Lao Che, Alina Orlova - Wilno w Gdańsku, 07.09.2008 r., Kościół św. Jana, Gdańsk
„Wilno w Gdańsku” - czyli litewska fotografia i muzyka w Trójmieście. Impreza trwająca od piątku do niedzieli obejmowała szereg wystaw i kocertów, zaś jej kulminację stanowiły dwa występy: kompozytorki i wokalistki Aliny Orlovej i starych znajomych z płockiego Lao Che. Koncerty o tyle nietypowe, że umiejscowione w murach XIV-wiecznego gdańskiego kościoła św. Jana; nic więc dziwnego, że frekwencja przekroczyła chyba wszelkie oczekiwania.
Na pierwszy ogień poszli goście zza wschodniej granicy. Jeszcze przed koncertem, który osobom niezaznajomionym z repertuarem mógł tylko narobić przysłowiowego smaku, krążyła dość śmiała wieść, że Alinę określa się często jako „litewską Tori Amos bądź Kate Bush” (bardziej schematycznie - że gra „alternatywny folk”). Nie ma jednak chyba osoby, która po koncercie wyszłaby rozczarowana tak zobowiązującą deklaracją – talent Aliny w tej dość niecodziennej, kościelnej oprawie mieliśmy okazję poznać w całej okazałości. Wokalistka – pianistka wystąpiła w towarzystwie skrzypiec, gitary, akordeonu, często – choć nie zawsze – perkusji. Zamykanie przeogromnego talentu kompozytorskiego i wokalnego Aliny w jakże popularnej ostatnio szufladce „singer-songwriter” zdaje się być krzywdzące, bo bardzo spłycające. Choć obdarzona potężnym głosem piosenkarka siedziała pośrodku sceny (ołtarza!), sprawiała wciąż wrażenie zagubionej nastolatki - nieco przygarbiona, niespokojna, krucha, onieśmielona tłumem, gorąco dziękowała za każdym razem za gromkie brawa. Reakcje publiczności były jak najbardziej uzasadnione: jeden aplauz za drugim, każdy spotęgowany przez akustykę gotyckich murów. Koncert bezbłędny, poruszający, przeszywający!
Potem koncert Lao Che, na który siedzący na kościelnej posadzce tłum powstał, przygotowany tradycyjnie do skandowania. Tu tymczasem czekało nas zaskoczenie. Występ można rozpatrywać z dwóch stron: obiektywnie - bardzo udany koncert w dobrym miejscu, ze świetnie przygotowanymi muzykami, subiektywnie zaś - ogromny zawód ze względu na setlistę. Muzycy – zapewne chcąc wpasować się w wileński – słowiański - charakter i kresową tematykę imprezy, postawili na granie utworów z pierwszej płyty, „Gusła”. A to już materiał dla wytrwałych, bo choć muzycznie świetny, to lirycznie – osadzony w średniowiecznych opowieściach, traktujący o wiedźmach, zaklęciach, astrologach - wybitnie ciężkostrawny. I o ile wiadomo, że całą twórczość Lao Che odbiera się z dystansu, jak swego rodzaju zjawisko, dobrze przygotowane przedstawienie – to jednak przy „Klucznikach” ja po prostu wysiadam. Na wszystkich dotychczasowych koncertach Lao, w jakich miałam okazję uczestniczyć, setlista była wyważona między „Powstaniem warszawskim”, „Gospelem” i krótką styczność z „Gusłami”, tym razem zaś chyba siedem piosenek z debiutu stanowiło ilość co najmniej przytłaczającą. Że wykrzykiwanie powstańczych przyśpiewek i zawołań w rytmie maszerującej młodzieży w oprawie kościoła nie przystoi? Może i racja, ale przecież chociażby taki „Koniec” sprawdziłby się jak najbardziej. Albo cały „Gospel”, który został potraktowany nieco po macoszemu, głównie na bis. Nie za to kochamy Lao Che.
Siląc się na kilka słów streszczających niedzielne doznania dźwiękowo - wizualne i przymknąwszy oko na rozgoryczenie z powodu jak dotąd niezawodnych Spiętego i spółki, przyznaję: fantastyczne podsumowanie, czekamy na edycję A.D. 2009.
Zosia Sucharska
10.09.2008 r.