Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - Dazzle Ships

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - Dazzle Ships
1983 Telegraph (Virgin)

1. Radio Prague 1:18
2. Genetic Engineering 3:37
3. ABC Auto-Industry 2:06
4. Telegraph 2:57
5. This Is Helena 1:58
6. International 4:25
7. Dazzle Ships (Parts II, III & VII) 2:21
8. The Romance of the Telescope 3:27
9. Silent Running 3:34
10.Radio Waves 3:45
11.Time Zones 1:49
12.Of All the Things We've Made 3:27

„Myślę, że na pierwszych czterech albumach byliśmy o wiele bardziej dziwaczni i eksperymentalni niż wielu naszych rówieśników. Cały czas kłóciliśmy się o to z wytwórnią. Mówili: - Zdecydujcie się, czy chcecie być Stockhausenem, czy ABBĄ? A my chcieliśmy być jednym i drugim.” - Andy McCluskey w wywiadzie dla BBC z 2006 roku. Czy napędzany chaosem dźwiękowy kolaż eksperymentów i recyclingu starych utworów mający swe podłoże w blokadzie twórczej jest w stanie przeistoczyć się w koncepcyjne, przemyślane arcydzieło? Okazało się, że tak. Nie mam bladego pojęcia ile w tym przypadku, ile przekory, ile rozmysłu, ile naiwności, ile niemocy twórczej, a ile geniuszu.  Jedno jest dla mnie pewne. Jeśli „Architecture & Morality” jest mistrzostwem olimpijskim, to „Dazzle Ships” jest co najmniej mistrzostwem świata. To równie dobra płyta, jeśli nie lepsza. A na pewno ciekawsza. Bardzo często też  sukces artystyczny nie idzie w parze z sukcesem komercyjnym. Tyle, że jak we wspomnianym już wywiadzie powiedział Andy McCluskey – „Szczerze mówiąc, płyta ‘Dazzle Ships’ nie odniosła ani jednego, ani drugiego. Została zjechana przez krytyków i nikt jej nie kupił. Ludzie, którzy myśleli, że powinniśmy grać syntezatorowy pop (bo wszystko kręciło się wtedy wokół "Messages" i "Enola Gay"), odwrócili się i powiedzieli: ‘Co wy tu, kurwa, odwalacie?’. Teraz trochę się to zmieniło, ale wtedy większość dziennikarzy i fanów nie była zachwycona.”

Paradoksalnie, naszpikowana nowoczesną wtedy tematyką technologiczną płyta, z czasem nabrała dodatkowego znaczenia, odnosząc się wprost do dziedziny znanej z poprzednich albumów. A mianowicie historii. Czym były kiedyś, a czym są dziś – radio, magnetofon (tape recorder z „This Is Helena”), telegraf, teleskop? Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że czas przenosi najnowsze technologie w przestrzeń historii. W przypadku „Dazzle Ships” czas przeniósł album od klęski zrodzonej z zachłyśnięcia się sukcesem poprzednich trzech płyt (robimy, co nam się podoba nie oglądając się na nic) do przedwcześnie odrzuconego, niesprawiedliwie osądzonego, niedocenionego, artystycznego dzieła koncepcyjnego. A raczej ostatniego dzieła „koncepcyjnego zespołu”, jakim na czterech pierwszych płytach była grupa OMD. „Najbardziej zaskakujące było to, że ‘Architecture & Morality’ okazało się czymś tak dużym, że niejako sami wyrzuciliśmy siebie z wody. Kiedy jesteś młody i myślisz, że zrobienie czegoś radykalnego ze swoją muzyką jest najważniejszą rzeczą, jaką możesz sobie tylko wyobrazić, a potem i tak sprzedajesz miliony płyt, to w pewnym momencie siadasz i myślisz: - ‘Czy zmieniliśmy świat? Nie? Myliliśmy się’. I to, co zdecydowaliśmy się zrobić, to pójść jeszcze bardziej radykalnie.” – wspominał w wywiadzie z 2002 roku Andy McCluskey. Dziś, nie do końca wiadomo, czy w żartach, czy na serio (to cały jego angielski humor), McCluskey „żałuje”, że nie nagrali wtedy „Architecture & Morality part 2”. Ja jednak myślę, że o ile mógłbym sobie wyobrazić kontynuację „Architecture…”, o tyle braku „Dazzle Ships” wyobrazić sobie dziś nie potrafię. Ta  niewytłumaczalna wtedy z komercyjnego punktu widzenia decyzja, zasługuje dziś na najwyższe uznanie i szacunek. Za ambicje, za szczerość i za uczciwość. Niestety, za te swoje marzenia i przekonania OMD zapłaciło sporą cenę. Eksperymenty eksperymentami, wypowiedź artystyczna wypowiedzią artystyczną, ale praca pracą i rachunki trzeba z czegoś płacić. W takich momentach prawdziwie i złowieszczo brzmią słowa Erica Claptona, że „samym bluesem chleba się nie posmaruje”. Niestety był to więc ostatni raz, gdy panowie z OMD nieskrępowani pobrykali swobodnie, bez ograniczeń na polach własnej wyobraźni i pomysłowości. W rezultacie „Dazzle Ships” przepełniony jest taką ilością różnorodnych sampli i niespotykanych, dziwnych dźwięków, aż wydaje się, że to wszystko nie ma najmniejszych szans się ze sobą zestroić. A jednak -  te różne przerywniki są kluczowe w budowaniu spójności, a przejścia między eksperymentami i bardziej klasycznymi piosenkami, są płynne i bez zgrzytów (nomen omen). 

