Artykuły

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Atarashī shinkeishou romanchikku. Japoński neurotyczny nowy romantyzm, czyli "…tylko spróbuj mi zarysować tę płytę" (1981)

Atarashī shinkeishou romanchikku. Japoński neurotyczny nowy romantyzm, czyli "…tylko spróbuj mi zarysować tę płytę" (1981)

Nie wiem kim był ten geniusz, który wymyślił i zorganizował formułę Klubu Hi-Fi, ale był to dla nas, dzieci ulicy, praktycznie jedyny sposób na obcowanie z płytą gramofonową w sposób, w jaki to obcowanie powinno wyglądać. Wyposażeni w kolejne modyfikacje nieśmiertelnego Bambino, kupionego jeszcze przez rodziców za Gomułki, pakowaliśmy na ich talerze płyty rodzimej produkcji, czechosłowackie, węgierskie, pocztówki dźwiękowe, czy nawet niebieskie, miękkie foliaki z pisemka radzieckiego Krugozor. Trzeba je było najpierw położyć na jakąś inną płytę, bo samodzielnie nie nadawały się do odtworzenia. Tłoczone w folii z worka na śmieci zapadały się w nierówności talerza gramofonu. Mimo to kupowaliśmy to czasami, bo jakiś wywrotowiec ryzykował latami łagra i wrzucał czasem jakiś kawałek Roda Stewarta, Smokie, czy Suzi Quatro. Szumy, trzaski i buczenie wydobywające się z tego połączenia odpadowego tworzywa z odpadową myslą techniczną było nieodłączną składową naszych „audifilskich” doznań. Stąd pomysł publicznego odtwarzania ciekawych płyt na najwyższej jakości sprzęcie, był tyleż pomysłem prostym, co genialnym. Zachodnie prawa autorskie w tej części Europy znajdowały się na szczęście dla nas w głębokim poważaniu. Moje pierwsze zetknięcie z tym swoistym fenomenem nastąpiło jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych. Przez głowę przejechał mi „Trans Europe Express” Kraftwerk i zmienił na zawsze moją wrażliwość na muzykę. Ba, nie tylko na myzykę, na sztukę w ogóle. Od tej pory ten dość tani (jeżeli bilet na film kosztował 15-20 złotych, to bilecik na odsłuch LP na super sprzęcie jedyne 3 złote) sposób obcowania z ambitną nutą wyjątkowej jakości był stałym punktem naszej muzycznej edukacji.

Na samym początku grudnia 1981 roku  w dziale ogłoszeń kulturalnych i repertuarów kin Kuriera Szczecińskiego przeczytałem, że w najbliższą sobotę 05.12 o godz. 18.00, Klub Hi-Fi zaprasza do Kina Zamek na prezentację najnowszej płyty Yukihiro Takahashiego „Neuromantic” [czytaj recenzję >>] . Nic to nam nie mówiło. Nam, czyli mnie i  mojemu kumplowi i  jednocześnie najbliższemu sąsiadowi przez ścianę, czyli P. „Neuromantic” brzmiało jednak jak zachęcająco intrygująca gra słowna - Neu (tę grupę już znaliśmy dobrze) z new romantic. Nauczeni też doświadczeniem poprzednich seansów, których bohaterami byli Isao Tomita, czy Kitaro, darzyliśmy japońskich artystów zasłużoną estymą. Niestety, w przeddzień prezentacji P. się rozchorował. Zdecydowałem więc, że pójdę sam. Pieszą wędrówkę utrudniały spore już zaspy wciąż sypiącego śniegu. Dotarłem do przystanku autobusu 101 zziajany i w przemoczonych, żółtych kozakach, które mimo usilnego zapastowywania nie straciły paskudnego koloru i nie zyskały żadnych właściwości wodoodpornych.  No ale musiałem je nosić, bo były skórzane. Ojciec uważał, że nie ma lepszego surowca, niż skóra. Wytrzyma lata. Fakt. Chyba w siódmej klasie podstawówki zamieniłem skórzany tornister na skórzaną, brązową raportówkę i to było tyle w temacie mojego szkolnego ekwipunku. Przetrwała liceum i studia, a po ich skończeniu nosiłem jeszcze w niej kanapki do pracy. Pożegnałem się z nią na początku 1990 roku, po wyjściu z wojska. Za bardzo przypominała mi o MON-ie. Ale wracając do kozaków - niemiłosiernie poobcierane na czubkach ciągnęły wodę jak Smoki Wawelskie, a wełniane skarpetki od Babci zatrzymywały wilgoć jak gąbka. Po pięciu minutach moje stopy wyglądały jak po godzinnym leżeniu w wannie. Psy rasy shar pei pękałyby z zazdrości. Czułem już, że po tej wycieczce połączę się z P. w chorobie. 

