OMD. Orkiestrowe manewry w ciemnościach, czyli kabelek z Bomisu (1981)
„A w sobotnią noc był Luksemburg, chata, szkło…”
Perfect - „Autobiografia” (muz. Z.Hołdys, sł. B.Olewicz)
Na początku lat 80. słuchanie zachodnich stacji radiowych na falach średnich było w dalszym ciągu jednym ze sposobów pozyskiwania wiadomości o nowych trendach w muzyce, nowych zespołach, a przede wszystkim o nowościach wydawniczych. Najlepszymi pod tym względem w dalszym ciągu były programy rozgłośni Radio Luksemburg. Niestety, stacja ta od końca lat 70. stopniowo zmieniała profil emisji. Od tamtej pory wyraźnie pogarszała się też jakość odbioru w tej części Europy, która znajdowała się za Żelazną Kurtyną. Czyli naszej. Gdy lwią część docierającej do naszych uszu „ściany dźwięku” stanowił przedziwny kolaż rzężeń, zaników, warkotów, szumów, trzasków, dudnień i pisków z ledwo zaznaczoną muzyką w dalekim tle, słuchanie „Luxy” stawało się zwyczajnie męczące i uciążliwe.
Sytuacji nie ułatwiał fakt, że mieszkaliśmy na osiedlu z wielkiej płyty, umiejscowionym w tzw. Niecce Niebuszewskiej. Naturalne obniżenie terenu miasta zostało jeszcze dodatkowo pogłębione i urozmaicone lejami pozostałymi po dywanowych nalotach alianckich bombowców podczas II WŚ. W latach 60. XX wieku uformowano jakoś to znośnie spychaczami, tworząc swoisty system skarp, nasypów i wądołów, zabudowanych blokami mieszkalnymi. W wyniku tego niektórzy z nas, zwłaszcza ci z niższych pięter niżej położonych bloków, znaleźli się niemal w obszarze martwej strefy radiowej. Poza polskimi stacjami UKF (w których jeszcze wtedy o nowości było ciężko) odbierało się tylko ledwo audycje z sąsiedzkiego NRD, gdzie królował Frank Schöbel oraz bardzo rzadko Die Puhdys, Karat, czy Magdeburg. Częściej jednak transmitowano wielogodzinne przemówienia Honeckera na wszystkich programach, więc unikaliśmy enerdowskich stacji jak cynaderków w szkolnej stołówce.
W taki o to sposób zaczęliśmy się umawiać nie na prywatki, czy imprezy, ale na zbiorowe słuchanie „Luxy”, czyli polowanie na fajną muzę i pogaduchy przy wykwintnych alkoholach. Wolną chatę (choć nie do końca) na sobotnie wieczory zapewniał kolega N. Działo się tak, gdy senior N. wyjeżdżał w delegację, a seniorce N. wypadała nocna zmiana w papierni. Młodszy brat N. był niejako w naszej paczce, choć smarkaty, a zamieszkująca z nimi nestorka rodu, babcia N. miała swój świat w swoim pokoiku. Miejscówka u kolegi N. charakteryzowała się bowiem tym, że socjalistyczne normy zmieściły cztery pokoje, kuchnię, łazienkę i korytarz na niecałych pięćdziesięciu metrach. Jeśli blisko połowę tego zajmował pokój dzienny, czyli tzw. stołowy, można było sobie wyobrazić, jak w pozostałych pokoikach było przytulnie. Całkiem jak w tym dowcipie: Bardzo ładne masz mieszkanie. Najbardziej mi się podobają te pomysłowe wnęki na szafy. To nie są wnęki, to pokoje.
