Open'er Festival 2008, 04.07-06.07.2008 r., Gdynia
Skład tegorocznego Openera żadnego z nas nie zachwycał w pełni, ale przynajmniej jedna z grup była bardziej od innych oczekiwana. Ale po kolei. Drogą wolnych skojarzeń, tygodniowych przemyśleń oraz dysput, stworzyliśmy subiektywną wizję tegorocznej edycji festiwalu Heineken Opener Gdynia. Kolejność dość przypadkowa.
Lao Che
Natalia: Kojarzę ich z innymi imprezami, więc miałam obawy, ale się obronili. Takie wyróżnienie za „Gospel”, ale nawet „Gusła” niegłupio zabrzmiały.
Darek: Duża scena to odważny krok. Fajnie, że zagrali z „Powstania Warszawskiego”, bo to wymagało ryzyka. Można było zarazem odpocząć i porządnie się rozerwać.
Wspólnie: trochę oderwana gwiazda była, ale egzamin zdany. Generalnie tegoroczny Opener to jeden wielki miszmasz gatunków, więc Lao Che przed Goldfrapp nie wyróżnia się jakoś szczególnie na tle innych połączeń.
Interpol
D: W zasadzie czekałem na Interpol i zamurowało mnie. Oczekiwałem poprawnego koncertu, a oni zaskoczyli mnie perfekcyjnym chłodem grania, tą obojętnością Kesslera…
N: Świetnie odtworzyli chłód płyty. Do tego znakomita atmosfera, niewymuszona elegancja, nonszalancja grania. Drobne błędy z wdziękiem zatuszowane przez Paula.
Wspólnie: powaliły „Evil” i świetny „Roland”, z nowej mocne „Rest my Chemistry” i „Pioneer to The Falls”. Podziękować łaskawym niebiosom, że nie przesadzili z graniem nowej płyty.
Editors
D: I na scenie, i poza nią, Interpol i Editors są różnymi grupami. Dla tych, co potrzebują etykiet i odwołań: Editorsi zostali tym razem przez Interpol zmiecieni. Ten koncert nie miał dla mnie początku ani końca. Weszli, odegrali swoje i wyszli. Nawet drzwi nie zamknęli.
N: Energia Editors nadaje się na festiwale, ma namiastki show – ale te proste piosenki, wtórne pomysły i pseudocharyzmatyczny Tom już na mnie nie działają. Festiwalowy przeciętniak.
CocoRosie
D: Kobieta z wąsami w pierwszej chwili wzbudza niezdrowe zaciekawienie. To był w pełni nieprzewidywalny koncert. Sierra i Bianca zdają się rozumieć bez słów i spontanicznie wyczarowują dla nas przedstawienie; muzyczny teatr, po układzie którego można się było spodziewać nawet stagedivingu (uśmiech).
N: Określenie teatr dobrze kontrastuje z „show”, którego używa się w stosunku do większości występów. Ciekawy, barwny koncert, beatboxer, arie, odjechane stroje i wizualizacje dopełniały efektu. Bardzo dobry występ. I znów zgoda: nam duża scena jakoś nie pasowała do charakteru muzyki i występu, namiot był najlepszym miejscem.
CKOD
N: Najmniej z polskich zespołów na dużej scenie bałam się właśnie o nich i nie zawiedli mnie. Płyta, chociaż mam do niej mocno mieszane uczucia, to dobry materiał na festiwal, elektronika z gitarami i wściekłymi tekstami wypadły świetnie, a muzycy są zupełnie bezkompleksowi i to się im chwali. Dobry koncert. Jeden z lepszych jakie w ich wydaniu widziałam.
D: widziałem CKOD po raz pierwszy i jak dla mnie - sprawdzili się.
Muchy
D: Muchy przez swoją nadmuchaną popularność szybko sobie skrzydła popalą, chociaż dużo sobie po nich obiecywałem. Nie mieli czasu dojrzeć. I lepiej, żeby wokalista śpiewał, a nie rozmawiał z nami.
