Alternativepop.pl - Magazyn Autorów
  • Strona główna
  • Newsy
  • Recenzje
  • Relacje
  • Artykuły
  • Rankingi
  • Podsumowania
  • O stronie
  • Kontakt
  • Lista przebojów Alternativepop.pl

Recenzje

ZAOBSERWUJ NAS
WESPRZYJ NAS
Patronite
|
Buy Coffee
GŁOSUJ NA
Listę przebojów Alternativepop.pl
WYSZUKAJ RECENZJĘ:
A
B
C
Ć
D
E
F
G
H
I
J
K
L
Ł
M
N
O
P
Q
R
S
Ś
T
U
V
W
X
Y
Z
Ź
Ż
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55

Maanam - Mental Cut

10 listopada 2025
239 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • rock

Maanam - Mental Cutr>1984/1985 Jako/Polskie Nagrania Muza str. A 1. Simple Story    3:242. Mentalny kot    2:403. Lucciola    4:254. Dobranoc Albert    4:065. Przerwa na papierosa    3:25 str. B 6. Nowy przewodnik    2:407. Kreon    3:208. You Or Me    4:239. Kowboje O.K.    4:1010. Lipstick On The Glass    3:05 "Mental Cut" to zmarnowana szansa na kolejną genialną płytę Maanamu. Po rewelacyjnym "Nocnym patrolu" [czytaj recenzję >>]  zespół nadal był w świetnej formie artystycznej, o czym świadczy co najmniej połowa następnej płyty pt. "Mental Cut". Takie utwory jak: "Lucciola",  "Simple Story", "Lipstick On The Glass", "Kreon", to nie tylko jedne z największych hitów Maanamu, ale zwyczajnie miażdżące nagrania, które do dzisiaj nie tracą swojej mocy. Do tego można dorzucić jeszcze "You Or Me" oraz może "Mentalny Kot" i mamy połowę świetnej płyty. Niestety, pozostałe nagrania nie dorównują wyżej wymienionym. A może nie tyle nie dorównują, co sprawiają wrażenie przypadkowo dorzuconych do pozostałych. Po wydaniu "Nocnego patrolu", który powstał również w wersji angielskojęzycznej, grupa podjęła próbę przebicia się na rynek zachodni. Maanam zagrał kilka koncertów zagranicznych, m.in. w klubach "Bain Douches" we Francji, "Quartier Latin" i "Quasimodo" w Berlinie oraz "Fabrik" w Hamburgu, a także w klubach w Bazylei i Zurychu. Grupa wystąpiła też na dużym festiwalu w Roskilde. W czasie, gdy nagrywano "Mental Cut" Maanam był w trakcie grania kolejnych koncertów w Berlinie. To rozpraszało zespół, który dużo czasu tracił na kwestie organizacyjne, załatwianie paszportów i legalizację wyjazdów na tzw. "Zachód". Trzeba pamiętać, że wyjazd poza kraje Układu Warszawskiego nie był wówczas tak prosty jak dzisiaj. To był też zły czas w prywatnych relacjach między Korą a Markiem Jackowskim. Powtarzające się konflikty doprowadziły w 1984 roku do rozwodu pary. Do tego należy dołożyć problemy z alkoholem, w które wpadał coraz głębiej Marek Jackowski, ale i pozostali członkowie Maanamu za kołnierz nie wylewali. Choć muzycznie Maanam był w wielkiej formie, to organizacyjnie zmierzało wszystko do upadku. To wszystko przełożyło się na chaos muzyczny, który wyziera z płyty "Mental Cut". Wkrótce zresztą doprowadzi do całkowitego rozpadu zespołu, który w 1986 roku w praktyce przestał istnieć. Kora i Jackowski wypełnili jedynie wcześniejsze zobowiązania nagrywając w 1987 roku z innymi muzykami płytę "Się ściemnia". Ale do reaktywacji zespołu doszło dopiero w 1991 roku. O chaosie w ówczesnych poczynaniach Maanamu mówił sam Marek Jacowski w wywiadzie dla "Tylko Rocka": "To były czasy naszych podróży do Berlina. Pamiętam ten cały rozgardiasz, to wielogodzinne stanie na granicy, tę nerwówkę z paszportami: czy dostaniemy, czy nie... Na tę płytę nałożyły się sprawy czysto życiowe, a równocześnie terminy, których nie można było przekroczyć. Można powiedzieć, że ze wszystkich naszych płyt – ta jest najmniej ogarnięta...". Niestety "Mental Cut" jest świadectwem tego "nieogarnięcia", choć to nadal płyta, która ma genialne momenty.  