Ultravox - romantyczni czarodzieje
Przez niektórych uznawany za sztampowy, kiczowaty i "pusty" styl określany jako new romantic - niefortunnie zresztą - był tak naprawdę kuźnią zespołów jednego przeboju. W muzyce pop niewiele od tamtej pory uległo zmianie. Na listach nadal królują gwiazdy jednego sezonu, które szybko odchodzą w niepamięć. I tak też było w latach osiemdziesiątych. Mimo to, styl ten wydał wiele wspaniałych płyt a wśród nich jedno arcydzieło - "Viennę" Ultravox. I chociaż od jej nagrania minęło niemalże ćwierć wieku, nadal wywołuje wspaniałe emocje i daleko jej do kiczu czy sztampy.
Billy Currie, Chris Cross, Warenn Cann, John Foxx i Steve Shears zebrali się po raz pierwszy w 1973 roku przyjmując nazwę Tiger Lilly. W czasach gdy światowy mainstream opierał się głównie na prostych utworach a ambitna muzyka była na drugim planie, pięciu Brytyjczykom trudno było zaistnieć. Gdy wybuchł punk rock tym bardziej - zespoły wykorzystujące syntezatory były nienawidzone przez ortodoksyjną publiczność. Pod koniec lat siedemdziesiątych, po zmianie nazwy i wydaniu trzech płyt, Ultravox wciąż nie mógł znaleźć miejsca w czołówce. Krytykom trudno było zrozumieć tą dziwną, daleką od patosu, ale i nie surową muzykę. Aż na horyzoncie pojawił się Steve Strange ze swym projektem Visage.
W 1979 roku Island Records nie mogąc wypromować i zrozumieć Ultravox, zerwało kontrakt. Odszedł także wokalista John Foxx, zniesmaczony brakiem popularności i perspektyw na dalsze działanie. W tym samym czasie, Billy Currie zaproszony został do udziału w projekcie Visage. W składzie znajdowali się również min. Barry Adamson, Dave Formula i John McGeoch, zmarły niedawno znakomity gitarzysta znany z Magazine, Siouxsie And The Banshees i Public Image LTD. Członkiem zespołu został Szkot Midge Ure, znany do tej pory jako gitarzysta Rich Kids i Thin Lizzy. W Visage dał się poznać przede wszystkim jako nowatorski i otwarty na nowe brzmienia kompozytor. Wspólnie z Curriem skomponował np. "Fade To Grey" - ktoś nie zna? :). Zachwycony Currie od razu zaproponował mu miejsce w Ultravox. Szybko znalazła się nowa wytwórnia - Chrysalis. Pierwszym efektem tej współpracy była "Vienna".
Właściwie o każdym utworze z tego albumu napisać można osobną historię. Energetyczne, nie pozbawione rockowego "pazura", szybkie kawałki pomieszane z czysto elektronicznymi, syntezatorowymi brzmieniami. Daleko im do noworomantycznej sztuczności. Czuć, że ta muzyka żyje i została zrobiona z pasją. Mieszanka syntetycznych klimatów ("Mr. X", "Astradyne") i typowo rockowych ("Passing Strangers", "All Stood Still"). Prawdziwa perełką na tym tle jest "Vienna" - ballada inspirowana Vangelisem, która szybko stała się ogromnym przebojem i "Western Promise", którego introdukcja jest dziś sygnałem popularnej audycji "Pastelowy Świat Rocka" Piotra Stelmacha w Programie III PR. Sukces "Vienny" zapewnił grupie nie tylko popularność, ale i artystyczna swobodę. Fakt, że Chrysalis zainwestował w mało znany zespół, tylko popchnął muzyków do dalszego działania. Tak tez powstał kolejny krążek, "Rage In Eden" - równie wspaniałe, choć już mniej popularne dzieło.
Brzmienie Ultravox w tamtym czasie stało się jeszcze bardziej orkiestrowo-chóralne ("The Voice"). Podobnie było na kolejnej płycie, "Quartet" ("Reap The Wild Wind"). Popularność, jaką cieszyła się grupa w tamtym czasie była ogromna. Wyprzedane i świetne koncerty dokumentuje zapis rewelacyjnego występu w Hammersmith Odeon w Londynie w grudniu 1983 roku na płycie "Monument". Warto zwrócić uwagę na niezwykłą precyzję jaką Ultravox przywiązywał do swojego brzmienia, ale także, co nowym romatykom raczej się nie zdarzało, na improwizacje - kapitalne popisy bębniarskie w finale "The Voice". Najbardziej dziwny był jednak inny fakt - singlowy sukces utworu "Dancing With Tears In My Eyes" z płyty "Lament". Miał on miejsce w połowie lat 80., w momencie gdy praktycznie cała reszta zespołów "new romantic" zaczynała tracić na popularności lub popadało w zapomnienie. To świadczy jedynie o ponadczasowości muzyki kwartetu.
Dziś, wspominając dawne czasy, Midge Ure nie żałuje decyzji o rozwiązaniu Ultravox i chyba ma rację. Dzięki temu legenda przetrwała, do dziś wzbudza spore zainteresowanie, zwłaszcza na fali mody na lata 80. i lepiej żeby tak właśnie pozostało. Szkoda tylko, że w porównaniu do Ure'a, który potrafił odnaleźć się w nowej muzyczne rzeczywistości - jego solowe single osiągały szczyty list przebojów, min. "If I Was" - i który do dziś nagrywa świetne płyty, ciężaru nie potrafił udźwignąć Currie, który w połowie lat 90. wskrzesił Ultravox z przypadkowymi muzykami, nagrywając dwa słabiutkie albumy, którym nie udało się powrócić do czołówki. Mimo to, legenda wciąż jest żywa a doskonałe płyty świadczą same za siebie. I oby tak pozostało.
Mateusz Rękawek
16.05.2004 r.