Kate Bush - Lionheart1978 EMI 1. Symphony in Blue 3:352. In Search of Peter Pan 3:463. Wow 3:584. Don't Push Your Foot on the Heartbrake 3:125. Oh England My Lionheart 3:106. Fullhouse 3:147. In the Warm Room 3:358. Kashka from Baghdad 3:559. Coffee Homeground 3:3810.Hammer Horror 4:39 „Pierwszy album był wizytówką, stopą w drzwiach, jeśli chcemy to tak nazwać. Cały czas bardzo ważne jest dla mnie, aby się zmieniać i ulepszać. Myślę też, że potrafię być w miarę obiektywna wobec własnej pracy i miałam szczęście, że udało mi się zebrać piosenki na „Lionheart”. Nie mam specjalnych patentów, ponieważ zawsze traktuję każdą piosenkę jako osobną całość i pracuję nad nią pojedynczo. Uwielbiam też rockowe piosenki, ale zazwyczaj są to tylko trzy akordy i nie wierzę w tego rodzaju pisanie. Lubię naprawdę mocną linię melodyczną i to była technika, której musiałam się nauczyć, ale wygląda na to, że mi się udało. W każdym razie jestem zadowolona”. – Kate Bush w wywiadzie dla prasy muzycznej po ukazaniu się drugiego albumu. Zawsze zastanawiałem się (i jak widać czynię to do dziś) dlaczego krytyka i fani nie lubią „Lionheart” tak bardzo, jak innych albumów Kate Bush. Jedyną sensowną odpowiedzią jest to, że spodziewano się płyty o podobnej „sile rażenia”, co debiut, lub nawet, co jest już absolutnie niemożliwe, większej. Przyznam się, że mój odbiór „Lionheart” jest zgoła inny. Niezakłócony nadmiernie rozbuchanymi oczekiwaniami, całkowicie odporny na niższe notowania i krytyczne recenzje. Wydaje mi się, że niezbyt uzasadnione rozczarowanie krytyki (i wytwórni z tytulu słabszej sprzedaży) przełożyło się na jakąś obiegową opinię, tyleż powszechną i ugruntowaną, co krzywdzącą. Robiąc tzw. risercz do recenzji, spytałem niektórych moich znajomych, co sądzą o tej płycie. Oczywiście najpopularniejszą odpowiedzią było „to najgorsza płyta Kate Bush, bardzo rzadko jej słucham”. Hmm… no może właśnie, za rzadko? W kulisy powstania „Lionheart” można zagłębić się w dowolnym artykule w „internetach”, nie będę się za bardzo więc rozpisywał. Ukazała się zaledwie dziewięć miesięcy po debiucie, w dodatku zaangażowanie w prace nad nią były ograniczone trasą koncertową. To rodzi pierwszą obiegową opinię krytyczną - płyta powstała w pośpiechu, odgrzano odrzuty z „The Kick Inside” i sięgnięto po mniej udane kompozycje z lat młodzieńczych. Prawda jest taka, że w większości materiał z „Lionheart” to utwory premierowe (poza bodajże trzema). Podobno „The Kick Inside” brzmi jak prawdziwe i autentyczne dzieło, a „Lionheart” jest pretensjonalne i zbyt mocno opiera się na strukturze swojego poprzednika. Wg mnie album jest po prostu bardziej spójny i jednolity. Pod tym względem to bardziej dojrzałe dzieło. Pamiętajmy, że druga płyta dla artysty to tzw. płyta „prawdy”. Historia muzyki notuje znacznie więcej oszałamiających debiutów, niż drugich płyt. Debiut Kate Bush „The Kick Inside” był piękną i intrygującą płytą z niesamowicie wyrafinowanymi tekstami i ciekawymi aranżacjami. Na tym tle „Lionheart” może jest nieco mniej zróżnicowany. Nie ma tu może tak wysokich, szalonych wzlotów, jak „Wuthering Heights”, ale i nie ma też żadnych słabych momentów. Efektem końcowym jest bardzo zgrabna i jednolicie brzmiąca kolekcja utworów, wyjątkowo dobrze zagrana w całości, śmiało i bez kompleksów przekraczająca drzwi art rocka, prog rocka, soft rocka, art popu. Te same drzwi, które tak udatnie zablokowała stopą „The Kick Inside”. No dobra… kluczem do „Lionheart” jest odrzucenie porównań. Warto spokojnie usiąść, położyć się, klęknąć, no nie wiem, cokolwiek, ale po prostu wsłuchać się dokładnie i wniknąć w płytę „Lionheart”, nie grzebiąc (nawet podświadomie) w „The Kick Inside”. I wtedy okazuje się, że „Lionheart” jest genialny w swych romantycznych i pięknie dziwacznych obrazach, tak charakterystycznych dla Kate Bush. Oczywistą główną atrakcją albumu jest wszechobecny wysoki, zmysłowy i emocjonalny wokal, teatralny wręcz sopran wokalistki. Nieodłącznym druhem jest zaś melodyjny fortepian. To są te przepiękne, szlachetne kamienie, które oprawiono w 24-karatowe złoto aranżacji i wykonania. Pięknie zgrane i poprowadzone są wokale drugoplanowe (celowo nie uzywam słowa „chórki” bo ono jest jakies zbyt mało znaczące, a tutaj te drugie plany są bardzo istotnymi elementami). Zespół muzyków staje na wyżynach – niesamowicie dopracowane (gdzie tu niby ten pośpiech?) aranżacje i brzmienie. Zwróćcie choćby uwagę na to, jak od pierwszych nut przez całość prowadzi bas – wysunięty nieco do przodu, ale nie agresywny. Wręcz przeciwnie, nadaje głębi, miękkości i „romantycznych dołów”. Nie w sensie uczuć, tylko brzmienia. Stonowane gitary elektryczne dodają lekko rockowych muśnięć, nie naruszając przewiewności i lekkości przestrzeni („In Search of Peter Pan”), a orkiestralne aranżacje (chociażby kabaretowe dęciaki drewniane w „Coffee Homeground”) są naprawdę na najwyższym poziomie. Płytę otwiera niesamowita sekwencja „Symphony In Blue”, „In Search Of Peter Pan” i „Wow”. No i teraz nie wiem… Czy jak napiszę, że „Symphony in Blue” mógłby spokojnie pojawić się na poprzednim albumie, to będę dalej grzebał w „The Kick Inside”, czy bardziej wyrażę swój zachwyt nad tym, jak dobry jest to kawałek? Przyjmijmy to drugie. Progresja akordów, bas i gitary są nieco w manierze najlepszych dokonań Supertramp, czy 10cc. Kolejna piosenka, fortepianowa ballada „In Search of Peter Pan”, jest już bardzo charakterystyczna dla stylu Kate Bush. Bez wątpienia to utwór z wczesnego okresu twórczości. Urokliwy, ale nie naiwny. Następnie pojawia się „Wow”. Chyba najbardziej chwytliwy utwór z płyty. Subtelna i wysublimowana orkiestrowa aranżacja od samego wstępu, przemyślane muzyczne zwroty, jak np. pnące się w górę glissanda w refrenie i pięknie stonowana końcówka. „Don’t Push Your Foot on the Heartbrake” to dynamiczny, rockowy kawałek w refrenie, jednak, gdy już już ma się rozpędzać, pomału „lirycznieje”. Bez względu na to, jak udziwniony jest w środku, początek i koniec doskonale wpisuje się w naturalną płynność albumu. Potem „Oh England, My Lionheart”, kawałek tak emocjonalnie patriotyczny, że aż ciarki przechodzą. Muzycznie to przeprzepiękna ballada, rzekłbym, że to jest już ten poziom, który określa się „piękna, że aż strach”. Momentami dochodzi do granicy, za którą czaić się może już tylko egzaltacja i pretensjonalność. Siłą tego utworu jest jednak to, że granica dobrego smaku nie zostaje w żadnym momencie przekroczona i możemy delektować się każdym dźwiękiem bez uczucia zażenowania. Dla mnie jest to jeden z najpiękniejszych utworów na albumie. Jest staromodny, bardzo angielski, w najbardziej tradycjonalistycznym tego słowa znaczeniu, wręcz elżbietański (ten szesnastowieczny, od Elżbiety I Tudor). Tak kończy się pierwsza strona, mamy chwilę na zadumę, na oddech, zanim przejdziemy do dalszej części. Co mamy do tej pory? Pięć wspaniałych utworów, ani jednej złej nuty, żadnej mielizny. Przed nami druga strona, nie chwalmy więc dnia przed zachodem słońca, ale czy to aby na pewno jest ta najgorsza płyta? Otwierający stronę B „Fullhouse” to kolejny z mocniejszych momentów na albumie, serwujący słuchaczowi mieszankę quasisymfonicznej atmosfery i energii prowadzącego śpiewu, ozdobiony klimatycznymi wokalami w tle. To utwór pełen pozornych dysonansów i jazzowego kolorytu. Zabawy z metrum i stylami (echa reggae w refrenie) i wysmakowane gitary. Wszystko to wydaje się w bardzo satysfakcjonujący sposób współgrać ze śpiewem. „In The Warm Room” to ten już bardzo znajomy klimat, lecz Kate Bush wyczarowuje w nim specyficzną atmosferę posługując się zmianami tonacji i ciekawą progresją akordów. To ten moment, gdy głos nie przeplata się z podkładem muzycznym, a zostaje niejako nań narzucony, w sensie lekkiej narzuty. A ponieważ jest zwiewny jak muślin, może się przesuwać w różne strony, nie tracąc jednak kontaktu z materią, którą przykrywa. No dobrze, muszę w końcu to z siebie wykrztusić – rewelacyjny „In The Warm Room” jest najsłabszym utworem z całej płyty… Boże, czemuś nie dał mi talentu pisania tak słabych kawałków!? „Kashka from Bagdad” to w warstwie lirycznej znów zabawa wieloznacznością, ironią, pastiszem. Gdyby ubrać ten kawałek w aranżacje z moogów i mellotronów, byłby to rasowy progrockowy killer. W zamian dostajemy jednak cudownie oszczędną, wręcz ascetyczną aranżanżację w lekko jazzującym klimacie. Żebyśmy całkiem nie odpłynęli, na ziemię sprowadza nas „Coffee Homeground”, kabaretowa piosenka z absurdalnym tekstem. Utwór tyleż zabawny i rozrywkowy, co niezwykle stylowy. Grande finale i dopełnienie całości stanowi „Hammer Horror”. Tytuł o tyle przewrotny, że w ogóle nie jest o wytwórni Hammer, znanej z horrorów. Natomiast opowieść o aktorze, którego nawiedza duch innego aktora, zmarłego podczas kręcenia filmu, mogłaby posłużyć właśnie jako kanwa scenariusza horroru klasy B. Wstęp godny romantyków rosyjskich przechodzi w teatralną piosenkę z refrenem opartym na „groźnych” smykach i obniżonym dźwięku bębna. Nie szedłbym tak daleko, aby aranż tej piosenki określić mianem przesadnego, wagnerowskiego, ale na pewno jest odpowiednio dramatyczny, filmowy, z gongiem wieszczącym koniec spektaklu. Trzydzieści siedem minut, w czasie których nie sposób się nudzić. Ok, może moje bezkrytyczne podejście do twórczości Kate Bush przesłania mi niedostatki tej płyty, a może moja wrażliwość jest na innym poziomie, bo uważam, że jest bardzo, bardzo dobry album. Łagodny, ale nie mdły. Spójny, jednorodny, ale nie nudny. To po prostu album, który trzeba słuchać od deski do deski, bowiem wszystkie utwory znakomicie się uzupełniają i tworzą jedną całość. Na tej płycie po raz kolejny Kate Bush zabiera muzykę pop tam, gdzie ta muzyka jeszcze nie była. To już nieco inne miejsce niż to na „The Kick Inside”. „Lionheart” tworzy naturalny pomost pomiędzy tym niewinnym, młodzieńczym optymizmem, naturalną świeżością, pasją, a głosem artystki dojrzałej, doskonale zorientowanej w swoim potencjale i umiejętnościach, mającej pełna kontrolę nad procesem twórczym i produkcją, nie bojącej się eksperymentować. „Lionheart” jest takim, jedynym w swoim rodzaju doświadczeniem, którego nie znajdziesz na „The Kick Inside”, ani na „Never For Ever”. Płyta zapomniana, obarczona absolutnie krzywdzącym piętnem tej najgorszej w dorobku Kate Bush, na której moim zdaniem artystka po raz drugi udowadnia, że ma do zaoferowania coś wyjątkowego i niezwykłego, momentami wręcz ekscytującego. Obok „The Kick Inside”, na tym albumie da się jeszcze odczuć tę szczególną, intymną wręcz więź ze słuchaczem. Wraz z dojrzałością i złożonością kolejnych płyt ta więź maleje, zamienia się bardziej w podziw, który wynosi co prawda na piedestały, ale tym samym nie jest już tak bliskim uczuciem. „Lionheart” to pełny, przemyślany album, który, jeśli mogę tak to ująć „zestarzał się” o niebo lepiej niż „The Kick Inside”. No cóż, może faktycznie moja wrażliwość jest specyficzna i jednostkowa i zwichrowana. Jeśli tak jest, to bardzo dobrze. Nie muszę się jeszcze ranić, by zobaczyć, czy jeszcze coś czuję. Jeśli dam ocenę [10/10], to zostanę posądzony o nadmierną egzaltację. Jeśli napiszę [9/10], niechcący potwiedzę coś z czym się nie zgadzam, a mianowicie że jest to najsłabsza płyta Kate Bush. Nie dam więc żadnej oceny, niech każdy zrobi to sam, jeśli już bardzo chce. Ale nie wcześniej niż po poświęceniu temu albumowi takiej porcji uwagi, na jaką on niewątpliwie zasługuje. Robert Marciniak26.11.2024 r.
