Artykuły

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Echo & the Bunnymen - przewodnik po dyskografii

Echo & the Bunnymen - przewodnik po dyskografii

Crocodiles (1980) – 18 lipca 1980 r. 

Debiutancki album ma jeszcze pewne konotacje punkowe, choćby w utworze tytułowym, ale wykracza dość daleko poza ten nurt. Warto zwrócić uwagę, iż tu i ówdzie pojawiają się refleksje twórczości Joy Division. To co mnie urzeka na tej płycie, to kapitalna gra basisty  Lesa Pattinsona, bo bez jego dudniącego basu trudno sobie wyobrazić takie utwory jak  „Going Up” czy „Stars Are Stars”. Na pewno zespół bardziej czerpie z psychodelii i wspomnianego wyżej zespołu niż punku, a wokalista Ian McCulloch na pewno musiał słuchać Jima Morrisona. Słychać to wyraźnie w takiej nieco podniosłej piosence „Stars Are Stars”, gdzie przepiękną kodą gitarową popisuje się Will Sergeant. Nie można o nim nie wspomnieć, bo jego gitara będzie mocnym punktem każdego albumu i w pewnym sensie znakiem rozpoznawczym Echo & the Bunnymen. Trochę nierówny jest to album i niektóre utwory, jak choćby kończący płytę „Happy Death Men”, mogłyby bez szczególnego uszczerbku wypaść z listy piosenek, ale takie piosenki jak: „Rescue”, w której znowu w sposobie śpiewania odnajdziemy wpływ Jima Morrisona, przywołujący echo twórczości Velvet Underground „Villiers Terrace”, zaangażowany i przejmujący „The Pictures on My Wall”, stanowią o sile tego albumu. Warto zwrócić uwagę na okładkę płyty autorstwa Briana Griffina. Motyw członków zespołu, fotografowanych w różnej scenerii przez Griffina, będzie pojawiał się na kolejnych trzech płytach. Ciekawy i odważny album.

Heaven Up Here (1981) – 30 maja 1981 r. 

Na płycie muzyka przeważnie kręci się wokół rytmu tworzonego przez sekcję rytmiczną, której wokal i gitara dodają dramatyzmu, niemniej podstawą jest gitara basowa i perkusja. Początek płyty z mocnymi i energetycznymi „Show Of Strength” (punktująca gitara i deklamacja w stylu Jima Morrisona) i „With A Hip” z fantastyczną partią funkowej gitary dają świadectwo, że zespół nie ma zamiaru odpuszczać i chce przebić to co stworzył na debiutanckiej płycie. Majestatyczne dźwięki gitary wspomagane w tle przez syntezatory i do tego dramatyczny głos Iana McCullocha – oto co nam proponuje zespół w najdłuższym sześciominutowym kawałku „Over the Wall”, a dalej mamy „It Was a Pleasure”, gdzie słychać wyraźne wpływy Talking Heads. Trudno wyróżnić któryś utwór, bo trzeba przyznać, iż do tej płyty zespół wyraźnie się przyłożył i nie zamieścił na nim żadnego wypełniacza, żadnego utworu niepotrzebnego. Chciałbym jedynie wspomnieć o „All My Colours”, na którym piękna melodia przeplatana jest plemiennym bębnieniem Pete’a de Freitasa, który jest tłem dla wielokrotnie powtarzanego słowa „zimbo”. Ekscytujący utwór i chyba jeden z najlepszych w dorobku Echo & the Bunnymen. Świetny album świadczący o rozwoju grupy. Warto zwrócić uwagę na najlepszą chyba okładkę płyty autorstwa Briana Griffina.

Porcupine (1983) – 4 lutego 1983 r. 

Płyta zaczyna się dwoma najbardziej przebojowymi utworami - nieco orientalizującym „The Cutter” i dryfującym trochę w kierunku pop „The Back of Love”, a później jest już mniej przystępnie i bardziej ponuro. Niewątpliwie płyta ma piętno zbyt długiej pracy nad nią, która trwała niemal rok, jak również napięć, które w tym czasie występowały między członkami zespołu. Słuchając tego albumu, który wbrew pozorom emanuje jakimś nieuchwytnym, ponurym nastrojem, przypomina mi w pewnym stopniu dokonania Joy Division. Słychać to na przykład w enigmatycznym „Clay”. Ten sposób śpiewania, prowadzenia gitary jako żywo przypomina to, co robił Joy Division. Wpływy tej kapeli możemy również zauważyć w złowrogim „Porcupine”. Żeby być dobrze zrozumianym, Echo & the Bunnymen nie kopiuje wielkich poprzedników, tylko twórczo inspirując się ich muzyką, wypełnia ją swoimi pomysłami. Faktem jest, że udział skrzypiec Shankara w niektórych utworach wzmaga te uczucia smutku, zagubienia i wyobcowania. Zwykło się uważać, że to jest najmniej przystępna z ich pierwszych czterech płyt, które uważa się za kanon tego zespołu, co jest dziwne zważywszy, iż wymienione już dwa utwory otwierające płytę były niemałymi przebojami. Niemniej płyta rzeczywiście wymaga o wiele więcej skupienia niż jej poprzedniczki i album następny.  Dobra płyta, której wielokrotne przesłuchanie  może odkryć kolejne barwy tego ciekawego wydawnictwa. 