Wyraźnie lepiej wypada strona A płyty. Album otwiera angielskojęzyczny hit "Simple Story". Maanam próbował wtedy kontynuować podbój rynków zachodnich i album "Mental Cut" nagrał w dwóch wersjach językowych. Angielskojęzyczna wersja płyty, wydana pt. "Wet Cut" różniła się nie tylko angielskimi tekstami utworów, ale także ich układem i bardziej popową produkcją. Specjalnie dla "Wet Cut" powstały też dodatkowe numery, m.in. "Salamander", które ukazały się jedynie na wydaniu "eksportowym" płyty. Mimo wszystko na samym "Mental Cut" mamy również dwa utwory śpiewane po angielsku. Wspomniany "Simple Story" oraz nagranie ze strony B "You Or Me". "Simple Story" okazał się jednym z największych przebojów Maanamu. Utwór jest miękki, bardziej popowy z delikatnym, nieco rozmytym wokalem Kory. W genialny sposób i charakterystyczny dla ówczesnego Maanamu słychać w nim jakby rywalizujące ze sobą partie gitarowe Jackowskiego i basu Kowalewskiego. Gitara basowa brzmi nie tylko jak instrument rytmiczny, ale wręcz solowy. Ten sposób gry będzie jeszcze powracał na płycie. Po nim następuje "Mentalny kot", w którym słychać zagrywkę gitarową naśladującą miauczenie kota. W trakcie utworu są też mocniejsze riffy gitarowe i choć utwór jest dynamiczny, to brzmi nieco banalnie. Następny, "Lucciola", to kolejny wielki hit, do którego powstał słynny klip kręcony na ulicach Łodzi. Robotę robi tu znowu gitara basowa Kowalewskiego, która kreuje w nagraniu charakterystyczny, repetytywny motyw solowy. Śpiew Kory jest beznamiętny, surowy, by w refrenie stać się zwiewny i marzycielski. "Dobranoc Albert" nie ma tej mocy, ale nie rozbija klimatu płyty. Instrumentalna "Przerwa na papierosa", który kończy stronę A jest pierwszym wyraźnym znakiem, że "Mental Cut" to nie będzie koncept album. Utwór przypomina trochę klimat muzyki The Shadows. Nie jest to zła kompozycja, ale kompletnie nie pasuje do dotychczas budowanego nastroju albumu. Jeszcze gorzej robi się na stronie B "Mental Cut". Rozpoczynający drugą stronę utwór "Nowy przewodnik", z głupkowatą, denerwującą wyliczanką, która przewija się przez cały utwór: "Ja mam chleb/Ty masz mięso/On ma wino/My mamy wiśnie/Wy macie czereśnie/Oni mają morwy/Ty miałeś cytryny/Ja miałam orzechy/Oni mieli figi", ma się nijak do świetnego, następującego po nim "Kreona". "Kreon" to jeden z ciekawszych, nowofalowych utworów w historii zespołu, utrzymany w mrocznym, wręcz depresyjny nastroju, z poważnym, dosadnym tekstem: "Co to za dom, fundamenty w nim drżąBrat bratu gardło podrzynaJest zawsze rola dla KreonaJest heroiczna Antygona Od tysiącleci nic się nie zmieniaTe same żądze, te same pragnieniaGdy wszystko stracisz a lud się odwróciZa późno będzie, by do życia wrócić" Następujący po nim angielskojęzyczny "You Or Me" utrzymany jest w podobnym, mrocznym nastroju, ale nie ma już tej mocy co "Kreon". Kolejna, druga instrumentalna na płycie kompozycja „Kowboje O.K.” jest już z zupełnie innej parafii. Patataj, patataj, patataj, o nieco countrowej strukturze burzy zbudowany przed chwilą nastrój. Album kończy hitowy "Lipstick On The Glass", śpiewany po polsku, ale z angielskojęzycznym tytułem i refrenem. Duże wrażenie robi w nim solowa partia basu Bogdana Kowalewskiego, rytm nadaje mechaniczny bit perkusyjny a uroku dodaje zmysłowy śpiew Kory. Świetny utwór, który przekonuje, że Maanam był wtedy w gazie. "Mental Cut" mógł być płytą świetną, a jest nierówną. Znajduje się na niej kilka klasycznych, ponadczasowych kompozycji Maanamu: "Lucciola",  "Simple Story", "Lipstick On The Glass", "Kreon", jest dobry numer pt. "You Or Me", dwa średniaki: "Mentalny kot" i "Dobranoc Albert" oraz co najmniej trzy nagrania zbędne na tym wydawnictwie: "Nowy przewodnik", "Kowboje O.K.", "Przerwa na papierosa". Mogło być genialnie, a jest średnio. Trudno wystawić płycie jednoznaczną ocenę. Niektóre nagrania to ocena [10/10], ale ze względu na pozostałe, jako całośc płyta wypada nie tak dobrze. U mnie mimo wszystko [8/10] a ocenę podwyższają takie "strzały" jak "Kreon" czy "Lucciola". p.s. płyta ukazała się najpierw w grudniu 1984 roku na kasecie mało znane firmy Jako. Właściwa premiera "Mental Cut" na płycie winylowej miała miejsce w lutym 1985 roku. Andrzej Korasiewicz10.11.2025 r.

