Sweet Dreams: Od kultury klubowej do kultury stylu. Opowieść o Nowych Romantykach (recenzja)
Autor: Dylan Jones
Wydawnictwo: Kagra
Tytuł oryginału: Sweet Dreams: From Club Culture to Style Culture. The Story of the New Romantics
Data wydania: 2022-02-10
Data 1. wyd. pol.: 2022-02-10
Data 1. wydania: 2020-10-01
Liczba stron: 624
Książka o lifestyle'u i popkulturze
Zacznę nietypowo od podsumowania. To nie jest dobra książka. Na pewno nie dla kogoś kto szuka informacji o muzyce, muzykach, rozwoju ich twórczości oraz chce poszerzyć wiedzę o scenie muzycznej tamtego okresu. Na okołu sześciuset stronach znajdziemy narrację, która skupia się na przedstawianiu zmian w świecie mody, clubbingu, stylu życia, polityce a muzyka jest tak naprawdę dodatkiem. O tym dlaczego tak jest dowiemy się, gdy spojrzymy kim jest autor książki. Dylan Jones jest angielskim dziennikarzem, który swoje doświadczenie zawodowe zdobywał w pismach modowych, takich jak iD, w których pisanie o muzyce było dodatkiem do przedstawiania i kreowania stylu i kultury młodzieżowej. Następnie Dylan Jones zaangażował się w pisanie o polityce. W 2008 roku był autorem wywiadu-rzeki z ówczesnym liderem Partii Konserwatywnej Davidem Cameronem, późniejszym premierem Wielkiej Brytanii. Już wcześniej, redagując inne brytyjskie pismo GQ, zatrudnił Borisa Johnsona, kolejnego przyszłego brytyjskiego premiera z ramienia konserwatystów, jako korespondenta samochodowego. GQ, pod wodzą Jonesa, był także pierwszym magazynem, na którego okładce pojawił się David Cameron, wkrótce po tym, jak został liderem Partii Konserwatywnej. Przez jakiś czas Jones był więc kojarzony w Wielkiej Brytanii jako dziennikarz sympatyzujący z Torysami. Dzisiaj jednak stara się z tego wycofać wracając do swoich młodzieńczych czasów, gdy był bywalcem brytyjskich klubów, w tym Blitz, a nastęnie rozpoczął karierę jako dziennikarz w pismach lifestylowych.
To wszystko powoduje, że książka, która mogła być fascynującą historią o rodzącej się na przełomie lat 70. i 80. muzyce synth pop, new romantic i post-punk, jest chaotycznym, słabo zredagowanym zbiorem wypowiedzi osób żyjących między 1975 a 1985 rokiem, które opisują swoje osobiste doświadczenia z tamtego czasu. Są wśród nich prawdziwe perełki, jak np. wypowiedzi Midge Ure'a, Johna Foxxa, Daniela Millera, Gary Numana, Paula Humphreysa (OMD), ale jest ich mniejszość. Przeważają wypowiedzi klubowiczów, projektantów mody, dziennikarzy pism modowych, którzy szczegółowo opisują kto, w jaki sposób i kiedy się ubrał oraz jaki to miało wpływ na popkulturę. Przyznam, że miejscami czytanie książki było dla mnie katorgą. Brnąłem jednak dalej, by natrafić na kolejne ciekawe wypowiedzi np. Alison Moyet, Andy McCluskeya (OMD), Trevora Horna, Wolfganga Flüra (Kraftwerk) czy Phila Oakeya (The Human Leage), które powodowały, że nagle zacząłem lekturę pochłaniać. Niestety, po kilku, czasami kilkunastu stronach, nagle narracja się zmieniała i zamiast o przemianach muzycznych musiałem, znowu czytać o tym kto, jak się ubrał, kto i co napisał w piśmie modowym oraz dlaczego "thatcheryzm" był zły a to ciągnęło się czasami przez kolejnych kilkadziesiąt stron, po których następowały fragmenty o scenie muzycznej. I tak się to przeplatało do końca książki.
