Relacje z koncertów

Zaobserwuj nas

The Cure, 65 Days of Static, 18.02.2008 r., Torwar, Warszawa

The Cure, 65 Days of Static, 18.02.2008 r., Torwar, Warszawa

Przekonywać, że The Cure to zespół wybitny nie ma chyba najmniejszego sensu. Mieli swoje wzloty i upadki, ale zawsze byli i będą jedną ze znaczących ikon brytyjskiej muzyki. Na ile w związku z muzyką, na ile z osobą Roberta Smitha, nie mnie tu wyrokować. Niemniej ansambl to dość specyficzny i chyba jedyny w swoim rodzaju. Świadczy o tym również ogromne zainteresowanie koncertem – bilety na oba polskie koncerty wyprzedane na kilka tygodni przed, stołeczne gazety przez cały tydzień przypominające historię zespołu, radia grające ich piosenki i wygrzebujące z archiwów wywiady z raczej stroniącym od dziennikarzy Smithem. Przy okazji polskich koncertów okazało się też, jak wielką machiną jest ten zespół – wielka konstrukcja z oświetlenia synchronizowanego z każdą poszczególną piosenką, kilkanaście osób obsługujących scenę i instrumenty – to wszystko świadczy o poziomie i profesjonalizmie grupy. A jeśli dodać do tego ogromny ukłon w stronę publiczności, jakim jest granie ponad trzech godzinnego koncertu, to już niczego więcej wymagać nie trzeba.

Przed warszawskim Towarem zgromadziło się ponad pięć tysięcy fanów – po koszulkach można było dostrzec jak różnorodną publikę ściąga Smith – od miłośników Depeche Mode po Iron Maiden. Nie zabrakło naturalnie klonów samego Roberta a niektóre ekipy zdecydowały się na przyjazd z Holandii, Anglii czy nawet Rosji.

Warto wspomnieć o 65 Days of Static, zespole poprzedzającym główną atrakcję wieczoru. Angielski kwartet zaprezentował bardzo dobrą technicznie instrumentalną mieszankę ciężkiego rocka, nowej fali i mrocznej elektroniki. Bardzo ciepło przyjęci grali około pół godziny. Jest to zespół na pewno godny uwagi, zważywszy na fakt, że muzyka instrumentalna, która potrafiłaby porwać publikę, to dziś niebywała rzadkość.

Punktualnie o godzinie 20 na scenie pojawili się panowie Cooper, Gallup (we fryzurze a’la Michał Wiśniewski), Thompson (w szkockim kitlu, ćwiekach i z dziwnym malowidłem na łysej czaszce) i Smith (w czarnej, sztruksowej koszuli i wojskowych bojówkach). Zaczęli od „Plainsong”, w ruch natychmiast poszło morze aparatów i telefonów komórkowych. Można było się obawiać, jak w tak rockowym składzie, zabrzmią wszystkie piosenki, których niewątpliwym urokiem jest delikatna gra klawiszy (czy nawet przewodnia, jak w „Plainsong”), ale okazało się, że gitary wręcz idealnie zastępują keyboardy. Utwór otwierający był chyba jedynym (poza „Let’s Go To Bed”) kawałkiem, w którym cichy podkład poleciał z taśmy. W wyręczaniu klawiszy prym wiódł Porl Thompson, który po raz kolejny udowodnił, że jest rewelacyjnym gitarzystą (słabych raczej pan Smith, a tym bardziej Robert Plant, nie zatrudnia). Zestaw z „Disintegration” wydłużył się o dwie kolejne piosenki – „Prayers For Rain” i „Fascination Street” (w dalszej części koncertu było ich znacznie więcej, m.in. „Lullaby” czy rewelacyjnie snujący i zamykający główną część numer tytułowy). Właściwego rozpędu panowie nabrali chyba dopiero przy „A Strange Day”, zagranym po raz pierwszy podczas tej trasy. Utwory z „Pornography”, jednostajne i transujące, zabrzmiały chyba najlepiej – zarówno „Hanging Garden” jak i „Figurehead”, w którym Robert zmienił tekst na „I can loose myself in chinese art. Polish girls”, tonęły w krwistoczerwonym świetle, a Smith wypuszczał ze swoje gardła bardzo długie i wyjątkowo czyste wokalizy - czego, jak na jego wygląd i wiek, tylko pozazdrościć. Warto tu wspomnieć o brzmieniu – przed koncertem wszyscy narzekali, że Torwar nie jest dobrym miejscem na koncerty – okazało się, że jest, a liczy się to, jak zespół gra i jakich ma techników. A brzmienie było tego wieczoru bardzo czytelne i przejrzyste.

