New Model Army, Bolków, Castle Party, 27.07.2002 r.
Od początku wiedziałem, że ten koncert będzie inny. Nie lepszy czy gorszy od tych, które widziałem poprzednio, ale właśnie inny. New Model Army znowu w Polsce. To hasło błądziło po mojej głowie już od ładnych paru miesięcy przed koncertem. Ten dreszczyk emocji. Jak zawsze zresztą, gdy dowiadywałem się, że Justin Sullivan i spółka mają wystąpić w naszym kraju. Ale żeby w Bolkowie? Na Castle Party? Ojej, przecież oni tam nie pasują, powie ktoś… Może i nie pasują, ale co z tego? Ważne, że znowu Ich zobaczę. Że znowu przeżyję coś niepowtarzalnego. Coś, co niewielu wykonawców jest w stanie wytworzyć podczas swoich występów. Ten rodzaj magii...
Nawet gdy nadeszła już upragniona sobota 27 lipca i spacerowałem sobie po rynku Bolkowa, nie wierzyłem do końca, że za parę godzin, parę uliczek dalej, odbędzie się Ich koncert. A jednak się odbył. Tuż przed północą, gdy muzycy niemieckiej formacji DAS ICH zeszli wreszcie ze sceny - oj, ile to człowiek musi wycierpieć, zanim spotka go nagroda - a techniczni zakończyli ostatnie przygotowania, na deskach, czy raczej blachach sceny pojawili się Oni. Justin Sullivan - jak zawsze patrzący groźnym wzrokiem, a przecież niezwykle sympatyczny. Nelson – chyba trochę zaskoczony tak słabymi oklaskami na wstępie. Dean White – skupiony na swojej klawiaturze. Michael Dean – szalejący za bębnami niczym jego poprzednik w zespole – Robert Heaton. No i Dave Blomberg – uśmiechnięty i energiczny bardziej niż zwykle, co można chyba tłumaczyć obecnością Jego żony wśród ekipy fotografów. No i zaczęło się.
Na pierwszy ogień poszło „225” z pamiętnej płyty „Thunder and consolation”. Trzeba przyznać, że trochę dziwny wybór jak na początek koncertu. Zresztą dla mnie już zawsze udany wstęp do show NMA kojarzyć się będzie z „White Light”. Kto był w listopadzie ’98 w Mega Clubie, ten wie, co mam na myśli. Ale nie o wspomnienia tu chodzi. Jest rok 2002 i NEW MODEL ARMY gra właśnie w Bolkowie. Niespostrzeżenie przeszli w „Believe It”. Tak, jest znacznie lepiej. Chociaż gdy rozejrzałem się po zgromadzonych obok mnie słuchaczach, uświadomiłem sobie, że dla zaledwie kilku osób repertuar koncertu ma jakiekolwiek znaczenie. Niestety – reszta to ludzie przypadkowi, dla których NMA to jakieś dziwne zjawisko, albo po prostu jeszcze jeden wykonawca tego wieczoru. Co poniektórzy zaczęli nawet opuszczać teren imprezy, wybierając After Show Party. Ich strata. Bo zespół zaintonował właśnie „Over the wire”. A zatem jesteśmy przy cudownym albumie „Strange Brotherhood”. I znowu perełka z tej samej płyty – „Aimless Desire” . Tak, to teraz do pełni szczęścia powinno zabrzmieć jeszcze „Wonderful Way To Go”. No i proszę – jest! Pełna ekstaza!
A tymczasem grupa wraca myślami do lat 80. i oto mamy „No Greater Love” z „dwójki”. Piękne dwugłosy w refrenie. I nagle „Liberal Education” z pamiętnego debiutu. I znowu przeskok do „No rest for the wicked” i chłopcy (chłopcy?) grają pieśń tytułową – „No Rest”. Obracam się i widzę, że ekipa tuż za mną poguje. No proszę, kiedy to ostatni raz na koncercie NMA mieliśmy takie widoki? Ale mniejsza o to, bo Justin zapowiada właśnie piosenkę o Polsce. Czyżby? Nawet jeśli nie do końca jest to prawda, "51st State" słucha się i śpiewa z prawdziwą przyjemnością. I nagle muzycy schodzą ze sceny. Czy to ma być koniec? Ależ nie – Sullivan zostaje sam na sam z gitarą akustyczną. „Marrakesh” – liryczna pieśń z „Impurity” brzmi nadal niesamowicie. Po czym następuje powrót reszty muzyków i grupa proponuje nam dwuutworowy set z ostatniej jak dotąd płyty studyjnej „Eight” w postaci „R & R” i „Flying Through The Smoke”. Tak nawiasem mówiąc ten ostatni wybrano na okolicznościową składankę „Castle Party 2002” i nawet ja nie będę się upierać, że był to słuszny pomysł. Utwór, owszem całkiem udany, ale niekoniecznie reprezentatywny dla twórczości NMA i mogący wyrobić mylne wyobrażenie o zespole wśród laików.
Ale koncert trwa. Już całkiem spora grupka ludzi śpiewa z Justinem refren „Stupid Questions”. W końcu - jak by nie było – przebój. No, a przynajmniej kiedyś ... I wreszcie następuje coś, co na każdym koncercie grupy wypada wyśmienicie – „Here Comes The War”. A więc drugi i zarazem ostatni tego wieczoru powrót do CD „The Love Of Hopeless Causes”. Potem jeszcze obowiązkowy, na zamknięcie głównej części każdego koncertu, „Green And Grey” i oto zespół na dobre kieruje się do wyjścia. Nie, to się nie może tak skończyć. I oczywiście się nie kończy. Wywołana na bis grupa prezentuje nam swoje poczucie humoru, no bo jak inaczej odczytać można słowa Sullivana o uznaniu dla g o t y c k i e g o festiwalu a następnie wykonanie takiego „Summer In The City”? Stara kompozycja J.Sebastiana rozsławiona parę lat temu przez niejakiego Joe Cockera brzmi w tym zestawieniu cokolwiek śmiesznie, czyż nie? Ale jako że czas przeznaczony na występ dobiega końca, zespół żegna się z nami energicznym utworem „Get Me Out”. I to już naprawdę wszystko. Jeszcze tylko ukłony, machanie ręką i nieuchronne zejście do garderoby. Kolejne zetknięcie z legendą mamy już za sobą.
Cóż, czy czegoś mi brakowało? Nie było przecież „All Of This”, nie było „Vengeance”, nie było nawet „No Pain”. Ale może to i lepiej? Jakiś niedosyt musi przecież w duszy pozostać, bo inaczej nie byłoby sensu marzyć o następnym spotkaniu z grupą. A poza tym czy wykonanie „No Pain” przed taką publicznością miałoby jakiekolwiek znaczenie ? To są przecież utwory zarezerwowane tylko dla wtajemniczonych. Dla ludzi, którzy chłoną każdy dźwięk i każde słowo. Czy granie tych perełek przed tłumem podniecającym się wybrykami DAS ICH nie byłoby po prostu świętokradztwem? Myślę, że tak!
P.S. Pozdrowienia dla Ani i Dave’a Blombergów.
Mich
31.07.2002 r.