Początek albumu bardzo charakterystyczny dla OMD, czyli „i znów was zaskoczyliśmy, haha, tego się nie spodziewaliście”. Oto czołówka Radio Praha International, czyli trzykrotne fanfary, sygnał czasu, jeszcze raz fanfary i głos spikera „Radio Praha - Československe zahraniční vysílání”, potem orkiestralny tusz i… dopiero gdy nabyłem wersję CD i posłuchałem jej na dobrych słuchawkach, odkryłem, że pierwsze kilka sekund „Genetic Engineering” to przetworzony dźwięk nożyczek 😊. Następuje po nim porywający rytm z dzwonkowo brzmiącymi dwoma akordami gitary, sample z zabawki edukacyjnej „Speak & Spell” oraz fantastyczny, emocjonalny śpiew McCluskeya. To obok „Telegraph” i „Radio Waves” najbardziej żywiołowy moment na płycie. Kolejny kawałek to prosta melodia i rytm utrzymywany na timpani, „abc one two three” przez cały utwór, znów wsamplowane syntetyczne słowa o robotyce, nauce itp. „ABC Auto-Industry” to obdarzona przedziwnym smutnym pięknem, dwuminutowa perełka. Kończy się odgłosem jakby migawki automatycznego aparatu fotograficznego. Potem odpalana jest petarda – niespełna trzyminutowy, przebojowy „Telegraph”. Muzycznie nic nie gorszy od „Enola Gay”. Lirycznie, absolutnie porywająca celebracja początku ery masowej komunikacji. Kolejna piosenka to „This Is Helena”, dwuakordowa (a jakże) rockandrollowa „muzyka dla twojego magnetofonu”. Pierwszą stronę kończy jeden z najpiękniejszych utworów ever. „International” to czyste piękno zaklęte w smutku, melancholii, tęsknocie. Przejmujący, emocjonalny, dramatyczny, przepełniony wręcz przeszywającą rozpaczą śpiew McCluskeya – absolutne wyżyny, top topów.  To najdłuższy utwór na płycie – cztery i pół minuty. Zwodniczo prosta piosenka, a rytm, który ją napędza, wydaje się płynąć, czy raczej dryfować. To tylko podkreśla całą tę atmosferę „dokąd zmierzamy”, która panuje na albumie. Koniec pierwszej strony. Lekko ponad szesnaście minut pełnego odjazdu. Do dziś pamiętam ciary i gęsią skórę przy pierwszym słuchaniu. Gdy nagrywałem płytę na kasetę, skakałem z podekscytowania w miejscu jak wariat, patrząc się w magnetofon na wskaźniki wysterowania. Oby tylko nic się nie stało! Niech nie spadnie napięcie, niech tylko nie wkręci się taśma…. Od samego początku przeczuwałem, że nagrywam coś epokowego. Gdyby mi wtedy powiedziano o nieprzychylnych recenzjach krytyków i chłodnym przyjęciu albumu przez fanów, w życiu nie uwierzyłbym. Dla mnie to była płyta roku, na pudle wraz z Depeche Mode „Construction Time Again” i Tears For Fears „The Hurting”.  