N: Spodziewałam się, że spalą i chociaż złe przepowiednie się sprawdziły, nie mam im tego za złe. Zły pomysł z dużą sceną na wejście, mają materiał lepszy do namiotu, łatwiej byłoby im dobrze zadziałać i „nie porobić”.
BIFF
D: Mnie rozbawili setnie! Wyborna zabawa i chciałoby się jak najwięcej wstawek Ani między piosenkami. Ujął mnie jej sceniczny image, podejście do granej muzyki (nie proście o „Ślązaka”, co?:) i nadzwyczaj ciekawie poskładane teksty. Poza tym - najsympatyczniejsza grupa.
N: Fajny koncert, dobra atmosfera, bardzo ciepło i z jajem. Gdyby przedłużyli, pewnie większość słuchaczy spóźniłaby się na dużą scenę.
Erykah Badu
(Darek nie czekał i spasował) N: Moim zdaniem – jeden z najlepszych koncertów. Magia w powietrzu, odwaga w łączeniu gatunków, rapowe wstawki, syreny, bębny, elektronika, znudzona chórzystka i bezbłędny wokal, wszystko miało urok. Czarowała, hipnotyzowała, rozbudzała, reinterpretowała utwory i ciekawie o nich opowiadała. Długi, bo dwugodzinny występ. Stare płyty grane po kolei po 3-4 utwory, bardzo dużo nowego materiału, opatrzonego politycznym komentarzem. Cudowne podejście do publiki. I równie pozytywne wibracje zwrotne od tych, którzy nie przysypiali. Bez dwóch zdań – diva hiphopu.
Sex Pistols
D: Stałem przed namiotem i uśmiechałem się przekornie, że to taka „ładna” rebelia, choć opary w namiocie były ciężkie. Ale nie dałem się ponieść sentymentalnej fali punka. Zastanawiające były słowa dwudziestopięciolatka, który stwierdził, że przyjechał specjalnie na SP, bo to muzyka jego młodości. Gdyby nagrywali coś nowego, antyglobalizm mieliby wytatuowany na ramionach.
N: Ja to potraktowałam trochę inaczej. Kontekst anarchistyczno-rebeliowy już się wyczerpał moim zdaniem, ale pozostało megaenergetyczne granie z prostymi, klasycznymi riffami. Niepotrzebne i śmieszne były te teksty dotyczące polityków i wytwórni. Trochę ciekawostka, w sumie dobry występ.
Massive Attack
N: Mój pierwszy koncert MA, spotęgowanie mocy zamkniętej w ich płytach. Chłód, idealne połączenie instrumentów żywych z elektroniką, dobre wykonanie, ciekawi goście, niezłe nowe propozycje – bez rewolucji, ale bardzo równe. Świetne „Angel”, „Unfinished sympathy”, „Teardrop”. Plus za zaangażowane, polityczno-społeczne cytaty.
D: Mój czwarty raz z MA, więc było trudno. Z jednej strony – ucieszyłem się, że wciąż poruszają, że to zawsze jest blask świateł i światłego przesłania. Z drugiej – zabrakło jakiegoś mocnego akcentu, wybijającego się, choć byli jak zwykle świetnie przygotowani.
The Chemical Brothers
N: Znów – pierwszy koncert, a to jedni z ulubionych DJów, taka ekstraklasa. Show, jakiego nie widziałam, i który przewartościował niejako znaczenie show. Pozamiatali po reszcie. Nie wymagałam niczego więcej, to było to, co mogłam chcieć zobaczyć. Trochę dziwne to nowe „Midnight Madness”, nie spodziewałam się kroku w tą stronę. Miażdżące wizualizacje i porwany tłum…
D: Otóż to: najwyższej klasy, doskonała elektroniczna manipulacja, poddajemy się jej chcąc niechcąc. Mam ambiwalentny stosunek do tego megawystępu, głównie dlatego, że tłum wprowadził jak dla mnie atmosferę bezdusznej, acz pełnej rekwizytów (w tym mnie), sceny.
N: Nie tłum, a „Galvanize” mnie ruszyło w tany.