Kirlian Camera - Eclipse (Das Schwarze Denkmal)1988 Rose Rosse Records 1. Intro: Lux 2:502. Eclipse 6:463. River Of No Return 4:124. The Christ 7:375. Celephais 3:556. Austria 5:507. Tor Zwei 10:008. Aura 5:049. Epitaph 4:36 Na drugą płytę długogrającą Kirlian Camera trzeba było czekać pięć lat. Nie wydał jej już Virgin Records, ale młoda włoska wytwórnia Rose Rosse Records. Prace nad nią rozpoczęły się w 1986 r. Przed nagraniami z zespołu odeszli Simona Buja i Paul Spears. Przed liderem grupy Angelo Bergaminim otworzyły się jednak nowe perspektywy, jakie miała dać współpraca z Johnem Fryerem, który jako inżynier dźwięku lub producent współpracował m.in. z takimi artystami jak: Fad Gadget, Depeche Mode, Yazoo, Cocteau Twins, This Mortail Coil i Clan of Xymox. Płyta została nagrana w studiach w Brescii i Carimate pod okiem Dario Caglioni i w słynnym BlackWing Studios w Londynie razem z Johnem Fryerem. Angielski tytuł „Eclipse” naprowadza na jedną z piosenek na płycie, a niemiecki podtytuł „Das Schwarze Denkmal” wziął się prawdopodobnie z fascynacji Bergaminiego, jaką stał się Wiedeń, a przede wszystkim wiedeńskie cmentarze i pomniki. Dla przypomnienia „Zentralfriedhof”, który nagrał pod nazwą Ordo Ecclesiae Mortis to główny cmentarz w tym mieście. Z kolei „Heldenplatz”, który pojawia się jako tytuł singla Kirlian Camera z 1987 r., to Plac Bohaterów w Wiedniu, a „Das Schwarze Denkmal” to po polsku czarny pomnik. Poza Bergaminim z licznych osób, które tworzyły muzykę na płycie „Eclipse (Das Schwarze Denkmal)” należy wymienić takie nazwiska jak: Mauro Montacchini, który nie tylko zagrał na gitarze i klawiszach, ale był także autorem jednego z utworów; Graziano „Charlie” Mallozzi, który grał na perkusji, samplował i podobnie jak Montacchini asystował przy produkcji. Na płycie udzielała się też Bianca Hoffmann-Santos, która zaśpiewała w trzech piosenkach, a w innych zagrała na flecie. Wśród muzyków został wymieniony sam John Fryer, który zajmował się programowaniem, samplingiem i efektami. Płytę wyprodukowali wspólnie Bergamini i Fryer. Pierwszy utwór „Lux – intro” rozpoczyna się dźwiękami płynącego strumienia i melodią graną na fletni pana, do których dołącza ciężka i mroczna melodia grana na syntezatorze. Całość brzmi jak wstęp do jakiejś tajemniczej ceremonii. Potem następuje hymniczna wręcz dla zespołu piosenka „Eclipse”, czyli zaćmienie, śpiewana przez Biancę Hoffmann-Santos, zakończona nietypowo dla KC gitarową solówką. O dziwo piosenka nie została wtedy wykrojona z płyty jako singiel. Do dzisiaj, jak się wydaje, „Eclipse” jest najczęściej odtwarzaną piosenką Kirlian Camera. Po niej „River Of No Return” o porównywalnym wysokim, choć także niewykorzystanym na singlu potencjale komercyjnym. Tutaj dla odmiany śpiewa Angelo Bergamini. Kolejna piosenka „Christ”, śpiewana przez Biancę Hoffman-Santos, piękna i spokojna z partiami solowymi fletu i saksofonu, kojarzy się z rozmyślaniem podczas samotnego listopadowego spaceru po cmentarzu. Piąty na płycie to instrumentalny, neoklasyczny „Celephais” skomponowany przez Montacchiniego. Zainspirowany został zapewne serią powieści autorstwa H. P. Lovecrafta o „krainach snów”, czyli alternatywnym wymiarze , do którego można wejść tylko poprzez sny. Siódmy utwór to „Austria”, który jako jedyny z płyty został wydany na singlu. W pewnym sensie tę piosenkę z marszowym rytmem można określić jako tytułową, bo padają w niej słowa brzmiące w tłumaczeniu polskim „imiona świętych są na kamieniu, u stóp czarnego posągu”. Dziesięciominutowy „Tor Zwei” to instrumentalny utwór z wokalizą występującej gościnnie Suzanne Reddington-Gardner. Możliwe, że większy udział miał w nim John Fryer, ponieważ użyte w niej pewne brzmienia i efekty dźwiękowe przypominają tło dźwiękowe płyty „Medusa” zespołu Clan of Xymox, za której kształt było on też odpowiedzialny. Ze świata zmarłych do życia budzi nas ponownie Angelo Bergamini dynamiczną piosenką „Aura”. Tekst wskazuje jednak, że przebudzenie jest tylko pozorne. Znajdziemy w nim nawiązanie do słynnego obrazu Arnolda Böcklina „Wyspa umarłych”. Płytę w wersji z 1988 r. zamyka piękny cover utworu „Epitaph” zespołu King Crimson świetnie pasujący do całości muzycznie i tekstowo. W 1994 r. płyta „Eclipse (Das Schwarze Denkmal)” została wydana przez niemiecką wytwórnię Discordia z inną okładką i dodatkowym utworem „Terminal”. Następnie w wersji dwupłytowej w 2013 r. przez Out Of Line i w 2015 r. na jednej płycie przez Norton North. Od czasu debiutanckiej płyty „It Doesn't Matter, Now” Kirlian Camera zrobiło tym dziełem ogromny skok i zbudowało fundament dla swojej artystycznej przyszłości, mimo że w latach 90. zdystansuje się na pewien czas od swoich korzeni tkwiących w muzyce popularnej. Na „Eclipse (Das Schwarze Denkmal”) Bergaminiemu i spółce udało się połączyć w świetny sposób talent do tworzenia chwytliwych, ale eleganckich melodii z mroczną i ciężką tematyką. W dużej mierze stało się to także dzięki Johnowi Fryerowi, który miał już w tej sprawie duże doświadczenie. Recepta była chyba podobna do tej, którą zastosowano przy wspomnianej już „Medusie” CoX. Trzy niebanalne, nastrojowe utwory instrumentalne przemieszane z piosenkami z wpadającymi w ucho melodiami, a także naprzemienne głosy męski i żeński w roli wokalistów. Nie wiem dlaczego Tomasz Beksiński nie zaprezentował tej płyty w audycji „Romantycy muzyki rockowej”, chociaż pod każdym względem pasowała ona do jej profilu, a nawet, jak mi się wydaje, do jego upodobań muzycznych i pozamuzycznych. Przypuszczam, że gdyby tak się stało Kirlian Camera cieszyłoby się teraz w Polsce o wiele większą popularnością. Dzisiaj i tak ta płyta to klasyka dark wave. Pogrymasiłbym jednak nad okładką pierwszego wydania, która zdecydowanie oka nie przyciąga, ale może jej nie rozumiem. [9/10] Krzysztof Moskal20.11.2024 r.
Kirlian Camera - It Doesn't Matter, Now1983 A.T.G. 1. Communicate 3:062. Future Rain 4:103. Lontano 1:134. Christ's Eyes 6:045. Breaths 4:016. Edges 3:417. After 9:59 O zespole Kirlian Camera dowiedziałem się po raz pierwszy w 2021 roku. Na początek dwa moje zaskoczenia. Pierwsze, że mając już ponad 50 lat trafiłem na muzykę, która wzbudziła we mnie młodzieńczy entuzjazm jak wtedy, kiedy wieszałem na ścianie plakaty ulubionych zespołów i chciałem organizować fanklub, a przecież nie była to twórczość typu „retro ejtis”. Drugie, że natrafiłem na Kirilian Camera przypadkiem na „pirackim” portalu a nie usłyszałem ich w radiu. KC nie wyskoczył mi też nigdy jako propozycja na You Tube aż do czasu, kiedy sam zacząłem ich szukać. Sprawdziłem, że kilkanaście lat temu kilka utworów Kirlian Camera emitowano w „Trójce pod księżycem”, ale nie miałem szczęścia ich wtedy usłyszeć. Nie było mnie też przypadkiem w 2010 r. w Bolkowie, ani w 2019 w Warszawie, kiedy Kirlian Camera występowało w Polsce. Cieszę się, że mogę teraz Czytelnikom portalu Alternativepop.pl przybliżyć twórczość Kirlian Camera, zespołu który pomimo prawie 45 lat działalności wciąż zdumiewa artystyczną kreatywnością. Pierwsza długogrająca płyta zespołu Kirlian Camera ukazała się w 1983. Nie było to pierwsze wydawnictwo tego włoskiego zespołu założonego przez Angelo Bergaminiego w Parmie wiosną 1980 r. Rok później wydali bowiem minialbum „Krilian Camera” w wytwórni Italian Records z czterema utworami nagranymi w czteroosobowym składzie: Angelo Bergamini, Simona Buja, Fabrizio Cari, i Giorgio Vecchi. W 1982 roku Angelo Bergamini stał się członkiem innej grupy, także rodem z Parmy, o nazwie Hipnosis, grającej instrumentalną muzykę spacesynth. Z ich muzycznych propozycji największą popularność zdobył cover utworu „Pulstar” Vangelisa. W 1984 r. z grupą Hipnosis Bergamini wydał płytę długogrającą, ale ostatecznie odrzucił propozycję pozostania w niej wybierając własny projekt Kirlian Camera. Zaprosił do niego Paula Searsa, z którym współpracował w Hipnosis i to właśnie on zamiast pozostałej trójki z pierwszego minialbumu zagrał z Bergaminim na płycie „It Doesn't Matter, Now”. W roli wokalisty wystąpił sam Bergamini. Sears grał na gitarze basowej i syntezatorach. W roli producenta wystąpił Graziano "Charlie" Mallozzi, który w jednym utworze zagrał też na perkusji. Płyta nie ukazała się też w Italian Records, ale w „wytwórni” A. T. G., która poza tą jedną nie ma na koncie żadnego innego wydawnictwa. Na terenie Włoch sprzedana została w liczbie ponad 6000 egzemplarzy. Być może ze względu na to, że trwa niewiele ponad pół godziny we włoskiej prasie określano ją jako „epka”. W 2016 r. została zremasterowana i ponownie wydana przez Norton North z nową, znacznie bardziej pasującą do muzyki okładką. Pierwszy z siedmiu utworów, czyli „Communicate” to mroczny minimal synth, który można porównać z twórczością takich zespołów jak Absolute Body Control czy synth-punkowy Suicide. Bergamini w porównaniu z nimi jest jednak zdecydowanie lepszym melodykiem. „Communicate” stał się także pierwszym singlem z tej płyty. Drugi, zagrany w wolniejszym tempie to „Future Rain” z pełnym dramatyzmu śpiewem i półśpiewem Bergaminiego. Trzeci „Lontano” to krótkie instrumentalne intermezzo, charakterystyczne dla płyt zespołu do dzisiaj. Po nim następuje piosenka „Christ’s Eyes”, także w wolnym tempie z tekstem nawiązującym do męki Jezusa Chrystusa. Piąta piosenka to „Breathes” z żywym perkusistą, gitarą basową oraz Bergaminim, śpiewającym czy to wykrzykującym niektóre słowa, najbliższa jest na tej płycie estetyce postpunkowej. Najbardziej znaną piosenką na tym albumie jest „Edges”, w której ujawnia się „popowa” strona muzycznej duszy Bergaminiego. W innej wersji stała się ona drugim singlem z tej płyty. Ostatnim utworem na albumie jest „After”, w którym bardziej widać „eksperymentalną” stronę tej duszy. Na tle nerwowego rytmu automatu perkusyjnego i niespokojnej melodii z syntezatora Paul Spears powtarza jedno zdanie. Czy płyta „It Doesn't Matter, Now” zestarzała się dobrze, czy źle – zdania są podzielone [moja ocena to 6.5/10]. Aranżacje są bardzo surowe, a do głosu wokalisty trzeba się przyzwyczaić. Niełatwo w niej dostrzec znamiona przyszłej wielkości, ale mimo wszystko są one obecne. Sam Bergamini uważa, że choć był to prawdziwy album to dla niego nie był to jeszcze pełnowymiarowe dzieło. Na takie czas przyszedł dużo później. W tym czasie wytwórnie płytowe domagały się od niego tworzenia dobrze sprzedających się singli i z tego zadania wywiązywał się bardzo dobrze. Takim singlem stał się najpierw „Edges”, ale nie w wersji z recenzowanej płyty, tylko nagranej na nowo w 1984 r. dla Italian Records z Simoną Buja jako wokalistką i z zupełnie inną aranżacją jako „dance version”. Piosenka zakwalifikowana wtedy do gatunku italo disco stała się dużym przebojem i do dzisiaj pojawia się na każdym koncercie zespołu. W 1985 r. pod szyldem Kirlian Camera ukazał się następny singiel napisany przez Bergaminiego i Simonę Buja zatytułowany „Blue Room”. Odniósł on jeszcze większy sukces i zaowocował podpisaniem kontraktu z Virgin Records. W 1986 r. grupa Kirlian Camera wydała singiel z piosenką „Ocean” (ukazał się także na singlu razem z piosenką „Human” grupy Human League) i w następnym roku „Helden Platz”. Ani Italian Records ani Virgin nie były jednak zainteresowane wydawaniem utworów zespołu o mniej komercyjnym charakterze. Dlatego też Angelo Bergamini we współpracy z Graziano "Charlie" Mallozzim pod nazwą Ordo Ecclesiae Mortis nagrywał w tym czasie muzykę bardziej mroczną i trudniejszą w odbiorze, zebraną później na płycie „Zentral Friedhof”. Balansowanie między muzyką eksperymentalną a popularną będzie stanowić wyznacznik twórczości Kirlian Camera. Krzysztof Moskal14.11.2024 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=SvKraR-5PK0{/youtube}
Propaganda - Propaganda2024 Bureau B 1. They Call Me Nocebo 5:012. Purveyor Of Pleasure 4:153. Vicious Circle 3:424. Tipping Point 3:395. Distant 4:456. Love:Craft 5:527. Dystopian Waltz 7:268. Wenn Ich Mir Was Wunschen Durfte 5:17 Płyta zaczyna się tandetnym, moim zdaniem niepotrzebnym, kilkunastosekundowym motywem z plastikowym, przyśpieszonym bitem i przetworzonym wokalem, który sugeruje, że możemy mieć do czynienia z płytą euro-dance. Na szczęście dalsza część utworu "They Call Me Nocebo" rozwija się w bardziej oczekiwany sposób, choć ten duch "euro-disco" trochę nad płytą unosi się. Mimo tego żeński wokal Thunder Bae oraz klasyczna elektronika w stylu Propagandy próbują przywrócić pamięć o Propagandzie z czasów "A Secret Wish". Nową-starą Propagandę tworzy dzisiaj jej dwóch oryginalnych członków: Ralf Dörper, zalożyciel formacji oraz Michael Mertens. W zespole brakuje przede wszystkim pań - Claudii Brücken i Susanne Freytag - które śpiewały na płycie "A Secret Wish" (1985). Na płycie "Propaganda" zastępuje je wspomniana Thunder Bae. Jej wokal jest czystszy, mniej zamglony, ale przy tym moim zdaniem mniej ciekawy i trochę bezbarwny. Podobnie muzyka na albumie nie ma w sobie tej mocy i tylu smaczków, które przesądzały o jakości płyty "A Secret Wish". Mimo wszystko nowego albumu Propagandy słucha się całkiem dobrze. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Claudia Brücken i Susanne Freytag nie porzuciły chęci nagrywania jako Propaganda, ponieważ w 2022 roku wydały płytę pt. "The Heart Is Strange" jako xPropaganda. Najpierw mieliśmy więc ponad 30 lat przerwy w działalności Propagandy a po tym czasie na scenie pojawiły się dwa konkurujące ze sobą obozy członków Propagandy. Oba wydały płyty, które starają się nawiązać do kultowej już dzisiaj płyty "A Secret Wish". Komu udaje się to lepiej? Moim zdaniem brzmieniowo bliżej klasycznej Propagandzie na płycie "The Heart Is Strange" xPropagandy. To może wydawać się dziwne komuś kto spojrzy na skład obu formacji. Teoretycznie same śpiewające panie Claudia Brücken i Susanne Freytag, które nie grają na niczym i nie tworzą warstwy instrumentalnej muzyki powinny być dalsze od osiągnięcia oryginalnego brzmienia Propagandy. Ta sztuka powinna lepiej udać się Ralfowi Dörperowi i Michael Mertensowi, którzy tworzą muzykę i odpowiadają za jej programowanie. A jednak to "The Heart Is Strange" jest moim zdaniem bliższa brzmieniowo jakości "A Secret Wish". Dlaczego? Odpowiedź znajdziemy, gdy spojrzymy kto jest producentem albumu xPropagandy i kto był zaangażowany w jej nagranie. Producentem jest Stephen Lipson, który odpowiada również za programowanie muzyki. Ten sam Lispson, który był wraz z Trevorem Hornem producentem "A Secret Wish". A jeśli dodamy do tego, że konsultantem przy płycie "The Heart Is Strange" był sam Trevor Horn, to odpowiada nam na pytanie dzięki komu "A Secret Wish" stało się tak wyjątkową płytą i dlaczego to xPropaganda, choć nie pozbawiona wad, jest bliższa jej brzmieniowo. Ale nowy album Propagandy nie jest zły. Choć brakuje tutaj jednoznacznie wyróżniających się kompozycji a czasami występują ewidentnte mielizny, jak we wspomnianym wstępie płyty, to jako całość album wypada dobrze. W instrumentalnym "Dystopian Waltz" słyszymy bogatą smyczkową instrumentację, która czasami wręcz góruje na syntetycznym bitem. Utwór jest utrzymany w wolniejszym tempie i bardziej podniosłym nastroju a kończy się mroczną, syntetyczną pulsacją. Płytę zamyka, jako jedyny na płycie, utwór śpiewany po niemiecku "Wenn Ich Mir Was Wunschen Durfte" i przyznam, że trochę mnie ten wokal drażni. O ile np. w przypadku Kraftwerk wolę wersje niemieckojęzyczne ich płyt, to w tym przypadku utwór, choć ma interesujący, dwuminutowy wstęp instrumentalny, przez niemieckojęzyczny wokal nabierach cech manierycznych i denerwujących. Możliwe, że nie chodzi tutaj o sam język niemiecki, ale nieco irytującą barwę głosu Thunder Bae. Claudia Brücken i Susanne Freytag pewnie wypadłyby lepiej :). A z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że najlepiej wypadłaby płyta nagrana przez pełny skład Propagandy i przy udziale sprawdzonego zespołu producentów: Horn i Lipson. Póki co otrzmujemy album "Propaganda", który może nie zachwyca nadmiernie i podoba mi się ciut mniej niż "The Heart Is Strange" xPropagandy, ale jest solidny i na pewno warty przesłuchania. Płyta nie wyznacza nowych kierunków i skierowana jest raczej do tych, którzy szukają nowej-starej muzyki nawiązującej do lat świetności popu lat 80. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz14.11.2024 r.