Zespół bardzo chętnie powracał do swoich starszych utworów – publika skakała przy „Push”, śpiewała „Primary” i szalała przy „A Night Like This”. Po minach członków kapeli widać było, że dobrze się bawią – Smith wyglądał momentami na mocno zaskoczonego świetnym przyjęciem i jego wypowiedzi do mikrofonu nie ograniczały się do zdawkowego „Thank you”, co zwykle czyni. Dzięki rewelacyjnej publiczności zespół poczuł dużo więcej luzu i swobody, co idealnie ilustruje fakt tańczącego i pokazującego język Smitha podczas „Never Enough” czy „Let’s Go To Bed”.

Powracając do repertuaru – żadnych piosenek z „The Top”, „Wild Mood Swings” czy „Bloodflowers”. To, co zaskoczyło, to wyjątkowa radość ludzi przy kawałkach z ostatniej płyty, która, nie oszukujmy się, do najwybitniejszych osiągnięć tego zespołu nie należy. Z kolei nowe utworu specjalnie nie rzucają na kolana, wybija się jedynie „Freak Show” – taneczny numer zagrany nieco na modłę „The Walk”.

Bisy, na które złożyło się łącznie trzynaście utworów, to jakby przekrój przez wczesną działalność Cure. W pierwszym zrobiło się posępnie i chłodno, dzięki czterem piosenkom z „Seventeen Seconds”, z których największe wrażenie robił oczywiście „A Forest”. W drugim zrobiło się tanecznie – Smith przechadzał się z mikrofonem po całej scenie śpiewając z całym Torwarem „Close To Me” czy „Why Can’t I Be You?”. W trzecim, ostatnim, grupa przypomniała swoje największe hity z czasów młodości – cieszyło odświeżenie „Jumping Someone Else’s Train”, zaskakiwało „Grinding Halt”. Całość zamknęło „Killing An Arab” i podziękowania Smitha dla ludzi z każdej strony sceny.

Na pewno nie był to koncert z cyklu „zobaczyć i umrzeć”, choć większość osób obecnych tego wieczoru na Torwarze zgodzi się, że jest to zespół cholernie profesjonalny, nietuzinkowy, grający fantastyczną muzykę i że warto ich zobaczyć. Ale czy powalają na kolana? Jeśli przyjmiemy, że już dziś mało co sprawia, że stoimy pod sceną i zbieramy szczękę z ziemi, to tak. Czy zatem czegoś brakło? Może kilku piosenek, ale nie jest to koncert życzeń, tym bardziej, że było ich aż 37. Może atmosfery większej intymności, wszak tak mroczna muzyka wymaga skupienia, a w większym tłumie to raczej niemożliwe. Jednakże The Cure, którego członkowie mają już mocno w okolicach pięćdziesiątki, nie są bynajmniej żadnymi wyrobnikami i nigdy nie będą Rolling Stonesami – czuć w tym wszystkim pasję i radochę, mimo ponad tysiąca zagranych koncertów na koncie. A ów fakt, że nie tylko publiczność, ale i zespół świetnie się bawi sprawia, że chciałoby się to wszystko przeżyć jeszcze raz.

Tekst i foto: Mateusz Rękawek
19.02.2008 r.