Więcej… Maanam - Mental Cut...

Promenade Cinema - Afterlife

9 listopada 2025
111 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • dark wave

Promenade Cinema - Afterlife2025 Promenade Cinema Self-released 1. The Abyssal    4:342. Under Review    3:563. Runners    4:204. Play With Fate    3:515. Empty Space    3:516. Moonlight    4:347. Alone At Parties    3:488. Soulslike    6:449. Rituals    6:0710. The Play Descends    5:42 Promenade Cinema jest najlepszym przykładem tego jak działa współcześnie show-biznes. Żeby wydać nową muzykę, twórcom nie jest potrzebna wytwórnia płytowa. Album publikuje się przede wszystkim w streamingu, a fizyczny nośnik jest dodatkiem wydanym przy pomocy własnych sił. Wprawdzie początkujący twórcy już kilkadziesiąt lat temu zaczynali od nagrywania własnym sumptem tzw. "demo". Różnica między tamtymi czasami a tym, z czym mamy do czynienia dzisiaj jest taka, że kiedyś demo było rodzajem reklamy zespołu, co miało przekonać wytwórnię do wydania płyt. Dzisiaj wydawcy w gruncie rzeczy nie są do niczego potrzebni. Tworzyć i wydawać może niemal każdy kto ma wystarczającą determinację, by to zrobić. W wyniku tych zmian, wytwórnie straciły swoją dominującą pozycję. To spowodowało jeszcze większą demokratyzację procesu tworzenia i wydawnia muzyki. To z kolei doprowadziło do wysypu milionów a może i miliardów utworów i płyt z wszystkich możliwych stylistyk. Ich jakość bywa bardzo różna a słuchaczowi czasami ciężko się w tym zalewie muzyki odnaleźć. Do tego dochodzi jeszcze AI, która również wykorzystywana jest przez niektóre osoby do generowania - słowo "tworzenia" nie pasuje mi w tym kontekście - nowej muzyki. Czasami trudno ją odróżnić od propozycji muzyków. Jak w tym kontekście prezentuje się Promenade Cinema, który jest typowym przedstawicielem swoich czasów?  Brytyjski duet Dorian Cramm i Emma Barson debiutował w 2018 roku płytą "Living Ghosts". "Afterlife" to już trzecia pełnowymiarowa propozycja zespołu z premierowym materiałem. Były jeszcze epki oraz album z remiksami. Większość muzyki została wydana własnym sumptem. Promenade Cinema nie tworzy niczego oryginalnego. Ich muzyka to mieszanka melodyjnego electro popu i dark wave'owego, melancholijnego nastroju. Wszystko okraszone jest kobiecym wokalem i orkiestrowo-syntetycznymi tłami. Nie ma w tym nic zaskakującego. Muzyka na całym albumie utrzymana jest w podobnym tempie, stworzona według jednego przepisu, niemal tego samego schematu. A jednak podoba mi się ta kreacja, bo zwyczajnie lubię nastrój muzyczny zaproponowany przez grupę. Wadą muzyki Promenade Cinema bywa monotonia w aranżacjach, brak zaskakujących zmian tempa i nietypowych harmonii. To nie zachęca do słuchania muzyki po wielokroć. Promenade Cinema nie szuka różnorodności, ale proponuje określony klimat i eksploruje go aż do bólu, co jest zaletą, jeśli jest to stylistyka poszukiwana przez odbiorcę. W przeciwnym razie słuchacz szybko poczuje znużenie. Dlatego jeśli komuś muzyka Promenade Cinema nie przypadnie do gustu po pierwszych minutach słuchania, to spokojnie może odpuscić dalsze zgłębianie płyty "Afterlife". Dalej jest to samo. Mimo wszystko chwalę Promenade Cinema za złapanie odpowiedniego (dla mnie) klimatu. "Afterlife" powinna przypaść do gustu tym, którzy cenią np. klasyczną Propagandę, choć muzyka Promenade Cinema nie jest taka urozmaicona i koronkowa jak niemieckiego klasyka. Ma za to w sobie dużo patosu i przestrzennego, orkiestrowego rozmachu, choć mamy do czynienia z produkcją powstałą raczej w warunkach domowych przy użyciu współczesnego oprogramowania muzycznego. Płyta ocieka syntezatorowym anturażem i mechanicznymi, tanecznymi beatami, okraszona sporą dawką melancholii. Promenade Cinema prezentuje solidne rzemiosło w produkcji muzyki, tworzy chwytliwe melodie i trafia w odpowiedni klimat. To główne zalety ich twórczości. Warto przekonać się o tym samemu, ale dobrze nie mieć wygórowanych oczekiwań. [7.5/10]. Andrzej Korasiewicz09.11.2025 r.