Holy Wire - The Ending of An Age2024 à La Carte Records 1. A War I Never Win 04:202. I Still Feel Alone All The Time 04:233. Lost 04:304. Forgive Me 04:035. Worse For Wear 03:156. Fault Lines 03:487. The Ending Of An Age 03:388. Twenty Six 03:349. Phantom Nihilism 03:3710. Other Lives 06:09 Choć w USA na przełomie lat 70. i 80. zignorowano stylistykę "new romantic" a popularność z opóźnieniem zdobyli tylko pojedynczy wykonawcy tacy jak A Flock of Seagulls lub gwiazdy w rodzaju Duran Duran, to dzisiaj Amerykanie są w awangardzie jeśli chodzi o ilość grup i projektów muzycznych nawiązujących do stylistyki synth-pop i lat 80. Istnieją wytwórnie specjalizujące się w brzmieniu "retrowave" i "retrofuturystycznych" dźwiękach synth-pop. Znaczna część tych wykonawców, to ciężkostrawna, plastikowa, monotonna i jednowymiarowa muzyka, której czasami ciężko wysłuchać w całości. W przypadku większości jej przedstawicieli, nawet jeśli uda się ich płyty wysłuchać do końca, to najczęściej bez chęci powrotu. Zdarzają się jednaj wyjątki. I takim jest moim zdaniem jednoosobowy projekt Alaina Paradisa z Austin w Teksasie pn. Holy Wire. Choć stosunek do jego debiutanckiej płyty pt. "The Ending of An Age" nie od razu miałem tak jednoznacznie pozytywny. Wahałem się od zachwytu przy pierwszym przesłuchaniu, po znudzenie w czasie drugiego odsłuchu. Co jakiś czas wracałem jednak do albumu i za każdym razem słuchało mi się tej muzyki zwyczajnie miło. Określenie "miło" to nie jest dobra reklama dla niektórych słuchaczy. I ci którzy źle reagują na "miłą" dla ucha muzykę spokojnie mogą sobie Holy Wire odpuścić. Na "The Ending of An Age" znajdujemy przede wszystkim muzykę zwiewną, sympatyczną, delikatną i subtelną, choć o pewnej nucie melancholii. Pierwsze wrażenie, jakie miałem po usłyszeniu "The Ending of An Age", to: "rany! w końcu ktoś nagrał współczesną płytę w stylu "new romantic", która nie brzmi jak kopia kopii". Bo Holy Wire, choć brzmi jak skrzyżowanie A Flock of Seagulls i White Door, najbardziej powinna spodobać się właśnie miłośnikom delikatnych, lekko zamglonych kompozycji syntezatorowych w klimacie "The Garden" Joha Foxxa czy "Vienna" Ultravox. Oczywiście na "The Ending of An Age" nie ma kompozycji o tej mocy, intensywności i jakości a nawet tempie. Ale nastrój jest równie subtelny a przy tym brzmienie bywa urozmaicone. A to pobrzmiewa gdzieś gitara rytmiczna, a to słychać bas, choć przeważają wyraziste akordy syntezatorowe oraz przestrzenne pasaże klawiszowe. Mimo delikatności muzyki, to tempo nagrań przeważnie jest jednak żwawe, a nie powolne. "Forgive Me" zaczyna się bardziej kraftwerkowo, jakby była to któraś z kompozycji OMD z pierwszych płyt. Szybko jednak wchodzą miękkie, "kaczkowate" partie klawiszy, które wskazują, że to jednak Holy Wire ze swoim beztroskim synth-popem. W tytułowym "The Ending Of An Age" słyszymy jeszcze szybszy rytm, pulsujący, basowy synth oraz wokal Paradisa, który śpiewa przez chwilę niżej, bardziej mrocznie, by za moment wrócić do śpiewu hymnowego i radośniejszego. W ten sposób płyta płynie do końca, czasami pobrzmiewając klimatem wczesnego New Order a nawet poźnego Joy Division, ale rzecz jasna bez tej gęstej, depresyjnej atmosfery. U Holy Wire przeważa lekkość i radość. Muzyka Holy Wire najbardziej kojarzy mi się ze wspomnianym już White Door, a miejscami A Flock of Seagulls. "The Ending of An Age" to bardzo sympatyczna i dobra płyta nawiązująca do brzmień z pierwszej połowy lat 80., na której nie czuć zapachu stęchlizny. [8/10] Andrzej Korasiewicz14.11.2024 r.
Tubeway Army - Replicas1979 Beggars Banquet 1. Me, I Disconnect from You 3:232. Are 'Friends' Electric? 5:253. The Machman 3:084. Praying to the Aliens 4:005. Down in the Park 4:246. You Are in My Vision 3:157. Replicas 5:018. It Must Have Been Years 4:029. When the Machines Rock 3:1510.I Nearly Married a Human 6:31 Początkowo miałem w planie napisać zupełnie nie o tej płycie, ale wyszło inaczej. Recenzja „Replicas” jest wynikiem przypominania sobie okoliczności pierwszego kontaktu (bo taką obrałem sobie koncepcję – nieźle zresztą to brzmi - recenzja pierwszego kontaktu, w skrócie RPK) z Heaven 17 „Penthouse and Pavement”. Wiem, że odkupiłem LP od kolegi, dla którego brak tuzina tanecznych hitów na płycie dyskwalifikował ją w odbiorze całkowicie. W swojej kolekcji zostawiał sobie tylko single i składanki typu „Greatest Hits”, utrzymując, że najważniejsze są tylko hity, reszta to wypełniacz, skok na kasę, towar drugiej klasy, generalnie wybroczyny, niegodne utrwalania na nośniku, za który on ma zapłacić swoje ciężko zarobione pieniądze… Notabene, kilka lat później kolega ten skończył marnie, nosząc dumnie płyty Modern Talking, Bad Boys Blue, Blue System itp. pod pachą. Próbując przypomnieć sobie, co jeszcze dostałem od niego w barterze za longa „Greatest Hits” Bee Gees, pół litra karbidówy Bałtyckiej i kilka paczek kubańskich Partagasów, od których oczy wychodziły z orbit, ze zdumieniem skonstatowałem, że była to właśnie płyta Tubeway Army „Replicas”. Z nie mniejszym zdumieniem stwierdziłem, że nikt jeszcze nie podjął się opisać jej na łamach Alternativepop.pl, a uwierzcie mi, jest to płyta ze wszech miar zasługująca na same ochy i achy, które wprost uwielbiam wydawać z siebie podczas recenzowania. Tak więc gdy „poczułem krew”, natychmiast podążyłem tym śladem, niczym nie przymierzając Tommy Lee Jones w „Ściganym”. Rezultat? Spieszę z kolejną porcją zachwytów. Zauważyłem bowiem, że dzielenie się nimi (tymi zachwytami) z Czytelnikami jest nie mniej satysfakcjonujące od samego obcowania z muzyką. W tych momentach, gdy staram się przenosić wrażenia z odsłuchu na klawiaturę, otwierają mi się kolejne szufladki w pamięci ze wspomnieniami, skojarzeniami, dawno zapomnianymi, bądź stłumionymi emocjami itp. To bardzo satysfakcjomujące i chyba w tym odnajduję się najlepiej. Dlatego pomału wyłania się moja recenzencka „specjalizacja” – to płyty z drugiej połowy siódmej i pierwszej połowy ósmej dekady ubiegłego wieku, gdy nastapiła prawdziwa eksplozja nowych trendów, nurtów, stylów i to zarówno w muzyce światowej, jak i na rodzimym podwórku zatęchłego PRL-u. Przypominam sobie pierwsze wrażenia z pierwszego odsłuchu płyt dla mnie wyjątkowych w różnych wymiarach i znaczeniach tego pojęcia. Póki będę je na nowo „odkrywał”, póty będę pisał. Dlatego napisałem o Takahashim, napiszę o YMO, ale nie napiszę recenzji OMD – „Liberator”, czy „U-VOX” ukochanego przeze mnie Ultravox. Chyba się rozumiemy :). Wracając do „ad remu” (jak mawiał klasyk) omawiana tu „Replicas”, choć jest sygnowana nazwą grupy Tubeway Army, to praktycznie solowe dzieło Gary Numana. Jest on autorem muzyki, tekstów, aranżacji, jest też odpowiedzialny za ostateczny miks i produkcję albumu. Idée fixe „Replicas” to samotność, poczucie wyobcowania, nieumiejętność komunikacji ze społeczeństwem i wynikający z tego brak zrozumienia. Swoje refleksje na ten temat, wynikające z reminiscencji z dzieciństwa, Numan wplata w opowieści z pogranicza sci-fi, futurystyki, czy apokaliptycznych wizji życia w metropolii rodem z XXII wieku. Pod tym względem jest to niejako płyta koncepcyjna, oparta na dystopijnych opowiadaniach, których Numan jest autorem, a które w zamyśle miały tworzyć całość w formie powieści. Podobno w dalszym ciągu jest nadzieja, aby kiedyś ją ukończyć. Szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę dość telegraficzny sposób wyrażania przez autora myśli w swoich tekstach, wątpliwe jest, aby zamiar ten kiedykolwiek się ziścił. Artysta jest mistrzem w osadzaniu gros treści pomiędzy wierszami, pozostawiając je w domyśle dla odbiorcy, więc nie bardzo przystaje mi to do większej, opisowej formy. Zresztą, czy w czasach, w których na naszych oczach „1984” Orwella pomału staje się literaturą faktu, w jakim stopniu oryginalna i intrygująca może być opowieść osadzona w niedalekiej przyszłości w metropolii, w której Machmen - humanoidalne androidy (nie do odróżnienia od ludzi) utrzymują rządzone przez kastę Szarych Panów społeczeństwo w posłuszeństwie? Ano właśnie… Moim zdaniem to świetna, ale tylko otoczka do płyty, wymyślona na potrzeby marketingowe. Idąc dalej tym tropem okładka albumu przedstawia Machmana (w roli głównej Gary Numan), który spogląda na Metropolis z okna swojego minimalistycznego jak na potrzeby androida przystało, pokoju. No niech mu będzie Zenon. Prawdziwą esencją albumu jest muzyka przez duże M, a zwłaszcza to, w jaki sposób Numan wykorzystuje swój głos do wspomnianych wyżej narracji. Forma, w jakiej to czyni jest idealnie dopasowana do treści. Obdarzony takimi, a nie innymi warunkami głosowymi, Numan nie sili się na środki wyrazu wybiegające poza jego umiejętności, zamaskowane w sosie efektów. To, co więc mogłoby wydawać się dla całej tej „robotycznej” scenerii mankamentem, staje się genialnym rozwiązaniem. Monotonny, odhumanizowany, robotyczny, niemalże metaliczny w swej barwie, potrafi poruszać się po całym spektrum emocji – od tych ciężkich, przygniatających, wyczuwalnych niemalże fizycznie – depresji, rezygnacji, braku uczuć, aż do nerwicowo rozedrganych - niepokoju, paniki, czy wręcz histerii. Jeśli w tym momencie zadalibyśmy sobie pytanie, czy androidy śnią o elektrycznych owcach, to odpowiedź jest jedna - na pewno tak. W tych historiach rzadko trafiamy na pozytywy, nie są to bowiem opowieści z happy endem, ale w żadnym wypadku nie są „odczłowieczone”. Trzeba też oddać Numanowi, że potrafił i warstwę liryczną i tę specyficzną formę, w której ją wyraża, znakomicie wpleść w muzykę. Raz są to krótkie, „urywane” syntetyczne frazy, riffy, odgrywane na syntezatorach Minimoog i Polymoog, a raz długie, analogowe dźwiękowe plamy. Te z kolei oparto na konwencjonalnej, ale celowo ascetycznej sekcji rytmicznej. Nie usłyszymy tu wymyślnych, gęstych, perkusyjnych przejść, akcentowanych kaskadami rozsypujących się wokół dźwięków blach. Jeżeli się one w ogóle pojawiają, to w szczątkowej formie i zniekształcone efektami (jak np. w tytułowym „Replicas”). Prosty, jednostajny rytm stopy i zgłuszonego werbla oraz wysunięta do przodu, monotonna w swych szczątkowych, „połamanych”, lub raczej „porwanych” pochodach gitara basowa (często na lekkim przesterze) to cały szkielet rytmiczny płyty. Położone na tym nieskomplikowanym, ale solidnym fundamencie, syntezatory Mooga, gitary i głos to już domena samego Gary Numana. Początkowo Numan miał w planie nagrać zupełnie nie taką płytę, ale wyszło inaczej. Legenda głosi (podtrzymywana zresztą przez samego Numana), że przechodząc przypadkowo obok ustawionych pod ścianą, przeznaczonych do transportu w inne miejsce studia syntezatorów, od niechcenia wcisnął kilka klawiszy i w tym momencie stanął jak rażony piorunem. Momentalnie wyczuł potencjał drzemiący w elektronicznych obwodach i tak stworzył riff do „Are ‘Friends’ Electric?”, a następnie wszystkie utwory z surowej, niemalże punkowej w zamierzeniu płyty, przearanżował, czyniąc z syntezatorów jeden z motorów napędowych dzieła. Anegdotka jest raczej z gatunku „przechodziliśmy tak po prostu, z tragarzami”, bo w jaki sposób sprzęt niby przeznaczony do wyniesienia był akurat podłączony? W każdym razie historyjka bardzo fajna o tym, jak to przypadek zostaje fundamentem epokowego odkrycia. Lubimy takie bardzo. Natomiast zdecydowanie nieprzypadkowy jest już image Numana. Androidalny, nieco androgyniczny, mocno introwertyczny, świadomie poważny, unikający zewnętrznych demonstracji uczuć, oszczędny w gestykulacji. Nie ukrywam, że zawsze podobało mi się to, jak Numan wymyślił swoją postać. Pozornie to całkowite przeciwieństwo glamrockowych herosów w typie Ziggy’ego Stardusta, a jednak tak bardzo z nim związane. Bardziej jednak niż ta robotyczno-androidalna powłoka, interesujące było tajemnicze wnętrze, ukryte za nieodgadnionym, nieobecnym wyrazem twarzy. O ile np. mina Bryana Ferry’ego wyrażała z reguły coś na kształt zblazowania, znudzenia, o tyle twarz Numana na zdjęciach z tamtego okresu nie wyrażała nic. I to było genialne. Pomimo tego, że krytyka zarzuciła Numanowi brak szczerości, pretensjonalność i pseudointeligenckie wywody w tekstach, on sam stał się momentalnie popularny, zyskując rzesze fanów, nazywających samych siebie „Numanoidami”. Pierwszy singiel z płyty, zatytułowany „Down in the Park”, wydany kilka dni przed premierą albumu, przemknął przez notowania praktycznie niezauważony. Dopiero drugi singiel „Are ‘Friends’ Electric” stał się numerem jeden, dźwigając na sam szczyt cały album. Kiedy cztery miesiące później ukazał się „Cars”, promujący „The Pleasure Principle” [czytaj recenzję >>] wszyscy niemalże oszaleli z zachwytu. Wycofany, zahukany introwertyk znalazł się nagle w rakiecie na planetę światowej sławy. Czy i jak sobie z tym poradził, to temat na inną opowieść. Od „Replicas” rozpoczęła się moja przygoda z twórczością Gary’ego Anthony’ego Jamesa Webba, zwanego dla niepoznaki Numanem. I choć z czasem twórczość ta ewoluowała i podążała w różne rejony, zawsze była interesująca. Do dziś jest mi zresztą bliska. Wtedy zaś, odcięty od aktualnych informacji muzycznych, które docierały w tym czasie ze znacznym opóźnieniem za żelazną kurtynę, byłem początkowo zdezorientowany, dlaczego to nie Gary Numan, tylko Tubeway Army, skoro to Gary Numan? I dlaczego na płycie nie ma utworu „Cars”, który usłyszałem w tym samym prawie czasie pewnego poranka w drodze do szkoły w miniaturowym radyjku tranzystorowym? Stanąłem wtedy jak wryty w połowie wzniesienia (do szkoły miałem pod górkę), całkowicie głuchy na nawoływania kolegów. Nie wiem, co się działo tego dnia na lekcjach, w mojej głowie cały czas grał Gary Numan i nic już nie było takie samo, jak dawniej. Jakiś czas potem dowiedziałem się, że w ciągu niecałego roku (listopad 1978 – wrzesień 1979) ukazały się aż trzy wydawnictwa – dwa Tubeway Army (s/t i „Replicas”) [czytaj recenzję "Tubeway Army" >>] oraz „The Pleasure Principle”, formalny solowy debiut. Wszystko stało się jasne. I choć udział i podział ról w Tubeway Army był jaśniejszy niż słońce, to nietaktem byłoby nie wspomnieć o reszcie zespołu – nieodżałowany Paul Gardiner na basie i Jess Lidyard (prywatnie wujek Numana) na perkusji. „Replicas” to jeden z albumów, który powstrzymał mnie przed skokiem w punkową spiralę „no future” z której wielu kolegów już nie wróciło (jak Paul Gardiner) i pokazał, że pardon my French, „jebać system” można również w sposób stylowy i dystyngowany. Ocena, jeśli jakakolwiek powinna się pojawić, może być tylko jedna. [10/10] Cios! Robert Marciniak07.11.2024 r.
