Artykuły

Zaobserwuj nas

Kilka refleksji na kanwie książki Jarka Szubrychta pt. "Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu"

Kilka refleksji na kanwie książki Jarka Szubrychta pt. "Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu"

Jarek Szubrycht "Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu"
Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: 2022-10-26
Liczba stron: 328

Co robi tekst o książce o metalu na stronie Alternativepop.pl? O co tu chodzi? Dlaczego sięgnąłem po taką lekturę? Na pewno nie dlatego, że jestem fanem metalu, ale i sam autor twierdzi, że nie tylko dla "metali" książka powstała. W końcu na obwolucie do lektury zachęca m.in. Artur Rojek. No właśnie. Arur Rojek to rocznik 1972, autor książki urodził się w roku 1974, ja w 1973. Jesteśmy praktycznie rówieśnikami. Głównym powodem, dla którego sięgnąłem po książkę jest chęć sprawdzenia czy dzieciństwo i młodość przyszłego "metala" różniła się w dużym stopniu od mojej drogi. Pewnie z podobnego powodu po książkę sięgnął Rojek. W książce szukałem odpowiedzi na takie pytania jak: czy żeby być "metalem" - przyszłym muzykiem, dziennikarzem i organizatorem metalowego podziemia, od razu trzeba było słuchać Venom lub przynajmniej TSA, czy może w latach 80. droga wszystkich dzieciaków interesujących się muzyką wyglądała trochę podobnie i dopiero od któregoś momentu jeden stawał się "metalem" a drugi słuchał The Cure i Depeche Mode a jeszcze inny klasykę rocka.

I rzeczywiście. Już w pierwszych linijkach rozdziału "Twoje życje jest heavy" dowiadujemy się, że autor w 1985 roku był fanem Shakin' Stevensa, Limahla, Lady Pank oraz 2 plus 1 a nie metalu. Ja również bardzo lubiłem Kajagoogoo i Limahla, w mniejszym stopniu Lady Pank, bo zdecydowanie wolałem Republikę i Maanam. Shakin Stevens od początku wydawał mi się natomiast trochę obciachowy, ale niektóre przeboje też podobały mi się. Poza tym w 1985 roku słuchałem już Romantyków Muzyki Rockowej Beksińskiego a moimi ulubionymi zespołami były: Ultravox, Depeche Mode a z rockowych - U2. 

Nie znaczy to jednak, że nie miałem kontaktu z "metalem". TSA "Live" była pierwszą płytą, którą wraz z Perfectem "Live" i pierwszym adapterem dostałem na 10. urodziny w 1983 roku. Od tego czasu zacząłem zbierać wszystkie płyty, które można było kupić w polskich sklepach. Dodam, że nie były to tylko sklepy muzyczne. W Łodzi, z prawdziwego zdarzenia znałem tylko jeden taki sklep - przy ul. Nowomiejskiej przed pl. Wolności. Poza tym był jeszcze antykwariat przy ul. Piotrkowskiej, komis w jednej z bram ul. Piotrkowskiej oraz zwykłe księgarnie i kioski RUCH-u, w których również można było nabyć płyty - jak wiadomo wtedy tylko winylowe. Kupowałem wszystko co tylko się ukazało. Co tydzień, robiłem rundkę po sklepach i sprawdzałem czy nie ma czegoś nowego. Nie kupowałem jedynie płyt w rodzaju: Mazowsze, country, Połomski czy Irena Santor i tym podobnych. Ale płyty "metalowe" też brałem. Oprócz płyt TSA i Turbo miałem również metalowe płyty licencyjne, o których wspomina autor "Skóra i ćwieki na wieki. Moja historia metalu" - Faithful Breath i Crossfire. W przeciwieństwie do autora książki, którego początkowo ta muzyka odrzuciła, mnie ona raczej rozśmieszała - szczególnie okładki. Ale słuchałem, bo z adapteru każda płyta brzmiała lepiej niż nagrywana z radia na monofoniczny radiomagnetofon Marta, który posiadałem.

Jarek Szubrycht na "ciemną stronę mocy" przeszedł dzięki szwedzkiemu zespołowi Europe i przebojowi "The Final Countdown". Dzięki temu soft metalowemu hitowi, poczuł w sobie "diabelską siłę" i zrozumiał, że może jednak muzyka metalowa jest dla niego. Sięgnął więc po wcześniej odrzucone Faithful Breath i Crossfire, by dalej zgłębiać istotę metalu. Dalej już poszło. Autor przypomniał sobie o TSA, które już wcześniej trochę znał, ale jako fan Shakin' Stevensa ignorował i został jego fanem. Później był Kat i kolejne etapy metalowych wcieleń, o których czytałem już z mniejszym zainteresowaniem. 

Hit Europe podobał mi się w 1986 roku, ale trochę się tego wstydziłem, bo od początku muzyka brzmiała mi nieco obciachowo. Paradoksalnie dzisiaj traktuję Europe bardziej poważnie niż w latach 80. Autor pewnie odwrotnie. Kat natomiast to nie była moja bajka, nigdy mi się nie podobał a teksty zawsze mnie odrzucały. I to jest właśnie ten prawdziwy moment, gdy autor stał się "metalem" a ja pozostałem w innych rejonach muzycznych, choć później niektórych płyt metalowych również słuchałem. 

Aż do początku lat 90. nadal jest sporo podobieństw mojej i pewnie wielu innych drogi muzycznej, do tego, co opisuje Szubrychyt, przynajmniej jeśli chodzi o sposoby dotarcia do muzyki i komunikację z innymi fanami. Ja również rozpocząłem korespondencję z ludźmi z Polski, przesyłając sobie nawzajem drogą pocztową kasety, na których nagrywaliśmy muzykę i w ten sposób wymienialiśmy się nią. Były również przegrywalnie muzyczne. Fajnie było o tym wszystkim przeczytać i zobaczyć, że niezależnie od tego, w którym miejscu Polski żyło się i jakiej muzyki słuchało, mimo braku Internetu, telefonów komórkowych (a często nawet stacjonarnych), komunikacja wyglądała wszędzie podobnie. 

Autor książki poszedł jednak dalej, bo zaczął wydawać metalowego zina, dzięki czemu stał się częścią metalowego podziemia. Dalsza część książki to opowieść o tym metalowym podziemiu, jego wzlotach i upadkach oraz tym, jak się rozwijało. Ta część książki to dla mnie terra incognita. Myślałem, że coś wiem o metalu, ale po przeczytaniu książki Szubrychta wiem już, że nie wiedziałem wiele. Teraz wiem trochę więcej, ale przede wszystkim wiem, że metal nie jest dla mnie :).

Andrzej Korasiewicz
01.08.2023 r.