Relacje z koncertów

Zaobserwuj nas

Sigur Rós, Ólafur Arnalds, 20.08.2008 r., Amfiteatr w Parku Sowińskiego, Warszawa

Sigur Rós, Ólafur Arnalds, 20.08.2008 r., Amfiteatr w Parku Sowińskiego, Warszawa

Pierwszy raz wystąpili u nas na Openerze w 2006 roku. Od tamtej pory każdy fan Sigur Rós marzył o ich osobnym koncercie, na który przyszliby ludzie dobrze znający repertuar Islandczyków, tacy, którzy nie klaskaliby w połowie „Viðrar Vel Til Loftárása” i nie wspominali występu słowami „na tym to wszyscy spali”. Marzenie spełniło się w maju, kiedy ogłoszono sierpniowy koncert w warszawskim Palladium. A potem w warszawskiej Stodole. A potem w amfiteatrze w Parku Sowińskiego. Niestety, nie chodziło o trzy osobne koncerty, tylko o dwukrotną zmianę miejsca. Okazało się bowiem, że chętnych były nieprzebrane tłumy.
 
Tłumy te zgromadziły się we wspomnianym amfiteatrze w środę 20 sierpnia. Szczęśliwcy, którzy wybrali się do parku wcześniej, mają teraz autografy upolowanych członków zespołu. Sam występ miał zacząć się o dwudziestej. Punktualnie rozpoczęty koncert to rzadkość pojawiająca się właściwie tylko na festiwalach, dlatego mile zaskoczył nas Ólafur Arnalds, wychodząc na scenę o 19:58. Zagrał tylko cztery utwory, ale spełnił rolę supportu znakomicie. Nastrojowe kompozycje – miks delikatnej elektroniki z kwartetem smyczkowym – pasują idealnie do klimatu Sigur Rós, nastrój zapewniało też odpowiednie oświetlenie w postaci m.in. światełek przypominających świeczki ustawionych na podłodze między muzykami, a pan Olafur jest człowiekiem przesympatycznym. Przed każdym utworem mówił coś do publiczności, po angielsku z uroczym islandzkim akcentem, na bieżąco nauczył się polskiego podziękowania (początkowo wyszło mu „duje”), a po „3055” przetłumaczył nam tytuł następnego kawałka, który, jak się okazało, opowiadał o tym, że niebo spada, ale to nic złego, bo „dobrze wyglądasz w gwiazdach”. Aż trochę szkoda, że grał tak krótko.

Pół godziny ustawiania sprzętu i za dziesięć dziewiąta nadszedł niecierpliwie wyczekiwany moment. Na scenie pojawił się Orri król Indian i Jonsi wyglądający na glamowego pirata, z brokatem na twarzy. Druga połowa zespołu wyglądała już mniej ekstrawagancko. Zmiana wizerunku jest, trzeba przyznać, dosyć ostra. Z innych zmian scenicznych zamiast wizualizacji w tle mieliśmy okazję zobaczyć wielkie białe kule świecące od czasu do czasu. A, i konfetti, ale o tym później.

Trzy pierwsze utwory to czyste piękno – na otwarcie „Svefn-G-Englar”, kompozycja z drugiego albumu, „Ágætis Byrjun”. Potem „Glósóli” – kawałek z najpiękniejszego teledysku na świecie – w miarę grania coraz intensywniejsze, z płyty „Takk…”. Trzeci był również jeden z najpiękniejszych utworów Sigur Rós, z niesamowitym tekstem („przychodzi zbawiciel i ładuje mi nowe baterie… i jeszcze raz… i jeszcze raz… i jeszcze raz”) wywołujący dreszcze „Ny Batteri”. Dźwięk smyczka i gitary w rękach Jonsiego to nie jest coś, co można opisać.

Następnie zaczęli grać materiał z nowej płyty – „Fljótavík” i „Festival”. Sigur Rós po radosnej stronie życia. Na koniec drugiego kawałka ze specjalnych maszynek po sufitem posypało się konfetti. Kolorowo i radośnie. Dla podtrzymania nastroju kolejnym utworem jest „Hoppipola” najwyraźniejsza na „Takk…” zapowiedź rewolucji klimatu muzyki Islandczyków. Spod sufitu spadają resztki malutkich papierowych kwadracików.

Jonsi proponuje nam, żebyśmy zaśpiewali razem z nim. Na szczęście nic po islandzku (na pewno ciekawie by to brzmiało). Chodzi o motyw z „Með blóðnasir”, który wychodzi nam całkiem nieźle. Potem znowu dawka islandzkiej radości – „Inní Mér Syngur Vitleysingur” i „Við Spilum Endalaust”. I delikatny, spokojny „Heysatan” (jeśli jeszcze komukolwiek się dziwnie kojarzy, znaczy to „snopek siana”) przy wykonywaniu którego Jonsi przenosi się do małego drewnianego instrumentu klawiszowego a Kjartan bierze w dłonie gitarę. Kiedy wracają na swoje zwykłe miejsca (gitara ze smyczkiem i klawisze) w amfiteatrze rozbrzmiewa „Olsen Olsen” łagodna i nastrojowa kompozycja z „Ágætis Byrjun” ze śliczną melodią graną przez Kjartana na flecie. Zazwyczaj końcówka jest wykonywana przez sekcję dętą, jednak w Warszawie nie mieliśmy przyjemności zobaczyć ani ich, ani, w przeciwieństwie do występu Sigurów w Gdyni, kwartetu smyczkowego Amiina. Zakończenie utworu było więc zmienione na lekki gitarowy hałas. Ciekawe, dobrze brzmiące rozwiązanie. „Sæglópur” zaczęli przepięknie – wibrafonem i cymbałkami, bardzo urokliwy wstęp, inny niż dwa lata temu. „Hafssól”, jedyny na warszawskim koncercie utwór rodem z „Von”, debiutanckiej płyty zespołu, grany jest przez Sigur Rós w zupełnie innej wersji niż na albumie. Pojawiła się ona zresztą niedawno na "Hvarf/Heim”. Jest to piękny kawałek, w którym Georg Hólm gra na basie pałeczką do perkusji, a Jonsi na koniec niszczy smyczek, którym gra na gitarze (i który łapie jakiś szczęściarz z pierwszego rzędu).