This Mortal Coil - It'll End In Tears1984 4AD 1. Kangaroo 3:312. Song To The Siren 3:303. Holocaust 3:384. Fyt 4:245. Fond Affections 3:516. The Last Ray 4:087. Another Day 2:548. Waves Become Wings 4:269. Barramundi 3:5610. Dreams Made Flesh 3:4811. Not Me 3:4412. A Single Wish 2:27 W tym roku swoje 40. urodziny obchodzi debiut wyjątkowego zespołu lub raczej kolektywnego projektu. This Mortal Coil nigdy nie mieli stałego składu, nie koncertowali i być może nigdy nie przebywali w jednym pomieszczeniu równocześnie. To koncept Ivo Watts-Russella, producenta i poławiacza pereł w muzycznym podziemiu Anglii lat 80. To on, razem z Johnen Fryerem, stworzył 4AD, wytwórnię stojącą w przeciwieństwie do mainstreamu lat 80. Przyświecała im idea muzyki niekomercyjnej, ambitnej, czystej, skupionej na artyzmie, a nie produkcji przebojów. To Watts-Russell i Fryer są odpowiedzialni za sukces takich zespołów jak: Dead Can Dance, Cocteau Twins, Xmal Deutschland czy Pixies. Ale w mojej ocenie ich największym dziełem jest właśnie This Mortal Coil, którego koncepcja polegała na ukazaniu słuchaczowi piękna muzyki w wykonaniu ‘anonimowych’ artystów. Aby nadać sprawom jeszcze większego twistu, mieli oni za zadanie występować w różnych konfiguracjach na poszczególnych piosenkach, które w większości były coverami mało popularnych, lecz wartych objawienia skarbów muzyki. Początkiem This Mortal Coil był efekt spontanicznego biegu wypadków. Ivo chciał aby jego podopieczni z Modern English dopracowali dwa ze swoich najstarszych numerów – „Sixteen Days” i „Gathering Dust”. Ivo zaangażował w to także Robina Guthrie i Liz Fraser z Cocteau Twins, Gordona Sharpa z Cindytalk oraz Martyna Younga z Colourbox. Po nagraniu strony A (w formie medley), trzeba było umieścić coś na stronie B. Guthrie i Fraser zaproponowali swoją wersję ballady Tima Buckley’a, „Song to the Siren”. Reszta, jak to mówią, jest historią. „Song to the Siren” stała się podziemnym przebojem i do dziś pozostaje wizytówką This Mortal Coil. To przykład coveru, który przebił popularnością swój pierwowzór. Wielu artystów wykonujących go na żywo – od George’a Michaela po Massive Attack - odnosi się do wersji TMC, nie Buckley’a. Sukces singla zachęcił Ivo, aby zmontować z tego cały album, do którego wybrane zostaną utwory w podobnym tonie, co „Song to the Siren”. Dynamiczne, post-punkowe „Sixteen Days / Gathering Dust” zupełnie nie pasowało do tej koncepcji; dlatego pozostało na singlu. Do albumu wcielono „Not Me”, która pierwotnie miała być numerem Wire, „Kangaroo” i „Holocaust” Alexa Chiltona, „Fond Affections” Rema-Rema (Marc Cox zagrał na klawiszach) oraz „Another Day” Roya Harpera (tego z „Have a Cigar” Pink Floyd). Lisa Gerrard i Brendan Perry przynieśli „Waves Become Wings” i „Dreams Made Flesh” (późniejszy element repertuaru Dead Can Dance), a Robin Guthrie i Simon Raymonde „The Last Ray”. Całości dopełniają „Fyt”, „Barramundi” oraz „A Single Wish”, które powstały spontanicznie, specjalnie na ten album. Obok wszystkich wspomnianych postaci, w studiu pojawili się Robbie Grey z Modern English, Manuela Rickers z Xmal Deutschland, Howard Devoto z Buzzcocks, a także Martin McCarrick z Siouxsie & The Banshees oraz jego siostra Gili Ball. W teorii jest to miszmasz pomysłów i efekt obrotowych drzwi do studia, gdzie Ivo rozstawił obóz. W praktyce to jeden z najpiękniejszych albumów jakie słyszałem, który po 40 latach wcale nie osłabł. To muzyka awangardowa, eteryczna, ambientowa, która wylała fundamenty pod późniejszy gatunek nazywany dream pop. Kluczową rolę, obok Ivo, odegrał tu Simon Raymonde, multiinstrumentalista, głowa i serce pełne dźwięków, wrażliwości artystycznej i ‘współczucia’ muzyki. Ale tylko dzięki kolektywnej sile tu zgromadzonych udało się stworzyć dzieło ponadczasowe, które pozostaje albumem niszowym. To typowa rzecz ‘dla fachowców’, którą zachwycał się zarówno Tomek Beksiński jak i Steven Wilson. A samo „Song to the Siren”, w tym wykonaniu, powinien znać każdy. Wielka szkoda, że nie usłyszał jej Tim Buckley, który zmarł po przedawkowaniu narkotyków w 1975 r. [9/10] * Jakub Oślak03.11.2024 r. * ocena red. nacz. [10/10]
The Cure - Songs Of A Lost World2024 Fiction Records 1. Alone 6:482. And Nothing Is Forever 6:533. A Fragile Thing 4:434. Warsong 4:175. Drone: Nodrone 4:456. I Can Never Say Goodbye 6:037. All I Ever Am 5:218. Endsong 10:23 "Songs Of A Lost World" to lament nad kończącym się życiem, ale jest to lament człowieka pozbawionego wiary w życie po śmierci. To lament artysty pogodzonego z odchodzeniem i przemijaniem, z tym, że gdy życie w końcu dobiegnie końca, nic dalej nie ma. Robert Smith, który był wychowany w tradycji religijnej, katolickiej, w czasach nagrywania płyty "Faith" (1981) rozliczył się z wiarą i śpiewając o sprawach ostatecznych finalnie porzucił Boga i religię. W kolejnych latach, mimo wielu refleksji na ten temat nie powrócił do emocji, w których był wychowywany. "Faith" okazało się zerwaniem Smitha z religią. Później potwierdzał to w wywiadach mówiąc o nierealistycznych oczekiwaniach ludzi wierzących w Boga, które są sprzeczne z ludzkim doświadczeniem i racjonalnością. Jak jest naprawdę w tej materii każdy z nas przekonana się po śmierci. Sposób widzenia religijności przez Robert Smitha jest jednak bardzo bliski przekonaniu większości współczesnych ludzi Zachodu wierzących w potęgę ludzkiego rozumu, rozwój nauki i odrzucających religię nie tylko jako błąd, ale często oskarżających ją o przyczynę zła na ziemi. A przecież, gdy upada religia to nie znika zło. Przyczyną zła jest samo postępowanie ludzi a nie religia jako taka. "Songs Of A Lost World" to hymn ateisty a może bardziej agnostyka, który dzieli się swoim doświadczeniem powolnego odchodzenia z tego świata. W słowach Smitha nie ma jednak żadnej agresji, pretensji, jest raczej pogodzenie się ze światem, jest łagodny żal za nieuchronnie utraconym życiem, za tym, że odeszła młodość, odeszli bliscy Smitha. Robert Smith tak śpiewa w rozpoczynającym album "Alone": "To jest koniec każdej piosenki, którą śpiewamyOgień wypala się na popiółGwiazdy zgasły od łezZimny i przestraszonyDuch wszystkiego czym byliśmyWznosimy toast gorzkimi resztkamiZa naszą pustkę" a następnie dodaje: "I wszystko się zatrzymujeZawsze byliśmy pewni,Że nigdy się nie zmienimyI wszystko się zatrzymujeZawsze byliśmy pewni,Że nie pozostaniemy tacy samiAle wszystko się zatrzymujeI zamykamy oczy, by zasnąć,By śnić o chłopcu i dziewczynie,Którzy śnią, że świat jest tylko snem" Robert Smith widzi przed sobą nadchodzący koniec życia, wie, że większość rzeczy już za nim, że niewiele pozostało, ale pozbawiony wiary w życie po śmierci, nie szuka oparcia w niczym na Zewnątrz. I o tych zmaganiach autora jest cała płyta "Songs Of A Lost World". Muzyka jest uzupełnieniem rozważań Smitha na ten temat, dlatego płyta pozbawiona jest przebojów a warstwa instrumentalna ilustruje jedynie przemyślenia Smitha. Większość utworów utrzymana jest w duchu muzyki, którą The Cure wydał na "Bloodflowers" (2000) czy takich nagrań jak "The Same Deep Water As You" z "Disintegration" (1989) [czytaj recenzję >>] . Są też jednak momenty sięgające jeszcze głębiej w przeszłość. Głęboka, tłusta i niska linia basu w "Drone: Nodrone" wsparta gitarowym rzężeniem przywołuje mi wspomnienia "Pornography" (1982). Utwory na najnowszym albumie są bogato zaaranżowane i wymagają uważnego słuchania. W użyciu często są przestrzenne partie klawiszowe, delikatny fortepian ("I Can Never Say Goodbye"), smyczki ("Songs Of A Lost World"), ale także przesterowana gitara jak w "Warsong". Najbardziej "popowym" fragmentem albumu jest "A Fragile Thing", ale nie rozbija nastroju tak jak "Friday I'm in love" na "Wish". Najważniejsza jest jednak warstwa liryczna, wokół której autor buduje całą narrację instrumentalną, dobierając adekwatne środki. Robert Smith cyzelował płytę przez 16 lat. Część utworów była już doskonale znana fanom z koncertów. Ale autor chciał nagrać swoje opus magnum. Czy to mu się udało? "Songs Of A Lost World" to pożegnanie nie tylko z twórczością, ale także pożegnanie z życiem. Nie w takim sensie, że Robert Smith szykuje się już na śmierć, bo ogłasza, że jeszcze do 2029 roku zamierza być aktywny artystycznie. Smith nagrywa jednak tę płytę, by w razie, gdyby coś się wcześniej wydarzyło, zostało po nim credo, które on na tym etapie życia uważa za swoje ostateczne przesłanie. Ale przecież Robert Smith nie jest jeszcze starcem stojącym nad grobem. Ma 65 lat i biorąc pod uwagę fakt, że współcześnie ludzie statystycznie żyją o wiele dłużej, to Smith również ma taką szansę. Smith nie poddaje się zwątpieniu i jak człowiek racjonalny chce korzystać z wszystkich możliwości, które jeszcze mu życie daje. Robi to z pełną świadomością narastających ograniczeń i tego że długo to już nie potrwa, ale ukojenie znajduje w drugim człowieku. Śpiewa o tym w utworze "And Nothing is Forever": "Wiem, wiemŻe mój świat się zestarzałI nic nie trwa wiecznieWiem, wiemŻe mój świat się zestarzałAle to naprawdę nie ma znaczeniaJeśli powiesz, że będziemy razemJeśli obiecujesz, że będziesz ze mną na końcu" W "Warsong" śpiewa o niedoskonałości natury ludzkiej, która prowadzi ludzi do nieporozumień, walki ze sobą na poziomie osobistym, a także ostatecznie na większą skalę. "Och, to nędza, w jaki sposób walczymyDla gorzkiego końca rozdzieramy noc na półChcę twojej śmierci, ty chcesz mojego życiaMówimy sobie kłamstwa, aby ukryć prawdęI nienawidzimy siebie za wszystko, co robimyJest wstyd, zraniona duma, mściwy anioł płonący głęboko w środkuTrucizna w naszej krwi i bólu, rozbite marzenia, żałobne nadziejeZa to, kim mogliśmy być, wszyscy niezrozumiani Ale nie ma wyjścia z tegoNie ma dla nas sposobu, aby znaleźć drogę do pokojuNigdy wcześniej nie znaleźliśmyJednak żałujemyWszystko, co kiedykolwiek będziemy wiedziećTo gorzkie końcePonieważ urodziliśmy się do wojny" W "I Can Never Say Goodbye" żegna wprost swojego zmarłego brata a wszystkie refleksje zawarte w tekstach utworów na albumie wynikają również z faktu śmierci jego rodziców. Robert Smith, jak większość ludzi w jego wieku, zaczyna odczuwać brak bliskich, odchodzenie stałych znanych mu dotychczas punktów odniesienia. Sam Robert Smith staje się punktem odniesienia. Ale Smith nie jest całkiem pewny swojego oglądu sytuacji. W utworze "Dron:Nodron" Smith śpiewa o swojej zagubionej tożsamości: "Więc wszystko jest takie: „Nie wiem, naprawdę nie wiem”I wszystko: „Myślę, że tak, ale może nie”I wszystko: „Czy to może być przypadek, że zgubiłem swoją tożsamość?”Tak, wszystko: „Nie wiem, naprawdę nie wiem”I wszystko: „Myślę, że tak, ale może nie”I wszystko: „Myślę, że to mniej więcej tak, jakbym skończył jako nikim?”" W "All I Ever Am" Smith stara się walczyć z natrętnymi myślami na temat przemijania i tego, co będzie w związku z tym w przyszłości. Ratunek znajduje w twórczości i występach przed publicznością: "Zbyt wiele myślęo tym, co nadejdzie, O tym, jak będzie, gdy się poddam,Mój zmęczony taniec ze starościąi rezygnacja powoli mnie popychają,W stronę ciemnej i pustej sceny,Gdzie mogę śpiewać o świecie, który znam." Ale to jedynie chwilowe pocieszenie. Smith wie, że zbliża się nieuchronne. "Songs Of A Lost World" kończy się jak świecka ceremonia pożegnania z życiem, z tym jakie ono było w młodości, gdy człowiek miał perspektywę dorastania, wzrastania i dojrzewania. Dzisiaj przed sześćdziesięciopięcioletnim Robertem Smithem to wszystko już za nim a przed nim świadomość nieuchronnego zbliżania się końca życia. Ale po nim nie ma według Smitha nic. Jest nicość. Jak w utworze "Endsong" kończącym płytę: "Jestem na zewnątrz w ciemnościWpatrując się w krwistoczerwony księżycWspominając moje nadzieje i marzeniaI wszystko co miałem zrobićZastanawiając się, co się stało z tym chłopcemi z światem, który nazwał swoim...jestem na zewnątrz w ciemnościZastanawiając się, jak się postarzałem Wszystko przepadłoWszystko przepadłoNic nie zostało z wszystkiego, co kochałemTo wszystko jest nie takWszystko przepadłoWszystko przepadłoWszystko przepadłoBez nadziei, bez marzeń, bez świata!Nie… nie należęNie… już tu nie należę Wszystko przepadłoWszystko przepadłoZ czasem się zatracęTo nie potrwa długoWszystko przepadłoWszystko przepadłoWszystko przepadło Zostawiony sam z niczymKoniec każdej piosenkiZostawiony sam z niczymKoniec każdej piosenkiZostawiony sam z niczymNicośćNicość" To smutna perspektywa, ale zbieżna z poglądami większości współczesnych ludzi Zachodu. "Songs Of A Lost World" wyraża dojmujący smutek, ale mimo wszystko w muzyce The Cure jest jakiś rodzaj pogody ducha i pogodzenia się z tym, że koniec nadchodzi. I choć dla ludzi wierzących w Boga perspektywa jest bardziej radosna, to jednak ból i smutek odejścia najbliższych i nadchodzącego końca własnego życia jest taki sam. Niezależnie od tego czy człowiek w Boga wierzy czy nie wierzy odczuwa takie same rozterki i emocje. I dlatego płyta poruszy zarówno tych wierzących, jak i niewierzących. To album, który w warstwie lirycznej dotyka kwestii najważniejszych z punktu widzenia istoty człowieczeństwa. Dlatego płytę trudno zignorować. "Songs Of A Lost World" to bardzo dobry album pod względem instrumentalnym, pod warunkiem, że ktoś odnajduje się w takiej estetyce. W tej całej pozornej monotonii brzmienia znajdziemy bogactwo aranżacyjne i różnorodność środków wyrazu. Najnowsze wydawnictwo The Cure, w przeciwieństwie do wielu swoich poprzedników, jest zwarte stylistycznie, w czym upodabnia się do "Bloodflowers". Ale moim zdaniem "Songs Of A Lost World" jest lepszy, zarówno w warstwie instrumenalnej, jak i literackiej. To całość, która wprawdzie nie napawa nadzieją, ale porusza najczulsze struny emocjonalne człowieka i dotyka spraw ostatecznych. To album dla ludzi dojrzałych, którzy cały czas tkwią w popkulturze i ta estetyka przemawia do nich bardziej niż "Requiem" Mozarta. (10/10) Andrzej Korasiewicz03.11.2024 r. Tłumaczenia części tekstów The Cure pochodzą ze strony: https://www.tekstowo.pl
