De/Vision, T.O.Y, Poznań, klub Eskulap, 05.11.2001 r.
Na wstępie chciałbym podziękować Radkowi z Black Flames, osobie, która czyniła wszelkie starania by koncert niemieckiej gwiazdy synthpop odbył się w kraju, gdzie elektroniczna muzyka alternatywna nie jest lansowana. Nigdy nie sądziłem, nie miałem nawet żadnych złudzeń, że ktoś taki jak De/Vision mógłby wystąpić w Polsce, a dzięki Radkowi mile się zdziwiłem. Dlatego jeszcze raz dziękuję i życzę dalszych sukcesów w organizowaniu koncertów innych gwiazd zachodniej sceny alternatywnej.
Na poznański koncert niemieckiego duetu wybierałem się z dużymi emocjami, tym bardziej, że organizator obiecał pewną niespodziankę dla fanów. W pamięci miałem koncert De/Vision z Gorlitz w maju 2000 roku, z poprzedniej trasy zespołu, gdy byli jeszcze triem. Tamten występ oceniam bardzo dobrze, ale jadąc do Poznania spodziewałem się jeszcze lepszej zabawy i nie myliłem się. Show był udany pod każdym względem i do dziś wspominam go jako rewelację. Podobnie jak w Gorlitz tak i w Poznaniu, grupie towarzyszył chudy okularnik, który zajmuje się prowadzeniem sklepiku z gadżetami dotyczącymi De/Vision. Można było kupić metalowe logo do zawieszenia na łańcuszku - w zależności od wielkości 10 lub 25 zł - płyty i single zespołu oraz koszulki, choć te ostatnie były zdecydowanie za drogie i za prymitywne - 60 zł za sam napis „De/Vision” bez wizerunku zespołu to jak dla mnie dość dużo... W każdym razie byłem bardzo zadowolony z oferty sklepiku i czym prędzej kupiłem limitowany singiel „Strange Affection”, którego nie wiedzieć czemu nie nabyłem w Gorlitz.
W roli supportu wystąpiła niemiecka grupa T.O.Y (Trademark Of Youth). Zagrali kilka kawałków, z czego ostatnim utworem był „Style”. Ich występu nie wspominam zbyt dobrze, a to z tego powodu, że panowie przy konsolecie za bardzo podkręcili basy i w efekcie to, co wydobywało się z kolumn nie było dość wyraźne w odsłuchu. Dlatego postanowiłem wtedy postarać się zdobyć płyty tej grupy, aby móc w domu wysłuchać tej muzyki bez jakichkolwiek zakłóceń. Aby nie ranić zbytnio uszu opuściłem salę i resztę koncertu T.O.Y. obserwowałem z hallu. Jak wynikało z moich obserwacji, niewiele osób na sali znało twórczość tego zespołu, bo tylko mała grupka śpiewała i tańczyła w rytm muzyki. W każdym razie na pewno niektórzy zainteresowali się po koncercie tym zespołem. Po występie T.O.Y większość osób wyszła na hall, aby łyknąć piwa i pogadać ze znajomymi. W czasie rozmowy z kumplami zobaczyłem nagle dwóch gości przy barze, z których jeden miał na sobie koszulkę... Mesh! Byłem w szoku, że ktokolwiek w Polsce może mieć koszulkę niemożliwą do zdobycia w naszym kraju. Oczywiście z miejsca podszedłem do tych gości i odtąd mieliśmy już tylko jeden temat rozmowy – Mesh i ich trasa koncertowa, na którą planowaliśmy jechać - ja niestety musiałem sobie to odpuścić. W trakcie konwersacji nagle dobiegł nas dźwięk „Neptune”, instrumentalnego utworu De/Vision pochodzącego z singla „Heart-Shaped Tumour”. Było to niejako preludium do występu grupy, więc wszyscy ruszyli w stronę sali. „Neptune” powoli dobiega końca i oto na scenę wychodzą oni – Marcus w czarnej wełnianej czapce, Thomas jak zwykle ogolony prawie na zero, a wraz z nimi towarzyszący im na koncertach basista i perkusista. Na tle srebrnej świetlistej kurtyny z czarnym logo zespołu dali blisko dwugodzinny show, który poruszył chyba każdego obecnego na sali. Zaczęli od „All I Ever Do”, utworu rozpoczynającego ich ostatni album „Two”. Po nim zagrali „Blindness” i „Heroine”, a później repertuar rozszerzony został o starsze płyty grupy. Sporo kawałków było zagranych na rockowo, niektóre w dłuższych wersjach, całkiem inaczej brzmiących niż na płycie.
