Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Cure, The - Seventeen Seconds

The Cure - Seventeen Seconds
1980 - Fiction

1. A Reflection    2:08
2. Play For Today    3:38
3. Secrets    3:19
4. In Your House    4:06
5. Three    2:35
6. The Final Sound    0:52
7. A Forest    5:54
8. M    3:03
9. At Night    5:54
10. Seventeen Seconds    4:01

Magia Nocy

Na przestrzeni wieków, od kiedy na świecie zaistniało pojęcie sztuki, ludzie zawsze starali się oddać atmosferę otaczającej ich rzeczywistości. Obojętne, czy mówimy o starożytnym Rzymie, średniowiecznej Europie, czy epoce rewolucji przemysłowej lub też dzisiejszych czasach - każdy człowiek znajduje dla siebie własną "muzykę ilustracyjną", najbardziej pasującą tak do świata zewnętrznego, jak i jego własnego wnętrza.

"Seventeen Seconds" to introwertyczna wycieczka w głąb życia Roberta Smitha, w jego uczucia - i stany umysłu niejednego współczesnego człowieka. Muzyka jest świetną ilustracją nocnych eskapad na obrzeża wielkiego miasta lub w co ciekawsze jego zakątki, wtedy gdy królują mgła, wilgoć i chłód. Najłatwiej wyzbyć się przy niej całej sztucznej mentalności narzuconej przez świat współczesny, oddając się w opiekę nocy, wędrówce, samotności i rozmyślaniom.

Płyta jest co prawda krótka, lecz posiada dużą wartość - szczególnie dla jednostek wyalienowanych ze społeczeństwa z własnej woli i obserwujących zagryzającą się wzajemnie całość, niczym naukowiec w ogrodzie zoologicznym, jako osobliwą ciekawostkę. W nieco ponad półgodzinnym nagraniu, Robert Smith i jego zespół, świetnie - wręcz idealnie oddali klimat, gdy muzyka dobiega z ciemności, jak przez dziurkę od klucza.

Jak na dzieło, które posiada wyraźnie zaznaczony początek i koniec - otwiera go instrumentalna kompozycja, wprowadzająca w nastrój, niezbędny do zrozumienia reszty. Cały album ma jednak wspólny punkt zaczepienia: brzmi zimno, grany jest mechanicznie. Być może Lola Tolhursta "użyto" jedynie do zaprogramowania automatu perkusyjnego - gdyż perkusja wygląda tak, jakby grał na niej robot - Lol znany był zresztą ze swoich niskich kwalifikacji muzycznych i to przypieczętowało jego koniec w The Cure kilka lat później. Czysta gitara Roberta na której gra prostymi akordami, potraktowana jedynie efektem echa, dudniący bas Simona, ograny wyjątkowo dokładnie, mechaniczne uderzenia w bębny oraz nisko zestrojone klawisze Hartley'a dla podkreślenia ciemnej barwy kompozycji - i do tego wokal... Głos Smitha jest właśnie tym, czego wcześniej nie było w muzyce - schowany z tyłu, za wszystkimi instrumentami i mocno skompresowany, wprowadza iście klaustrofobiczny nastrój.

Pierwszy utwór, "Play For Today", nadaje się w sam raz na opętańczy taniec maniaka z samym sobą na odludziu - podczas gdy "Secrets" to już zupełnie inny, bardziej refleksyjny kawałek. Uzupełniony basową solowką, czerpiącą z dokonań Joy Division, tworzy atmosferę wewnętrznego skupienia i jednocześnie twórczego niepokoju, towarzyszącego egzystencjalnym rozważaniom, ujawniającym całą kruchość istoty ludzkiej. Jest to preludium do dalszej części, spokojnego, nastrojowego "In Your House" - fałszywej wiary w nieistniejące ideały, które burzy instrumentalne "Three". To utwór o gwałtownej śmierci, krzyk rozpaczy w obliczu nieuchronnego, nagłego przemijania - na własne oczy przekonałem się o jego oddziaływaniu, obserwując pewnej zimowej nocy straszliwy wypadek samochodowy, gdy słuchałem go w tle. Jest w pewien sposób zamknięciem "pierwszej części" albumu - kończy go jedno głuche uderzenie ulatujące w dal...

Robert Smith nazwał kolejną kompozycję bardzo szumnie i patetycznie - lecz "The Final Sound" to strzęp muzyki - druga odsłona intymnego dramatu dotyczącego samotności, alienacji, niespełnionych oczekiwań wobec innej osoby oraz nieuniknionego przemijania. Tak więc kolej na "A Forest", istną perełkę i bodaj największy przebój z wczesnego okresu działalności grupy. To szaleńcza gonitwa zatraceńca za wyimaginowanym głosem, mitycznym "syrenim śpiewem", pośród dzikich ostępów o zmierzchu, w scenerii kompletnego odludzia.

Chwilowe tylko rozluźnienie nastroju, tak charakterystyczne dla budowania klimatu w Seventeen Seconds, przynosi utwór "M" - introwertyczny dialog z samym sobą w lustrzanym odbiciu ukazującym wyłącznie dwa wymiary realnego świata. Dopiero w nocy (ang. at night - tytuł następnego kawałka) przychodzi czas na wytchnienie od trosk kolejnego szarego dnia, ucieczka od codzienności - być może czeka tam ktoś drugi, podobnie myślący i postępujący, równie intensywnie poszukujący swojego "ja" wśród podobnych istot.

Jednakże cały ten neurotyczny sen na jawie jest płytki i tak jak młodzieńcze ideały - szybko się kończy, pozostawiając wypaloną pustkę oraz ostateczne rozczarowanie. Twarda rzeczywistość jest znacznie silniejsza od pokusy kolejnych nadludzkich doznań, więc bezlitośnie upływa to, co nazwano miarą życia. Tutaj cała płyta kończy się powolnym utworem z pauzą - niczym serce umierającego. Autorem tej niepowtarzalnej sztuki, odbieranej nie tylko jednym zmysłem słuchu, lecz całym wnętrzem, może być wyłącznie jedna osoba - Robert Smith i jego The Cure.

"Seventeen Seconds" jest albumem, który praktycznie nie zestarzał się od 1980 roku - choć brakuje mu jeszcze nieco dojrzałości oraz energii publicznego manifestu wyzbycia się wszelkich dogmatów, zawartego na "Faith", czy wewnętrznego rujnującego piekła z porażającego i strasznego "Pornography". 

Adam Pawłowski
29.11.2003 r.