W przypadku książki o "new romantic" pisanie o clubbingu i modzie ma oczywiście uzasadnienie, ale mam wrażenie, że autorowi zaburzyły się proporcje. Cała narracja jest też mocno upolityczniona i zideologizowana a autor próbuje wszystko, o czym pisze ubrać w kostium walki z "thatcheryzmem" oraz wpisać w kontekst postępujących zmian obyczajowych. To ma oczywiście pewne uzasadnienie. Blitz Kids a także wysyp synth popowych zespołów, w których ważną rolę odgrywali geje (Soft Cell, Erasure, Pet Shop Boys, Frankie Goes To Hollywood), albo wprost gejowskich (Bronski Beat, Boy George) na pewno przetarło szlaki dla większej tolerancji dla odmienności. Jednak daleko tutaj, moim zdaniem, do współczesnego kontekstu tego zjawiska. Od walki o tolerancję dla prześladowanych i dyskryminowanych, co wówczas występowało w całej Europie czy USA, do współczesnej afirmacji, jednak droga jest odległa.
Polityka u Dylana Jonesa
Dylan Jones próbuje również usilnie całemu zjawisku nadawać kontekst polityczny i antythatcherowski. Choć nie jest dla nikogo tajemnicą, że branża muzyczna w przeważającej większości raczej sympatyzuje z lewicą, niż z prawicą a Margareth Thatcher była w Wielkiej Brytanii przez lewicę szczególnie znienawidzona, to jednak w latach 80. było kilku czołowych przedstawicieli popkultury, którzy deklarowali sympatie pro-thatcherowskie. Głosowanie na Torysów deklarowali m.in. Tony Hadley (Spandau Ballet) czy Gary Numan. Wprawdzie w książce znajdziemy sporo wypowiedzi Gary Numana, to jednak autor akurat nie jest ciekawy motywacji Numana co do jego ówczesnych sympatii politycznych. W książce wspomniane jest wprawdzie, że Hadley sympatyzował z Torysami, ale autor to nie z nim rozmawia na temat Spandau Ballet. Głównym rozmówcą jest lewicowy Gary Kemp (Spandau Ballet). Dzięki temu politycznemu skrzywieniu autora książki, dowiedziałem się jednak, że w połowie lat 80. kilku muzyków (m.in. Paul Weller, Jimmy Somerville) założyło kolektyw i razem z politykami Partii Pracy jeździło na wiece w celu zachęcnie młodzieży do głosowania przeciwko Torysom. Jednak autor nie widzi w tym nic niestosownego, a krytyka skupia się na nieskuteczności tych działań, bo mimo zaangażowania muzyków, kolejne, trzecie z rzędu, zwycięstwo w wyborach odniosła Margareth Thatcher. Dylan Jones w kilka miejscach podkreśla też jak bardzo był antythacherowski w latach 80. i zaangażowany społecznie, podobnie jak cała prasa lifestylowa. A muzycy, którzy nie angażowali się społecznie (np. Wham!), byli przedstawiani przez nią krytycznie.
Mimo negatywnego spojrzenia na rządy Thatcher, trudno jednak nawet Jonesowi zaprzeczyć, że właśnie "thatcheryzm" sprzyjał ówczesnemu rozwojowi nowej muzyki, prasy lifystylowej i ogólnie przedsiębiorczości, która wykreowała nową rzeczywistość lat 80. w Wielkiej Brytanii po kryzysie lat 70. Właśnie "thatcheryzm" tak naprawdę stworzył kreatywność lat 80. i sprzyjał kolejnym przedsięwzięcom Blitz Kids, co przyznaje np. Stephen Jones (modysta).
