Placebo, 01.06.2007 r., Warszawa, Torwar
Placebo comes home
Koncert Placebo na ubiergłorocznym Open`erze nie był oceniany dobrze. Wiele osób twierdziło, że był to koncert bez uczuć i bez magii, bez tego czegoś, co na koncertach jest niezbędne, by powiedzieć, że to był dobry koncert. Brian Molko postanowił jednak odrobić lekcje z koncertów w Polsce i oto na liście koncertów na trasie promującej ostatni album „Meds” pojawia się wpis: WARSAW, TORWAR i obok data - 1 czerwca 2007, czyli Dzień Dziecka dla wszystkich polskich fanów alternatywnych brzmień oraz Briana, Stefana i Steve`a.
Oczywiście najbardziej oczekiwanym momentem każdego koncertu jest otwarcie bram i oto sezam otwarł się! Już o 17:30 było nam dane przepychać się w kierunku bram i barierek. Dwie godziny stania, rozmowy, relacje - integracja z fanami. Około godziny 19. sektory zaczęły się zapełniać, jednak do samego supportu - Harrisen, warszawski Torwar wypełniony był może w jednej trzeciej. Trochę mnie to martwiło, ponieważ uważam, że Placebo to zespół, któremu należą się w pełni wyprzedane koncerty. Jednak i tym razem nie zawiedliśmy! Może nie był to koncert, gdzie nie było ani jednego wolnego miejsca, jednak ostatecznie publiczność dopisała. W czasie, kiedy na scenie wrzeszczał (tak, to dobre słowo) Harrisen, wolnych miejsc w sektorach jak i na płycie zaczynało brakować. Tłum skandował „PLACEBO! PLACEBO! PLACEBO!”. Było jasne, że nie chcemy słuchać supportu, który mało kogo rozruszał. Rozbrzmiewały komentarze: „Zejdźcie już, nie chcemy Was”, „Co on tam buczy?”, czy nawet „Nie grajcie koncertów, bo...” to tylko niektóre uwagi na temat tego niezbyt udanego koncertu, być może w porzyszłości gwiazdy jaką jest Princessa i jej team. Ku zadowoleniu placebofanów Harrisen dosyć szybko zszedł.
I nagle widzimy na scenie techników grupy Placebo - Sharon strojącą gitary, Siga, miotającego się po scenie. Napięcie wśród publiczności rośnie. Wszyscy wiemy, że zaraz, tu na tej właśnie scenie zobaczymy to, na co czekamy od kilku godzin, kilku dni, a niektórzy od Open`era 2006. Nagle nikogo nie ma na scenie, już wiadomo, że od występu dzielą nas minuty, a może nawet sekundy. W ciemnym zakątku perkusji zasiada Steve. Na twarzach fanów pojawia się uśmiech, oczy stają się większe. Po kilku sekundach widać już Sefana, który działa jak narkotyk na nastolatki i muszę przyznać, że nie tylko na nie. Zaczynają się krzyki i piski fanek. Pierwsze dźwięki genialnego „Ifra-Red” i na scenie mamy samego Briana Molko. Widać, że się cieszy, że to jest dobry dzień na koncert. Od pierwszych słów utworu, tłum się bawi. Czas zaczyna płynąć szybciej. Barierki oblepione fanami wśród których pojawia się moja głowa. Kolejne utwory mijają stanowczo za szybko.
„Meds”, którego wersja koncertowa w znacznym stopniu różni się od wersji płytowej poruszyło wszystkich. Wersja koncertowa jest naprawdę bon ton. Śpiewał nie tylko Brian, śpiewał cały warszawski Torwar.
„Drag”, które jest utworem tak naprawdę nie wiadomo o czym, również nie pozostało bez echa, odśpiewane przez publiczność razem z Brianem smakuje zupełnie inaczej niż wysłuchane i wynucone na naszym iPodzie, MP3, czy innym sprzęcie muzycznym.
Do tej pory zespół grał koncert z uczuciem, z werwą i entuzjazmem, ale przyszła kolej na niespodziankę przygotowaną przez [nie obrażając nikogo] fanatyków zespołu. Zmienione intro do „Sleeping with ghost” spowodowało niemałą panikę i komentarze niemal ze łzami w oczach w stylu: „ Nie będzie Solmates?!”, ale jednak było! I zaczęło się! Wszyscy wyciągamy polską flagę z napisem „Welcome Home”, a na barierkach duży, wręcz ogromny napis z podziękowaniem „Thanks for cominng home”. Później było jeszcze morze flag i piosenka o śmierci oraz uśmiech na twarzach muzyków Placebo i komentarz już po utworze: „We've been doing this rock'n'roll thing for a long time and this is the very first time that anything like that has happened.”
Kolejny utwór wycisnąłby łzy nawet z najtwardszej osoby, a już po akcji flagowej... „I know” dopisało. Zrobiło się lekko melancholijne i poczuliśmy więź z zespołem, mimo że śpiewaliśmy „I know you love this song not singer”. Większość z nas pewnie pokiwałaby przecząco głową, gdyby była w stanie. Utwór zabrzmiał dokładnie tak, jak powinien zabrzmieć. Bez zbędnych ozdobników, po prostu czysto. Zaczął się emocjonujący, pełen siły koncert, którego nic nie było w stanie zatrzymać. Akcja flagowa udana, zespól mile zaskoczony, my - fani - szczęśliwi. Jednym słowem - pora zacząć się bawić, wyluzować i patrzeć jak zespół daje z siebie wszystko. I tak rzeczywiście było! Muzycy Placebo dali z siebie wszystko.
Brian nie krzyczał tak jak czasami potrafi, śpiewał melodyjnie, z wdziękiem. Całość uświetniały wizualizacje wyświetlane na telebimach za plecami zespołu. Niektóre wulgarne, inne delikatne, z wdziękiem. Pełne abstrakcyjności, pasujące do klimatu utworu na którym były wyświetlane. Gra świateł... Zadbali o to, abyśmy czuli się jak w najlepszym filmie.
Na zakończenie fanom zostało zaaplikowane „Running up that hill”, o którym można powiedzieć, że jest lepiej wykonywane jako cover niż w oryginale. Kate Bush robi co może w tym utworze, aby poruszyć słuchacza, ale to właśnie Placebo wyciągnęło z tego utworu to, co w nim najważniejsze - krzyczące, nieme emocje.
Niespotykanie udany koncert. Jednak nie obyło się bez minusów. Pierwszym jest support, resztę przemilczę. A i tak najbardziej można pozazdrościć zespołowi fanów.
Paulina Sagan
19.07.2007 r.