Więcej… Promenade Cinema - Afterlife...

Eurythmics - Savage

9 listopada 2025
154 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • 80s

Eurythmics - Savage1987 RCA 1. Beethoven (I Love To Listen To)    4:482. I've Got A Lover (Back In Japan)    4:253. Do You Want To Break Up?    3:384. You Have Placed A Chill In My Heart    3:505. Shame    4:236. Savage    4:107. I Need A Man    4:218. Put The Blame On Me    3:449. Heaven    3:2810. Wide Eyed Girl    3:2911. I Need You    3:2212. Brand New Day    3:42 Druga połowa lat 80. to był czas, w którym nie było jeszcze do końca wiadomo, w którym kierunku pójdzie muzyka pop. Z jednej strony moda na "new romantic" i wczesny synth pop wyraźnie wygasła około roku 1985, z drugiej strony aktywni byli cały czas niektórzy wykonawcy z tego kręgu. Popularność Depeche Mode nawet wzrosła. Pojawili się też nowi przedstawiciele tego nurtu, tacy jak Pet Shop Boys czy Norwegowie z A-ha. Grali trochę inaczej niż gwiazdy sceny z pierwszej połowy lat 80., bardziej mainstreamowo, ale jednak w dużym stopniu byli ich kontynuatorami. Od połowy lat 80. wzrastała jednak wyraźnie popularność muzyki rockowej, w tym "glam metalu" dzięki przede wszystkim wykonawcom takim jak Bon Jovi czy Europe. Ten ostatni podbił w 1986 roku cały świat przebojem i płytą "The Final Countdown". W USA rozwijał się rap i r'n'b. Ale najbardziej widocznym trendem był powrót do rockowych korzeni. Nie było to jednak czyste organiczne granie, bo w produkcji nadal dominowało zastosowanie elektroniki, ale trend był wyraźny, zarówno w popowym mainstreamie, jak i muzyce niezależnej. Niektórzy wykonawcy, np. Eurythmics, już w połowie lat 80. zaczęli "urockawiać" swoje brzmienie. Tym większe zaskoczenie wywołał w październiku 1987 roku singiel "Beethoven (I Love To Listen To)", który zapowiadał nową płytę zespołu. Mechaniczny beat i elektroniczna stylistyka wskazywały na to, że Eurythmics wraca na ścieżkę, która zapewniła grupie największy sukces w pierwszej połowie lat 80. Okazało się jednak, że ten zwrot w stronę synth popu nie był tym, na co czekała szersza publiczność. Singiel "Beethoven (I Love to Listen To)", ani kolejne z płyty "Savage", ani sama płyta nie nawiązały do największych sukcesów zespołu z lat 1983-1985. Album sprzedał się nawet gorzej niż poprzedni "Revenge", który miał bardziej rockowe, stadionowe brzmienie. Problemem Eurythmics zawsze było to, że choć mieli świetne single a płyty dobrze się sprzedawały, to nie miały one wystarczającej jakości i siły rażenia jako całościowe propozycje artystyczne. Albumy Eurythmics były zwyczajnie nierówne i stanowiły bardziej dodatek do genialnych singli. Mimo że płyta "Savage" nie odniosła wielkiego sukcesu komercyjnego, to paradoksalnie okazała się jednym z najrówniejszych wydawnictw zespołu. Po latach, gdy albumu można słuchać w oderwaniu od ówczesnego kontekstu kulturowego, okazuje się jednym z najbardziej udanych wydawnictw płytowych w dyskografii zespołu. Nie ma tutaj wprawdzie wielkich kompozycji na miarę "Sweet Dreams" czy "Here Comes the Rain Again", ale nagrania, które znalazły się na "Savage" tworzą zgrabny zestaw, który dobrze słucha się jako całość.  