D: Dla mnie show Chemical był raczej masową grą komputerową, której – chciałem/nie chciałem - być bohaterem. Trochę fałszywego "Out Of Control", choć nie bez cienia satysfakcji.
The Raconteurs
N: Uprzywilejowana pozycja Raconteurs wynika z tego, że faktycznie byli jedynym czysto rockowym zespołem na openerze, klasycznie rockowym. Tu był ten prawdziwy duch rocka: oszczędnie, soczyście, gitarowo, bez zbędnej dekoracji, ale muzyka… Broniła się sama. Wielki początek – „Consoler…”, magiczne, 8-minutowe „Blue Veins”, sporo improwizacji, które rozdzielały zwrotki. Jack był wirtuozem gitary w tym tandemie, Brendan czarował wokalem. Poleciały prawie wszystkie single – oprócz „Hands”. Przeważał nowy materiał. Jeden z moich typów openerowych.
Devotchka
D: To miało być wydarzenie. Początkowo rozczarowali – długie opóźnienie, fatalne nagłośnienie, przez co muzyka nie potrafiła porwać. Ledwie słyszalny suzafon, nieśmiało odzywający się akordeon i skrzypce – początek na minus należy przypisać technicznym. Sytuacji nie ratowały nawet pocieszne podrygi pani Schroeder. Mogło być bardziej folkowo, a obyło się bez wielkich tańców; na szczęście z czasem było coraz lepiej. Najmocniejszy moment – „Along The way”.
Fischerspooner
D: Nie spodziewałem się, że są tak rozpoznawalni! Przyjęcie graniczyło z fanatyzmem - po pierwszych dźwiękach jakieś spazmatyczne wrzaski i obłęd w oczach (przynajmniej tych, co stali obok mnie). Rewelacyjne obrazy na bocznych ekranach, które były odbiciem tego, co działo się na scenie, te same układy taneczne. Według mnie wnieśli namiot na chwilę w inny wymiar, nie tylko wizualnie (ech, te rekwizyty, jak parasol), ale i zgrzebnie skonstruowane elektromelodie i dobre nagłośnienie, doskonale zagęściły atmosferę. Powiem szczerze - lepiej od Chemical podłączyli mnie do swojej muzyki.
N: Na mnie ogromne wrażenie robił Spooner w swoim megaseksownym tańcu. Dziwaczne stroje – zaplanowany kicz w (paradoksalnie) świetnym stylu. Zupełnie inny poziom wtajemniczenia niż ChB, dużo erotyki w tym show było, efekt mocno podkręcający. Świetny koncert.
Goldfrapp
D: Raz - byłem cholernie ciekaw jak wypadnie repertuar „Seventh Tree”. Dwa - tym bardziej na festiwalu. Są dla mnie najbardziej perfekcyjnym muzycznie składem na żywo. Zimna Alison wychodzi i pokazuje, że to Ona rozdaje emocje. Tu każdy instrument odgrywa nie mniejszą rolę od innych. Liczyłem na „Little Bird” na początek, a tu od razu... „Utopia”. Oniryczna zawartość „Seventh Tree” wpasowała się w resztę. Wizualnie po raz pierwszy widziałem, żeby wykorzystywali rekwizyty.
N: W sensie nastroju i estetyki muzyka z „Seventh…” nie wyróżniała się szczególnie. Moim zdaniem bardzo równo, trochę mi brakowało „Black Cherry”. Alison wokalnie świetnie; trochę uśpiła, ale od „Happiness” było energetycznie. Scenografia dopięta na ostatni guzik.
D: Nie widziałem całego koncertu, gdyż miałem w perspektywie występ Goldfrapp w Czechach tydzień później, a dwie sceny dalej czekała Martina.
Martina Topley-Bird
D: Jestem zachwycony: intrygująca, ciepła, otwarta, niezrażona tym, ze ludzie topnieli w miarę, jak zbliżał się czas Massive. Zaśpiewała prawie wszystko, co sobie wymarzyłem. I to "cześć" zamiast "dziękuję", którego błędnie się nauczyła, plus zaintonowane „Paper Planes” M.I.A., której miejsce „zajęła”. Dla mnie jedna z najbardziej niedocenionych artystek, za którą ciągnie się (niestety) łatka Tricky.