Tears For Fears - Songs For A Nervous Planet2024 Universal/Concord Records CD 1 1. Say Goodbye To Mum And Dad 3:452. The Girl That I Call Home 3:443. Emily Said 4:004. Astronaut 3:445. Landlocked 4:526. No Small Things 4:447. The Tipping Point 4:148. Everybody Wants To Rule The World 4:249. Secret World 4:4810. Sowing The Seeds Of Love 6:2511. Long, Long, Long Time 4:1712. Break The Man 3:57 CD 2 13. My Demons 3:1114. Rivers Of Mercy 5:5215. Mad World 3:3516. Suffer The Children 3:4717. Woman In Chains 6:2818. Badman's Song 10:1119. Pale Shelter 4:3720. Break It Down Again 4:3621. Head Over Heels 5:0922. Change 4:3323. Shout 6:32 Słuchacze, którzy poznali Tears For Fears w pierwszej połowie lat 80. cały czas mają w pamięci zespół synth-popowy, który choć później zboczył z tej drogi, czy też rozwinął swój warsztat jak powiedzą inni, pozostawał nadal interesujący. Ci którzy poznawali zespół już w późniejszym okresie, często w ogóle nie dopuszczają do swojej świadomości, że Tears For Fears zaczynał jako zespół synth-popowy. Wśród części słuchaczy nadal pokutuje negatywne nastawienie do synth-popu, jako muzyki mało wartościowej. A przecież debiutancki album "The Hurting" (1983) [czytaj recenzję >>] , pozostający w paradygmacie synth-popowym, to płyta wspaniała z nieśmiertelnymi przebojami: "Pale Shelter", "Change", "Mad World", które cały czas pozostają w repertuarze koncertowym zespołu. Najlepiej pokazuje to najnowszy album Tears For Fears "Songs For A Nervous Planet", który w większości jest płytą koncertową. To właśnie utwory z początków kariery zespołu grane są w centralnych chwilach występu, jako ich najbardziej oczekiwane momenty. Słyszymy zarówno wspomniane utwory z "The Hurting" a także "Songs from the Big Chair" (1985), która również w dużym stopniu pozostaje płytą opartą o syntezatory i typowe brzmienia "ejtisowe". Mimo więc wypierania przez niektórych słuchaczy faktu, że Tears For Fears zaczynał jako grupa synth-pop, to właśnie temu okresowi zawdzięczamy najbardziej rozpoznawalne i charakterystyczne nagrania zespołu. Całkowitą zmianę stylu grupy przyniosła płyta "The Seeds of Love" (1989) i uczciwie trzeba przyznać, że ona również dała przeboje takie jak "Sowing The Seeds Of Love" i "Woman In Chains", które są do dzisiaj pamiętane. Mimo wszystko to synth-popowe "Shout" i "Change" wieńczą tę płytę a jeśli przyjrzeć się koncertowym setlistom zespołu, również koncerty. Choć te klasyczne utwory z okresu synth-popowego w wykonaniach koncertowych zachowują wszystkie charakterystyczne elementy aranżacji, to jednak wymowa "Songs For A Nervous Planet" jest już zupełnie inna. Tears For Fears nie brzmi na albumie jak grupa synth-pop. Nawet najbardziej syntetyczne utwory ("My Demons") z ostatniej płyty "The Tipping Point" (2022) [czytaj recenzję >>] , wydanej po osiemnastu latach przerwy, wypadają w wersji koncertowej o wiele bardziej organicznie. A takie kompozycje jak "Badman's Song", pochodzący z "The Seeds of Love", pokazuje już zupełnie inny oblicze zespołu, wręcz soulowo-jazzowe. Mimo tego, że zaraz po nim na płycie następuje synth-popowy "Pale Shelter", który zachowuje wiele elementów syntezatorowej aranżacji, to jednak żywe bębny i organiczna energia wykonania powodują, że nie ma odczucia jakbyśmy słuchali grupy synth-popowej. I tak jest w przypadku całej płyty. "Songs For A Nervous Planet" jest potwierdzeniem dla tych, którzy nie chcą widzieć w Tears For Fears elementów synth-popowych. Zespół brzmi współcześnie bardziej jak klon Coldplay lub innej tego typu grupy, grając bezpieczny, nie wadzący nikomu pop rock, indie pop. Słucha się tego przyjemnie, ale bez większych emocji. Doskonale pokazują to również cztery premierowe nagrania studyjne, od których rozpoczyna się album. Większość z nich nie przykuwa większej uwagi, choć z drugiej strony to naprawdę miłe dla ucha numery. "Say Goodbye To Mum And Dad" to refleksyjny, z nutą melancholii i w pewnym stopniu przebojowy, choć bardzo bezpieczny utwór pop. "The Girl That I Call Home" ma delikatne, przestrzenne partie syntezatorowe, ale konstrukcja całości jest pop-rockowa. Pięknie to wszystko brzmi, ale nie zapada w pamięć na dłużej, choć przyjemnie się do nagrania wraca. Mimo że "Emily Said" to kompozycja o niemal orkiestrowej, bogatej aranżacji, w której słychać też chór dziecięcy, to również wiele z niej nie pozostaje w głowie. Czwarty nowy utwór "Astronaut" zaczyna się od subtelnej partii klawiszowej i delikatnego śpiewu wokalisty, następnie utwór nabiera większej, niemal orkiestrowej przestrzeni, choć cały czas jest utrzymany w tempie wolniejszym. W utworze słychać również śpiew Lauren Evans, a także m.in. skrzypce. Do mnie ten utwór przemawia najbardziej spośród nowych propozycji zespołu. Nie zaciera jednak ogólnego wrażenia, które mam po przesłuchaniu albumu. Tears For Fears gra pięknie i miło, ale brakuje mi w tym jakiegoś charakteru. Nie chodzi o drapieżność, bo nie tego szukam dzisiaj w muzyce. Ale brak w niej jakiś haczyków producenckich, elementów aranżacji, które zmieniłyby niezłe, ale jedynie poprawne kompozycje w popowe petardy. Nie oczekuję, żeby Tears For Fears powrócił do grania synth-popu, choć właśnie do pierwszych dwóch płyt mam największy sentyment i do nich najchętniej wracam. Rozumiem, że panowie w swoim wieku dysponują inną dynamiką pracy, interesuje ich co innego niż kiedyś i nie mogą grać tego samego co grali, gdy mieli dwadzieścia parę lat. Mimo wszystko ich najnowsza muzyka mogłaby być bardziej esencjonalna i wyrazistsza niż jest. "Songs For A Nervous Planet" skupia w sobie jak w soczewce wszystkie kłopoty, jakie niesie nowa twórczość Tears For Fears. Słucha się tej muzyki bardzo przyjemnie, ale niewiele pozostaje w pamięci po jej wysłuchaniu i to mimo wracania do niej. Nagrania koncertowe nie przynoszą haczyków, na których można by zawiesić ucho, są poprawnie odegrane a całość nie przynosi większych emocji. Podobnie jest w przypadku nowych utworów studyjnych. Miło, miło, bardzo miło, dostatecznie. "Songs For A Nervous Planet" pozostawiam bez noty punktowej, bo jak ocenić album składający się z czterech poprawnych utworów studyjnych i pozostałej części koncertowej? Ani jedno, ani drugie nie chwyta zbytnio za serce. Mimo słów krytycznych, płyta towarzyszy mi ostatnio jako niewadząca i miła dla ucha muzyka tła. Nie należy jej więc całkiem skreślać. Na pewno spodoba się też wiernym fanom Tears For Fears. Andrzej Korasiewicz27.10.2024 r.
Echoberyl - Through the Chaos2024 Mother Solitude Records/ Icy Cold Records 1. Through The Chaos 3:392. Weird Boy 3:313. Doll Heart 3:294. Silent Monster 3:445. The Fortune Teller 3:326. Lady M 3:287. Dead Ringer 3:358. I Am My Own Mother 3:169. In My Flesh 3:3610. She Blames Herself 3:25 3 maja 2024 roku paryski duet Echoberyl wydał swoją piątą płytę „Through The Chaos". Grupę od początku, czyli od lutego roku 2018, tworzą Adriano Iacoangeli (muzyka, produkcja, miks, mastering) i Cecilia Dassonneville (wokal, teksty). Iaconangeli miał już za sobą epizod w zespole industrialnym z Londynu, z którego pięciu członków trzech wykończyły narkotyki. Pracował też jako asystent w studiu nagraniowym. Drugą połowę duetu znalazł dzięki ogłoszeniu. Cecilia Dassonneville poza talentem muzycznym jest aktorką i reżyserką filmów krótkometrażowych w tym także teledysków Echoberyl. Zadebiutowali w 2019 roku albumem „Apparition”. Rok później ukazał się „The Awakening of a Mutant Girl”. W 2021 roku założyli własną wytwórnię i wydali w niej trzeci album „Mother Solitude and Other Dark Tales”. W 2023 roku powrócili do swojej drugiej płyty wydając ją w nowej zremiksowanej wersji jako „The Awakening of a Mutant Girl: Expanded”. Dokonania te pozwoliły im uzyska popularność wśród miłośników muzyki dark wave i cold wave szczególnie w Niemczech. Płyta „Through the Chaos” zawiera dziesięć, starannie zaaranżowanych i dopracowanych pod względem melodii piosenek, w których Cecilia Dassoneville wciela się w tajemnicze, dręczone istoty, odbicia samej siebie żyjące w równoległych wymiarach. Niekiedy są to postacie wymyślone lub zaczerpnięte z horrorów lub sztuk teatralnych, bo poza twórczością w Echoberyl Francuzka występuje także jako aktorka w teatrze. Na przykład w piosence „Doll Heart”, posiadającej spory potencjał na przebój (czekam na jej „club mix”) daje wyraz poczuciu uwięzienia w sztucznym ciele, zmaganiu się z przytłaczającym uczuciem bycia niewidzialnym lub niesłyszanym. Porównując z poprzednimi dokonaniami Echoberyl muzyka na „Through the Chaos” jest mniej surowa, intensywniej wzbogacona elektronicznymi „smaczkami”. Niezmiennie chłodny i oniryczny pozostaje śpiew wokalistki. Piosenki w większości skrojone są pod względem czasu do wymagań rozgłośni radiowych. Wyjątkiem jest „Twilight Zone”, trwająca ponad pięć minut. Zagrana jest w wolniejszym tempie i jest bardziej rozbudowana pod względem kompozycji. „Through the Chaos” pozwala stwierdzić, że zespół dopracował już swój styl, nie brakuje mu pomysłów i podąża konsekwentnie w wyznaczonym przez siebie i docenionym przez fanów kierunku. Płyta „Through The Chaos” to pierwszy album Echoberyl, która ukazała się także na winylu dzięki współpracy z Icy Cold Records. Liczbę i kolejność utworów z wersji winylowej płyty podałem powyżej. Na wersji CD znajdziemy 13 piosenek a na serwisach Spotify i Tidal 14 piosenek ułożonych w innej kolejności. Te dodatkowe to: „The White Lady”, „Rising from the Dead”, „Fading Away” i „I Am My Own Mother”, wydane wcześniej jako single. Krzysztof Moskal24.10.2024 r.
Talk Talk - It's My Life1984 EMI 1. Dum Dum Girl 3:512. Such A Shame 5:423. Renée 6:224. It's My Life 3:535. Tomorrow Started 5:576. The Last Time 4:237. Call In The Night Boy 3:478. Does Caroline Know? 4:409. It's You 4:41 Debiutancka płyta zespołu pt. "The Party's Over" [czytaj recenzję >>] była świetną, ale swoistą przymiarką do tego co nastąpiło na drugim albumie pt. "It's My Life". To tutaj Mark Hollis i nowy nabytek zespołu Tim Friese-Greene, producent i współautor muzyki Talk Talk, który nigdy nie został jego oficjalnym członkiem, wprowadzili synth-pop Talk Talk na szczyt. Później nastąpił dalszy rozwój zespołu i zamiast spaść z tego artystycznego szczytu, muzycy wznieśli się jeszcze wyżej, sięgając muzycznego nieba. Zanim jednak to nastąpiło, grupa posmakowała pierwszego sukcesu komercyjnego poza Wielką Brytanią. Trudno być prorokiem we własnym kraju i to powiedzenie doskonale sprawdziło się w przypadku drugiego albumu Talk Talk. Płyta sprzedawała się w Zjednoczonym Królestwie początkowo słabiej niż debiut a żaden z singli nie wszedł nawet do top 40 listy najlepiej sprzedających się singli. Zupełnie inaczej było w Europie kontynentalnej i w innych częściach świata. Nawet w Stanach Zjednoczonych tytułowy singiel dotarł do 31. miejsca listy Billboardu, czyli wyżej niż w Wielkiej Brytanii (46. miejsce w 1984 roku). Wbrew powszechnemu dzisiaj przekonaniu singiel "It's My Life" odniósł sukces dopiero po ponownym wydaniu go z okazji ukazania się składanki największych przebojów zespołu "Natural History: The Very Best of Talk Talk" w 1990 roku. Największy sukces komercyjny z płyty "It's My Life" w 1984 roku osiągnął natomiast singiel "Such a Shame", który podbił listy przebojów w Szwajcarii (1. miejsce), Niemczech (2. miejsce), Francji (7. miejsce), Holandii (9. miejsce) i Belgii (13. miejsce). Utwór odnotowano też na listach w Nowej Zelandii (39. miejsce) i USA (89. miejsce). W Wielkiej Brytanii singiel dotarł do 49. miejsca. Trzeci singiel "Dum Dum Girl" już takiego sukcesu nie odniósł, ale zaistniał na listach przebojów w kilku krajach a w Niemczech osiągnął 20. miejsce. To jednak nie sukces komercyjny bądź jego brak świadczy o wielkości płyty. "It's My Life" to drugi i ostatni album Talk Talk w nurcie syntezatorowego popu i z punktu widzenia tej stylistyki jest płytą doskonałą. Piękne, płynące melodie zalane syntezatorowo-elektronicznym sosem, melancholijny śpiew Hollisa, świetna produkcja Tim Friese-Greene'a powodują, że zwykły synth-pop staje się dziełem sztuki. Jakość kompozycji jest równa i wysoka. Na kolejnym wydawnictwie Hollis odrzuci elementy syntetyczne pozostając na równie wysokim poziomie kompozytorskim a według większości nawet go przewyższając. Ale "It's My Life" moim zdaniem nie ustępuje wiele "The Colour of Spring" pod względem jakości kompozycji. Gorsze oceny płyty wynikają według mnie z anturażu syntezatorowo-elektronicznego muzyki, co w ocenie niektórych obniża jej rangę. Na kolejnych albumach Talk Talk pójdzie jeszcze dalej, odrzucając już nie tylko "synth", ale również "pop", orbitując w rejony post-popowe i post-rockowe. Ale dla sympatyków synth-popu to właśnie "It's My Life" jest zwieńczeniem electro-popowej drogi zespołu. Jednocześnie album może być bramą, przez którą można wejść do art-popowego "The Colour of Spring" (1986) a później można próbować otworzyć kolejne drzwi, za którymi znajdziemy "Spirit of Eden" (1988) oraz "Laughing Stock" (1991). "It's My Life" rozpoczyna trzeci singiel "Dum Dum Girl", który wprowadza w album spokojnie i bez pośpiechu. Po nim następuje największy hit międzynarodowy Talk Talk w 1984 roku "Such A Shame". To piękna, rozmarzona kompozycja, zawierająca wiele syntetycznych smaczków aranżacyjnych, które wraz z melancholijnym śpiewem Hollisa oraz zmiennym tempem utworu, od wolnego na początku do szybszego, wyznaczonego przez perkusję elektroniczną, następującego od drugiej minuty, budują jej niesamowitość, ulotność i wspaniałość. "Renée" to kompozycja, która zapowiada w jakim kierunku Hollis zamierza rozwijać się na następnych płytach. To nie jest synth-popowy przebój, ale delikatna ballada, w której syntezatory grają bardzo przestrzennie a rytm jedynie zaznacza nieco żywsze tempo kompozycji. Inność tego utworu wzmacnia użycie w nim trąbki, na której gra niemal niezauważalnie jazzman Henry Lowther. To jednocześnie najdłuższy utwór na płycie trwający ponad sześć minut. Po nim następuje jeden z najbardziej dzisiaj rozpoznawalnych utworów Talk Talk, tytułowy "It's My Life", który jednak, jak już wspomniałem, w 1984 roku takiego sukcesu nie odniósł. Również w Polsce na Listę przebojów Trójki trafił dopiero w 1990 roku osiągając w sierpniu 1990 roku 6. miejsce. Po tytułowym hicie mamy kolejną wspaniałość na albumie, czyli utwór "Tomorrow Started". Choć nagranie ma trochę żywsze tempo niż "Renée", dzięki nieco transowemu rytmowi perkusji elektronicznej, to jednak mamy do czynienia ponownie z nagraniem delikatnym, pięknym i rozmarzonym budującym nastrój a nie szukającym przebojowości. W utworze słychać rozbudowane aranżacje elektroniczne, ale także riffy gitarowe w charakterze ozdobników, pianino oraz po raz kolejny trąbkę Henry Lowthera. Tym razem jednak słychać wyraźne, choć bardzo krótkie solo na trąbce w piątej minucie utworu. Nad wszystkim rozpościera się w dalszym ciągu melancholijny śpiew Hollisa. "The Last Time" to prostszy utwór w szybszym tempie, ale próbujący zachować nastrój rozmarzenia wykreowany wcześniej głównie dzięki głosowi wokalisty. "Call In The Night Boy" zaczyna się bardziej funkowo, dzięki wyraźniej słyszanej pulsującej gitarze basowej, która początkowo jest niemal na pierwszym planie. W dalszej części pobrzmiewają jednak riffy gitarowe a przestrzeń wypełniają syntezatory. W trzeciej minucie dosyć niespodziewanie słychać solo fortepianowe, szybko jednak przykryte riffami gitarowymi oraz wokalem Hollisa, który tym razem śpiewa bardziej dynamicznie. Zbliżając się do końca płyty tempo znowu zwalnia dzięki utworowi "Does Caroline Know?", który rozpoczyna się prawie minutowym wprowadzeniem instrumentalnym z wolnym tykaniem perkusji, urozmaiconym efektami syntezatorowymi, by pozwolić w końcu wejść wokalowi Hollisa. To kompozycja dosyć niepozorna, mało efektowna, ale przygotowująca na finał, w którym słyszymy "It's You" łączące w sobie cechy syntezatorowego przeboju i melancholijnej ballady w stylu "Renée". Możliwe, że finał mógłby być bardziej okazały jeśli chodzi o jakość kompozycji, ale wszystko wynagradza interpretacja wokalna Hollisa, która nadaje tej kompozycji znaczenia i mocy. Swoje robią też syntetyczne smaczki aranżacyjne, w tym użyte smyki a także ornamentalne riffy gitarowe. Z punktu widzenia synth-popu to arcydzieło, z punktu widzenia słuchaczy, którzy nie lubią synth-popu to ledwie tolerowany wstęp do późniejszych dzieł Talk Talk. Ale skoro tolerowany, to może dla tych drugich okaże się drzwiami, za którymi znajdą drogę do większego docenienia, poznania i zrozumienia klasycznego synth-popu? [10/10] Andrzej Korasiewicz08.10.2024 r.