Na "Savage" mamy dynamiczne otwarcie w postaci "Beethoven (I Love To Listen To)", jest równie syntetyczny "I've Got A Lover (Back In Japan)" oaz wolniejszy, ale nadal z wyrazistym beatem elektronicznym, przebojowy "You Have Placed A Chill In My Heart". Następnie jest podobny w wyrazie "Shame" z pulsującym basem oraz piękna ballada tytułowa "Savage", która kończy oryginalną winylową stronę A. Stronę B winyla otwiera dynamiczny, bardziej rockowy "I Need A Man". Mimo dominujących, mocniejszych riffów gitarowych i dynamicznego, rockowego śpiewu Annie Lennox, nadal słyszymy jednak mechaniczny beat perkusyjny. Na całym albumie za programowanie perkusji odpowiada szwedzki producent Olle Romo. W niektórych utworach perkusja brzmi bardziej organicznie, np. właśnie w "I Need A Man", w innych niemal jak automat, np. w kolejnym "Put The Blame On Me". W następnym utworze "Heaven" słychać od początku tłustą partię basu syntetycznego, który nadaje klimat całemu nagraniu. Delikatne wokalizy Annie Lennox stanowią ciekawy kontrast dla pulsującego basu. "Wide Eyed Girl" nie należy do wyróżniających się utworów, ale utrzymuje elektroniczny klimat płyty, choć słychać tutaj zarówno gwałtowny śpiew Lennox oraz ostrzejsze riffy gitarowe Davida A. Stewarta. "I Need You" to akustyczna ballada zagrana na klasycznej gitarze z niemal countrowym wokalem Lennox. To najbardziej organiczny fragment płyty, pozbawiony beatu perkusyjnego i elektronicznej otoczki. Kończący album "Brand New Day" zaczyna się od wokalizy a capella Annie Lennox, na którą nałożono wiele głosów samej Lennox. Pod koniec drugiej minuty kompozycji dochodzą syntetyczne "dzwoneczki" a następnie delikatne perkusjonalia, które ulegają wzmocnieniu i zwiększają swoją dynamikę aż do zwieńczenia nagrania. W ten sposób płyta dobiega końca.  "Savage" trudno uznać za płytę wybitną, ale na tle całej dyskografii zespołu prezentuje się bardzo solidnie. Choć album nie jest pozbawiony rockowej dynamiki i momentów bardziej organicznych, to dominuje tutaj elektroniczna produkcja i słychać, że obficie korzystano z syntezatora Synclavier. Utwory, z których zestawiono płytę pasują do siebie, choć są przecież różnorodne. W przeciwieństwie do niektórych wcześniejszych albumów Eurythmics nie ma tutaj chwili, gdy słuchacz natrafia na moment całkowicie nie korespondujący z resztą nagrań. Inna sprawa, że brakuje tutaj niekwestionowanych hitów. Za taki trudno uznać promujący album utwór "Beethoven (I Love To Listen To)". Od początku nie podobał się wszystkim. Wtedy, gdy ukazał się nie przystawał do aktualnych trendów w mainstreamie, ale i poszukiwań muzycznego "undergroundu", który właśnie zwrócił się w stronę rockowych brzmień lat 60. Sama kompozycja też nie jest tej miary co wcześniejsze przeboje zespołu. Mimo wszystko mnie od początku numer przekonywał, do dzisiaj mam do niego spory sentyment i nie przeszkadza mi jego prostota. Jeśli nie "Beethoven (I Love To Listen To)", to za najbardziej charakterystyczne momenty kojarzące się z albumem można uznać "You Have Placed A Chill In My Heart" i "Shame". Wyróżniłbym też tytułową balladę. Warto sięgnąć po "Savage", bo Eurythmics prezentuje tutaj swoje najbardziej charakterystyczne, "ejtisowe" brzmienie i robi to na dobrym, równym poziomie, co w przypadku zespołu nie zawsze było regułą. To rekompensuje brak wielkich kompozycji na płycie. [8/10]. Andrzej Korasiewicz09.11.2025 r.

Więcej… Eurythmics - Savage...