„Dazzle Ships (Parts II, III And VII) to kolejna niespodzianka. I zarazem zagadka – gdzie są pozostałe części i dlaczego w tytule widnieją trzy, skoro słychać przynajmniej cztery? Syreny mgłowe (foghorn), pikanie sonara, zapętlone, przerażające ryki syren, ledwo słyszalne komunikaty przez interkom, nieodgadnione, powtarzające się „ijum” i na koniec chóry z melotronu a’la „Architecture…”. Cóż to za totalny pieprznik, jakby powiedział mój kolega. A to właśnie takie fragmenty paradoksalnie scalają album. Wyciągnięty poza jego strukturę, jest absolutnie bezsensowny. Natomiast na płycie to integralna część jej depresyjnego klimatu. Gdyby bajkowo urokliwy „The Romance Of The Telescope” następował od razu po „International”, nie miałby takiej siły. Notabene „The Romance…” to też jeden z utworów z „recyklingu” - fragment niedoszłej „Architecture & Morality part 2”. Przeniesiony ze strony B singla „Joan Of Arc” (gdzie nie miał żadnych szans) pomiędzy eksperymentalny utwór tytułowy, a nie mniej urokliwy, również odkurzony z dawnego dema „Silent Running”. Obie wręcz anielsko piękne piosenki.

Żebyśmy się jednak nie rozpłynęli do końca w rozmarzeniu, pora na otrzeźwienie. Energetyczny „Radio Waves” mógłby idealnie wpasować się w pierwszy album OMD obok takich utworów jak „Messages” i „Electricity”. I „nie ma dziwne”, jak mawia klasyk, albowiem jest to utwór skomponowany na samym początku działalności grupy. Przy okazji pokazuje, jak mógłby brzmieć dobrze wyprodukowany debiut, gdyby był nagrywany w 1983 roku – w tym składzie (z żywym Holmesem zamiast taśmowego „Winstona”), z tym bagażem doświadczeń i technologią. Ech… Po tej „zwykłej” piosence, kolej na „Time Zones” - trwające niecałe dwie minuty, nakładające się na siebie chaotycznie nagrania z informacji czasowych w różnych językach, które zbiegają się i kończą w ostatnim piknięciu. Na koniec „Of All The Things We’ve Made” przeniesiony ze strony B singla „Joan Of Arc (Maid Of Orleans)”, gdzie oczywiście nie miał żadnych szans. Do szczątkowego, jednoakordowego, ósemkowego akompaniamentu gitary i jednostajnych ćwierćnut na stłumionym werblu, dołącza ckliwy motyw pianina, ale przede wszystkim wybrzmiewa kilka linijek tekstu. Tekstu, który należy czytać między wierszami. Tekstu o tym, że postęp ludzkości niewiele w sumie zrobił dla istoty człowieczeństwa. Pomimo wszystkich rzeczy, które stworzyliśmy, pomimo wszystkich wypowiedzianych słów, wciąż jesteśmy tymi samymi stworzeniami, którymi byliśmy tysiące lat temu. Jesteśmy dalej chciwymi, drażliwymi osobnikami, które chcą zawsze więcej, niż im naprawdę potrzeba. Zmieniliśmy tylko technologię – przesiedliśmy się z kamieni i maczug na rakiety. W momencie, gdy gitara niepokojąco się urywa, dobiega końca osiemnaście minut strony drugiej. 

Bilans? Niespełna trzydzieści pięć minut muzyki w całości, trzy piosenki nowe, cztery z recyklingu, pięć stworzonych na zasadzie – naciśniemy klawisz, kręcimy gałami i zobaczymy co się stanie. Coś się z tego potem wybierze i zmontuje. Czy to dobra recepta na komercyjny sukces? No chyba nie. Po prostu czterdzieści lat temu zespół „zawsze eksperymentował” i mimo to sprzedawał miliony płyt. Jednak w przypadku „Dazzle Ships” posunął się chyba za daleko dla fanów z lat 80., którzy spodziewali się kolejnych smash hitów, tylko w jeszcze większej ilości niż poprzednio. Dzisiaj łatwiej nam zrozumieć ten album, czy raczej nadać mu znaczenie, jakiego nie miał w momencie ukazania się. Co zresztą też świadczy jakoś o jego ponadczasowej wartości. Najlepiej traktować go jako całość, albowiem pozornie nieistotne utwory mają za zadanie wybijać nas z komfortu słuchania ładnych piosenek i tupania nóżką w takt, przenosząc do świata, który okazuje się przerażająco współczesny. Technologia ewoluowała, a jej obraz ukazany na  „Dazzle Ships” nie znajduje się w muzeum, czy na starych fotografiach. To wciąż żywy „Frankenstein's monster” niczym z ostatniego wersu tekstu „ABC Auto-Industry”. 