N: Zgadzam się, że słodka. Widziałam krótko i robiła miłe wrażenie. Dużo wdzięku, silny akcent, kiedy mówiła też dodawał koloru, ładne kompozycje, ten Ninja w tle (basista ubrany w czapkę standardowego filmowego włamywacza). Przyjemnie.
Roisin Murphy
N: Popsuła mi „Ruby Blue”. Jestem odrobinę rozczarowana.
D: niestety, ja też, choć mam do niej ogromną słabość...
N: Tańczyła, przebierała się, wszystko bomba, ale za mało. Otwarty festiwal byłby dobry dla repertuaru „Ruby Blue”, wówczas to byłby lepszy koncert na namiot.
D: Boję się jednego, że Roisin stała się przewidywalna na koncertach. Ona potrzebuje scenografii, jest w nią wpisana jakaś intymność, dyrygowanie emocjami tłumu.
Podsumowując: trochę poniżej oczekiwań.
Fujiya & Miyagi
D: Trochę zbyt statyczni. Brzmieli świeżo i bardzo poprawnie, ale nie powalili. No i nie dopisała publiczność. Dodałbym więcej mocy takim nagraniom jak „Ankle Injuries”. Kontrolowana dyskoteka, bez rozmachu, inteligentnie i nie rozrywkowo. Ogólne wrażenie pozostawiają jednak bardzo pozytywne.
Jay-Z
N: Fantastyczny show: miszmasz stylów, gatunków, utworów, plus wizualizacje. Klucz do festiwalowego sukcesu w ręce, koncert dostosowany do potrzeb festiwalu, nie konkretnej publiczności – Jay znalazł złoty środek. Wszyscy robili to, co chciał, ludziom z twarzy nie schodził uśmiech.
Mitch & Mitch
N: Ciekawe, barwne brzmienie, świetny kontakt z publicznością plus „choźźźcie” zamiast „common”.
D: Faktycznie bawili się (i nas) doskonale, choć nieładnie tak oszukiwać rodaków co do pochodzenia ;). Rewelacyjny, żywy eklektyzm.
Ziemianie
N+D: Przez cały koncert zadawaliśmy sobie pytanie: co oni tutaj robią? Kolejny nieciekawy band. Zwątpienie przyszło nader szybko.
Kobiety
N: Bardzo przyjemne kilkadziesiąt minut, lepiej niż się spodziewałam; podobało mi się targnięcie fana na wokalistę.
D: Płasko. Ani przez chwilę nie zostałem porwany, nie potrafiłem się rozbawić przy ich tekstach.
N: Odnoszę wrażenie, że atmosfera nie miała się podnieść. Taki ich urok (uśmiech)
L.Stadt
N: Bez zachwytów, zaskoczeń, ale przyzwoicie.
D: Nie zaskoczyli, a wydaje mi się, że można od nich oczekiwać więcej. Może zbyt wczesna pora i otwarcie Sceny Namiotowej.
Bajzel
N: Bardzo, bardzo pozytywnie, zdrowo absurdalny; brzmi niewiarygodnie i potężnie, jak na jednoosobowy band. Hałaśliwie, z jajem, ciekawie.
D: Tak, hałaśliwie jak na człowieka-orkiestrę. Jednak ani mi się nie podobał, ani podobał. Bałbym się takiego hałasu w klubie.
Pojedyncze wrażenia z pozostałych widzianych występów, czyli teleexpress:
Natalia:
Podobali się Hungry Hungry Models i California Stories Uncovered – pierwsi za świetny remiks „Electric feel”, drudzy za bezprecedensowość na polskim rynku. Wyrósł nam taki God is an Astronaut, nastrojowo, pięknie… Nieźle lub po prostu przyzwoicie zagrali New York Crasnals i Setting The Woods On Fire. Wciąż za mało charakterystyczni są Hatifnats, za to mają swoją klasę mroczni, (ten wokalista o przenikliwym, wysokim wokalu) muzycy Rotofobii. Jest w nich potencjał. Bez pozytywnych wrażeń - The Cribs i ich karygodnie fałszujący frontman. Loco Star świetnie połączyli elektronikę z żywymi instrumentami – bardzo ciepła, na wysokim poziomie muzyka.