Simon, Paul - Graceland

1 listopada 2025
184 odsłon
Tagi:
  • pop
  • jazz
  • soul
  • funk
  • folk

Paul Simon - Gracelandr>1986 Warner Bros Records 1. The Boy In The Bubble    3:592. Graceland    4:483. I Know What I Know    3:134. Gumboots    2:425. Diamonds On The Soles Of Her Shoes    5:346. You Can Call Me Al    4:397. Under African Skies    3:348. Homeless    3:459. Crazy Love, Vol. II    4:1710. That Was Your Mother    2:5111. All Around The World Or The Myth Of Fingerprints    3:15 Muzyka z Afryki stała się w latach 80. modna. Rytmy afrykańskie już wcześniej wzbudzały zainteresowanie, ale w latach 80. zaczęły przebijać się zarówno do muzyki rockowej, jak i popowego mainstreamu. Już początek dekady rozpoczął się mocnym uderzeniem w postaci płyty Talking Heads "Remain in Light" (1980). Brian Eno i David Byrne uczynili na niej afrykańskie brzmienia ważnym elementem składowym tej nowofalowej przecież formacji. Później nagrali jeszcze razem płytę poza Talking Heads. Afrykańskimi rytmami interesował się również Peter Gabriel, który okraszał nimi swoje nagrania. W końcu zaprosił do współpracy senegalskiego artystę Youssou N'Doura. Na pewno zainteresowanie Afryką wzmógł też koncert Live Aid. Nawet niestrudzony były menadżer Sex Pistols Malcolm McLaren poczuł powiew ducha czasu i nagrał w 1983 roku płytę "Duck Rock", która łączy w sobie wiele elementów "czarnej" muzyki, w tym tej z Afryki Południowej. W jej nagraniu uczestniczyli  południowoafrykańscy muzycy z Boyoyo Boys, których do współpracy zaprosił później, choć bez związku z McLarenem, Paul Simon. Moda na Afrykę spowodowała zainteresowanie afrykańskimi muzykami przez majorsów, co zaowocowało wylansowaniem gwinejskiego artysty Mory Kanté, który w 1987 miał międzynarodowy hit „Yé ké yé ké”. W ten nurt wpisał się też Paul Simon, który w 1986 roku nagrał album "Graceland". Przyznam, że afrykańskie rytmy były mi w latach 80. obce. Lubiłem Petera Gabriela, ale niekoniecznie przekonywała mnie jego współpraca z Youssou N'Dourem. Talking Heads nigdy szczególnie do mnie nie przemawiał. Wolałem "new romantic" i polski rock w stylu Maanamu i Republiki. To był wówczas mój świat muzyczny. Od połowy lat 80. śledziłem jednak na bieżąco wszystkie ważniejsze wydawnictwa muzyczne, które docierały do nas za Żelazną Kurtynę. Album "Graceland" zrobił w 1986 roku wielki szum w polskim eterze i rachitycznej prasie muzycznej. Zbierał świetne recenzje i zachwyty polskich prezenterów i dziennikarzy muzycznych. Akurat nie takich jednak, którzy liczyli się wtedy dla mnie. Zachwyty nad albumem "Graceland" przyjmowałem więc ze sporym dystansem, choć muzykę Paula Simona oczywiście przesłuchałem. Nie był to jednak typ "mojej" muzyki. Mimo odmienności stylistycznej od moich ówczesnych gustów nie odrzucałem jej całkowicie. Na pewno podobał mi się singlowy utwór "You Can Call Me Al" a także dwa numery otwierające album: "The Boy In The Bubble" i tytułowy "Graceland". Dalsza część płyty już nie wzbudziła mojego większego zainteresowania. Za dużo było w niej "afrykańskości", którą uważałem za coś "obciachowego", "dziwnego" albo wręcz "śmieszcznego". Z czasem moja tolerancja na takie dźwięki wzrosła. Talking Heads dzisiaj szanuję a "Graceland" słucham z przyjemnością. Nadal nie jest to jednak moja ulubiona stylistyka. Do płyty "Graceland" dawno nie wracałem. Być może nawet ostatni raz słuchałem jej w latach 80. po premierze. Przypomniałem sobie o niej mniej więcej tydzień temu i od tego czasu słucham jej niemal na okrągło. Nadal pozostaje u mnie pewien dystans do takich brzmień, ale najwyraźniej przez te wszystkie lata otworzyła się u mnie jakaś klapka, która spowodowała większą akceptację dla "afrykańskości". Podejrzewam, że może to wynikać przede wszystkim z tego, że mniej więcej od lat 90. słucham również jazzu. A przecież jazz ma w sobie bardzo duży komponent afrykański.  