W każdym razie przeciwległe ściany wnęki, tzn. pokoju N., były na wyciągnięcie rąk. Miało to niebagatelne znaczenie, gdy zbierało się tam kilka osób. Robił się tłok większy niż w autobusie linii 101. Kolega N. miał najlepsze warunki do organizowania spotkań przy głośniku również dlatego, że mieszkał w szczytowym pokoju szczytowego mieszkania na najwyższym piętrze bloku usadowionego na skarpie. W walce o zasięg fal radiowych było to nie do przecenienia. Dodatkowo w jego „saloniku” kończył się pion centralnego ogrzewania, a zainstalowany malowniczo pod sufitem stalowy zbiornik wyrównawczy spełniał rolę bębna nawojowego dodatkowej anteny. Wystarczyło okręcić zbiornik kilkoma metrami miedzianego drutu, którego jeden koniec przytwierdzaliśmy do zaworu kaloryfera, a drugi do wysuwanej anteny teleskopowej odbiornika. Reszta drutu w postaci malowniczego kłębu spoczywała na podłodze. Od niedawna też N. (na spółę z bratem) był szczęśliwym posiadaczem całkowitej nowości na polskim rynku sprzętu przenośnego - radiomagnetofonu kasetowego Grundig RB 3200 Automatic. Umożliwiał on słuchanie radia, a jednocześnie nagrywanie tej samej audycji na kasetę. Szok, czyli dwa w jednym i w dodatku niezwykle poręczne! Gdy coś nam się podobało, kolega N. wciskał guzik nagrywania, rejestrowaliśmy piosenkę, a następnie odszyfrowywaliśmy nazwę i tytuł przez wielokrotne odtwarzanie zapowiedzi prezentera, żeby zorientować się jaki zespół udało nam się upolować (jeśli słyszeliśmy coś po raz pierwszy), lub jaki nowy singiel znanego nam już zespołu właśnie usłyszeliśmy.
Co do „szkła”, trzeciego elementu układanki ze słów cytowanej na wstępie piosenki zespołu młodzieżowego, to sytuacja była nad wyraz przejrzysta, lecz zarazem ponura. W lutym 1981 roku urzędy państwowe, zakłady pracy, rady narodowe i uczelnie rozpoczęły wydawanie pełnoletnim obywatelom PRL kartek na mięso, cukier, buty, skarpetki, wódkę, mydło, wyroby czekoladopodobne, benzynę, garnitury i dziesiątki innych towarów. Byliśmy niepełnoletni, więc o tych wszystkich luksusach mogliśmy tylko pomarzyć, a o wódce najbardziej. Kupno na melinie nie opylało się. Piwo było ohydnym sikaczem, a poza tym popyt był taki, że można było je nabyć tylko przez dziesięć minut (od 6:00 do 6:10 rano) w kontenerowej budce nieopodal Hali Piastowskiej. Pobliska pętla autobusowa gromadziła tłumy spragnionych przesiadkowiczów w drodze do pracy i z pracy. Wiadomo było przecież, że kto piwko z rana machnie, temu z paszczy pięknie pachnie. Nie mieliśmy szans załapać się na złocisty napój. Pozostawało nam jedynie bożole siarczane wytwarzane przez pobliski zakład produkcyjny upadłej już dziś Spółdzielni Inwalidów im. Botwina. Ponieważ imię patrona zobowiązywało, spółdzielnia owa specjalizowała się w produkcji morderczych napitków (swoją drogą gdyby Naftali Botwin miał do dyspozycji jabcoka, zaprosiłby Cechnowskiego na szklaneczkę i nie musiałby strzelać. Potem zamiast walić do niego z karabinów, też daliby mu szklaneczkę i po sprawie. Cicho i bez huku.) Mniej śmiercionośny z przebogatej oferty dwóch gatunków winnicy „szato de botwę”, wydawał nam się wermut owocowy o intrygującej nazwie „Jubileuszowy”. Od razu odkryliśmy na czym polegał ten „jubileusz”. Otóż wino wyprodukowane na nocnej zmianie trafiało jeszcze tego samego dnia do sprzedaży w sieci sklepów PSS „Społem” o czym dumnie informowała pieczątka z datą produkcji na etykiecie. W ten sposób można było celebrować ten najszybszy na świecie jubileusz jeszcze tego samego dnia. I to wytrawnym trunkiem, który smakował tak samo jak wchodził i jak wychodził. Sprawdzone. Na szczęście w mieszkaniu u N. łazienka była tuż za ścianą. Nie zdarzyło się, żeby ktoś nie doniósł. Ale dobra... Mamy więc komplet. Luksemburg, chata i szkło. Cóż nam mogło brakować, aby chciało się żyć, jak to w tej piosence?