New romantic i kreatywność "ejtisów"
Niektóre wnioski autora są również zbieżne z moimi obserwacjami. Te "prawdziwe", kreatywne lata 80. skończyły się w połowie lat 80. a za ich symboliczny koniec można uznać koncert Live Aid w 1985 roku. To właśnie muzyka z pierwszej połowy lat 80. uchodzi najczęściej za "ejtisy". Druga połowa lat 80. to już inna epoka, inne lata 80. Choć i wtedy sukces osiągnęły zespoły, które kontynuuowały ducha pierwszej połowy lat 80. (A-ha, Pet Shop Boys), ale te, które osiągnęły go w pierwszej połowie lat 80. w większości upadły, rozwiązały się, albo straciły na popularności. W dobrej formie przetrwały nieliczne (np. Depeche Mode). Inne przetrwały w szczątkowej i zmienionej formie (OMD, Duran Duran).
Wypowiedzi niektórych osób z kręgu Blitz Kids pokazują, że osoby przychodzące na Bowie Nights czasami w ogóle nie interesowały się muzyką. Uwielbienie dla Bowiego nie szło w parze z otwartością na brzmienie syntezatorowe i elektroniczne. Muzyka Krafwerk, którą grał Rusty Egan i która zainspirowała jego samego i Midge Ure'a do stworzenia Visage a co za tym idzie brzmienia, które dzisiaj uważamy za "new romantic", nie była lubiana przez wszystkich bywalców Billy's Club a później Blitz. To pokazuje jak wielka była różnorodność tego zjwiska i jak to, co działo się w klubie miało mało wspólnego z samą muzyką, która tam się narodziła.
Spandau Ballet, zespół, który stał się wizytówką Blitz Kids, początkowo w ogóle nie używał syntezatorów. Ich muzyka brzmiała miło dla ucha ludzi słuchających raczej muzyki soul niż Gary Numana. Dopiero pod wpływem Rusty Egana i Stevena Strange'a muzycy włączyli do swojego repertuaru syntezatory i zaczęli brzmieć bardziej synth. Nic dziwnego więc, że z czasem i wzrostem popularności powrócili do dawnego stylu. W książce znalazłem zatem potwierdzenie dla swoich prywatnych klasyfikacji, w których Spandau Ballet właściwie nie był nigdy przeze mnie zaliczany do muzyki "new romantic" :). W istocie Spandau Ballet stał się wizytówką "new romantic" z przyczyn towarzyskich a nie muzycznych. Choć debiutancka płyta grupy, ostatecznie jednak rzeczywiście wpisuje się w nurt synth popu.
W tym miejscu warto przejść do tego, jaki kontekst ma zjawisko "new romantic" dla Polaków, którzy pamiętają tamte czasy i jak to wyglądało w PRL. Tutaj mogę się podeprzeć swoimi osobistymi wspomnieniami. W kontekście tej książki mogłoby się wydawać, że w ograniczonym zakresie, bo muzyki zacząłem bardziej świadomie słuchać w 1983 roku. Jednak w Polsce to był mniej więcej ten moment, w którym taka muzyka zaczęła do nas docierać na większą skalę.
New romantic w PRL
Książka uświadomiła mi jak bardzo rządzący w Polsce komuniści zdeformowali rzeczywistość, w której żyliśmy. Oczywiście w teorii to wiedziałem, ale dopiero, gdy skonfrontowałem swoje doświadczenie z masą szczegółów opisanych w książce Dylana Jonesa, uświadomiłem sobie jak wielka to była deformacja. W czasie, gdy w Wielkiej Brytanii popkultura wchodziła w stan swojego rozkwitu, w Polsce 13.12.1981 r., stojący na czele partii komunistycznej, generał Jaruzelski, wprowadził stan wojenny. Na ulicach pojawiły się czołgi i wozy opancerzone. Zawieszono funkcjonowanie telewizji i radia, nie odbywały się koncerty. Nikt nie myślał ani o muzyce, ani o clubbingu. Chodziłem wtedy do drugiej klasy szkoły podstawowej i jedyne co pamiętam, to, że w niedzielę nie było mojego ulubionego "Teleranka", że rodzice zabronili wychodzić mi z domu ("bo jest wojna"), ale i to że nie musiałem iść do szkoły. Dorośli jedyny ratunek dla Polski widzieli w tym, że prezydent USA Ronald Reagan i premier UK Margaret Thatcher "wykończą" prędzej czy później Związek Radziecki i socjalizm upadnie. No i mieliśmy Jana Pawła II, który oprócz tego, że był głową Kościoła, zabiegał również o polskie interesy, gdy tylko mógł. W 1982 roku, sytuacja zaczęła się jednak powoli normalizować. Na fali tej normalizacji komuniści zaczęli przywracać pewne przejawy normalności.
