Artykuły

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Simple Minds. Nie zapomnij o mnie, czyli tajemnica tapczanu na Pogodnie (1980)

Simple Minds. Nie zapomnij o mnie, czyli tajemnica tapczanu na Pogodnie (1980)

Bywalcy comiesięcznej, niedzielnej giełdy płytowej w szczecińskim klubie studenckim "Kubuś" na przełomie siódmej i ósmej dekady ubiegłego stulecia, z pewnością kojarzą stałego sprzedawcę, który poza płytami handlował nagrywanymi kasetami. Koleżka był starszy od nas o dobre naście lat i miał charakterystyczną blond fryzurkę a'la He-Man. Ponieważ rzadko było nas stać na płyty i na winylu kupowaliśmy raczej dobrze sprawdzone pozycje, nawiązaliśmy z nim kontakt, zachęceni katalogiem tytułów dostępnych na kasetach. Była to lista na dobrych kilkanaście stron maszynopisu, linijka pod linijką. Zanim jednak zdecydowaliśmy się na zakupy, chcieliśmy się upewnić co do jakości nagrań. Nagrywana kaseta też swoje kosztowała, więc musieliśmy być pewni, czy jest w stereo, czy ma tak samo ustawioną głowicę jak nasze kaseciaki, żeby nie było potem żalu. Gość nagrywał na kasetach no-name w czarnej obudowie, a w pudełko wsuwał odbitkę fotograficzną czarno-białą z okładką płyty, zdjęciem zespołu lub tylko wstawkę papierową z tytułami. Oczywiście wszystko na maszynie przez kalkę. Wyglądało to jak wszystko wtedy – siermiężny samodział. Literówki, jakieś mazy, nieodbite tytuły... Szczerze mówiąc było to nam obojętne. Chcieliśmy tylko wiedzieć, czy brzmi to dobrze. Nagrywanie takich kaset odbywało się na szczęście w czasie rzeczywistym (przyspieszone kopiarki dwukasetowe wymyślono znacznie później), ale strzeżonego... wiadomo. W każdym razie ugadaliśmy się, że po giełdzie pomożemy mu się spakować w walizy i pojedziemy do niego do domu, a tam spokojnie będziemy mogli sprawdzić, czy nam pasuje jakość towaru. Gość miał na palcu obrączkę, był mniejszy od nas i był sam, a nas dwóch. Nie przyszło nam w ogóle do głowy, że w melinie o niewiadomym adresie np. na starum Niebuszewie, może czekać wielki Zed z kumplami. Na szczęście wysiedliśmy z taksówki pod jedną z poniemieckich willi na Pogodnie i weszliśmy z He-Manem do jego mieszkania. Gdy otworzył drzwi do pokoju, mogliśmy wydać z siebie jedynie staropolski, warczący wyraz zachwytu na "k", poprzedzony wołaczem "O!".

