Animal Collective, Axolotl, Fabryka Trzciny, Warszawa, 12.10.2008 r.
Koncert amerykańskiej formacji Animal Collective, który miał miejsce w niedzielę, poprzedził występ ukrywającego się pod pseudonimem Axolotl, Karla Bauera. Wykształcony w grze na skrzypcach muzyk z San Francisco zajmuje się od sześciu lat muzyką - szeroko ujmując - eksperymentalną. Taką eksperymentalną mieszanką elektroniki raczył nas przez swój dwudziestominutowy występ. Elementy drone i emd przeplótł z glitchowym zakończeniem, jednostajny, transowy występ, uzupełniając o wibrujące efekty i grę na przesterowanych skrzypcach.
Animal Collective wystąpili w trójkę - na scenie pojawił się Avey Tare, Panda Bear i Geologist. Zaczęli od nowości, utworu z szykowanej na styczeń 2009 roku płyty „Merriweather Post Pavilion”, rozpoczynającego się wibrującym, zapętlonym intro w postaci „In the Flowers”, rozciągniętym do dziewięciu minut. Szalenie dobry początek - delikatny, oszczędny, z ciepłymi samplami pianina i gitary, do których bezbłędnie pasują „rozmodlony” styl śpiewania Avey Tara i narastające, elektroniczne efekty. Skrzeczące, wibrujące elementy wprowadziły słuchaczy w kolejny utwór, ekstatyczne „Who Could Win a Rabbit”. Dzikie, hipnotyzujące wokale i ogromne napięcie były charakterystycznym znakiem całego koncertu. Fantastycznie zabrzmiał „królik” z „Sun Tongs” w tej ultraelektronicznej wersji - zamiast akustycznej gitary i klaskania pojawiły się trzeszczące, wysokie dźwięki i miażdżące, zapętlone sample. Znów odezwało się pianino i z wyciszonych dźwięków wyłonił się kolejny nowy kawałek - „My Girls”, zwiastun naprawdę dobrego albumu: ciepły, miękki, z potężnym ładunkiem transowości i hipnotyczności w postaci wyrywającego trzewia basu. To z pozoru dziwaczne połączenie mocnych, niskich brzmień i wysokimi, wibrującymi tonami i dwugłosem wyśpiewującym ekstatycznie te same frazy dawało niesamowity efekt.
Wymarzonym zwieńczeniem tego ciągu kakofonicznych brzmień było skrzeczące przejście i wybuch „Peacebone”, identycznie jak na „Strawberry Jam” a jednak brzmiące o niebo lepiej, podbite wbijającym w podłogę bębnem i spotęgowanymi elementami elektronicznymi. Po krótkiej przerwie rozbrzmiało najpierw subtelne „Daily Routine” - znów premierowa kompozycja. I po raz kolejny zapowiedź bodajże najlepszej płyty w dorobku zespołu (tak mówił o niej od kilku miesięcy Panda Bear). Delikatne, house’owe brzmienia, dzwonki wyłaniające się z powodzi wysokich, wibrujących tonów idealnie współgrały z zawodzącym wokalem Pandy. Potem nastąpił „Bearhug” (wcześniej znany jako „Summer Clothes”), w którym trzeszczące intro zastąpił hałas basów, a później harmonijne, oszczędne dźwięki, połączone z budującymi napięcie bębnami, które otworzyły kolejny utwór - „Fireworks”. Dziesięciominutowe pandemonium dźwięku. Niewinny początek z „Lablakey Dress”, rozpędzone „Fireworks” i punkt kulminacyjny całego występu w postaci „Essplodess”, gdzie motoryka, bębny i wibrujące, rozdzierające efekty dopełniły całości. Trzyminutowa kakofonia dźwięków zwieńczyła występ Animal Collective. Po niej nastąpił ostatni w przewidzianym czasie nowy „Brothersport”, utwór bardziej wyciszony, miękki, z silnym basem i klawiszami. Chwilę po zejściu ze sceny usłyszeliśmy „Comfy in Nautica”, kolejny fantastyczny utwór (tym razem Pandy Beara z solowego albumu), z efektami rodem z wojennego filmu, który wzniósł koncert na wyżyny.
Animal Collective potwierdzili, że ich wysoka pozycja pośród twórców muzyki alternatywnej nie jest dziełem przypadku. Są świeżym, autentycznym, szalenie interesującym zespołem. Na scenie - pomimo braków w nagłośnieniu (najsłabiej wokal) – stratowali publiczność kakofonią dźwięków i efektów, wprowadzając słuchaczy w trans. Krótko, ale bardzo emocjonalnie i treściwie. Ci, którzy spodziewali się uczty dźwiękowej, raczej nie mieli powodów do narzekań.
Natalia Skoczylas
20.10.2008 r.