Relacje z koncertów

Zaobserwuj nas

Radiohead, Modeselektor, 07.08.2008 r., Wuhlheide, Kindl Bühne, Berlin

Radiohead, Modeselektor, 07.08.2008 r., Wuhlheide, Kindl Bühne, Berlin


Tego zespołu chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Jedni ich kochają, inni twierdzą, że nie ma w ich twórczości nic ciekawego – opinie są jak zawsze różne, ale wkładu piątki Brytyjczyków w rozwój rocka alternatywnego nie sposób przecenić. Hicior „Creep” pozwolił im zaistnieć na światowej scenie muzycznej a płyta „OK Computer”, uważana przez wielu za rewolucyjny i jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy, album lat dziewięćdziesiątych, ustalił pozycję w czołówce wykonawców alternatywnych. Jeśli od nowo poznanej osoby na pytanie „znasz Radiohead?” otrzymasz odpowiedź przeczącą, to na 90 proc. nie ma sensu wymieniać reszty ulubionych wykonawców. Jestem zdania, że za kilka, kilkanaście lat zespół uzyska status legendy.

Zobaczyć taki zespół na żywo to nie byle co. Jak do tej pory panowie zawzięcie omijają nasz piękny kraj, poza występem w Sopocie czternaście lat temu. Czym skrzywdziła ich publiczność, nie wiadomo, w każdym razie wciąż odmawiają nam swoich występów. Zdradzają również ogólną awersję do Europy Wschodniej. Całe szczęście, że jak na razie jeszcze lubią Niemców, do Berlina nie mamy przerażająco daleko, o czym świadczyły całe tłumy rodaków przybyłych na koncert ósmego lipca.

Opowieści o zdobywaniu biletu, trudach podróży czy stanie nawierzchni w Berlinie sobie i wam daruję, bo ani to ciekawe, ani istotne. Warto co najwyżej wspomnieć o położeniu sceny – w uroczym parku znajduje się arena, występy można podziwiać albo bezpośrednio spod sceny (co też wybrałam) albo z rzędów kamiennych ławek dookoła. W sumie Yorka i spółkę oglądało około 15 tysięcy ludzi.

Ani na biletach, ani na stronach internetowych nie podano informacji o supporcie, ale trudno się było spodziewać, że taki zespół jak Radiohead wyjdzie na scenę od razu o dziewiętnastej. Czekających już od siedemnastej zabawiano rytmami techno, co nie było chyba zbyt fortunnym wyborem. O dwudziestej na scenę wyszło czterech didżejów – formacja Modeselektor. Była to elektronika znacznie przyjemniejsza niż to, co wylewało się z głośników poprzednio, panowie byli sympatyczni i nawet wcielili się dla nas w duet Björk & Antony Hegarty wykonując odpowiednie manipulacje mikrofonem podczas miksowania „The Dull Flame of Desire”. Z ciekawszych rzeczy miksowali też „Skip Divided” Thoma Yorke’a, całemu setowi towarzyszyły interesujące wizualizacje. Na pewno dobrze jest być supportem Radiohead, ale z drugiej strony nie musi być zbyt miła świadomość, że większość widzów mruczy pod nosem niecierpliwe „no kończcie już!”. Największe owacje podczas występu Modeselektora otrzymał Thom Yorke niezbyt skutecznie chowający się za sprzętem Radiohead. Chyba nawet Colin Greenwood, który wyszedł jeszcze przed supportem, żeby zrobić nam kilka zdjęć, wywołał większy entuzjazm. Jednak co gwiazda to gwiazda...

Jedne z gorszych kilkunastu minut w życiu fana – nerwowe czekanie – na scenie pojawia się sprzęt, ozdobiony flagami Tybetu i światła: zwisające z sufitu rurki. W końcu przy dźwiękach „15 Step” pojawia się atrakcja wieczoru. Na „There There” zagranym po „Airbag” jako trzeci, pokapujący do tej pory nieśmiało od czasu do czasu deszcz rozbestwia się na dobre (na szczęście również na krótko). W pięć minut cała publiczność jest przemoczona do suchej nitki (no dobra, ci z tyłu mieli parasole). Co Thom komentuje: „Sorry about the rain, but it’s Radiohead gig, you know”. I trzeba przyznać, że nastrój kawałka ten deszcz usprawiedliwia, że wspaniale się łamało gałęzie, odwiedzało syreny i śpiewało razem z Thomem “niebo mi cię zesłało” właśnie przy takiej pogodzie. Najwięcej utworów zagrali oczywiście z „In Rainbows” (zabrakło tylko „Faust Arp”, ale za to z dodatkowej płyty było „Bangers & Mash”) przeplatanych najczęściej kawałkami z „Hail to the Thief” – przepięknym „Where I End and You Begin” (niesamowity Jonny Greenwood i jego Ondes Martenot), nieco zmienioną, koncertową wersją „The Gloaming” (ten taniec Thoma...), wspaniałym „Wolf at the Door” przy którym głos Yorke’a stał się ostrzejszy niż zwykle. Ze starszych utworów zagrali „No Surprises” czy „My Iron Lung” dedykowane wszystkim uczestniczącym w poprzednim berlińskim koncercie. Właściwy set zakończył „Bodysnatchers”.