A jednak pewnego dnia nastąpił kataklizm, stała się rzecz straszna, bowiem tknięty zmęczeniem i tak już wyjściowo podłego, kryzysowego materiału, ułamał się przewód zasilający supernowe radyjko kolegi N. Ułamał się był nieszczęśliwie zaraz przy samej wtyczce wchodzącej w odpowiednie, dopasowane gniazdo. Wtyczka ta odlana była z tworzywa tak twardego, że wszelkie próby jej rozcięcia i skręcenia ze sobą przerwanych przewodów, kończyły się źle dla noży i palców N. Nietrudno też się domyślić, że kilkudniowe poszukiwania nowego przewodu w sklepach ZURiT w całym Szczecinie, nie przyniosły pozytywnych rezultatów. Sprzedawcy kręcili ze smutkiem głowami i łączyli się z N. w bólu. To nowość, mówili, dostawy części zamiennych do tego typu przewidziane są więc na mniej więcej przyszłą pięciolatkę. Za pięć lat proszę przyjść się dowiadywać, ale po południu, bo rano możemy mieć przyjęcie towaru i sklep będzie nieczynny. Tymczasem ból kolegi N. nabierał coraz poważniejszych rozmiarów. Radiomagnetofon był co prawda zasilany również bateriami, ale konsumpcja sześciu ogniw typu R-20 odbywała się w zastraszającym tempie. N. szalał z rozpaczy, kieszonkowe rozpływało się niczym sen jaki złoty, a pobliskie kioski Ruchu nie nadążały już z dostawami. Babcia i rodzice przestali w końcu dawać mu pieniądze, obawiając się, że syn wydaje na wino i papierosy. No jasne że tak, ale kilka złotych z tego szło też i na baterie!
Któregoś razu kolega K., elektronik z zamiłowania, wpadł na pomysł, że powinniśmy zapytać jeszcze w tzw. Bomisie. W te pędy pobiegliśmy na ul. Buczka, gdzie w bramie po schodkach mieścił się maleńki sklepik BOMIS. Centrala Obrotu Maszynami i Surowcami BOMIS całkiem od niedawna prowadziła sieć sklepów sprzedających klientom detalicznym części elektroniczne z nadmiernych zapasów magazynowych, a także sprzęt niepełnowartościowy, niespełniający norm. Pan sprzedawca w gustownym, granatowym fartuchu uśmiechnął się do N. i oznajmił triumfująco – Ależ oczywiście, kawalerze... Po czym sięgnął pod ladę i wyciągnął TEN kabelek. Gdy wymienił cenę, zdębieliśmy po raz drugi. Kosztował raptem tyle, co dwie baterie. Tak tanio, to niemożliwe, to się chyba nam śni. Prędko w tramwaj, do domu, do Grundiga, ręce drżą i… NO KU*WAAAA!!! Nie pasuje!!! Za gruby!!! Styki są za głęboko zatopione w gumie, a rowki prowadzące znajdują się nie w tym miejscu, co w oryginalnym kablu. Nagle okazało się jasne, dlaczego kabelek był taki tani i dostępny bez problemu. To bubel!!! Podstawowy, sztandarowy wytwór socjalistycznego przemysłu do dupy. Ręce nam opadły…
- Dramatyzujecie – z przygnębienia wyrwał nas głos kolegi K. – w tym kablu guma jest miękka i można ją oskrobać. Teoretycznie racja, ale praktycznie w wyniku niewprawnego skrobania i ciągłego poprawiania, styki pojawiły się na wierzchu, a całość trzymała się w gniazdku radiomagnetofonu nawet nie na słowo honoru, a na poprzedzający je oddech. Najmniejszy ruch sprzętem powodował, że wtyczka po prostu wypadała. Ponowne jej umieszczenie wymagało dość zręcznego manewrowania, tak, żeby oba przewody zasilające złapały styk. Czasem ogryzek wtyczki wysuwał się już przy cofnięciu ręki, czasem odłączał samoczynnie, zwłaszcza gdy radiomagnetofon grał głośniej i pojawiały się drgania. Najważniejsze było jednak to, że mimo wszelkich przeciwności losu, jakoś to tam działało. Jak zresztą wszystko w PRL-u. Mimo to byliśmy szczęśliwi. Mogliśmy już umawiać się na wieczorną imprezę z Luksemburgiem w tle.