Najlepsze jednak było przed nami, bowiem przy pierwszych dźwiękach „Freedom” na scenę wyszły dwie atrakcyjne blondynki ubrane w kuse jeansowe szorty, takież kamizelki i kapelusze. Pełniły rolę tancerek i w sumie nieźle im to wychodziło. Przy kolejnym utworze wyszły ponownie, ubrane już inaczej. W każdym razie męskiej części publiczności ich krótki pokaz niewątpliwie się podobał. Prawdopodobnie właśnie występ tych dwóch dziewczyn był ową niespodzianką zapowiadaną uprzednio przez Radka. Oprócz niesamowitej duchoty minusem imprezy było to, że obowiązywał całkowity zakaz rejestracji, innymi słowy – aparatów fotograficznych i kamer niet. Nie oznacza to bynajmniej, że nikt nie robił fotek... Wiadomo wszak że Polak potrafi ;) Piszący te słowa również nie stanowi wyjątku. Początkowo stałem dość daleko od sceny, bo mniej więcej w połowie sali. W pewnym momencie zauważyłem błyski fleszy, a niedaleko mnie jakaś panna filmowała show na wideo. Chwilę potem ochroniarze rozpoczęli akcję „seek and destroy”, czyli wyszukiwanie celów charakteryzujących się obiektywem i migawką. Ponoć kilka „celów” unieszkodliwili... Kiedy jednak wspominam tę sytuację, to dochodzę do wniosku, że miałem niesamowite szczęście. A wszystko zaczęło się od tego, że zawziąłem się i postanowiłem, że za wszelką cenę muszę mieć kilka fotek z koncertu.
Bacznie obserwuję ochroniarzy i widzę, że niczym ogary ruszyli za kimś w pogoń. To szansa dla mnie. Wyciągam Bydlaka, pardon – Kodaka ;) i pstrykam. Po jakimś czasie znowu. Jest dobrze, ale może być lepiej i w tym momencie stwierdziłem, iż warto by dostać się do... samej sceny. Nie wiem jak to się stało, ale po kilku pierwszych utworach nagle znalazłem się tuż przed Steffenem! No, może nie „tuż” bo jakieś dwa metry od niego, ale jestem przy samej barierce. Szok totalny. Rozglądam się na boki i po prawej widzę Serka z Łodzi, dalej moi znajomi z Sosnowca. Po lewej stronie stoi mój kumpel Piotrek, który akurat na koncert De/Vision załatwił sobie przepustkę z wojska - służbę odbywał akurat w Poznaniu - nieco dalej szaleje z kolegami Baca z Bydgoszczy. Czatuję na moment, aby bydlak z ochrony sobie gdzieś poszedł, ale najwyraźniej nie ma na to ochoty. A stoi akurat przy barierce. Gestem daję mu znak że chciałbym zrobić jedną fotkę, ale drań jest uparty. Trudno, odpuszczam sobie i jak się później okazuje, to była mądra decyzja, bo ponoć komuś skasowali sprzęt na amen. Ponieważ kwestia fotek odpada skupiam się na obserwowaniu widowiska. A jest co obserwować, bo Steffen daje z siebie wszystko. Publika też nie gorsza, ludzie stopniowo zaczęli się rozkręcać na maksa, część skakała i darła się ile sił. W pewnym momencie zobaczyłem, że Steffen przybija komuś piątkę i od tej chwili wyciągałem łapkę, żeby nie być gorszym od innych. Udało się! Balansowałem nad barierką, ale cel został osiągnięty.
Tymczasem emocje na sali sięgają zenitu, nie ma chyba nikogo kto stałby bez ruchu. Zespół daje niezłego czadu a publika nie pozostaje w tyle. Przy znanych hitach większość obecnych wpada w euforię, szkoda tylko, że zespół praktycznie nie gra starych kawałków z dwóch pierwszych albumów. Z pierwszej płyty zagrali jedynie „Hands On My Skin”, ale w rewelacyjnej wersji. Publika szalała, tym bardziej, że Steffen wyczuł nastrój i przy refrenie dał nam chóralnie pośpiewać. Cool! Utwór „Try To Forget” usłyszeliśmy dopiero na bis, ale warto było czekać. Z drugiej płyty nie zagrali nic, z albumu „Fairyland” usłyszeliśmy oczywiście „I Regret”, ale nic ponadto. Dopiero ostatnie trzy krążki zaczęły „grać pierwsze skrzypce”. Nie zagrali jednak mega hitu z „Monosex” – utworu „Strange Affection” a to już była spora strata. Większość sali była podobnego zdania, bo na bis zaczęli domagać się tego kawałka i oto... z kolumn popłynęły pierwsze dźwięki znanego hitu. Odpłynąłem... „Strange Affection” był niestety ostatnim utworem koncertu i trzeba było się powoli zwijać, bo z braku sił nie chciałem zostać na pokoncertowym party z muzyką ebm, electro i synthpop. Zrobiłem jeszcze kilka fotek Steffenowi i Thomasowi, bo wyszli do fanów, więc trzeba było wykorzystać tę okazję. Pożegnałem znajomych i wraz z kumplem Marcinem ruszyliśmy taksówką w kierunku dworca. Imprezę oceniam jako rewelacyjną mimo w sumie dość skromnych środków technicznych i lokalowych. Z tego, co mówili mi inni okazuje się, że koncert podobał się wszystkim moim znajomym. Zresztą moim skromnym zdaniem show niewiele ustępował koncertowi warszawskiemu Depeche Mode, dlatego takich imprez życzę sobie i Wam jak najwięcej.
Chris
20.01.2002 r.