Relacje z koncertów

Zaobserwuj nas

Editors, The Boxer Rebellion, Muchy, Warszawa, Stodoła, 04.11.2007 r.

Editors, The Boxer Rebellion, Muchy, Warszawa, Stodoła, 04.11.2007 r.

Potrójna dawka wrażeń. Po kolei. Stodoła właściwie pełna po brzegi. Ludzie stoją w długaśnej kolejce, marzną oczekując na wejście. Atmosfera małego święta muzycznego. Bez szczególnych opóźnień, mniej więcej zgodnie z planem, swój występ rozpoczęły Muchy. Poznański zespół zaprezentował się naprawdę dobrze. Równy, choć niezwykle krótki koncert, dał już pewien obraz ich talentu i możliwości. Teksty lekko poetyckie, z ironicznym zawijasem, a do tego proste gitary - przekaz czytelny i przekonujący. Nie było gwizdów ani oszalałego skakania, raczej chłonięcie muzyki. Usłyszeliśmy co ważniejsze kawałki z „Galanterii” plus najbardziej przeze mnie oczekiwane „Miasto doznań”. Muchy wypełniły zadanie supportowania z powodzeniem, po czym oddały scenę kolejnemu zespołowi.

The Boxer Rebellion, skromni chłopcy z Londynu, w absolutnie poprawnym mini-show zdążyli sobie zaskarbić sympatię publiczności (jak pokazuje strona oficjalna zespołu – z wzajemnością). Tak ciepłego, lekkiego koncertu mogłam sobie tylko życzyć. Słychać było w tym występie tak wiele wpływów (od Black Rebel Motorcycle Club, po lekko Flaming-Lipsowe nawet), że choćby nawet TBR było nazwą wcześniej nieznaną, to każdej osobie siedzącej w muzyce alternatywnej musieli brzmieć dziwnie znajomo. Dorobek zespołu póki co to dwie płyty, na koncercie przeważyły utwory z „Exits”, bardzo dobrze przyjęte przez polską publiczność. Daję głowę, że TBR wrócą do nas z przyjemnością, bo choć było to mniej więcej pół godziny na scenie, tak miłych trzydziestu kilku minut nie doświadczyli pewnie jeszcze w ciągu tej trasy.

Czas na danie główne. Post-joy-divisionowe brzmienia, drugoligowa drużyna, brytyjska odpowiedź na Interpol, zespół konsekwentnie odzierany z prawa do prawdziwego sukcesu muzycznego, miał wreszcie, po dwóch latach cierpliwego oczekiwania, udowodnić nam kim tak naprawdę są, co potrafią, gdzie możemy ich przyporządkować. W końcu płyta „The Back Room” została w Polsce przyjęta dość entuzjastycznie, mimo łatki wtórności, a nie gorzej było z najnowszym wydawnictwem "An End Has A Start". Wyszło mniej więcej równo z Interpolem – Amerykanie zabrzmieli przy drugiej płycie Editorsów jak średniej klasy debiut.
 
I co? Editorsi pokazali nam już w pierwszej minucie, kto dzisiaj króluje. Nigdy nie spodziewałabym się po nich takich pokładów miażdżącej energii. Niewiele lirycznych przystanków, w większości czysta siła gitar i perkusji, wszechogarniający entuzjazm. W połączeniu z niezwykle zacnym nagłośnieniem – tego już w ogóle nie sposób było się spodziewać, rzadko zdarza się w naszym nadwiślańskim kraju koncert tak dopracowany, każde słowo i każdy dźwięk właściwie wyróżniony.

Chłopcy zaczęli utworem „Lights” i właściwie już w tym momencie bitwa była wygrana – pierwszy gest Toma, pierwsze uderzenie gitar, i publiczność je mu z ręki. Nie mamy już nic do dodania, czekamy z utęsknieniem na każdy kolejny dźwięk, poruszenie. Wokalista nie musiał uciekać się specjalnych chwytów, sztuczek. Kontakt z tłumem był naturalny, niewymuszony, ograniczał się właściwie do kilku gestów, zabawnych pomysłów i paru zaledwie słów. Tom Smith, mimo niepozornej aparycji, okazał się frontmanem z krwi i kości. A był to tylko smakowity dodatek do muzyki. Występ miał brzmieć trochę jak przekorne pytanie: "Nie wiem czy dobrze usłyszeliśmy, ale podobno jesteśmy grupą z niższej półki? Ciekawa teoria. Nic z tych rzeczy!". Spodziewałam się więcej nastroju, więcej zadumy, tymczasem na naszych oczach wybuchł muzyczny dynamit. Trzy świetne, charakterystyczne gitary, pulsująca i niezmordowana perkusja, bezbłędny wokal. Niepozorny, chudziutki wokalista o głosie szalenie melodyjnym i pięknym.  I przygrywki na pianinie. Setlista głównie przebojowa. Zarówno debiutancka, jak i druga płyta, obroniły się idealnie, zaprezentowane jako spójny i równy materiał. Koncert objął 16 utworów, w tym chyba żaden nie wypadł słabo. A lekkie niedomagania, choć raczej rzadkie, Editorsi nadrobili charyzmą i naturalnością. Stodoła zatrzęsła się pod wpływem wrażeń i emocji, tysiące ludzi śpiewały równo z Tomem, a po koncercie wywoływały cierpliwie i hałaśliwie zespół z powrotem.

Z pewnością występ ten wart był swojej ceny i męczącej podróży choćby z najodleglejszego kąta Polski. Jeden z koncertów roku – bez żadnej przesady. Wymarzony koniec długiego weekendu. I właściwie już wychodząc ze Stodoły rozpoczęłam odliczanie: byle do następnego. Chłopaki, wracajcie szybko.

Natalia Skoczylas
08.11.2007 r.