okładka wydania Jugoton oryginalna okładka wydania brytyjskiego Kate Bush - The Kick Inside1978 EMI 1. Moving 3:012. The Saxophone Song 3:513. Strange Phenomena 2:574. Kite 2:565. The Man with the Child in His Eyes 2:396. Wuthering Heights 4:287. James and the Cold Gun 3:348. Feel It 3:029. Oh to Be in Love 3:1810.L'Amour Looks Something Like You 2:2711.Them Heavy People 3:0412.Room for the Life 4:0313.The Kick Inside 3:30 Artystka absolutnie wyjątkowa. Taka, która zdarza się raz. Nawet nie raz na tysiąc lat, po prostu tylko raz i już. Jak trafnie zauważył to Maciej Koprowicz – „Kate Bush to jest postać z całkowicie innej bajki niż wszyscy inni muzycy. To jest właściwie osobny gatunek muzyczny.” Zaś w moim prywatnym rankingu jest tylko dwoje artystów, których uwielbiam bezgranicznie od samego początku i nie rozczarowali mnie nigdy ani jedną nutą. To Peter Gabriel i właśnie Kate Bush. Do Kate Bush zapałałem miłością od pierwszego wejrzenia. I to dosłownie, jako że pierwszy kontakt z tą Artystką nastąpił za pomocą telewizji. Nie pamiętam już, czy był to „Pegaz”, czy „Camerata”, programy, które mimo późnej pory oglądałem z zaciekawieniem, a może migawka w „Studio 2”?. Pamiętam tylko przedziwną, intrygującą, a zarazem chwytliwą, niesamowicie urokliwą piosenkę wyśpiewaną nieziemskim głosem przez zjawiskowej urody, tańczącą dziewczynę. Przepadłem… Od tej pory, jak trafnie oddał to kilka lat później w swej pieśni masowej klasyk - „nie mogłem jeść, nie mogłem spać”. Przestałem interesować się dyskusjami kolegów, czy fajniejsza jest Agnetha, czy Anni-Frid z Abby. Przy Kate Bush nie miały szans... Po kolejnej giełdzie płytowej wiedziałem, że album, z którego pochodzi „Wuthering Heights” nazywa się „The Kick Inside”. Niestety, jak wszystkie w tym czasie płyty, oryginalne LP wydane przez EMI miały dla mnie cenę zaporową. To było kilkaset moich kieszonkowych tygodniówek… Z pomocą przyszli bracia Jugosłowianie, a właściwie prominentni znajomi znajomych rodziców koleżanki z klasy, którzy jeździli tam na wakacje i na handel. Z któregoś z wojażu przywieźli wydanie licencyjne Jugotonu. Co z tego, że powyginane jak arkusz blachy falistej i ze zmienioną okładką. Niemal na kolanach błagałem o udostępnienie płyty na jednokrotne choćby odtworzenie w celu nagrania. Cóż… w tamtych czasach nie mieszało się pojęć takich jak godność, honor, poczucie własnej wartości z czynnością zdobywania nagrań. Zdziwilibyście się, jak bardzo można się było płaszczyć w tej materii. Niestety, płyta była początkowo na sprzedaż, więc nie miałem szans. Dopiero, gdy próby zbycia jej po paskarskiej cenie spaliły na panewce, machnęli w końcu ręką i mogłem ją sobie przegrać. Gdy więc przyszedł upragniony moment i igła powędrowała na rowek rozbiegowy winyla, literalnie zamarłem i zamieniłem się cały w słuch. Podświadomie chyba oczekiwałem wszystkich kawałków w stylu „Wuthering Heights” od początku do końca, bo pierwsze przesłuchanie mnie całkowicie zaskoczyło. I to tak, że ciężko mi było wyjść z osłupienia. Na początek bardzo elegancka, eteryczna ballada „Moving”. Charakterystyczny śpiew, który „wbiega po schodkach” na góry, by zjeżdżać płynnym glissando w dół i odwrotnie. Harmonie chórków wynikających z wielokrotnego nałożenia głosu Bush, przepiękne akordy fortepianu. To hołd dla Lindsaya Kempa – tancerza, choreografa, mima i aktora. Mentora Davida Bowie i Kate Bush. Kolejny utwór to „The Saxophone Song” fantasmagoryczna historia z berlińskiego baru, gdzie gra saksofonisty porusza nie tylko duszę, ale i ciało obserwatorki, jej ukryte pragnienia. Jednak to co słyszymy, to nie romantyczne, spokojne melodie. To wybuchające, szorstkie, urywane frazy, niepokojące pojękiwania, które budzą poruszające, nadprzyrodzone wręcz moce. Zachwytu część dalsza - „Strange Phenomena” – chwytający za serce prześliczny, „płynący” refren i poetycki, teatralny wręcz przebieg rozbudowanych linii melodycznych i bogatych harmonii. Tutaj nie ma już wątpliwości – głos Kate Bush nie jest tylko śpiewem „narracyjnym”. To skomplikowany, niespotykany instrument, na którym grę artystka opanowała do perfekcji. Kate Bush nigdy nie poszukiwała, nie gubiła się ani nie odnajdywała swojego głosu. Od początku w pełni świadomie poruszała się w jego wszystkich tajnikach i meandrach. To również, poza tekstami, tworzy poczucie muzyki niezwykle osobistej i szczerej. Pozornie banalny, quasi-reggae’owy „Kite” zyskuje kolejny wymiar poprzez m.in. drugoplanowe wokale, które w swoich odstrojeniach budują zupełnie nowe, pozornie niezależne od głównej, warstwy dźwiękowe. Szalona jazda, która poprzedza chyba najpiękniejszy utwór na płycie. „The Man with the Child in His Eyes” to lekko ponad dwuipółminutowy brylant w czystej postaci. Mniej żywiołowy, spokojniejszy głos Kate, rozbrajająco szczery i pewny siebie. Bezpretensjonalny tekst o relacji z wyimaginowanym kochankiem, gdy wkracza w refren - „Oooooh, he's here again” – dosłownie zrzuca szczękę w dół z zachwytu. Żeby nie było lekko powstać z kolan, dostajemy kolejny emocjonalny cios – „Wuthering Heights”. Tu wręcz rozpętuje się pandemonium w swej kulminacyjnej formie. Głos Bush, którym wciela się w ducha Catherine Earnshaw z powieści Emily Brontë „Wichrowe Wzgórza” wędruje w niemożliwe wręcz rejestry. Jeszcze raz muszę to wyartykułować z siebie - dla większości wokalistów głos jest tym, czego używają do wyrażania słów. Dla Kate Bush jest to niezwykłe narzędzie, które współtworzy jedyne, niepowtarzalne, unikalne krajobrazy dźwiękowe. W tym utworze jest wszystko. Literalnie wszystko. I na koniec gitarowe solo przejmujące narrację od głosu wokalistki. Gdyby nie konieczność przerzucenia płyty na drugą stronę, nie wstałbym chyba z podłogi. I tak zajęło mi to kilka minut, zanim doszedłem do siebie. Utwór znałem wcześniej, ale odsłuchanie go w tej jakości i w stereo to zupełnie inna bajka. Biorąc pod uwagę, jak wiele dzieje się w jej piosenkach i jak bardzo są one złożone, można przypuszczać, że w produkcji słodkich i lirycznych, przebojowych kawałków, Kate Bush nie miałaby sobie równych. Zamiast prostych piosenek, wybrała jednak tworzenie kawałków unikalnych, skomplikowanych, o nietypowej strukturze. Dzięki temu ciągle można w nich cos odkrywać. „Chciałabym, aby moja muzyka przeszkadzała. Jak przesłuchanie. Stawia cię pod ścianą i wymaga. Właśnie to chciałabym robić w mojej muzyce.” Takie podejście legło u podstaw pierwszej bitwy z wytwórnią EMI, która na pierwszy singiel wybrała stosunkowo bezpieczną, łatwą i mniej skomplikowaną piosenkę „James and the Cold Gun”, wpisującą się w nurt art-rockowych produkcji modnych ówcześnie grup typu Supertramp. Aczkolwiek „James and the Cold Gun” spokojnie mogła się pojawić na listach przebojów i lekko w czołówce w 1978 roku zamieszać, to upór Kate Bush przy „Wuthering Heights” opłacił się. Przypomnę, że to właśnie „Wuthering Heights” strąciło z pierwszego miejsca UK Charts megahicior ABBY „Take a Chance with Me”. Wracając do albumu – następna przepiękna ballada - „Feel It”, przy której może rozszlochać się łzami rzewnymi najbardziej nawet zacięty zatwardzialec. No cudeńko po prostu. I dalej Kate Bush bezlitośnie „miażdzy” nas swoją ulotnością, rozmarzeniem, eterycznością. Tajemnicze chóry i sekcje dęciaków tworzą w „Oh to be in Love” atmosferę symf-popową (jest w ogóle takie określenie?). Kolejna ballada, tym razem o fizycznym pragnieniu „L’Amour Looks Something Like You”, fantastyczny „Them Heavy People” o ciekawości świata, o roli mentorów i nauczycieli w rozwoju duchowym. W „Room for the Life” wokalistka odziera z naiwności myślenie, że ktokolwiek przejmuje się naszym losem, że nasze łzy cokolwiek znaczą. Końcówka utworu to motyw zaczerpnięty z calypso, a nawet niemalże afrobeatowy, pokazujący inspiracje Kate Bush muzyką etniczną z różnych stron świata. Finał to „The Kick Inside”, wstrząsająca opowieść o dziewczynie, która będąc w ciąży z bratem, jest bliska samobójstwa. Jak daleko uczucie, pożądanie, może doprowadzić człowieka? Dokąd prowadzi uczucie wstydu, hańby? „The Kick Inside” to jeden z najlepszych debiutów w historii muzyki. Trzynaście kilkuminutowych opowieści wypełnionych niesamowita muzyką, przepełnionych emocjami, podanych z perspektywy różnych bohaterów, co nadaje dodatkowej atmosfery teatralności i przesuwa ciężar narracji z wokalistki na postać, w którą się wciela. W twórczości Kate Bush wszystko łączy się w całość – muzyka, poezja, teatr, taniec.. Przy okazji takich recenzji nachodzi mnie refleksja, jak wiele w tamtych czasach znaczyła dla nas muzyka, jak bardzo wpływała na nasz rozwój intelektualny. „The Kick Inside” to jedna z płyt, która spowodowała, że całkiem swobodnie posługuję się językiem angielskim, co dla mojego pokolenia nie jest wcale takie oczywiste i powszechne. W szkole mieliśmy tylko rosyjski, więc chcąc się dowiedzieć o czym są te pełne emocji piosenki, spisałem teksty z okładki, a następnie ze słownikiem w dłoni próbowałem je przetłumaczyć. Oczywiście bełkot, który się z tego wyłonił, uświadomił mi, że bez solidnej nauki się nie obędzie. Ponieważ angielskiego w szkole nie było, sam z siebie, z książek i kursów na kasetach nauczyłem się na tyle, żeby pojąć podstawy. Codzienne wsłuchiwanie się w teksty piosenek i czytanie książek w oryginale (np. Alistair MacLean – „When Eight Bells Toll”) kupowanych w antykwariacie, w końcu przyniosło rezultaty. Dzień, w którym dowiedziałem się w końcu, o co chodziło z tym Heatcliffem i Cathy, był jednym z jaśniejszych :). Ponieważ już raz użyłem w swoich recenzjach oceny 11/10, nie chciałbym się powtarzać. Nie chciałbym, ale muszę. Ta płyta na to w pełni zasługuje. Tak więc ocena [11/10]. P.S. Do recenzji załączam okładkę wydania Jugotonu. Sentyment mam do niej ogromny. Tę oryginalną mam nadzieję wszyscy znają, podobnie jak zawartość. Na koniec bezwstydnie wyznaję, że mimo podjętej próby, nie udało mi się przebrnąć przez choćby kilkanaście stron powieści Emily Brontë „Wichrowe Wzgórza”. A Kate Bush podobno przeczytała… Robert Marciniak08.10.2024 r.