Gdy dotarłem na miejsce, zaczynało już drapać mnie w gardle i cieknąć z nosa. W cichych, świeżo odrestaurowanych wnętrzach Zamku Książąt Pomorskich każdy mój krok wybrzmiewał sykiem wydobywającego się z porów skóry powietrza, zasysanego cholewami. Na przetartych czubkach pojawiały się bąbelki, a na marmurowych podłogach wilgotne ślady. Pani bileterka popatrzyła się tylko z niemym wyrzutem i po chwili zająłem grzecznie miejsce na widowni. Sprzęt już był rozstawiony – markowy gramofon hi-fi na stoliku, wzmacniacz, jakiś mikser, plątanina kabli i ogromne kolumny zwrócone w stronę widowni. Wyglądało to jak zawsze profesjonalnie, a gdy tylko zaczął płynąć dźwięk, świat zmieniał się całkowicie. To było absolutnie nieziemskie przeżycie słuchać płyt w takiej jakości.  Tym razem zwyczajową, krótką prezentację słowną poprowadził mrucząc nosem do mikrofonu gość znany mi z widzenia z giełdy płytowej. Facet był kilka lat starszy ode mnie. Z wyrazu twarzy i fryzury przypominał nieco młodego Ozzy’ego Osbourne’a z Black Sabbath. Przynajmniej mi się tak kojarzył. Lista podobieństw kończyła się bardzo szybko, bo gość miał przynajmniej dwa metry wzrostu i ważył z półtora kwintala. Podczas gdy my wyciągaliśmy winyle z obwoluty wkładając rękę do środka i podkładając palec fakulec pod dziurkę, a kciuk kładąc na rancie płyty, Ozzy brał je, jak dziś bierze się cedeki – rozkładając palce niemalże po całym obwodzie longplaya. Single ginęły bez śladu w jego dłoniach jak bochny. Jednym słowem typ robił wrażenie, że lepiej go nie zdenerwować. Reszty dopełniało to, że z usposobienia był mrukliwym, nieco chamskim gburem, traktującym wszystkich z góry. I tak jak jego powierzchowność i sposób bycia odstręczały, tak samo przyciągała ogromna wiedza o muzyce i naprawdę ciekawych płytach, które jakimś sposobem trafiały w jego bochny.

Z nosowego pomruku dowiedziałem się, że Takahashi jest perkusistą jakiejś japońskiej grupy o śmieszącej mnie wtedy nazwie Yellow Magic Orchestra i że „Neuromantic” jest jego trzecią solową płytą, wydaną w maju, a więc niesamowitą świeżynką sprzed raptem pół roku. Szalenie mi się ta płyta spodobała. Od pierwszych taktów. Nastawiałem się na jakieś elektroniczne plumkane ambientowe suity, a tu kapitalne, syntezatorowe piosenki. No rany, jak ja lubię takie dość proste, ale niebanalne granie. Tak samo chwytliwe, co skomplikowane, nieoczywiste następstwa akordów i aranżacji instrumentów. Gitary w krótkich, urywanych neurastenicznych wręcz solówkach, melancholijne zaśpiewy saksofonu gdzieś w tle… Kurde, no nieziemska płyta, jak tu wszystko pięknie płynie, jak cudnie brzmi. Chcę… no nie – wręcz muszę ją nagrać! Tylko jak to zrobić?