Ostatnim utworem jest sztandarowa kompozycja radosnego Sigur Rós, singiel promujący album „Með suð í eyrum við spilum endalaust”, „Gobbledigook”. Wszystkim zwolennikom tej piosenki polecam „The Purple Bottle” z repertuaru Animal Collective, jest niemal identyczny, więc powinno się spodobać. Tym razem Jonsi poprosił, żebyśmy klaskali (chociaż z początku również wypsnęło mu się „sing”, ale zaraz się poprawił na „clap with us” dodając, że „zaśpiewają to przecież sami”; Islandczycy mają w sobie coś niezwykle sympatycznego, najpierw Ólafur, potem Jonsi urzekał nas swoim nieco jakby nieśmiałym sposobem mówienia). Sialalala i konfetti, panie strzelające konfetti, spod sufitu oberwanie chmury z konfetti, które doleciało nawet do najdalszych rzędów, światła we wszystkich kolorach i powszechna radość.

Pierwszy bis był bisem planowanym, bo każdy fan Sigur Rós wie, że koncerty kończą się „Popplagið” (Untitled 8 z płyty „( )”). Jest to zakończenie idealne. Utwór rozkręca się powoli i trwa około dwunastu minut. Kończy się niesamowitą instrumentalną orgią (którą, jak widzowie „Heimy” wiedzą, babcia Kjartana uznała za syndrom zepsucia telewizora).

Ale czy polska publiczność mogłaby zadowolić się jednym, planowanym bisem? Aplauz dorównywał swoją siłą intensywności muzyki. Jest to raczej niezwykłą rzadkością, żeby panowie nie skończyli wtedy, kiedy sobie zaplanowali, więc dwukrotnie wychodzili, żeby się ukłonić – przy okazji klaszcząc publiczności i uśmiechając się do wszystkich (naprawdę do wszystkich – oglądali się na wszystkie strony, żeby owe uśmiechy dotarły do każdego). W przerwach, kiedy schodzili ze sceny, w jej stronę leciały od publiczności kwiaty. Nie mieli wyboru, musieli nam jeszcze zagrać – kiedy publiczność zaczęła skandować „Sigur Rós” wyszli po raz trzeci, już nie po to, żeby się kłaniać i uśmiechać. Utworu na bis chyba nie mogli wybrać lepiej – „Viðrar Vel Til Loftárása” („Dobra pogoda na naloty”). Tym razem nikt się nawet nie odezwał w charakterystycznym momencie ciszy. Nikt nie myślał, że to już koniec, nikt nie był tutaj z przypadku. Wszyscy wsłuchiwali się w piękno tworzone przez czterech muzyków.

Ten koncert Sigur Rós miał jakby dwie strony – jedna, będąca w odwrocie, to melancholijne, poruszające, a nawet momentami monumentalne kompozycje z czasów „Dobrego początku”, gdzie króluje smyczek na gitarze elektrycznej wspomagany mocną perkusją, delikatnymi klawiszami, wibrafonem. Druga, energicznie wkraczająca z nowym wizerunkiem, reprezentowana przez część „Takk…” i nowy album, to Sigur Ros po radosnej stronie życia: entuzjazm, brokat, Indianie, piraci, konfetti, wesołe klawisze i reszta instrumentów przetłumaczona na optymistyczną nutę. Trudno te dwie strony pogodzić, dostroić tę radość do dawnych, mroczno-tajemniczych kompozycji, ale publiczność w większości nowy wizerunek kupuje, a chyba o to chodzi. Całość została zagrana bez zarzutu, panowie twórczo podchodzą do swoich kompozycji, nie powtarzając co do joty albumowych wersji, potrafią wciągnąć słuchacza do swoich światów, zachwycić talentem i multiinstrumentalnością – tak jak w Gdyni dwa lata temu i tym razem mogliśmy zobaczyć, jak Orri biega od perkusji do wibrafonu i klawiszy, Kjartan obsługuje pół tuzina instrumentów, na jednym nie poprzestają też Jonsi i Georg.

Sigur Ros jest zdecydowanie jednym z zespołów, który koniecznie trzeba zobaczyć na żywo, co wszystkim polecam, a co powinno być do spełnienia niedługo. Panowie do nas na pewno wrócą, bo od środy mają już stuprocentową pewność, że polska publiczność ich kocha.

Katarzyna Borowiec
22.08.2008 r.