Sacred Skin - Born In Fire2024 Artoffact Records 1. Waiting 4:192. Runaway 5:133. Show You Love 5: 344. Call It Off 5: 065. On The Ice 1: 096. Too Hard To Find 4: 297. Surrender 5: 048. Breaking The Waves 5: 069. Born In The Fire 1: 3410. Paranoid 3: 4311. The Lights 3: 2612. Static Blue 5: 49 Zespół Sacred Skin powstał w 2020 r. m.in. dzięki obostrzeniom związanym z pandemią COVID-19. Dała ona czas na muzyczną współpracę dwóm starym znajomym zafascynowanym muzyką lat 80., którzy spotkali się w marcu 2020 r. w Los Angeles. Byli to Brian DaMert i Brian Tarney. Rok później ukazał się ich pierwszy singiel „Colder” wydany własnym nakładem jeszcze pod nazwą Second Skin. Jak twierdzą ich założeniem nie jest granie muzyki inspirowanej muzyką lat 80. i zarabianie na nostalgii za nią, ale tworzenie prawdziwej muzyki lat 80., w czym mają pomagać im oryginalne syntezatory z tamtych lat, m.in. Prophet 5 i Emulator II oraz gitary Squier produkcji japońskiej. Oczywiście nie tylko oni używają instrumentów wyprodukowanych w tamtych latach, aby osiągnąć zbliżony cel, ale wydaje się że obaj ubrani w skóry Brianowie wyróżniają się talentem wśród masy zespołów inspirowanych muzyką lat 80., szczególnie do pisania chwytliwych melodii i niebanalnych aranżacji. Pod koniec 2021 roku Sacred Skin zaczęli grać na żywo m.in. jako support grupy Front 242. Kolejne single wydane w tym samym roku („Eyes Closed” i „Far Away”) zapewniły im występy na festiwalu „Substance” w Los Angeles i w słynnym Hollywood Palladium jako support zespołu AFI. W maju 2022 r. wydali swój pierwszy album pt. „The Decline Of Pleasure” w nowojorskiej wytwórni Synthcide. Drugi pt. „Born In Fire” ukazał się 13 września 2024 r. w kanadyjskiej wytwórni Artoffact Records. W odróżnieniu od pierwszej, bardzo dobrze przyjętej płyty, „Born In Fire” wydaje się bardziej dopracowana jako całość. W dwóch pierwszych piosenkach „Waiting” i „Runaway” podkład jest elektroniczny, ale na pierwszy plan wybija się gitara prowadząca. Jeśli więc ktoś lubi takie piosenki jak „I Ran” A Flock Of Seagulls, „White Wedding” Billa Idola czy „A Friend I Call Desire” Ultravox powinien być usatysfakcjonowany. Teledysk do singla „Waiting”, który jako pierwszy promował płytę nawiązuje do horroru z elementami komedii pt. „Straceni chłopcy” z 1987 r. Estetyka „noir” tego filmu jest bardzo bliska zespołowi z Los Angeles. Większość piosenek na płycie wydaje się być kandydatkami na listy przebojów, ale DaMert i Tarney zadbali także o ciekawe i czasem zaskakujące aranżacje, np. trzecia na płycie piosenka „Show You Love” zagrana w średnim tempie jeszcze przed połową eksploduje gitarową solówką. W piosence „Call It Off”, którą DaMert śpiewa w duecie z Vanessą Rae Robinson (także gitara basowa i syntezatory) pojawia się rozładowujący nieco atmosferę funk. Z kolei mroczniejszy, niepokojący post-punkowy klimat usłyszymy w piosence „Paranoid”. Oprócz dziesięciu piosenek płyta zawiera krótkie instrumentalne utwory „On The Ice” i „Born In The Fire”, interludia dające trochę uspokojenia w tym na ogół dość dynamicznym zestawie. Moją ulubioną piosenką jest zamykająca płytę „Static Blue” z nutą „noworomantycznej” melancholii. „Last but not least” na perkusji na całej płycie gra Delano Duran Hillard. Amerykańscy muzycy na pewno udowodnili nią, że nie są tylko atrakcją jednego sezonu ani tylko grupą rekonstrukcyjną muzyki lat 80. Myślę, że „Born In Fire” powinna mieć pewne miejsce w pierwszej dziesiątce płyt roku [ocena 8/10].* Krzysztof Moskal02.10.2024 r. * [polemiczna ocena red. nacz. 6.5/10]
Frankie Goes To Hollywood - Welcome To The Pleasuredome1984 ZTT F – Pray Frankie Pray 1. The World Is My Oyster including Well... Snatch of fury (Stay) 1:572. Welcome To The Pleasure Dome 13:40 G – Say Frankie Say 3. Relax (Come Fighting) 3:564. War (…and Hide) 6:155. Two Tribes (for the victims of ravishment) 3:286. Tag (Orgasms become the most mystified state of feeling) 0:35 T – Stay Frankie Stay 7. Fury [ferry (Go)] 1:498. Born To Run 3:599. San José (The Way) 3:1010. Wish (The Lads Were Here) 2:4811. including the ballad of 32 4:49 H – Play Frankie Play 12. Krisco Kisses 2:5813. Black Night White Light 4:0814. The Only Star In Heaven 4:1615. The Power Of Love 5:3216. bang… 1:07 „Jeżeli w utworze co dwie sekundy nie dzieje się nic nowego, muzyka staje się nudna. Kiedy masz wątpliwości, daj tego więcej” - Trevor Horn. Moje pierwsze spotkanie z „Welcome To The Pleasuredome” odbyło się dzięki koledze ze studiów, który był niekwestionowanym autorytetem w temacie art rocka i rocka progresywnego, zwłaszcza lat 70. Ja byłem z kolei tym koleżką kojarzonym bardziej z ówczesnymi nowymi trendami - syntezatorowi elektronicy, nowi romantycy, te sprawy. Oczywiście od początku mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, chociażby jako ludzie wyrośli w tym samym czasie na podobnej muzyce (Pink Floyd, Genesis, Yes, Jethro Tull itp.). Uzupełnialiśmy się w poszukiwaniu dobrej muzy doskonale. Podczas gdy kolega miał zapędy archeologiczne i odkrywał muzykę grup z lat minionych, nierzadko lekko już zapomnianą, ja starałem się dostarczać nowości. Bardzo szybko okazało się, że nasze role przenikają się – ja przybiegłem do niego kiedyś z „90125” Yes, a on później do mnie z „Welcome To The Pleasuredome” Frankie Goes To Hollywood. - Ty, chyba coś się totalnie po…kręciło – stwierdził kolega - stary, progrockowy Yes gra pop, a nowa, popowa grupa wydaje niemalże progrockowy album… I w obydwu przypadkach to świetnie brzmi! Kto to widział tak mieszać? Nie był to pierwszy raz, gdy zetknąłem się z nazwiskiem Trevor Horn, bo znałem już go z Art Of Noise, Buggles, czy oczywiście Yes, ale na pewno to był ten moment, gdy zacząłem rozumieć rolę producenta we współczesnej muzyce. I to w całej rozciągłości – od tych, którzy potrafili zepsuć świetne kompozycje, do tych, którzy z g… robili przeboje. Najbardziej jednak doceniam tych, którzy przez swoją pracę stawali się członkami zespołu, perfekcyjnie wykorzystując do maksimum potencjał grupy. Na pewno kimś takim jest Trevor Horn. Początek lat osiemdziesiątych na brytyjskiej scenie muzycznej to w miarę bezpieczny czas. Brud, wściekłość i chaos po wybuchu sceny punkowej, afery, bluźnierstwa i gorszące prowokacje Sex Pistols przeszły do historii. Gdy wydawało się, że na listach przebojów zapanowała muzyka estetycznie bezpieczna, skandalem eksplodowała fala kontrowersji towarzyszących singlowi „Relax” umiarkowanie popularnej grupy z Liverpoolu – Frankie Goes To Hollywood. Przez pierwsze trzy lata działalności zespół wypracował sobie całkiem niezłą opinię występując regularnie na żywo w klubach i nagrywając sesję dla Johna Peela. Niestety, taśma demo, która zawierała prawie cały ich ówczesny repertuar nie cieszyła się zainteresowaniem w wytwórniach. Momentem przełomowym był kontrowersyjny występ w telewizyjnym programie The Tube, nadawanym w Channel 4. Z jednej strony zapewnił im publicity w prasie muzycznej (głównie New Musical Express), z drugiej zainteresowanie Trevora Horna, producenta, który właśnie założył wytwórnię ZTT. „Podpisaliśmy z nimi kontrakt, ponieważ byli jedyną wytwórnią, która była zainteresowana zespołem” - powiedział Brian Nash w wywiadzie dla Penny Black Music w 2012 roku - „Nasz menadżer odwiedził wiele wytwórni i choć niektóre z nich były zainteresowane, nie sądzę, by miały ochotę zmagać się z zespołem z dwoma otwarcie homoseksualnymi wokalistami. Chociaż lata 80. były postrzegane jako czasy wyzwolenia, wciąż było wielu ludzi, którzy nie mieli cierpliwości dla gejów, nie mówiąc już o tych biegających w skórzanych majtkach. […] Nasz prawnik powiedział nam, że kontrakt jest gówniany, ale jest to jedyny gówniany kontrakt na stole i pomimo kiepskiej oferty, będziemy pracować z Trevorem Hornem”. Zdając sobie sprawę z potencjału utworu „Relax”, Horn był pewny sukcesu. Potrzebował tylko trochę nad nim popracować. Wersja zespołu to naprawdę podstawa świetnej piosenki w surowej formie, ale ta wersja, którą wszyscy znamy najbardziej, to efekt czwartej, czy piątej z kolei całonocnej pracy Trevora Horna, gitarzysty Steve’a Lipsona i klawiszowca Andy’ego Richardsa. Trevor Horn - „Było nas czterech lub pięciu w pokoju kontrolnym, niestety nikt z Frankie… Spędziliśmy następne cztery lub pięć godzin pracując nad dość złożoną aranżacją utworu. Holly i Paul przybyli około 23:00. Od razu im się spodobało i zaczęli tańczyć w studiu. Holly nie mógł się doczekać, by to zaśpiewać. Ostatecznie wróciłem do domu około piątej nad ranem, zadowolony, że nam się udało”. Zdeprawowany, rażący swoją otwartością i fetyszyzmem teledysk dopełnił dzieła. Cała ta mieszanka okazała się równie wybuchowa, co przełomowa. Niebezpieczna, a zarazem ekscytująca. Ban na teledysk ze strony BBC tylko zwiększył rozgłos wokół FGTH i wzmógł popularność nagrania. Kolejny wybór padł na „Two Tribes”. Piosenka o wybitnie antywojennym wydźwięku, wydana na singlu w czerwcu 1984, wdarła się na sam szczyt list przebojów i spędziła tam kolejne kilka tygodni. FGTH został pierwszym zespołem od czasów The Beatles zajmującym dwa pierwsze miejsca. W tym czasie zamówienia na ich debiutancki album przekroczyły milion. Od samego początku miało to być wydawnictwo podwójne, przy założeniu, że rozbudowanie (w stylu utworu tytułowego) gotowego repertuaru z taśm demo, przekroczy pojemność pojedynczego wydawnictwa. Ostatecznie po doświadczeniach z utworem tytułowym, zrezygnowano z pomysłu budowania dalszych popowych suit, wypełniając czas czterema coverami i różnego rodzaju wypełniaczami w postaci śmiesznych wstawek. Osobiście uważam, że nadało to albumowi oddechu, przestrzeni, lekkości i żartobliwej niefrasobliwości. Przypuszczam bowiem, że nawiązując do pierwotnej strategii marketingowej, album mogłyby wypełniać cztery kilkunastominutowe „buły” oparte na tematyce hedonizmu („Welcome To The Pleasuredome”), nieskrępowanego seksu („Relax”), wojny („Two Tribes”) i miłości („The Power Of Love”). Ale zaznaczam - to tylko moje, niczym nie potwierdzone gdybanie, chociaż jestem niemal pewien, że w którymś momencie taka opcja leżała na stole. Co natomiast jest faktem, pod koniec roku, wykorzystując zainteresowanie piosenkami kojarzącymi się ze świętami Bożego Narodzenia, Frankie wydali trzeci singiel, który powtórzył sukces poprzednich - „The Power Of Love”, delikatną, liryczną balladę, która (zwłaszcza w teledysku) pokazała całkowicie inną stronę grupy. W tym momencie supernowa FGTH osiągnęła swój zenit. I choć w marcu 1985 roku kolejny, czwarty już singiel, „Welcome To The Pleasuredome” wszedł jeszcze rozpędem na drugie miejsce na listach, to spirala rozpadu grupy już nabrała tempa. Oczywiście przyczyny typowe - podział pieniędzy, niesnaski co do wagi pełnionej roli w zespole i udziału w kompozycjach. Skrajne opinie głoszą, że z oryginalnego składu FGTH na płycie słychać na pewno tylko Holly’ego Johnsona, sporadycznie Paula Rutherforda i fragmentami Petera Gilla. Całą resztę nagrał Trevor Horn ze współpracownikami. Przemawiają za tym różniące się od pierwotnych aranżacje, linie instrumentów i „lista płac” na której faktycznie widnieje sporo nazwisk). Na pewno Horn nie rościł sobie praw do samych kompozycji (podpisanych przez cały zespół za wyjątkiem Rutherforda), natomiast aranżacje i produkcja to niewątpliwie w całości jego dzieło. Wydaje mi się, że słowo „skonstruował” najlepiej oddaje to, co zrobił Horn w przypadku tej płyty. Album otwiera orkiestrowy tusz i operowa wokaliza, na tle których Holly Johnson wygłasza wręcz rozbrajającą proklamację „The World Is My Oyster” (Świat jest moją ostrygą). Ulotna melodia kieruje nas do rajskiego Xanadu, gdzie króluje atmosfera dżungli. Odgłosy wydawane przez ptaki, delikatne pogwizdywania, przyśpiewki po niespełna półtorej minuty zostają zmiecione wybuchem hipnotycznej sekcji rytmicznej, która napędza niemal w całości rozbudowany do blisko czternastu minut utwór tytułowy „Welcome To The Pleasuredome”. Tekst oparty bardzo luźno na poemacie Samuela Coleridge’a „Kubla Khan: or A Vision in a Dream” (który powstał podczas opiumowych wizji autora) ma przesłanie ostrzegające przed niebezpieczeństwami hedonistycznego stylu życia. Oczywiście jak to w takich razach bywa, warstwa liryczna została zbyt dosłownie, a tym samym opacznie zinterpretowana jako tegoż hedonizmu poparcie. Utwór i tym samym pierwsza strona płyty, oznaczona literą F i podtytułem „Pray Frankie Pray” kończy się upiornym śmiechem i takim samym w wymowie powitaniem „Welcome!”. Strona G (Say Frankie Say) to absolutny cios. Na początek jeden z najlepszych singli wszech czasów, który wciąż brzmi tak samo ekscytująco i świeżo, jak 40 lat temu. Geniusz Trevora Horna objawia się tu w całej okazałości. Jeśli porównamy wersję utworu wykonanego dla The Tube i tę ostateczną, która przyniosła im dożywotnią sławę, zobaczymy co można wykreować idealną produkcją. Z ponad dwoma milionami sprzedanych kopii „Relax” pozostaje do dziś szóstym najlepiej sprzedającym się singlem wszech czasów w Wielkiej Brytanii. Nieźle jak na obsceniczną piosenkę z równie gorszącym, zbanowanym przez BBC teledyskiem. Dalej też jest nieźle. Poprzez killerski cover piosenki Edwina Starra „War”, z potężną, funkującą linią basu i prześmiewczymi wstawkami komika Chrisa Barrie (parodysta, który tutaj głosem Ronalda Reagana snuje fantasmagorie o tym, jak to miłość towarzyszyła wojnom i rewolucjom, wplatając w sposób przewrotny cytaty z mowy obronnej Hitlera z procesu po nieudanym puczu), przechodzimy do „Two Tribes”. To antywojenny hymn, gdzie natarczywa, zapadająca w pamięć linia (funkującego a jakże) basu połączona jest z bombastycznymi orkiestracjami rodem z wojskowych „szwarcparad” i festiwali pieśni żołnierskiej. Tytuł zaczerpnięty z cytatu z filmu „Mad Max 2” („z dawno zapomnianych powodów, dwa potężne plemiona wojowników poszły na wojnę”) jest aktualny do dziś. Jesteśmy dosłownie posiekani liniami podziałów na dwa plemiona. Tym samym jesteśmy na przegranej pozycji. Już się nie zjednoczymy, aby zbuntować się przeciw zasadzie „dziel i rządź”. Na koniec strony G Chris Barrie głosem księcia Karola (obecnego monarchy) przy radosnych fanfarach zastanawia się nad istotą orgazmu, m.in. nad tym, że nikt nie może być do końca pewny, czy to już orgazm, czy zwykły, banalny wytrysk albo mimowolne skurcze w miednicy :). Trzecia strona - T (Stay Frankie Stay) to chwila oddechu od zaangażowanych utworów z przesłaniem – mamy tu trzy covery pod rząd. Swoisty medley rozpoczyna „Ferry Cross The Mersey” Gerry and the Peacemakers, potem „Born to Run” Bruce’a Springsteena. Hymn o miłości i wolności poprzedzony słowami o konieczności logowania się pracowników z powodu ciągłych spóźnień, nabiera nowego ironicznego wyrazu. „Do You Know The Way To San Jose” Dionne Warwick kończy tę dla niektórych zbędną i trudną do przejścia część albumu. Na szczęście hipnotyczna linia basu i urzekające zawołania „wohoho”,„huahua” i „wey-a wey-a” Holly Johnsona uwodzą nas w „Wish The Lads Were Here” To bardzo energetyczny kawałek, po którym wzrasta zainteresowanie oryginalnym repertuarem grupy. Sygnał szarży kawaleryjskiej rozpoczyna „The Ballad of 32”, niemal dosłowny cytat odwołujący się do początkowej części „Comfortably Numb” Pink Floyd. Trwa on jednak tylko do momentu, gdy zaczyna być słychać wplecione fragmenty ścieżki dźwiękowej jakiegoś „pocieracza”. Znów daje o sobie znać dość specyficzne poczucie humoru. Jeśli poczuliśmy się nieco zakłopotani, to „Krisco Kisses” nam nie ułatwia zadania. To kolejny kawałek, oparty na charakterystycznym dla wydawnictwa funkującym, wybuchowym niemal basie. Wstęp, w którym ktoś nawołuje do oralnych czynności i tekst o dopasowaniu jak rękawiczka, zabieraniu na szczyt i pięści po nadgarstek. Nie trzeba się domyślać o co chodzi, zwłaszcza że Crisco to popularny w tamtym czasie w określonych kręgach środek spożywczy, używany jako swego rodzaju… hmmmm… powiedzmy żel intymny 😊. „Black Night White Light” to (poza wspomnianymi singlami) zdecydowanie najmocniejszy utwór na albumie. Bardzo klimatyczny, napędzany basem (a teraz posłuchajcie ABC „The Lexicon of Love” i odnajdziecie te same elementy…) kawałek. „The Only Star In Heaven” to przedziwny mix pop/rock/funk/rap/soul. Kolejny oryginalny pomysł, może mniej melodyjny, ale bez wątpienia porywający. Na koniec „The Power Of Love” – piosenka, którą zagrano miliony razy w różnych okolicznościach, a mimo to nigdy się nie nudzi. Najbardziej nieprawdopodobny triumf zespołu, który w teledysku odtworzył moment narodzin Chrystusa i ani na moment nie zbliżył się do pastiszu, czy szyderstwa, tak dziś powszechnego. Piękny, romantyczny i przede wszystkim szczery tekst Johnsona. To jedno z najlepszych nagrań dekady, a sentymentalna aranżacja na smyczki tylko pogłębia emocje. Holly Johnson – „Zawsze czułam, że 'The Power of Love' to nagranie, które uratuje mnie w tym życiu. Jest w nim biblijny aspekt duchowości i pasji. Fakt, że miłość jest jedyną rzeczą, która ostatecznie ma znaczenie”. „Bang” będący raczej kodą niż osobnym utworem, kończy album. Chris Barrie powraca jako Ronald Reagan, by przy wtórze fanfar ogłosić „Frankie say no more”. Śmiem twierdzić, że Trevor Horn nigdy nie stworzył czegoś lepszego niż „Welcome To The Pleasuredome”. Przy okazji opisywania tego albumu naszły mnie dwie refleksje – jedna to taka, że moje pokolenie, mając okazję zapoznawania się z tymi płytami w momencie ich ukazania się na rynku, było bogatsze o niesamowite doznanie – w momencie gdy kładliśmy igłę na winylu po raz pierwszy nie mieliśmy bladego pojęcia, jakie skarby mogą się na nim znajdować. Niejako zmuszanie słuchacza do cierpliwego czekania, aż płyta naprawdę się zacznie, było mistrzowskim posunięciem, jak ktoś to pięknie ujął „niejako aktem gry wstępnej”. Dziś, gdy w ułamku sekundy można sobie coś „przewinąć”, ominąć, opuścić i przejść do innej muzyki, ma to coś z brutalnym wtargnięciem pięścią bez Crisco. Druga refleksja, która w sumie skłoniła mnie do zajęcia się opisem twórczości FGTH, czy Marca Almonda [czytaj recenzję >>] z pewnej perspektywy poruszającej sferę seksualności, to idiotyczny wpis na jakimś forum, które odwiedziłem dokonując „riserczu”. Brzmiał on mniej więcej tak – „Haha, ciekawe, co by powiedzieli boomerzy ze swoim ciasnym, faszystowskim, homofobicznym spojrzeniem, gdyby się dowiedzieli, ilu ich muzycznych idoli z lat 80. to osoby LGBT”. Bez komentarza... „Welcome To The Pleasuredome” to fenomenalny album, który można odbierać na wiele sposobów – można na równi zachwycać się jego płynnością od pierwszej do ostatniej minuty, jak i tym, że jest szalenie nierówny. To zresztą coś znacznie więcej niż tylko muzyka. To satyryczny, ironiczny manifest o randze niemal dokumentu historycznego. Z drugiej strony kogo tak naprawdę obchodzi, kto napisał piosenki i kto tam grał? Czyż to nie cudowne? Frankie Goes To Hollywood okazali się fantastycznym eksperymentem, który zamieszał w równym stopniu w formułach twórców, jak i w głowach odbiorców. I choć jak wszędzie w którymś momencie chodziło o pieniądze, to także o dobrą zabawę i mnóstwo śmiechu. Arcydzieło, którego słabości mogą być oczywiste, ale którego mocne strony są przytłaczające. [10/10] Robert Marciniak24.09.2024 r.
