Nitzer Ebb, Psyche, Warszawa, klub "Progresja", 12.02.2010 r.
To był dla mnie bardzo ważny wieczór. Przez ostatnie dwa tygodnie duch zimy znacząco nadwyrężył moje zdrowie psycho-fizyczne. Potrzebowałem puryfikującego pierdolnięcia. I wtedy z pomocą przyszli Nitzer Ebb.
Na początku należą się słowa uznania dla Progresji. Ten zacny, acz nieodmiennie daleko usytuowany, warszawski klub udanie pracuje na zmianę swojego oblicza. Kojarzony głównie z ciężkimi, metalowymi brzmieniami, od jakiegoś już czasu kieruje uwagę warszawskiej widowni także w strony industrialne, post-industrialne, i wreszcie elektroniczne. W przeciągu paru miesięcy przez deski sceny Progresji przewinęli się VNV Nation i Fields of the Nephlim, a już zapowiedziani są Combichrist, Rome i Levinhurst. W ten trend idealnie wpasował się występ Nitzer Ebb, projektu stanowiącego wzór metra muzyki EBM, powracającą legendę i swoistą ikonę zamkniętą we własnej niszy. Przez dwa dni, owa nisza objawiała swoje moce łódzkiej kongregacji fanów Depeche Mode, lecz dziś to oni byli gwiazdą - w lekko chłodnawym klubie, gdzie pot i dym uszlachetnia przyobrane w czerń elektroniczne ciała.
W charakterze supportu miał wystąpić polski projekt Controlled Collapse, ale niestety nie dojechał. Wieczór zatem otworzyło Psyche, znany i lubiany duet grający dzisiaj muzykę spod znaku future/synth-pop. Taka niestety jest rola supportu, że przeciera atmosferę i zbiera krytykę, pomiędzy którą dało się usłyszeć takie pejoratywy jak "mroczny Stachursky" czy "germano elektro polo". Istotnie, ich występ nie zachwycił, ale niewątpliwie rozgrzał tych najbardziej oddanych zwolenników elektronicznych bitów. Pomiędzy słowami zespół umieścił m.in. cover "Disorder" Joy Division, czy też jeden z numerów gwiazdy wieczoru. Po zejściu ze sceny, co ciekawe, frontman Psyche dołączył do widowni, gdzie nie mógł opędzić się od zdjęć, przytulanek, a nawet upominków (dostał np. czerwony krawat). Zresztą atmosfera tego wieczoru była typowo dla Progresji sympatyczna i rodzinna, pomimo depresyjnej pory roku.
Punktualnie o 21:30 na zaciemnioną i zadymioną scenę wkroczyli kolejno Jason Payne, Bon Harris, i wreszcie Douglas McCarthy. Wszyscy trzej wyglądali jakby urwali się z planu zdjęciowego Quentina Tarantino. O ile "robotnicze" ubiory Payne'a i Harrisa nikogo nie dziwiły, o tyle dopasowany garnitur, biała koszula z krawatem i okulary typu porucznik Cobretti u McCarthy'ego wzbudziły powszechną radość. I od razu przeszli do rzeczy, dzieląc się tą rezerwą zaraźliwej energii jaka pozostała im jeszcze po dwóch dniach rozgrzewania łódzkiej Areny.
Fenomen muzyki Nitzer Ebb nie jest łatwy do objaśnienia słowami. To podręcznikowy przykład niszowości, której ziarno musi paść na żyzną glebę; stąd też jej niestrawność dla osób przygodnych. To przede wszystkim dźwięki dla ciała, zbudowane na suchych liniach elektronicznego rytmu, wspomaganego przez dwa żywe zestawy perkusyjne. To wykrzykiwane słowa, które pod osłoną prymitywności i agresji niosą naprawdę sporo przekazu. Wreszcie na żywo, to osobowość sceniczna Douglasa, który choć nic nie mówił poza "Thank you!!!", to jednak świetnie komunikował się z publicznością. Biegał po scenie jak opętany, tańczył, wymachiwał rękami, wielokrotnie łapał za krocze, a chwilami wręcz trząsł się w malignie. A wierna publika śledziła jego każdy krok, wykrzykując wraz z nim cały "Lightning Man", "Down On Your Knees", i oczywiście "Join In The Chant". Nitzer Ebb to energia i hipnoza, która w surowej muzyce i kryptograficznych słowach przekazuje wybrańcom radość i uśmiech.
Owa pozytywna energia była obecna wśród ludzi przez cały wieczór. Miałem wrażenie, jakby każdy obecny wówczas w Progresji znał wszystkich wkoło, a koncert był tylko dodatkiem do zlotu znajomych. To tylko podkreśla jak prawdziwie alternatywną estetykę dźwiękową ten projekt prezentuje, pomimo 28 lat niesłabnącego istnienia w świadomości słuchaczy. Bez katharsis, bez wyższych emocji, a jednak opartą na solidnych fundamentach prawdziwości i szczerości. Publiczność potrafi to wyczuć i odwdzięczyć się entuzjazmem i wiernością, a od kotłowaniny pod sceną można się było ogrzać.
Najlepiej z przygotowanego repertuaru wypadło "Murderous", tuż za nim otwierające występ "Promises", "Blood Money", "Control I'm Here" i trzy wymienione wcześniej hiciory. Poza tym fantastyczne bisy, w tym "Fun To Be Had" i finałowe "I Give To You".
Tekst: Jakub Oślak
Foto: materiały promocyjne
13.02.2010 r.