Zostaje Radio Bagdad - Londynu nie było, ale mają trochę materiału względnie ciekawego.
Darek:
Warto zwrócić uwagę na Polpo Motel: mają lekko do podciągnięcia, żeby lepiej dopasować wyróżniający się wokal do elektroniki, ale sporo w nich możliwości. I chyba też niezłego pomysłu na granie. Pornohagen wypadli pretensjonalnie ponad granice wytrzymałości. Zachowanie (kopia zimnej fali) i teksty świadczą o tym, że dużo przed nimi, przede wszystkim… poszukiwań. Kolorofon - trochę problemów ze sprzętem, przez co zeszli przed czasem. Nuta melancholii, w którą próbują wpleść ducha new romantic (elektronika) i gitarowego indie. Jeśli było coś jeszcze – być może zostało szybko zapomniane.
Pierwsza piątka Open’Er 2008:
NATALIA: The Raconteurs, Interpol, Fischerspooner, Erykah Badu, Massive Attack, i szczególne wyróżnienie dla Jaya-Z za show.
DAREK: Interpol, CocoRosie, Martina Topley-Bird, Fischerspooner i BIFF. Tym razem ‘tylko’ wyróżnienie dla Goldfrapp.
Poza podsumowaniem muzycznym, festiwalowi należy się krótki bilans organizacyjny, niestety, w dużej mierze krytyczny.
Natalia: Piwo! Tzn. to coś, co nazwali piwem i za co wołali dużo za dużo (gdyby było piwem, mogłoby kosztować te dwa bony). Podobno był zabieg celowy, żeby piwo gasiło pragnienie i nie dawało alkoholowych efektów. Bzdura!
Darek: Jedzenie! Niewspółmiernie drogie do ilości i jakości, co jest wypadkową tego, że pomysł z bonami jest chybiony. Stanowiska z piwem powinny stać co kilka kroków, a nie w wydzielonych strefach. Człowiek i tak wystarczająco się nachodzi.
N: Na polu namiotowym sanitarna Sodoma i Gomora panowała; toi toi nie opróżnili chyba ani razu.
D: Ogólny bałagan organizacyjny – podobno skończyły się opaski na drugi dzień i zarządzono, że zastąpią je te w kolorze z pierwszego dnia. W dniu występu Eryki Badu bramkarze nie nadążali przez tą swoją skrupulatność z wpuszczaniem. Przykład kosztownego absurdu przy bramkach – prezydent Gdyni funduje festiwalowiczom wodę mineralną, którą bramkarze każą przed wejściem wyrzucić.
N: Megaskrupulatni, a z drugiej strony tak niekumaci, że wpuszczali ludzi z aparatami 8 megapxl. Ogólne kolejki i bałagan. Na terenie festiwalu nie można znaleźć koszy na śmieci. Pełno plastiku wszędzie. Co do biletów – słyszałam, że w pewnym momencie nie mogli sprzedawać jednodniowych, bo za dużo było niesprzedanych trzydniowych i desperaci, którzy przyjechali tylko na Sex Pistols, kupowali trzydniowe.
D: Wydaje się, że technicy nie zawsze radzą sobie z ustawieniem nagłośnienia i zabezpieczeniem na tak dużej, otwartej przestrzeni, gdy powieje wiatr (odbicia perkusji na Interpolu).
N: Nie zwróciłam uwagi. Stałam zawsze pod sceną i byłam aż nadto nagłośniona (śmiech)
D: Moje doświadczenia z innymi zagranicznymi festiwalami pokazują, że jeszcze brakuje nam organizacyjnego pomysłu. Jedynie w cenach możemy się równać np. festiwalom niemieckim.
N: Ostatecznie – dajemy ostrzeżenie;)
Relacje napisali: Darek Baran i Natalia Skoczylas, Lipiec 2008 r.