Oczywista sprawa, że to nie był koniec. Pierwszy bis rozpoczął sam Yorke w towarzystwie pianina – „Cymbal Rush” zaczynał trzykrotnie, ale to drobne niepowodzenie, podobnie jak inne potknięcia (gitary w „Jigsaw Falling Into Place” na przykład, wokal zresztą też nie był idealny) w najmniejszym stopniu nie zraziły publiczności. Zachęcony brawami za trzecim razem Thom zaczął idealnie. W tej wersji utwór jest chyba jeszcze piękniejszy niż elektroniczny oryginał z „The Eraser”. Reszta zespołu dołączyła do Thoma i pianina w „You and Whose Army”, podczas którego wokalista rzucał publiczności wymowne spojrzenia. Przyjmowane aplauzem, jak wszystko, co robi ktokolwiek z zespołu. Deszcz już nie padał, chociaż nadszedł dla niego najodpowiedniejszy moment – „Paranoid Android”, w którym Yorke się go domaga, z pomocą wokalną Eda O’Briena. I publiczności, która zresztą śpiewa wszystko, choć nie zawsze potrafi – np. w „All I Need” za wcześnie rusza z refrenem. Po hicie zabrzmiało „Dollars & Cents” z Yorkiem na tamburynie. Na koniec bisu dostaliśmy „Idioteque” również zmienione na potrzeby koncertowe i tak samo piękne.

Ostatni bis zaczął się od „House of Cards”, które niejeden widz zamieniłby z chęcią na „Climbing up the Walls” albo „I Might Be Wrong”. No ale cóż, nie można mieć wszystkiego, a od nadmiaru piękna podobno serce pęka. Następny był „The National Anthem”, podczas którego Jonny włączał radio ("Du bist doch im Sommerurlaub oder?" zapytało radio) . Na zakończenie „Street Spirit (Fade Out)” – idealne na finał zresztą. I dlaczego to wszystko trwało tak krótko?!

Ciężko jest opisać wrażenia, jakie wywołuje muzyka Radiohead na żywo. Wspomagana była niesamowitą grą świateł, dobrze widoczną zwłaszcza z odleglejszych miejsc (tak na pocieszenie ;), na scenie znajdowały się też wielkie ekrany pokazujące obrazy z kamer umieszczonych obok muzyków – widzieliśmy na przykład zalotne mruganie Thoma na „You and Whose Army”. Wszystko to było piękne, niesamowicie piękne i dla większości ten koncert jest najlepszym koncertem, jaki widzieli w życiu (entuzjastyczne wykrzykniki można łatwo znaleźć w sieci). Zapewne po części wrażenie to jest skutkiem naszej miłości do twórczości Radiohead, ale przecież nawet najzagorzalsi fani nie są kompletnie ślepi i głusi. Dlatego wierzę, że nawet przeciwnicy zespołu nie mogliby powiedzieć, że koncerty Brytyjczyków nie są świetnie przygotowane i perfekcyjnie wykonywane. Przy tym nie jest to dbałość o szczegóły z fanatyzmem Muse, w której gubi się spontaniczność – wciąż czuć, że Radioheadzi kochają to, co robią i czują sympatię do ludzi, którzy przyjechali z całej Europy, żeby ich zobaczyć. Słychać było francuski, włoski, portugalski, spotkać można było nawet mieszkańców Meksyku, ale największą grupą, obok, rzecz jasna, Niemców byli Polacy. Osobiście uważam, że nie powinniśmy być zmuszeni do wyjeżdżania za granicę, żeby zobaczyć jakiś zespół, który to pogląd przekazałam Thomowi i jego kolegom za pomocą stosownego transparentu. I mam nadzieję, że posłuchają ;)  

Katarzyna Borowiec
15.07.2008 r.