Zasunięte grube story zaciemniły okno, a mrok rozpraszało tylko żółtawe światełko skali radiomagnetofonu. Od razu zrobiło się przytulnie i nastrojowo. Po pierwszej kolejce „Jubileuszowego” przestawał drażnić niemiły jazgot, przygłuszający audycję. Po przebrnięciu przez kilka butelek wermutu i audycję bodajże „Top 30 Disco”, z rozkosznego rozleniwienia wydobył nas pomału intrygujący, żwawy, syntetyczny rytm z charakterystycznym wysokim „tydydydydyty” (wiele lat później dowiedziałem się, że to jeden z automatów Rolanda - CR-78). Chwilę potem weszły świetnie się uzupełniające w skocznym, chwytliwym motywie, gitara basowa i syntezator. Nasze rozmowy umilkły jak nożem uciął. Kiedy zaś załomotał werbel i niesamowicie porywająca melodia wdarła się nam w uszy na pełnej petardzie, krzyknęliśmy jak jeden mąż: - Nagrywaj!!! N. rzucił się więc w kierunku swojego Grundiga. W tym momencie wtyczka wysunęła się z gniazda i wpadła gołymi stykami prosto w kłąb drutu miedzianego, który leżał na podłodze. Zwarcie, błysk, stłumiony huk, dym, cisza i całkowita ciemność. Wywaliło bezpiecznik. Ktoś krzyknął, ktoś się poderwał z miejsca uderzając od spodu głową w półkę z książkami, ktoś potknął się i zwalił na stoliczek. Brzęknęły złowrogo tłuczone butelki i szklanki. W jednej chwili rozpętał się Armageddon. Wszyscy rzucili się w panice do drzwi drąc się wniebogłosy. Pewnie wybieglibyśmy z pokoju razem z szybą z drzwi, gdyby nie najbardziej trzeźwy kolega P., który włączył spokojnie górne światło. Oczom naszym ukazał się ogrom zniszczeń. Na podłodze rozbite butelki i szklanki, a młody N. bez ruchu w stosie książek, przyciśnięty półką. Na jego głowie pojawił się guz wielkości połówki włoskiego orzecha.
- Coś się stało, wnusiu? – dobiegło z pokoiku babci. – Nic, babciu, bawimy się! - odkrzyknął N. a w naszym kierunku rzucił - Czekajcie, jeszcze się dowiemy, co to za kawałek! I popędził do licznika w korytarzu, gdzie znajdowały się bezpieczniki. Jeden do oświetlenia górnego, drugi do gniazdek. Popularne były wtedy w użyciu jednorazowe ceramiczne wkładki topikowe tzw. korki. Widząc spalony bezpiecznik, N. niewiele się namyślając, wykręcił dobry z oświetlenia górnego i wkręcił w miejsce wadliwego. W tym momencie w pokoju zgasł żyrandol. Pogrążyliśmy się znów w ciemnościach, a w prześwicie drzwi pojawił się ledwo widoczny N. Macając rękami ostrożnie do przodu i na boki, wysuniętą w przód nogą badał pomału „grunt” przed sobą. Wyglądał jak mumia ze starego horroru z 1959 roku. Trzeba przyznać, że skradał się tak bezpiecznie, aż do momentu gdy natrafił bosą stopą na leżący na podłodze, będący już pod napięciem TEN kabelek z nagimi stykami. Gdyby nie było tak ciemno, bylibyśmy naocznymi świadkami bicia rekordu świata w skoku wzwyż z miejsca. O dynamice i wysokości skoku świadczył łoskot bitych kloszy i żarówek kandelabru. Ułamek sekundy potem N. gruchnął w stoliczek, łamiąc go w drzazgi, a następnie zsunął się twarzą w szkło z rozbitych butelek i szklanek. Zmartwieliśmy. Kapitan Żbik nam nie uwierzy. Jak nic wsadzą nas do poprawczaka za pobicie braci N. na tle pijackich porachunków podczas libacji. Gdy tak siedzieliśmy osłupiali, z rumowiska wygramolił się N. i trzymając TEN kabelek jak nie przymierzając jakiegoś