Paul Simon przed nagraniem "Graceland" był na swoistym zakręcie życiowym. Rozpadło się jego małżeństwo z Carrie Fisher, pogorszeniu uległy też relacje z Artem Garfunkelem, jego partnerem muzycznym, z którym odniósł w latach 60. sukces jako Simon and Gurfunkel. W dodatku jego ostatnie płyty solowe okazały się klapą komercyjną. Simon znalazł się w trudnym położeniu i potrzebował jakiegoś "pozytywnego kopa". Ten przyszedł trochę przypadkowo, gdy artysta zgodził się wyprodukować album młodej piosenkarki Heidi Berg a ta przysłała mu do przesłuchania kasetę z muzyką południowoafrykańską w stylu tzw. mbaqanga. Wokalistka chciała nagrać płytę  w podobnym duchu. Jak się okazało było to brzemienne w skutkach przede wszystkim dla Paula Simona, którego tak zafascynowała afrykańska twórczość, że postanowił pojechać do RPA i nagrać w tym stylu muzykę korzystając z pomocy tamtejszych twórców. Ten krok był bardzo ryzykowny, bo wówczas RPA podlegała bojkotowi ze względu na panujący tam system apartheidu. Mimo że Paul Simon zamierzał współpracować jedynie z muzykami czarnoskórymi, bez pośrednictwa rządu RPA i tak spotkał się później z krytyką z powodu złamania kulturalnego bojkotu. Czarnoskóre organizacje działające w RPA jeszcze na początku lat 90., już po zniesieniu apartheidu, groziły Simonowi śmiercią. Na szczęście do tak drastycznych sytuacji nie doszło a artyście opłaciło się podjęcie decyzji o wyjeździe do RPA i nagrywaniu z lokalnymi muzykami płyty "Graceland". Okazała się ona wielkim sukcesem zarówno artystycznym, jak i komercyjnym. W lutym 1985 roku Simon poleciał do Johannesbura. Tam wynajął studio i zgromadził afrykańskich twórców, których muzyka wcześniej zafascynowała Simona: Lulu Masilelę, Tao Ea Matsekhę, generała MD Shirindę, Gaza Sisters i Boyoyo Boys Band. Sesje nagraniowe zaowocowały nagraniem materiału, który następnie wykorzystano na płycie "Graceland". Po kilku tygodniach Simon wrócił do Nowego Jorku i tam pracował dalej nad płytą. Już w Nowym Jorku powstały utwory "You Can Call Me Al" i "Under African Skies". Simon rozszerzył również brzmienie albumu o elementy kreolskiej stylistyki zydeco zapraszając do nagrania utworu "That Was Your Mother" zespół Good Rockin' Dopsie and the Twisters. Nagranie „All Around the World or The Myth of Fingerprints” to z kolei inspiracja meksykańsko-amerykańską formacją Los Lobos, która zresztą oskarżyła później Simona o wykorzystanie swojej muzyki w sposób, który nie był uzgodniony z zespołem. W efekcie powstała płyta, która łączy wiele wpływów, ale ma wiodący element afrykański. Choć wydaje się, że na "Graceland" dominują brzmienia tradycyjne i organiczne, to Paul Simon wykorzystał tutaj również nową technologię w postaci Synclaviera, czyli syntezatora z funkcją samplera. Jak sam stwierdził, gdyby nie możliwości Synclaviera nie byłby w stanie uzyskać na płycie pożądanego brzmienia. Płytę rozpoczyna dźwięk akordeonu grany w "The Boy In The Bubble" przez afrykańskiego akordeonistę Forere Motloheloa z formacji Tau Ea Matsekha. Choć na "Graceland" jest przede wszystkim muzyka radosna i energetyczna, to akurat początek płyty zawiera pewne elementy melancholii. Na syntezatorze gitarowym w "The Boy In The Bubble" gra Adrian Belew. W utworze tytułowym "Graceland" słychać południowoafrykańskich muzyków: basistę Bakithi Kumalo i gitarzystę Ray Phiri. Obaj przewijają się zresztą również w innych utworach. Tytuł "Graceland" nawiązuje do posiadłości Elvisa Presleya, która według Simona ma symbolizować jego powrót do korzeni i odnowę muzyczną artysty. W warstwie lirycznej tego nagrania znajduje się też odwołanie do