Ocean Rain (1984) – 4 maja 1984 r. 

Uważana za najlepszą, czy rzeczywiście tak jest? Chyba jednak tak. Na pewno to najbardziej przemyślana i najlepiej zrealizowana płyta  Echo & the Bunnymen. Zaangażowano tutaj   trzydziestopięcioosobową orkiestrę, co tak pięknie dodaje dramatyzmu np. w „Nocturnal Me”. Muzyka na płycie wyraźnie kieruje się w stronę pop music, ale zespół robi to z takim wdziękiem, że trudno byłoby robić im z tego zarzut. Pięknie nagrana płyta i ta czystość brzmienia. Na pewno zmienił się też wokal Iana McCullocha i nie przypomina tak nachalnie Jima Morrisona.  Zabawne, że ponoć płycie przypięto etykietę najlepszego albumu U2, którego U2 nigdy nie nagrało. Ja traktuję to jako dowód uznania dla muzyków, choć z tą opinią się nie zgadzam. Nawet U2 w czasach swojej największej chwały dałoby się chyba pokroić za taki utwór jak „The Killing Moon”, najsłynniejszą i najlepszą piosenkę z albumu, a nawet może w całej dyskografii  Echo & the Bunnymen. Utwór niby  zwodniczo prosty, kilka akordów i przejmujący, enigmatyczny refren, ale gdy słyszy się sekcję smyczkową z towarzyszącą  gitarą Willa Sergeanta, to ciarki po plecach przechodzą.  Po efektownych i hałaśliwych utworach, jak choćby  „My Kingdom”, płyta kończy się subtelną, wyciszoną balladą tytułową, gdzie znowu tak pięknie wybrzmiewa gitara Willa Sergeanta w otoczeniu smyczków. Dobry koniec bardzo dobrej płyty. Monumentalna i epicka płyta. Wielkie dzieło.

Echo & the Bunnymen (1987) – 6 lipca 1987 r. 

Opinie o tym albumie były różne. Nie sposób nie zauważyć, że zespół wyraźnie chciał dotrzeć do szerszej publiczności, w związku z tym nastąpiło widoczne złagodzenie brzmienia. Również wytwórnia naciskała, aby zespół nagrał coś bardziej przebojowego. Jak twierdził Will  Sergeant, zespół był pod presją Roba Dickinsa, prezesa Warner Music, aby nagrać album, który powtórzyłby sukces albumu Petera Gabriela „So” z 1986 r. Ponoć prezes puścił członkom zespołu płytę Petera Gabriela i stwierdził: „Chcę, żebyście tak brzmieli!”. Z życzeń szefa wytwórni niewiele się spełniło, ale muzyka na pewno była bardziej przystępna. Oczywiście album nie ma  takiego ciężaru gatunkowego jak zaliczane do kanonu Echo & the Bunnymen pierwsze cztery płyty, ale jest pozycją udaną i interesującą. Wypełniają go ciekawie zaaranżowane, ale dość proste utwory, mające pewien potencjał komercyjny. Takie są właśnie utwory, które stanowią oś albumu: „The Game”, „Lips Like Sugar”, „New Direction,” and „Bedbugs And Ballyhoo”. Moim faworytem jest jednak subtelna, nastrojowa ballada wieńcząca płytę pt. „All My Life”. Czegoś takiego jeszcze nie grali. Wspaniałe zakończenie udanej i interesującej płyty.  

Reverberation (1990) – 13 listopada 1990 r. 