Jedną z bardziej przełomowych decyzji z punktu widzenia młodego człowieka, który żył w PRL i chciał choć namiastki normalności, było powstanie w kwietniu 1982 roku Listy Przebojów Programu Trzeciego, prowadzonej przez Marka Niedźwieckiego. To było dla wszystkich okno na świat. To był też czas boomu polskiego rocka. I to głównie polska muzyka królowała na LP3 (Republika, Maanam, Lady Pank, Lombard, Oddział Zamknięty, Perfect, TSA). Ale na liście pojawiała się też muzyka zachodnia, w tym ta brytyjska, która wówczas święciła triumfy na całym świecie. To właśnie na Liście Trójki usłyszałem po raz pierwszy Ultravox, Howarda Jonesa, Limahla, Duran Duran, Classix Nouveaux czy Depeche Mode. Ale ci wykonawcy nie zajmowali czołowych miejsc. Najbardziej popularny był wtedy Classix Nouveaux, który w Wielkiej Brytanii w ogóle nie zdobył popularności a w książce wymieniony jest tylko raz, w kontekście grup "nieudanych" i "zbędnych". W PRL muzyka synth pop a także szerzej - nowofalowa - nie miała wielu promotorów. Nie było tutaj clubbingu, nie było pism lifestylowych, ani młodzieżowych zajmujących się modą i muzyką. Jedynymi pismami, w których można było poczytać o muzyce był "Magazyn Muzyczny" oraz wydawany na "papierze toaletowym" Non Stop. Były też pisma typu "Zarzewie" (Organ Związku Młodzieży Wiejskiej), z których można było pozyskać plakaty zespołów muzycznych (głównie polskich) na równie marnym papierze jak Non Stop. Był oczywiście harcerski "Świat Młodych", w którym najpopularniejszą częścią był komiks, ale o muzyce wiele tam nie było. Było w końcu pismo dla starszej młodzieży "Razem". I to właściwie niemal cała ówczesna peerelowska popkultura.
Nie było dostępu do płyt i kaset z muzyką zachodnią. A i te z polską wychodziły z dużymi opóźnieniami. Płyta od momentu nagrania i zakończenia produkcji muzycznej, czekała czasami nawet dwa lata na wydanie - taki był cykl wydawniczy w gospodarce państwowej, socjalistycznej. Głównym źródłem muzyki dla melomanów stało się Polskie Radio, które nie zważając na prawa autorskie, prezentowało płyty w całości. A wszyscy ochoczo zgrywali je na kasety. Istniały audycje autorskie, w których dziennikarze prezentowali ulubionych wykonawców i style. Dominowała muzyka rockowa, jazz i blues. Audycji prezentujących muzyką nowofalową nie było wiele (w Trójce taką muzykę grał Marek Wiernik). Synth pop i new romantic nie były traktowane poważnie. Większośc dziennikarzy zestawiała tę muzykę razem z disco i jako mało wartościową artystycznie pomijała. Przeboje synth popowe można było usłyszeć na Liście Trójki, ale nie były one zbytnio lansowane. Jedynym dziennikarzem, który szerzej zainteresował się nową muzyką był Tomasz Beksiński, który w radiowej Dwójce prowadził przez kilka lat audycję Romantycy Muzyki Rockowej. To właśnie tutaj, co tydzień w poniedziałek, można było nagrać całe płyty OMD, Ultravox, The Human League, Depeche Mode, Tears For Fears czy Howarda Jonesa.
