Relacje z koncertów

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Primal Scream, Happy Mondays, Klaxons, The (International) Noise Conspiracy - Pepsi Vena Music Festival, 02-05.10.2008 r, Łódź, klub Wytwórnia

Primal Scream, Happy Mondays, Klaxons, The (International) Noise Conspiracy - Pepsi Vena Music Festival, 02-05.10.2008 r, Łódź, klub Wytwórnia

Pepsi Vena Music Festival wystartował w tym roku z międzynarodowym składem i międzynarodową pompą. Wielkie nagrody, wielkie koncerty, wielkie przestrzenie hal filmowych - łódzki festiwal ma zadatki na wielkie wydarzenie. Niektóre z aspektów w praktyce kulały (sporo do życzenia pozostawiała jak zwykle organizacja). Były też jednak ewidentne zalety: ciekawa lokalizacja, niezłe nagłośnienie, dobry repertuar i gdyby nie to, że pora roku nie sprzyja długim wyjazdom, dobre rozplanowanie imprezy byłoby ogromnym atutem.

Nie będę się skupiała na tym, co nieistotne. Liczą się cztery koncerty i dwa dni. Odpuszczę sobie dyplomatyczne tyrady na temat koncertu finałowego konkursu „młodych talentów”, bo właściwie słowo talenty, w tym przypadku, powinno znaleźć się w cudzysłowie. Trzy warte zapamiętania nazwy to chyba wszystko (Ms No One, Plastik, no i ukraińska Gorczyca dajmy na to). Reszta niech pozostanie milczeniem.

Mój subiektywny ranking koncertów, które miałam przyjemność obejrzeć:

Prima Scream. Evil Heat! Ci, którzy bali się popowej słabostki, idąc tropem „Beautiful Future”, z pewnością pozytywnie się rozczarowali. To była bomba, która eksplodowała na zwieńczenie sobotniego wieczoru. Każda z czterech grup miała przed sobą o tyle trudne zadanie, że grała w Polsce po raz pierwszy. Wymagania jako odbiorcy mieliśmy ogromne. Pomimo tego Szkoci dali nam dokładnie to, czego oczekiwaliśmy - dynamiczny, rockowy koncert bez słabych momentów. Arcyprzebojowa setlista połączyła najważniejsze dokonania z dwudziestu lat działalności grupy, od trzeciej po najnowszą płytę, niemalże bez wyjątków, przy czym tym przełomowym i genialnym utworom muzycy PS poświęcili najwięcej uwagi. Elektroniczny „XTRMNTR” reprezentowały „Accelerator” i „Swastika Eyes”, dla potrzeb występu przearanżowane do wersji mocniejszej, gitarowej, jedynie z elektronicznym szkieletem. Idealnie wprost zabrzmiały „Dolls”, „Country girl” i „Suicide Sally...” z „Riot City Blues” - energetyczne gitary, doskonała forma Bobbiego, kompletna rockowa demolka. Pojawiły się niezawodne „Jailbird” i „Movin’ on up”. Dominowała naturalnie nowa płyta i przyznam, że nie zrobiła wrażenia słabej, popowej produkcji. Zdrowe, rockowe riffy i power zapewniły dobry odbiór. Na szczególną uwagę zasługiwał „Suicide Bomb”, w starym dobrym stylu Primal Scream, oraz leniwe, zmysłowe „Uptown”. Całokształtu dopełniły przytłumione światła, lasery, elektroniczne bity oraz dojrzałość grania.

Klaxons - koncert wychwalanej formacji z Londynu. Fajerwerki po „Myths...” zdążyły co prawda opaść, pozostało jednak przyzwoite wrażenie po ich sensacyjnym debiucie. Szału absolutnego na scenie nie było, ale nie przekładało się to na publiczność, która wręcz przeciwnie, oddała się ekstatycznym tańcom i śpiewom. To był niezły koncert z kilku względów. Na pierwszy ogień - oszczędność w ozdobniki, efekty. Utwory z płyty odegrane w całości, poza „Forgotten Works”, zabrzmiały mniej więcej dokładnie tak jak wersje albumowe. Po drugie - odtworzony został krzykliwy kop płyty; brudne, rave’ove brzmienia gitary połączone z groteskowym klawiszem i rozdzierającymi wokalami były dokładnie tym, czego oczekiwałam. Nieźle zagrany występ z wymarzoną setlistą. Zaskakujące było otwarcie w postaci „The Bouncer”, brudnym, twardym coverem z pierwszej epki. Zabrzmiały także dwa nowe utwory - „Moonhead” i „Calm Teres”, zapowiadające surowsze, odrobinę bardziej psychodeliczne (na poziomie „Magic” bym powiedziała) brzmienie nadchodzącej płyty. A cała reszta to utwory, dla których przyjechali do Łodzi wszyscy. Wreszcie był to koncert nieprzegadany – zamiast tracić czas na kurtuazyjne odzywki (a propos, czas ten zmarnowali już przed nimi organizatorzy) muzycy po prostu grali, dwa albo trzy razy wyrażając zachwyt polską publicznością. Ci rzucali konfetti, pływali, tańczyli i znali na pamięć większość tekstów Klaxons.