Śmierć perkusisty Pete’a de Freitasa w 1989 r. i  wcześniejsze odejście z zespołu jego lidera, Iana McCullocha mogły zwiastować koniec pięknej kariery Echo & the Bunnymen. Tak się nie stało, bowiem pozostali członkowie grupy, gitarzysta Will Sergeant and basista Les Pattinson postanowili dalej kontynuować działalność pod tym samym szyldem. Dokooptowali do grupy byłego wokalistę St. Vitus Dance, Noela Burke’a, klawiszowca Jake’a Brockmana i perkusistę Damona Reece’a. Ponadto zaangażowali jako producenta Geoffa  Emericka, znanego ze współpracy choćby z takimi artystami jak The Beatles czy Elvis Costello.  Takie zmiany oczywiści musiały wpłynąć na takie, a nie inne brzmienie nowej płyty. Oczywistością jest, iż Echo & The Bunnymen bez Iana McCullocha po prostu nie jest Echo & the Bunnymen i to rzutuje na ogląd albumu, chociaż nie można powiedzieć, żeby była to płyta zła. Niesłusznie jest ona odsądzana od czci i wiary, bo zawiera naprawdę niezły materiał muzyczny (z pięknie płynącą melodią w „Gone, Gone, Gone”, ze zgrabnie punktującą gitarą w „Enlighten Me”, z bliskowschodnimi wstawkami w „King Of Your Castle”). Wokal Noela Burke’a też należy uznać za bardziej niż kompetentny, ale cóż z tego, jak finalnie Echo & the Bunnymen nie brzmi jak Echo & the Bunnymen. Lepiej było wydać tę płytę pod zmienionym szyldem, wtedy nie byłoby tyle zjadliwych komentarzy na jej temat. Rozczarowana płytą wytwórnia rozwiązała wtedy umowę z zespołem. 

Evergreen (1997) – 14 lipca 1997 r. 

McCulloch, Sergeant i Pattinson ponownie utworzyli Echo & the Bunnymen w 1997 r. i wydali, a chyba nikt się po nich tego nie spodziewał, bardzo przyzwoitą płytę. Album zaczyna się od pięknej  gitarowej kompozycji „Don’t Let It Get You Down”. Dalej jest wzbogacone brzmieniem orkiestry „In My Time”, potężnie brzmiące podszyte grung’em „I Want to Be There (When You Come)”, delikatnie funkujące, wykazujące podobieństwo do britpopu „Evergreen”, subtelnie i spokojnie rozpoczynające się „I'll Fly Tonight”, które powoli się rozkręca i szybuje, poruszające, zbliżone do estetyki new romantic, znowu z  delikatnym akompaniamentem orkiestry „Nothing Lasts Forever”. Następnie słyszymy kontrolowaną energię, z którą mamy do czynienia w „Baseball Bill” i „Altamont”, piosenkę, którą można wykorzystać w jakimś romantycznym filmie, „Just a Touch Away” i tak się ciągnie ta naprawdę dobra muzyka aż do zamykającej album wolnej ballady „Forgiven”. Nikt chyba tak dobrej płyty się nie spodziewał, a zapewniam - jest czego posłuchać. Warto zwrócić uwagę na okładkę, która nawiązuje do okładki „Crocodiles” z 1980 r. 

What Are You Going to Do with Your Life? (1999) – 5 kwietnia 1999 r. 

Przed nagrywaniem materiału na "What Are You Going to Do with Your Life?" rezygnację z dalszej współpracy ogłosił Les Pattinson. Powody były dwa: jeden – choroba matki, drugi – nieporozumienia z McCulloch’em co do dalszego kierunku rozwoju kariery zespołu.  Tym razem zespół pożeglował wyraźnie w kierunku muzycznej łagodności. Od razu zastrzegam, że płyta w niczym nie przypomina dawnych, a nawet niedawnych Echo & the Bunnymen. Akustyczne i subtelne piosenki, jak np. otwierający utwór tytułowy, z bardzo znamiennym tytułem i słowami czy następujący po nim „Rust”. Ian McCulloch śpiewa w tych dwóch piosenkach jakby był bratem rodzonym Bono z U2. Co też się porobiło z tym zespołem. Nadal słychać piękne, ale poniekąd banalne smyczki w roli ozdobników jak w „Rust” czy „Fools Like Us”. W tej nowej muzyce jest wiele z klimatu U2, ale słyszę tam również Oasis,. Z kolei w  „Get in the Car” dostajemy trąbkę, której linii  nie powstydziłby się napisać Burt Bacharach. Fortepianowe „History Chimes” też mi kogoś przypomina, ale nie potrafię zidentyfikować skąd zespół czerpie wzory. Chciałbym powiedzieć po wysłuchaniu płyty, że mi się nie podoba, ale cóż można poradzić, gdy Echo & the Bunnymen, który stał się duetem, napisał być może banalne, ale naprawdę ładne piosenki.

Flowers (2001) – 14 maja 2001 r. 