Dotkliwa, komercyjna porażka „Dazzle Ships” miała znaczące konsekwencje. Zarówno te złe, jak i dobre. Począwszy od kolejnego albumu „Junk Culture” z 1984 roku, OMD przekształciło się z zespołu eksperymentalnego, podejmującego ryzyko w imię wolności artystycznej, w grupę wciąż pomysłową, ale już komercyjnie wyrachowaną. Z czasem ten aspekt całkowicie zdominował ich działalność. Dotyczy to zwłaszcza McCluskey’a, który odpowiada za stworzenie i repertuar teenpopowego girlsbandu Atomic Kitten oraz trzy trudno przyswajalne albumy wydane pod szyldem OMD, które nagrał po „rozwodzie” z Humphreysem. Ale to już tematy na inne historie. Wracając do tematu - gdyby OMD uczynił „Dazzle Ships” bardziej komercyjnym, atrakcyjnym, przebojowym, nie stałby się on albumem kultowym. A takim dzisiaj jest. Po wielu latach panowie z OMD zmienili też diametralnie swoje doń nastawienie, twierdząc, że „Dazzle Ships” to jedna z ich najlepszych płyt, mimo, że o mało nie zakończyła ich kariery. Dziś wiemy, że warto było zaryzykować. To ponadczasowa opowieść na temat komunikacji, zimnej wojny, technologii, interakcji międzyludzkich i tego, czy nieograniczony postęp jest w stu procentach dobrą rzeczą.

Kilka słów należy się też okładce, która jest zdecydowanie moją najbardziej ulubioną spośród okładek OMD. Zainspirowany obrazem „Dazzle Ships In Drydock At Liverpool” Edwarda Wadswortha (notabene wynalazcy kamuflażu „dazzle”, czyli malowania okrętów w kontrastujące kolory, z reguły czarny i biały, w nieregularne geometryczne kształty, zygzakowate linie i pasy, które miało na celu uniemożliwienie pełnej identyfikacji okrętu na morzu) projektant Peter Saville stworzył prawdziwe dzieło sztuki. W Wielkiej Brytanii płyta ukazała się w rozkładanej wersji, tzw. gatefold. Zewnętrzna okładka otwiera się, aby odsłonić mapę stref czasowych świata, a wycięcia symulujące iluminatory na froncie tworzą niemal kinetyczne dzieło sztuki za każdym razem, gdy wsuwa się i wysuwa kopertę z płytą. To jeden z takich przypadków, gdy żadna kaseta, czy CD nie jest w stanie zbliżyć się do wydania winylowego.

Na koniec ciekawostka z finansami w tle. Album wydany był oryginalnie w UK przez Telegraph. Po upadku sublabela Dindisc, zarządzanego przez Virgin, istniało niebezpieczeństwo, że OMD skorzysta na utrzymaniu w macierzystym labelu swojej niezależnej pozycji zapisanej w umowie z DinDisc (na co oczywiście mieli ogromną ochotę). Jednak po przesłuchaniu materiału, Virgin nie zechciała zaryzykować. Zdecydowano się więc wydać  „Dazzle Ships” i pochodzące z niego single w wymyślonej wytwórni zależnej o nazwie Telegraph. Bezpośredni kontrakt z Virgin negocjowany był przez OMD później. Jak można było się spodziewać, po bolesnym kopie w tyłek, zespół przystąpił doń z pozycji naleśnika. I to cała przyczyna końca eksperymentalnych brykań w ciemnościach, które pozostawiły po sobie przynajmniej trzy, jeśli nie cztery (wliczając debiut) arcydzieła. Żeby było jasne, naprawdę lubię prawie całą twórczość OMD, ale jednak pierwsze cztery płyty to dla mnie całkowicie inna liga. Dlatego moja ocena „Dazzle Ships” może być tylko jedna – [10/10].

Robert Marciniak
20.08.2024 r.