Tomasz Beksiński wykreował swój prywatny świat "new romantic". Tu nie było clubbingu czy płytkiej zabawy. Beksiński na pierwszy plan wysunął płyty Johna Foxxa i Ultravox stawiając je za wzór nowej muzyki "romantyków rocka", używających, zamiast gitar, syntezatorów. Choć gitary przecież były w muzyce "new romantic" obecne. W świecie Beksińskiego, "new romantic" było jednak poetycką wizją nowego świata i nowej rzeczywistości a jej szczytowym osiągnięciem była płyta Johna Foxxa "The Garden", która mogła konkurować jedynie z "Vienna" Ultravox. W tym świecie, alternatywnym wobec prawdziwego charakteru "new romantic", który rozwijał się w Wielkiej Brytanii, nie było miejsca dla Boya George'a i jego Culture Club, za to było np. dla niemieckiego duetu synth pop The Twins, australijskiego zespołu Icehouse czy brytyjskiego White Door, o którym w książce nie ma ani słowa. Ta autorska wizja "new romantic" zaraziła większość słuchaczy, którzy słuchali jego audycji. W tym niżej podpisanego.
Podsumowanie
Książka "Sweet Dreams: Od kultury klubowej do kultury stylu. Opowieść o Nowych Romantykach" z pewnością rozwiewa romantyczne wspomnienia audycji Beksińskiego, ukazując otoczkę "new romantic" jako w gruncie rzeczy pustą, hedonistyczną i płytką. Sama książka jest jednak zredagowana bardzo chaotycznie, jest przeładowana często niewiele wnoszącymi wypowiedziami, ma zaburzone proporcje jeśli chodzi o dobór tematów i wątków. Za dużo tutaj pisania o clubbingu, modzie, pismach lifestylowych, polityce a za mało o muzyce, w tym mniej znanych wykonawcach sceny synth pop. Muzyka, szczególnie w komentarzach odautorskich Dylana Jonesa, nie zawsze jest opisywana kompetentnie, za to trzeba przedzierać się przez wiele nieciekawych wypowiedzi ludzi znanych w brytyjskiej popkulturze (redaktorów pism lifestylowych, projektantów mody, fotgrafów), ale zwłaszcza w Polsce, niezbyt kojarzonych.
Książka chwilami sprawia wrażenie grochu z kapustą. O ile zrozumiałe jest, że w książce wiele miejsca poświęcono punkowi a Malcolm McLaren jest jednym z głównych rozmówców (autor wykorzystuje w książce wypowiedzi McClarena z inych źródeł), o tyle poświęcanie tyle miejsca grupie Sade, czy umieszczanie wypowiedzi Stinga, Madonny, Prince'a a także Daryla Halla i Joha Oatesa jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Podobnie nie wiem po co aż tyle miejsca zajmują rozmowy z duetem Wham!. W książce bodaj ani razu nie pada nazwa A Flock of Seagulls a Blancmange jest tylko wymienione. Historia Wham! jest natomiast poddana szczegółówej wiwisekcji.
Przedarcie się przez tę lekturę dało mi jednak pewien obraz jak wyglądało dziesięciolecie popkultury brytyjskiej w latach 1975-1985, bo taki okres jest opisany w książce. Dlatego mimo wszystko, warto po nią sięgnąć, bo ten okres jest zwyczajnie słabo udokumentowany w literaturze. Książka oprócz wątków mało interesujących, ma też fragmenty niezwykle wciągające. I tylko szkoda, że nie ma ich więcej.
Andrzej Korasiewicz
14.08.2023 r.