W otwierającym płytę „King of Kings” wyraźnie słychać, że nieobca dla zespołu jest chęć inspiracji osiągnięciami The Doors z okresu „Riders on the Storm”, a Ian McCulloch znowu brzmi jak Jim Morrison. Nie powiem, żeby odeszli od złagodzenia brzmienia, które zaprezentowali na poprzednim albumie, niemniej wyraźnie więcej jest na tej płycie niezłych partii gitary Willa Sergeanta, co dodało jej kolorów. Słychać również te bliskowschodnie motywy, które grali na swoich pierwszych płytach. Trochę nierówny to album, choć rzeczywiście trzyma poziom i nie można powiedzieć, żeby poszczególne utwory odstawały, choć nie wszystkie są tak udane  jak „King of Kings” bądź „SuperMellowMan”. Kolejny album nad którym można się zadumać i wysnuć taki wniosek, że upływ czasu nie czyni krzywdy inwencji zespołu, choć znowu jesto to album, który nie brzmi jak klasyczne  Echo & the Bunnymen.

Siberia (2005) – 20 września 2005 r. 

Po wielce subtelnych poprzednich płytach zespół doszedł chyba do wniosku, że należy opuścić krainę łagodności i zagrać coś mocniejszego. Znacznie żywsza jest ta muzyka i na pewno jest więcej partii gitarowych granych z pazurem, co już słychać na otwierającym „Stormy Weather”, ciekawym i nieco hałaśliwym psychodelicznym kawałku. Na płycie mieszają się utwory nieco banalne, jak choćby lekko nostalgiczny „All Because of You Days” oraz tytułowy z pełnymi werwy ciekawymi rockerami jak: „Parthenon Drive”, „Of a Life”, „Scissors in the Sand” czy „Make Us Blind”, w którym pobrzmiewa ejtisowa melodyka.  Są tu też utwory "płynące", w których głos McCullocha znów brzmi jak Bono z U2 jak np. „In the Margins”. Na wyróżnienie na pewno zasługuje smyczkowa ballada „Everything Kills You”, która swobodnie mogłaby się znaleźć na „Ocean Rain”. Płytę zamyka subtelna ballada „What If We Are”, znowu z towarzyszeniem smyczków i z piękną kodą gitary. Zastanawiające, że płyta jest nad wyraz spójna i nie wywołuje mimowolnych momentów znużenia jak w przypadku dwóch poprzednich. 

The Fountain (2009) – 12 października 2009 r. 

Kolejny całkiem niezły album poprockowy, z naciskiem na pop, bo zasadniczo rockowe brzmienie można dostrzec tylko w otwierającym rockerze „Think I Need It Too”.  Problem z tym albumem jest taki, jak właściwie z wszystkim wydanymi po 1990 r. Słuchacz nie dostaje odpowiedzi na to kogo słucha, czy jest to Echo & the Bunnymen, czy tylko jego kopia, czy w ogóle jest to jakiś inny zespół czerpiący inspiracje z The Doors i U2. Odpowiedź  na pytanie zespołu zadane w piosence „Do You Know Who I Am?” jest dla mnie za trudna. Nie wiem kim oni są i do czego zmierzają, choć nie można powiedzieć, że ich kolejne płyty są słabe i nużące, wręcz przeciwnie są nawet całkiem dobre, ale mam wrażenie, że nie wnoszą zupełnie nic do wizerunku zespołu. Słucha się tego nawet bardzo miło, ale po przesłuchaniu łatwo się zapomina i niespecjalnie chce się wrócić do tej muzyki. 

Meteorites (2014) – 3 czerwca 2014 r. 

Jedno co trzeba im przyznać. Zespół nie schodzi z pewnego, dość wysokiego poziomu i od samego początku nie zdarzyło mu się wydać absolutnie żadnego niewypału.  Warto zwrócić uwagę, iż  autorem większości kompozycji na tym albumie jest Ian McCulloch, co ma znaczenie dla takiego, a nie innego brzmienia płyty. Letnia to muzyka i bynajmniej nie dlatego, że wydana została w czerwcu. Zespół, a  właściwie Ian McCulloch zadbał o to, żeby zagrane zostały ładne melodie, ale zbyt często wychodzi z tego jakiś banał. Nawet „Constantinople” z bliskowschodnią ornamentyką razi swoimi uproszczeniami. Przyznam szczerze, że słuchałem tej płyty z rosnącym zniecierpliwieniem. Kiedy się nareszcie skończyła, pozostawiła mnie zupełnie obojętnym.  Tym przeciętnym, ale nie znaczy, że niedobrym albumem   Echo & the Bunnymen chyba zakończył swoją studyjną karierę, choć nadal koncertują. 

Robert Żurawski
21.07.2023 r.