Dobra, podejdę do typa, poproszę ładnie, spróbuję się z nim umówić, żeby mi to nagrał. Podrzucę mu kasetę, zapłacę nawet ile zechce. Ależ zrobię wrażenie na osiedlu. Wyniosę kaseciaka na ławkę i puszczę. Uśmiechnę się tylko tajemniczo, gdy zaczną pytać - co to jest? No powiedz w końcu co to jest. A ja wtedy powiem, bo dlaczego niby miałbym ich wszystkich trzymać dłużej w niepewności - Yukihiro Takahashi. Znacie Yellow Magic Orchestra? No dobra, nie będę udawał - ja też nie znam, ale to gość właśnie z YMO. Taka muza, a to Japończyk, wyobrażacie sobie?  Natychmiast więc po skończonej prezentacji podszedłem do pakującego się Ozzy’ego i zagaiłem nieśmiało. 
- Nie zawracaj dupy. W tym tygodniu mam dwa koła, kobyły takie, że nie dam rady nikomu nic nagrać. Muszę wkuwać. Ekonomię polityczną. Spadaj.
Poczułem, że oto rozwiewa się moja wizja i nie będę miał nagrań Yukihiro Takahashiego. I nie zrobię furory na podwórku. Ozzy z pewnością zauważył moją zawiedzioną minę, a ciąganie nosem potraktował jako początek płaczu, bo chwilę bił się z myślami i powiedział – No ch… (trudno), widzę że jesteś tu stałym gościem, kojarzę cię też z giełdy, lubisz dobrą muzę, nie odwalisz mi numeru i nie znikniesz przecież z miasta… pożyczę ci tę płytę, a jutro mi ją odniesiesz w zębach na chatę. Tylko niech cię ręka boska broni, żebyś ją zarysował, przetarł okładkę, czy coś podobnego, bo… i tu nastąpiła szczegółowa, okraszona nie pozostawiającymi wątpliwości wulgaryzmami lista tego, co Ozzy mi zrobi, jeśli w jakiś sposób nadwątlę fizyczność albumu Takahashiego. Wziął jakąś kartkę, coś zapisał – Tu masz mój adres, bądź jutro o 12.00 bo muszę się wyspać, a potem idę do kumpeli po skrypty z ekonomii politycznej. Jak ty się w ogóle mały nazywasz i gdzie mieszkasz? Wymieniłem imię i nazwisko oraz adres. Drżącymi rękami podjąłem LP z bochnów Ozzy’ego i popędziłem do domu. Był już wieczór, zrobiło się całkiem ciemno, gdy wybiegałem sycząc z Zamku szczęśliwy z płytą pod pachą. Skręcając w ulicę Farną zauważyłem tylne światła odjeżdżającego z pętli ogórka z „korniszonem”, jak potocznie zwano autobus Jelcz z charakterystyczną przyczepką. O żesz… następny za pół godziny, albo i lepiej. Tabor nękany ustawicznymi brakami ogumienia i części zamiennych był tragicznie przetrzebiony. I jeszcze ten śnieg. Do tramwaju stąd kawałek i od przystanku do chaty też kawałek. Trudno, idę na piechotę. Najszybciej i najkrócej przez Park Żeromskiego. Co z tego, że ciemno, znam drogę na pamięć, codziennie do szkoły i z powrotem, a zresztą już jako szkrab złaziłem całe te tereny na spacerach z Dziadkiem. Pół godziny i będę w domu. Dorwę się do mojego gramofonu Unitra WG-417 (całe szczęście, że Ozzy nie spytał jaki mam sprzęt) i może jeszcze dziś puszczę „Neuromantic” z kaseciaka na ławce, na wieczornym papierosku…