Gość miał niesamowity sprzęt, wszystko w formacie dużej wieży w kolorze srebrnym. Nie pamiętam marki, a i nie chcę tu przesadzać w opisie, ale na niewysokiej szafeczce stał słupek naszych marzeń ponad metrowej wysokości – wzmacniacz, korektor graficzny, tuner, do tego dwa, a może nawet trzy kaseciaki. Całość zwieńczał magnetofon szpulowy stojący w pionie. Podobne cudo widziałem na jednym z pierwszych zdjęć Human League w jakimś zachodnim czasopiśmie, które śliniąc się z zachwytu przeglądaliśmy na giełdzie. Pytaliśmy sprzedawców najpierw o cenę, udając, że chcemy kupić, a oni nam pozwalali oglądać, wiedząc że i tak nie kupimy. Bardzo byliśmy im wdzięczni, że nas nie gonią w cholerę – tu się sprzedaje, tu się kupuje, odejdź smarkaczu, bo cię opluję. Nic z tych rzeczy – pełna kultura. Dzięki temu o wielu nowinkach dowiadywaliśmy się prosto z fachowej prasy na długo przed premierami radiowymi w PR. To była normalna muzyczna prasa, jak Rolling Stone, New Musical Express, Melody Maker, tego typu historie. O dziwo całkiem "świeża", sprzed miesiąca albo dwóch. Czasami, gdy w numerze był artykuł o Bee Gees, pisemka takie były kupowane przez nasze koleżanki. Wycinały one żyletką... no wycinały artykuły o swych idolach. Całą "bezużyteczną" według nich resztę oddawały nam za paczkę fajek, albo piwo, ale chyba paczkę fajek. To była uczciwa cena. Z fajkami był już wtedy kłopot, a piwo było takie, że nie przechodziło przez przełyk. Zupełnie jak falset przez ucho. Zanim dokonywaliśmy tych niewątpliwie korzystnych transakcji, musieliśmy tylko obadać, co tracimy bezpowrotnie na plecach Barry Gibba. Niestety, bardzo szybko ten układ się skończył. Koleżanki wyczaiły, że bracia Gibb znacznie częściej pojawiają się w periodykach typu Bravo, Popcorn, czy Poster i przestały kupować Rolling Stone'a. Ale do rzeczy. Wspomniany magnetofon miał metalowe szpule wielkości kół w składaku Pelikan i prędkość przesuwu taśmy większą od prędkości Strzały Północy, czyli pociągu relacji Szczecin Główny – Kołobrzeg przez Trzebiatów. Chodziły słuchy, że niektórzy grzybiarze potrafili wyskoczyć z pędzącego wagonu, pobiec do lasu, naciąć kosz rydzów, wypalić fajkę i po wskoczeniu z powrotem do wagonu spokojnie kontynuować podróż. Szpule magnetofonu He-Mana zasuwały z dziesięć razy szybciej niż koła tej ciuchci. A to jak wiadomo świadczy o jakości nagrania – im większa prędkość, tym co prawda mniej można było zmieścić na taśmie, ale nieporównywalnie wyższej jakości. Prędkość dobrych szpulowców to 19 cm/s, podczas gdy w kaseciaku było to marne 4,76 cm/s. A He-Man miał tych taśm zatrzęsienie. Zajmowały połowę kilkumetrowej ściany, ułożone w pudełkach jedno przy drugim od podłogi do sufitu. Druga połowa ściany to była kolekcja płyt. Naprawdę był to widok absolutnie dla nas nierealny, podejrzewam, że gdyby przeniesiono nas nagle do centrali NASA podczas startu Apollo,  to byłoby to zdecydowanie słabsze doznanie. 

Nie można było rzec, że He-Man nie zdawał sobie sprawy z wrażenia jakie wywarł. Zaczął promienieć i rosnąć, a my zaczęliśmy się kurczyć. Pewnie skurczylibyśmy się do zera, gdyby ze stuporu nie wyrwał nas głos: "- Na potęgę Posępnego Czerepu!" No dobra, to akurat zmyśliłem. He-Man pojawił się w TV ponad dekadę później. Nasz He-Man zadał w końcu to pytanie "- Dobra chłopaki, to co was interesuje?". "- Ebbwwww, n...dżdż" – przytomnie odpowiedział kolega R., a z kącika ust zaczęła mu lecieć ślina. Mnie z wrażenia w ustach zaschło całkowicie, nie mogłem ich rozkleić, więc wymruczałem tylko "Mmmmm...". W tym momencie kolega R. zaczął osuwać się na stojący pod przeciwległą ścianą tapczan. Wrzask He-Mana "- Eeeeeee!!!! Nie, NIEEEEE!!!! Ku******wa!!!!!" ocknąłby umarłego,  więc kolega R. nagle drgnął, wyprostował się jak struna, wybałuszył oczy i wrócił do przytomności. "Człowieku...." wyszeptał He-Man "- Człowieku... patrz, co byś narobił..." i uniósł wieko tapczanu. Nie, nie było tam wielkiego Zeda z kumplami, było tam z półtora tysiąca kaset magnetofonowych. Ułożone bokami w kilku warstwach, jedna na drugiej, z czubem. Na całą wielkość niedomykającej się skrzyni tapczanu...