The (International) Noise Conspiracy - Szwedzi przygrzali. Koncert konkretny a granie proste i porywające, nawiązujące do dobrego starego rock’n'rolla, gdzie zaledwie trzy instrumenty: gitara, perkusja i klawisze potrafiły czynić cuda. Dopracowany do ostatniego elementu show obejmował dandysowskie stroje - fioletowe spodnie, kamizelki, płaszcze lub marynarki, żaboty i inne staromodne, klasyczne dodatki; dziką energię, którą emanowali muzycy i wokalista. Najwieksze wrażenie robił przede wszystkim Dennis Lyxzen - szczupły blondyn śpiewający nienagannym głosem prowokacyjne, zaangażowane społeczno-politycznie teksty, przy tym wszystkim wyginający się w iście akrobatycznych pozach i odbywający zmysłowy taniec pośród publiczności. Pojawiły się kompozycje z nowej płyty, której produkcją zajął się Rick Rubin, między innymi „Hiroshima Mon Amour” czy „Child of God”, ale także starsze utwory. I gdyby jeszcze udało się porwać do szaleństwa dość niewielką publiczność, koncert ten mógłby być bezwzględnie najlepszym ze wszystkich koncertów Veny. Autentyzm i niezłe granie połączone z dobrymi tekstami to w końcu sprawdzona recepta na udany występ.

Wygląda na to, że recepty tej zapomnieli sobie przypomnieć Happy Mondays. Jeden z bardziej oczekiwanych zespołów zawiódł moje oczekiwania, grając dobrego seta w sposób mocno poniżej swoich możliwości. Były bowiem i „24 Hour Party People”, i „WFL”, „God’s Cop”, i „Kinky Afro”, a więc prawdziwa happymondayowa ekstraliga. Jednak zamiast zakręconej uczty audiowizualnej mieliśmy żałosny popis taneczno-alkoholowy na scenie i granie pozbawione jaj. Trudno mi to jakoś umotywować, nawet utrata zęba wydaje się zbyt słabym pretekstem dla Shauna, który spędził tę ponadgodzinną zabawę coś sobie gadając do mikrofonu ze zdegustowanym wyrazem twarzy. Podrasowane elektroniką utwory, ciekawe sample, masakrujące momentami basy i przyzwoita (nie rzucająca jednak na kolana) gra na instrumentach pozwoliły publiczności wyjść z Wytwórni może bez niesmaku, ale bez satysfakcji. Zwariowana Julie Gordon nie uratowała wszystkiego. A Mark Buzz Berry, zamiast wytwarzać dobry klimat niekończącej się fety, budził śmiech mieszający się z zażenowaniem. Ja wiem, że to weterani imprez. Radziłabym więc niedoleczonym weteranom imprez pozostanie w domu aż do powrotu formy. Miał to być wiekopomny występ długo oczekiwanego zespołu, a wyszedł jakiś rubaszny, nieskoordynowany pląs. Może przynajmniej muzycy bawili się naprawdę dobrze tego wieczoru.

W słowie podsumowania nie czepiam się szczególnie aspektów organizacji. Zdaję sobie sprawę z niedociągnięć. Liczę za to na utrzymanie tendencji. Tegoroczny skład zaostrza apetyt na przyszłość. Wyzwanie jest duże, potencjalne korzyści – jeszcze większe. Mam długą listę życzeń, na wypadek, gdyby zabrakło komuś pomysłów. I na koniec: powodzenia!

Natalia Skoczylas
18.10.2008 r.