- Ejejej, koleżko, poczekaj, pozwól no na chwileczkę! – wyrwał mnie z rozmarzenia głos z pobliskiej ławki. Kilka ogników z żarzących się papierosów i wyłaniająca się z ciemności sylwetka kogoś idącego w moją stronę z miejsca uświadomiły mi grozę sytuacji. Zmartwiałem… no to po mnie. Wdepnąłem prosto w znudzonych zakapiorów. Okradną z kasy, z fajek, no trudno, zdarzało się już. Ale zabiorą płytę, żeby spieniężyć na flaszkę. Nie mają pojęcia co to za płyta, że tego przecież nikt nie zna i nie kupi. To nie Boney M, czy Bee Gees. Ale przecież tego nie wytłumaczę… po prostu wezmą i koniec. Gdy nikt nie kupi to połamią i wywalą do śmieci, żeby zatrzeć ślady. A Ozzy mnie wtedy zabije, poćwiartuje i skarmi moimi szczątkami płocie w Odrze. Uciekać? Dogonią, jeszcze oklep spuszczą za brykanie. Jak mogłem nie zauważyć… cicho siedzieli, nie chcieli mnie spłoszyć. Darcie japy też nic nie da. W okolicy żywego ducha… Stawiać się też nie ma co. Moja przeraźliwie wątła cielesność i okulary jak denka butelek od razu stawiają mnie w przegranej sytuacji. Nie uwierzą, że jestem mistrzem karate. Nie ma co pajacować.
Przepadłem. No dobra, najważniejsze to wyjść z tego w miarę cało, potem się zobaczy. Zapożyczę się, sprzedam nerkę, czapkę z lisa na Turzynie, albo żółte kozaki z prawdziwej skóry i zwrócę Ozzy’emu dwukrotność ceny. Zniknę z Klubu Hi-Fi i zapadnę się pod ziemię. Niech się tylko ten koszmar jak najszybciej skończy. 
– Poczęstujesz kolego papierosem? 
- Jasne, nie ma sprawy, tu jest jeszcze pół paczki, mam jeszcze całą ramkę na chacie, weźcie sobie wszystko na potem i dla brata w wojsku też. 
- A co tam chowasz za plecami? O, płytę jakąś masz… Fajna? 
- Nie wiem, zależy co kto lubi… taka sobie… - w tym momencie gość podszedł na tyle blisko, że mogłem się mu przyjrzeć. O kurde, znam typa z widzenia. Pojawia się czasami na giełdzie płytowej, coś tam sprzedaje, coś kupuje. Może uda mi się zagadać i dać do zrozumienia, że go kojarzę?
- Takahashi,  Japończyk, solowa…
- No kurwa – przerwał mi typ, wyrywając mi płytę z rąk – powiedz jeszcze, że pożyczyłeś ją od G. (padło nazwisko Ozzy’ego). 
- Tak, od niego. Dosłownie kilkanaście minut temu, na Zamku… 
- No co za fiut bolesny na ropę… A ja nie mogę się od tygodni doprosić, żeby mi pożyczył, chu… złamany - i tu popłynął potok słów powszechnie uznanych za obelżywe pod adresem Ozzy’ego, poddające w wątpliwość moralność jego mamy oraz świadomość ojcostwa seniora G.
- Kiedy masz mu ją oddać? Jutro? Kurde, wiesz co? Masz chwilę? W ogóle to B. jestem - wyciągnął do mnie rękę. Podałem swoje imię i uścisnęliśmy swoje prawice. 
– Mieszkam tu niedaleko. - B. kontynuował. - Jakbyś miał chwilę teraz, to podeszlibyśmy do mnie, ja bym sobie przegrał tę płytę i byłoby po sprawie – podsumował, oddając mi moje fajki. Oczywiście zgodziłem się bez wahania. Chyba nie zaprowadzi mnie na melinę wielkiego Zeda. Jakby chciał mnie obrobić, to zrobiłby to tutaj. Poszliśmy więc, pozostawiając na ławce zawiedzionych widzów niedoszłego spektaklu. Gdy przekroczyłem drzwi pokoju B. w niewielkim mieszkanku, od razu poczułem się tak, jakbyśmy znali się od lat. Plakaty na ścianach, rzędy kaset na półkach meblościanki, płyty w specjalnym stojaku. Na honorowym miejscu marzenie niejednego miłośnika hi-fi – gramofon Fonomaster z Unitry… Oko mi zbielało. Do tego zestaw Kleopatra, stereofoniczny deck. Najwyraźniej nie trafiłem do ponurej izby dziecka ulicy, zmuszonego do kradzieży, aby przeżyć. Widocznie to tak z nudów te zaczepki w parku…
- Bo wiesz, stary mi przywiózł ostatnio z rejsu Yellow Magic Orchestra – „BGM”. Ma w Rotterdamie taki sklepik obczajony, tam dostają mnóstwo płyt do prezentacji – wyciągnął ze stojaka longplay YMO z wytłoczonymi na okładce złotymi literami „NOT FOR SALE, DEMONSTRATION ONLY” i obciętym narożnikiem. – No i co jakiś czas robią porządki – ciągnął B. – i coś zawsze wywalają. No i te zajechane na śmierć naprawdę idą na śmietnik, a te w miarę dobre odkupuje mój stary za parę guldenów od kolesia, który tam pracuje. Część sobie zostawiam, część idzie na zgonkę. Popatrz, co udało mi się jeszcze trafić – i tu zaczął pokazywać swoje zdobycze. Nie powiem, ślina mi pociekła z oskomy.
My - tu gadu gadu, a chłop śliwki rwie… pewnie ci się spieszy na kwadrat. Dawaj, nagram sobie tego Takahashiego. Dobry jest? – i zaczęła się nasza rozmowa, która oczywiście potoczyła się w różne strony naszych muzycznych fascynacji, albowiem nieznany nam bliżej jakiś Joop ze sklepu w Rotterdamie oddający seniorowi B. płyty demonstracyjne za grosze jak leci, spowodował poszerzenie horyzontów B. juniora, a w konsekwencji też jak się później okazało, moje i moich znajomych.
- A sprzęt jaki masz? – padło w końcu to kłopotliwe pytanie. 
- No magnet taki i taki, dobrze gra, fajny. No a gramofon… pożyczam od sąsiada drzwi obok – skłamałem. 
- Wiesz co? To jak chcesz, to dam ci teraz kasetę – wyciągnął czystego, niebieskiego Supertona C-90 z Wiskordu – i nagramy „Neuromantic” dla ciebie z dobrego gramofonu. Niedawno wymieniałem igłę. O, a na drugą stronę nagram ci YMO. Masz czas? Starzy cię nie ochrzanią? Kasetę mi odkupisz, okej? I zresztą wpadaj do mnie, kiedy tylko masz ochotę. Fajnie się z tobą gada. Masz chyba czas, nie?
- Mam! Jasne, że mam! Kasetę ci odkupię jak najszybciej. I jasne, że będę wpadał! Louis, myślę, że to początek pięknej przyjaźni…  
- Co? – B. wybałuszył oczy.
- Nie, nic… to taki cytat ze starego filmu…  
Tego dnia dane mi było nie słońca zaćmienie, a wysłuchać trzy razy pod rząd „Neuromantic” Yukihiro Takahashiego i raz „BGM” YMO. Skarpety mi wyschły i nawet trud ich wkładania w mokre kozaki nie zepsuł mi nastroju. B. wyszedł z domu razem ze mna i odprowadził mnie pod sam mój blok, żeby „jakiś chu.. mnie nie napadł. Tyle się mętów kręci ostatnio…” Pożegnalismy się i z lekkim sercem wbiegłem po schodach do domu. I chociaż nie odkupiłem kasety B. od razu w poniedziałek, jak to miałem pierwotnie w zamiarze (wytłumaczyła mnie najpierw choroba, a potem wojna), to zaprzyjaźniliśmy się z B. na lata. Nie muszę chyba wspominać, że była to przyjaźń niezwykle obfita w zróżnicowane doznania muzyczne i to z obustronną korzyścią.