Gdyby He-Man zaproponował nam wtedy kawę, mógły darować sobie spodki. Użylibyśmy zamiast nich  naszych oczu. W tym momencie były podobnej wielkości. Osiołkowi w żłoby dano? Osiołkowi??? Panie Fredro, ty natychmiast wstawaj z grobu, melduj się u He-Mana i dopiero wtedy pisz bajki o tym, co komu dano! "- Dobra, panowie, do rzeczy, zaraz wraca żona, zacznie podejrzewać, że my tu takie tam, więc co chcecie?" znów zostaliśmy sprowadzeni z orbitowania na ziemię. Kolega zaczął charakterystycznie ciągać nosem -  kfff... kfff... kfff... Znałem ten jego tik jeszcze z podstawówki. Zaczynał tak robić, gdy wywołany na lekcji do odpowiedzi, ze stresu zacinał się i miał pustkę w głowie. W tym momencie wiedziałem, że z nim sobie już nie pogadamy. W przypływie rozpaczy zacząłem się rozglądać po pokoju. "- Human League!" - krzyknąłem, gdy mój wzrok padł na magnetofon szpulowy. Tak mi się wtedy skojarzyło.

"- Okeeeej, jasne!" - ucieszył się He-Man i zanurkował w tapczanie. "- Mam dwie – "Reproduction" [czytaj recenzę >>] , to druga ich płyta, no i gdzieś była najnowsza, z tego roku, też świetna płyta*..." [czytaj recenzję >>] Nagle zamilkł, a jego dłoń zawisła nad rzędem kaset. "- A chłopaki, a to znacie? Słyszeliście to? Nie??? No to koniecznie musicie posłuchać!" - wyjął kasetę z tapczanu i wrzucił do kaseciaka. O żesz!!! O żesz!!! Co to takiego? Kraftwerk na sterydach? Wyjąłem mu z rąk pudełko i przeczytałem na grzbiecie: Simple Minds – "Empires and Dance" [czytaj recenzję >>] . "Weźcie to – namawiał He-man, spodoba się wam od razu, weźcie też poprzednią, to świetna płyta jest. No dobra, niech stracę, jak wam się nie spodoba, to wam wymienię na Human League. Tylko nie zniszczcie taśmy i idźcie, bo żona zazdrosna bardzo. Tu jest mój numer telefonu, jakby co, dzwońcie. Napisał na kartce numer telefonu, swoje imię, skasował za dwie Simple Minds (drugą była "Real to Reel Cacophony" [czytaj recenzję >>] ) i niemal wystawił nas za drzwi. Gdy szliśmy uliczkami Pogodna w stronę przystanku autobusowego linii 67, praktycznie nie odzywaliśmy się do siebie. Myśli zaprzątały nam tylko dwie sprawy. Co to w ogóle jest to Simple Minds i skąd wziąć kasę na resztę kaset... Chciałem wrócić do He-Mana i zaproponować mu wymianę kaset za czapkę z lisa z daszkiem, która była mi, mimo zimowej aury, całkowicie zbyteczna, tak miałem rozpaloną głowę.

Oczywiście nie zadzwoniliśmy z prośbą o wymianę. Te dwie płyty Simple Minds to było to, co idealnie trafiło w nasze oczekiwania. Human League wzięliśmy następnym razem. Był to też początek naszej długotrwałej relacji z He-Manem. Kilka lat później zaczęliśmy się bawić w cotygodniowe audycje w akademickim radio mojej szacownej Alma Mater. Stanowiliśmy trzyosobową redakcję środową. Ja opowiadałem o  muzyce, kolega S. o aktualnościach z życia szkoły i miasta (taki był wymóg, a on zbierał punkty na lepszy akademik) oraz czytał w krótkich fragmentach prozę fantasy wydawaną nielegalnie na powielaczach. Kolega R. przed mikrofonem mógł z siebie wydać co najwyżej kfff... kfff... kfff... więc został realizatorem audycji – człowiekiem za konsoletą po drugiej stronie szyby. Nadawaliśmy muzykę w większości pochodzącą z kaset od He-Mana (do dziś nie mam pojęcia skąd on to wszystko miał), przez co byliśmy naprawdę oryginalni, czasem szybsi od Beksińskiego (co dziś brzmi nieprawdopodobnie). A Simple Minds od tamtej pory już nigdy nie zapomnę, nie musieli nawet nagrywać o tym piosenki. W każdym razie "Don't You Forget About Me".

* chodziło o "Travelogue" [czytaj recenzję >>] 

Robert Marciniak
04.06.2024 r.