętni) fani mieli powtórkę dnia następnego w Warszawie. Nam pozostaje tylko czekać na kolejną trasę i wspominać te wszystkie zeszłotygodniowe cuda ze Studia.
Zosia Sucharska
12.11.2006 r.