Na drugi dzień wstałem z gorączką, potwornym bólem gardła i zawalonymi zatokami. Walcząc z bólem głowy wdziałem mokre kozaki i powlokłem się do G. - No… dobrze, że jesteś – przywitał mnie Ozzy w drzwiach. – całkiem zapomniałem, że obiecałem nagrać tę płytę jednemu kolesiowi. Od tygodni mnie męczy… Podrzucę mu dzisiaj, akurat mam po drodze po skrypty z ekonomii politycznej. A wiesz co? – wiecznie naburmuszona twarz Ozzy’ego przez ułamek sekundy się rozjaśniła uśmiechem - ta kumpela, co ma dla mnie skrypty to mi powiedziała, że nie ma się po co uczyć, bo i tak będzie wojna. Dobre, nie?  Czego to ludzie nie wymyślą, hehehe…  

Nie wyszedłem tego dnia na ławkę z kaseciakiem na wieczorną fajeczkę i tym samym nie wzbudziłem wśród kumpli zachwytu płytą Takahashiego. Ledwo dotarłem do domu i zwaliłem się chory do łóżka. Miałem 39 stopni gorączki i grypę. Cały tydzień leżałem połamany w betach. Jakiś czas potem, przy kolejnym spotkaniu, B. opowiedział mi jak bardzo się zdziwił widząc następnego dnia Ozzy’ego na swoim progu z płytą „Neuromantic” pod pachą. Zachował się jednak po mistrzowsku. Nie dał nic znać po sobie, zaprosił G. do pokoju, nagrał przy nim płytę jeszcze raz, jak gdyby nigdy nic podziękował i pożegnał serdecznie.   

Za tydzień czułem się już trochę lepiej, w sobotę wieczorem nagrałem sobie z radyjka pierwszą stronę koncertówki Motörhead – „No Sleep ‘til Hammersmith”. Lekko po północy podczas utworu z pierwszej płyty Maanam, radyjko nagle zamilkło. Słychać było tylko szum. Byłem przekonany, że właśnie padło mi radio, bo nie odbierało nic na całym UKF-ie. Ale gdy je wyłączyłem, szum było słychać dalej. Co dziwne, dobiegał zza uchylonego okna. Wyjrzałem zza firanki - w stronę stoczni sunął sznur wojskowych bewupów i milicyjnych skotów. Rano śniegu było tyle samo, co poprzedniego dnia, ale nie było już Teleranka.

Robert Marciniak
25.07.2024 r.