jadowitego węża tuż za głową, wsunął po omacku wtyczkę i przytrzymał w gniazdku Grundiga. Skala radyjka rozjaśniła się mdłym żółtym światłem ukazując twarz N. całą we krwi. Z głośnika dobiegło „…aaaalmanuwersinwedaaark… inla gej”. W tle charakterystyczne pykanie Rolanda CR-78. To była sama końcówka, dosłownie ostatnie trzy sekundy… ale bez wątpienia to było to! Na pociętej szkłem twarzy N. zagościł upiorny uśmiech. Powiało grozą. Ale mamy to! Już jakiś czas temu wytrzeźwieliśmy momentalnie, a młody N. ocknął się po dotknięciu w guza. Starszy N. zamienił z powrotem bezpieczniki i już przy normalnym świetle znalazł w szufladzie komódki zapasowy korek. Zmietliśmy szkło i wynieśliśmy od razu do pobliskiego śmietnika. Półkę udało się zawiesić z powrotem, książki ułożyć. W niedzielę rano państwo N. wrócili do domu. Od razu zauważyli, że coś jest nie tak. O ile szczątki żyrandola, stoliczka, pociętą twarz i guz na organie myślowym brata udałoby się jakoś wytłumaczyć wymianą zdań między rodzeństwem, o tyle przenikliwy bukiet siarczystego wermutu unoszący się z mokrego dywanika zdradził wszystko… Senior N. był bezlitosny… w ruch poszedł TEN kabelek.
Ale mimo ofiar, od teraz już wszystko szło jak po maśle. N. się nie rozpruł, chociaż jego rodzice i tak się domyślali, kto z kolegów urzędował pod ich nieobecność. Tydzień później przeglądaliśmy (bez N. - miał szlaban) na giełdzie płytowej pisemka muzyczne, starając się odnaleźć cokolwiek co w naszym kulawym angielskim mogłoby przypominać „manuwersinwedark”. Wreszcie w którymś zestawieniu singli znaleźliśmy utwór zatytułowany „Enola Gay” zespołu Orchestral Manoeuvres in the Dark. Drogi Holmesie, drogi Watsonie… olśnieni potęgą własnej dedukcji, z satysfakcją popatrzyliśmy na siebie i pokiwaliśmy głowami. To było to. Jeszcze na tej samej giełdzie dowiedzieliśmy się, że najnowszy longplay ma tytuł „Organisation” [czytaj recenzję >>] i jest to drugi album zespołu z okolic Liverpoolu. Gdy w końcu pierwszy raz wysłuchaliśmy „Enola Gay” w całości, byliśmy urzeczeni. "To typowa linearna piosenka OMD, to te same cztery akordy przez cały czas, które się nie zmieniają. Wers, melodia, środkowa ósemka, wszystko jest takie samo, bez refrenu" – opowiadał w jakimś wywiadzie Andy McCluskey. I właśnie w takich piosenkach, opartych na maksymalnie czterech akordach, gdzie śpiewane zwrotki przeplatają się z niesamowicie chwytliwymi przygrywkami na syntezatorach, zakochaliśmy się momentalnie i na zabój. OMD wzięło nas po prostu szturmem. Po co te mostki, refreny, zmiany tonacji i tempa, kiedy OMD dostarczał proste, a zarazem genialne, singlowe „killery” jeden za drugim. Na albumach z kolei były one idealnie zrównoważone eksperymentalną stroną twórczości grupy. Wystarczy wspomnieć tytułowe utwory z albumów „Architecture & Morality” [czytaj recenzję >>] , czy uwielbianego przeze mnie bezgranicznie „Dazzle Ships” [czytaj recenzję >>] .
Gdy skończył się szlaban i N. wyszedł w końcu wieczorkiem na ławeczkę na szluga, po pierwszym machu uśmiechnął się i zapytał nas: - A wiecie, co to znaczy Orchestral Manoeuvres in the Dark? Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Podobnie jak on, my też już zdążyliśmy sprawdzić to w słowniku.
Robert Marciniak
04.07.2024 r.