Republika - Nieustanne tango1984 Polton 1. Nieustanne tango 5:242. Psy Pawłowa 4:153. Na barykadach walka trwa 4:194. Hibernatus 4:145. Zróbmy to (teraz) 3:156. Wielki hipnotyzer 4:457. Obcy astronom 5:148. Fanatycy ognia 3:279. Poranna wiadomość 4:22 W połowie lat 80. moją ulubioną stylistyką był "new romantic" i synth-pop. Ale muzyki zacząłem słuchać tak naprawdę od polskiego rocka, który wtedy święcił prawdziwe triumfy. W 1983 roku (a może było to na Gwiazdkę 1982 roku?) dostałem w prezencie od rodziny stereofoniczny "adapter" Unitry (czerwony z czarnymi głośnikami) oraz dwie płyty winylowe - TSA "Live" i Perfect "Live". Jeszcze przed tym prezentem zacząłem słuchać Listy przebojów Programu Trzeciego. Najpierw nieregularnie, bez jakiegoś większego zaangażowania. Dopiero, gdy usłyszałem muzykę ze stereofonicznej płyty winylowej, to lekko "odpłynąłem". TSA i Perfect nie do końca było tym, co mnie kręciło, ale i tak polubiłem tę muzykę. Zarówno do TSA, jak i do pierwszych płyt Perfectu sentyment mam do dzisiaj. To co mnie jednak tak naprawdę zachwyciło to była płyta Republiki "Nowe sytuacje" oraz Maanam "Nocny patrol" [czytaj recenzję >>] . Do dzisiaj są to moje ulubione płyty polskiego rocka. Obu albumów słuchałem w kółko aż do ich zdarcia i nadal często do nich wracam. "Nowe sytuacje" niestety zaczęły mi w końcu w jednym miejscu przeskakiwać, co przez jakiś czas utrwaliło się na tyle w mojej głowie, że później tego przeskoku mi nawet brakowało ;). Podobnie miałem również z płytą Klausa Mittfocha. W każdym razie muzyka od tego momentu stała się czymś ważnym w moim życiu i mimo upływu 40 lat nadal jest. To właśnie Republika jako pierwsza stała się dla mnie najważniejsza w rozpoczynającym się właśnie moim nastoletnim życiu, zanim w większej dawce usłyszałem Ultravox, Classix Nouveaux czy Depeche Mode. Nie mówiąc już o The Cure, który przyszedł kilka lat później. "Nowe sytuacje" były czymś tak niezwykłym, że nie mogłem uwierzyć, że taka muzyka w ogóle może w ówczesnej komunistycznej Polsce powstać. Nie chodziło tylko o samą muzykę, ale również o okładkę i całą warstwę wydawniczą. Rozkładana, albumowa okładka w biało-czarne pasy, rozkładana wkładka z tekstami, również na tle biało-czarnych pasów, wszystko było dokładnie przemyślane i nieźle wydane. Czuć było, że to nie tylko zwykła płyta z muzyką i jest w tym jakiś szerszy przekaz. Przekazu wtedy do końca nie rozumiałem, ale za to byłem zachwycony muzyką na "Nowych sytuacjach". Nie było tam wprawdzie znanych z radia przebojów, jak "Biała flaga", ale przecież "Śmierć w bikini" czy "Arktyka" w niczym nie ustępowały "Telefonom" czy "Kombinatowi" i też stały się wielkimi hitami. W gruncie rzeczy podobały mi się bardziej od tych przedalbumowych. Bezkonkurencyjna była tylko "Biała flaga". "Nowe sytutacje" to był cios. Dzięki niemu zrozumiałem, że muzyka może być czymś więcej niż tylko zwykłą rozrywką. A jednocześnie przebojów i rozrywki nie wyklucza. Alternativepop? :) Pod koniec 1983 roku w Trójce pojawił się nowy utwór Republiki, którego nie było na "Nowych sytuacjach". Jasne było, że mamy do czynienia z nowym materiałem zespołu. Nagranie pt. "Nieustanne tango" 3 grudnia 1983 roku zadebiutowało od razu na 3. miejscu LP3, by po tygodniu znaleźć się na najwyższym stopniu podium, gdzie w sumie spędziło cztery tygodnie. Od początku było słychać, że wówczas nowa muzyka Republiki brzmi trochę inaczej. To nie jest już tak prosta, szorstka i zdecydowana twórczość jak wcześniej. Na "Nieustannym tangu" słychać więcej finezji, bardziej wygładzoną produkcję, ale mimo wszystko utwór brzmi nadal jak Republika. To nie było odejście od dotychczasowego brzmienia, ale jego rozwinięcie. W 1984 roku na liście Trójki pojawiły się kolejne nowe nagrania Republiki: "Kurtyna" (3. miejsce), "Obcy astronom" (pięć razy na 1. miejscu), "Poranna wiadomość" (raz na 1. miejscu). Mniej więcej w tym czasie ukazała się też płyta pt. "Nieustanne tango", która jednak została wytłoczona w niskim nakładzie i była praktycznie niedostępna w sklepach. W 1984 roku nie udało mi się jej kupić. Miałem pozgrywane z radia wszystkie przeboje z płyty, ale album udało mi się nabyć dopiero w 1985 roku z rynku wtórnego metodą wymiany barterowej. Nie pamiętam już ile płyt winylowych i jakie za nią dałem, a może były to komiksy - najlepsze środki płatnicze, które wówczas posiadałem. Gdy jednak już wszedłem w posiadanie "Nieustannego tanga" to przeżyłem wielki zawód jakością poligrafii. Myślałem wręcz, że trafił mi się jakiś zły, wyjątkowo zniszczony a może wybrakowany egzemplarz. Okładka nie tyle była matowa, co była niewiele grubsza od papieru toaletowego i takiej jakości. Fatalny wygląd okładki był potężnym minusem "Nieustannego tanga". Płyty nie zamierzałem zwracać, bo najważniejsza dla mnie była sama muzyka, która się na niej znajdowała. Jak się później okazało jakość wydawnictwa to nie była kwestia jedynie mojego ezgemplarza, ale takie "cudo" zostało wydane przez Polton. Dodatkowo album ukazał się w bardzo małym nakładzie 46 tysięcy egzemplarzy i stąd wynikały jego braki na rynku. Wszystko to było spowodowane zmianą dyrektora firmy Polton, a co za tym idzie, zmianą polityki firmy, czyli tzw. "czynnikami wyższymi". Zespół nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Na szczęście muzyka, którą znalazłem na płycie wynagrodziła wszystkie niedostatki wizualne okładki. W grudniu 1984 roku na listę trafił utwór pt. "Psy Pawłowa" (dwa razy na 1. miejscu), który przebywał tam do marca 1985 roku. Mniej więcej wtedy dopiero nabyłem płytę i usłyszałem ją w całości. Z dziewięciu kompozycji znajdujących się na niej znałem już pięć. Nowe dla mnie były tylko: "Na warykadach walka trwa", "Hibernatus", "Wielki hipnotyzer" i "Fanatycy ognia". Fakt, że album w całości poznałem, gdy większość utworów była już przeze mnie osłuchana i znana na pamięć, spowodował, że trudno mi było początkowo "Nieustanne tango" traktować jak zwartą całość. A przecież Ciechowski nie robił niczego przypadkowo i układ płyty jest taki, a nie inny dlatego, że tak zaplanował lider zespołu. Mimo wszystko "Nieustannego tanga" na początku słuchałem jak zbioru znanych mi już hitów oraz tych kilku słabszych numerów, których wcześniej nie znałem a które, jak mi się wydawało wówczas, odbiegają od poziomu hitów. Dopiero po wielu przesłuchaniach zacząłem traktować album bardziej integralnie. Moja historia to kolejny przyczynek do tematu: jak braki towarowe w socjalistycznej gospodarce planowej wpływają na życie ludzkie, w tym przypadku nastolatka i odbiór przez niego muzyki :). Płytę zaczyna gwar rozmów, śmiechy oraz dźwięk obijającego się o siebie szkła, na które wchodzi rytm tanga oraz melodeklamowany początkowo głos Ciechowskiego, który brzmi jak komunikat na temat tego, co dzieje się w lokalu gastronomicznym. Z czasem utwór nabiera cech nowofalowych, bardziej charakterystycznych dla Republiki znanej z "Nowych sytuacji". Dzięki drugiemu nagraniu pt. "Psy Pawłowa" wydaje się, że wszystko wraca do normy znanej z debiutu. To nagranie jest najbardziej w republikańskim, surowym i nowofalowym stylu. Kolejne dwa utwory ze strony A: "Na barykadach walka trwa" i "Hibernatus", które są ze sobą połączone, dowodzą jednak, że nic z tego. W obu słyszymy dźwięki elektroniki, w tym automatu perkusyjnego, co już samo w sobie powoduje, że następuje zerwanie z post-punkowym brzmieniem "Nowych sytuacji". O ile "Na barykadach walka trwa" brzmi bardzo intrygująco, o tyle "Hibernatus" wydawał mi się zawsze nieco infantylny, zwłaszcza w warstwie lirycznej. Rozpoczynający stronę B płyty "Zróbmy to (teraz)", to znany już wcześniej z Listy przebojów Programu Trzeciego utwór pt. "Kurtyna". Mimo republikańskiej werwy, prostej, krótkiej i szybkiej, ale nieco nerwowej rytmiki a także klasycznej republikańskiej artykulacji z przebojowym refrenem, utwór odbiega nieco jakością np. od "Psów Pawłowa". "Wielki hipnotyzer" znowu zaczyna się wyraźnym bitem automatu perkusyjnego, nad którym dominuje gitara basowa Pawła Kuczyńskiego. Kontrolę nad utworem szybko przejmuje jednak wokal Ciechowskiego, który z jednej strony jest nieco histeryczny, ale z drugiej mroczny, co sprawia, że nagranie brzmi niepokojąco i tajemniczo. Doskonale komponuje się to z następnym, prawdopodobnie najlepszym na płycie utworem pt. "Obcy astronom". Delikatny motyw klawiszowy przechodzi w pulsujący, miarowy rytm perkusji, wspomagany basem, następnie dołącza śpiew Ciechowskiego, który wraz z tekstem kształtuje całe nagranie. W dalszej części utworu dochodzą jeszcze gitarowe riffy Krzywańskiego, które dodają kompozycji odrobiny chaosu. Po "Astronomie" jest świetny, dynamiczny, z drapieżnym śpiewem Ciechowskiego utwór pt. "Fanatycy ognia". Nagranie trochę stopuje chórek, który przygasza drapieżność kompozycji. Wszystko kończy finalne odliczanie "Porannej wiadomości", które jest świadectwem ówczesnych mrocznych czasów po stanie wojennym. Płyta zaczyna się od kawiarnianego gwaru a kończy odliczaniem jakby do startu rakiety balistycznej. Signum temporis. "Nieustanne tango" to niezwykle udana kontynuacja płyty debiutanckiej Republiki, świadcząca o rozwoju Ciechowskiego i całego zespołu. Słychać w muzyce Republiki, że grupa poszerzyła swoje horyzonty i zmierza w nowym kierunku. Piszę o grupie, ale jej siłą napędową był Grzegorz Ciechowski, który zresztą zaczął z czasem utożsamiać zespół z sobą. Niestety, ale przez to, kolejnego albumu Republiki w klasycznym składzie z Kuczyńskim już nie było. Nowy materiał, który w 1985 roku grany był już na koncertach zespołu i miał się ukazać jako trzeci album Republiki, Ciechowski nagrał ostatecznie w 1986 roku z muzykami sesyjnymi jako Obywatel G.C [czytaj recenzję >>] . "Nieustanne tango" jest łącznikiem między "Nowymi sytuacjami" a "Obywatelem G.C.". Słychać tutaj jeszcze republikański, bardziej surowy styl formacji, ale lider wyraźnie wyrywa się już w nowe muzyczne rejony, które chce bez żadnego skrępowania badać i próbować. W efekcie powstała płyta, która nie jest tak spójna stylistycznie jak debiut, co może być poczytane przez niektórych za jej zaletę a przez innych za mały minus. U mnie to zawsze był mały minus, co nie przekreśla tego, że mamy do czynienia z nadal doskonałym albumem. [9.5/10] Andrzej Korasiewicz17.09.2024 r.