Lacrimosa, 02.11.2001 r., Hala Wisły, Kraków
Listopad to w naszym kraju miesiąc szczególny. Ponury, deszczowy, otulony mistyczną aurą Świeta Zmarłych. Moment ten doskonale wyczuł duet Lacrimosa, który przyjechał na początku miesiąca do Polski na dwa koncerty. Udając sie do krakowskiej Hali Wisły miałam poważne obawy, czy niemiecki zespół, którego twórczość łączy nostalgię gothic i power metalu z patosem muzyki symfonicznej, zdołał już przekonać do siebie wystarczająco wielu fanów, by zapełnić sporą salę. Okazało się, że ten niepokój był całkowicie nieuzasadniony. Nie tylko trybuny i spora część płyty szybko się zapełniły, ale już wkrótce miało się okazać, że mało kto zjawił się tam przypadkiem.
Amatorzy sztuki "pełnej łez" (bo tak z łaciny przekłada się nazwę formacji) wykazali się też cierpliwością. Przez kilkadziesiąt minut grzecznie przyglądali się poczynaniom supportu, fińskiej grupy To/Die/For, która, niestety, nie wypadła najlepiej. W dużej mierze wina za niezbyt dobrze podany repertuar leżała po stronie akustyka. Mam nadzieję, że po tym koncercie wyrzekł się na zawsze tej profesji albo od razu rzucił do Wisły... Ale też mało oryginalna twórczość Finów, mocno nawiązująca do dokonań choćby grupy HIM, garściami czerpiąca z cokolwiek ogranych już patentów zespołów spod szyldu gotyckiego metalu, raczej nie mogła znaleźć uznania wśród fanów pełnych rozmachu dźwięków Lacrimosy. Kłania się zwłaszcza wokalista Jape, który nie bardzo wie, co zrobić w chwilach, kiedy - na szczęście - nie śpiewa, więc udaje, że tańczy.
Kiedy Finowie opuścili scenę, żegnani uprzejmymi, acz chłodnymi oklaskami, za czarną kotarą, przedzielającą scenę, zaczęli uwijać się techniczni szwajcarskiej grupy. Wkrótce nad głowami publiczności ukazał się słynny błazen, znany z czarno - białych okładek formacji i, przy dźwiękach intro, rozsunięto kurtynę. Rozpoczęło się przedstawienie. Moje oczekiwania tyczące tego koncertu były spore i, być może dlatego, obok licznych plusów, dostrzegłam też kilka wad. Zacznę jednak od miłych rzeczy. A do nich na pewno trzeba zaliczyć widowiskowość przedsięwzięcia. Olbrzymia scena, której scenografia odwoływała się do grafiki z ostatniego albumu, łącznie z manekinami przedstawiającymi modelki z okładki "Fassade", sztuczne ognie, wybuchy, światła - potężna machina, która podczas całego występu spisywała się znakomicie, zgrywając się z muzyką duetu co do sekundy. Efektowne było już entree lidera Tilo Wolffa, który wykonał pierwszy numer "Fassade - 1.Satz" (ten sam, który otwiera ostatnią płytę) schowany za konstrukcją z metalu i pergaminu. W finale utworu pergamin spłonął, a Tilo ukazał się w całe krasie, zbierając burzę oklasków. Warto też dodać, że jego partnerka, Anne Nurmi, okazała się znacznie ładniejsza na żywo, niż na zdjęciach. Nic dziwnego, że gdy zrzuciła płaszcz i stanęła przed publicznością w seksownym skórzanym uniformie, zewsząd można było usłyszeć trzask aparatów fotograficznych.
Promowany w trakcie tej trasy album został nagrany przy pomocy orkiestry symfonicznej i chóru. Było jednak oczywiste, że na koncercie zespół wystąpi w znacznie bardziej ograniczonym składzie. Utwory z monumentalnej płyty "Fassade" zabrzmiały bardziej surowo, drapieżnie, nie tracąc przy tym rozmachu. Nawet tak delikatne kompozycje, jak anglojęzyczna "Senses" w wykonaniu Anne, nabrały nowych kolorów. Muszę przyznać, że dopiero po tym koncercie przekonałam się całkowicie do nowego wydawnictwa Lacrimosy. A wersja live "Der Morgen Danach", czyli singla promującego to dzieło, jeszcze długo będzie rozbrzmiewać w mojej pamięci, że o fantastycznym wykonaniu "Liebesspiel", który poderwał na równe nogi każdego w polu mojego widzenia, nie wspomnę... Przekonująco wypadły też utwory z rock-opery "Elodia", zaprezentowane w równie słusznej ilości, co "kawałki" z ostatniego krążka. Z nich najbardziej interesujący wydał mi się "Am Ende Stehen Wir Zwei", czyli porywający duet Tilo i Anne.
Żeby obietnicy stało się zadość, nadszedł czas na minusy. A właściwie na jeden zasadniczy zarzut. Otóż występ Lacrimosy był tak dopracowany, każda minuta została pieczołowicie wyreżyserowana, że w efekcie brakło na nim tej odrobiny spontaniczności, która sprawia, że pomiędzy publicznością a wykonawcą nawiązuje się nić porozumienia i która wytwarza tę magiczną atmosferę wspólnego przeżycia. W piątkowy wieczór były chwile, kiedy Tilo sprawiał wręcz wrażenie, jakby obawiał się zbytnio zbliżyć do swoich fanów. Było to tym dziwniejsze, że w Hali Wisły zjawili się ludzie, którzy przez cały koncert udowadniali, że Lacrimosa to jeden z ich ulubionych zespołów. Dzięki nim duet otrzymał gromkie owacje, oni domagali się bisów (było ich aż trzy), a spora część nuciła poszczególne utwory wraz z wokalistami.
Jak to bywa w przypadku grup, które mają na koncie kilka płyt, żal było nieco, że sporo świetnych kompozycji ze starszych albumów nie zmieściło się w programie. Trzeba jednak oddać honor członkom Lacrimosy, bo znaleźli miejsce przynajmniej dla kilku numerów ze starszych krążków. Nie mogło więc zabraknąć takich kompozycji, jak "Stolez Herz" czy "Schakal", a nawet leciwej już "Satura". A gdy ostatnim bisem okazał się największy hit Lacrimosy - "Copycat", wykonany w szaleńczy sposób, wiedziałam już, że mimo dystansu, jaki zachowali członkowie grupy wobec publiczności, który, niestety, mocno rzutował na wrażenia z całego koncertu, wyjdę z tej imprezy z pieśnią na ustach:))).
PS. Warto też może wspomnieć rzecz może błahą, ale jakże niecodzienną. Otóż, gdy zjawiłam się pod Wisłą moim oczom ukazał się tłum fanów. Przed koncertem to oczywista sprawa. Niezwykłe było jednak to, że kilkaset osób ustawiło się do wejścia w kolejce, nikt nie rozpychał się łokciami, nie właził do środka po trupach, co więcej, duży pan na bramce powiedział "Dobry wieczór (sic!), proszę powiedzieć, co ma pani w plecaku." O mało nie zemdlałam... Tym razem nie z powodu koszmarnego ścisku, lecz z zachwytu:)))
Rage 69
05.11.2001 r