rozstania z Carrie Fisher, które Simon wówczas przeżywał. Do nagrania Simon zaprosił też The Everly Brothers. Prawdziwie afrykańskie, radosne rytmy i śpiewy słyszymy dopiero w trzecim utworze "I Know What I Know", który wprost opiera się na muzyce z albumu generała MD Shirindy i Gaza Sisters. Sami muzycy zresztą śpiewają tutaj razem z Simonem. Właśnie w tym nagraniu oraz następnym użyty został Synclavier. W czwartym "Gumboots" znowu słyszymy dźwięk akordeonu, tym razem jednak w wykonaniu Jonhjon Mkhalali z The Boyoyo Boys. To ten utwór zafascynował Simona na kasecie, którą otrzymał w 1984 roku. „Gumboots” jest oparty na radosnym, szybkim rytmie z wiodącym akordeonem w tle, wzbogaconym także partią saksofonu wykonywaną przez muzyków The Boyoyo Boys. "Diamonds On The Soles Of Her Shoes" rozpoczyna się śpiewem chóru afrykańskiego Ladysmith Black Mambazo. Dopiero po minucie wchodzą delikatne akordy gitary a następnie potoczyste perkusjonalia Assane Thiam, Babacar Faye i Youssou N'doura. Słychać tutaj również trąbkę Earla Gardnera, robotę robi też bas Baghiti Khumalo. Kompozycja pięknie płynie mogąc przywoływać radosną, ale subtelną wizję afrykańskiej sawanny. "You Can Call Me Al" to najbardziej rozpoznawalny, chwytliwy, singlowy fragment "Graceland". Słychać tutaj charakterystyczny motyw grany na syntezatorze gitarowym przez Adriana Belewa, urozmaicony solem na flecie. Choć w kompozycji pobrzmiewają afrykańskie klimaty, to w większości utwór nagrany został przez muzyków amerykańskich. Podobnie jest z następnym "Under African Skies". Oba zostały nagrane już w Nowym Jorku. Do zaśpiewania drugiego głosu w "Under African Skies" Simon zaprosił Lindę Ronstadt. Nagranie ma charakter bardziej nostalgiczny i refleksyjny. W "Homeless" ponownie słyszymy afrykański chór Ladysmith Black Mambazo, któremu Simon powierza wykonanie nagrania w całości. Kolejny utwór "Crazy Love, Vol II" rozpoczyna się rytmicznie, jednak najbardziej charakterystycznym jego elementem jest delikatna gitara Raya Phiriego z południowoafrykańskiej grupy Stimela. Dynamizm i energia powracają ze zdwojoną mocą w "That Was Your Mother", w którym słychać brawurową partię saksofonu Johnny Hoyta, ale przede wszystkim przez cały utwór przewija się akordeon, na którym gra Alton Rubin (Dopsie). Świetny jest też szybki rytm wybijany przez perkusję, a cały utwór to współpraca Simona z kreolską formacją Rubina grającą w stylu zydeco Rocking Dopsie & The Cajun Twisters. Płytę kończy kontrowersyjny utwór "All Around The World Or The Myth Of Fingerprints", który według Los Lobos został wykorzystany przez Simona nie do końca w zgodzie z intencją zespołu.  "Graceland" był wielkim sukcesem komercyjnym Paula Simona, zbierał również powszechne pochwały krytyki muzycznej. A jednak płyta ma swoje kontrowersje. Pomysł na sięgnięcie po muzykę afrykańską nie był już wtedy oryginalny. Poza tym połowa płyty to twórczość samych artystów afrykańskich zaaranżowana i wykonana przez Paula Simona z towarzyszeniem tychże muzyków. "Graceland" był zatem rodzajem promocji muzyki afrykańskiej, ale jeśli chodzi o twórczość samego Paula Simona to w dużym stopniu świecił światłem odbitym. Do tego dochodzą jeszcze wspomniane kontrowersje związane z utworem Los Lobos, który zdaniem muzyków zespołu został przez Paula Simona ukradziony. Podobne oskarżenia padły ze strony  Altona Jay Rubina dotyczące utworu "That Was Your Mother". Choć artysta wystąpił w nim, to uważał, że sama kompozycja jest podobna do jego nagrania "My Baby, She's Gone". To pokazuje, że Paul Simon rzeczywiście był wtedy w kryzysie twórczym. Mimo wszystko "Graceland" należy uznać za jego przełamanie. Płyty nie można przecież sprowadzić do tego, że większość kompozycji została przez Simona "pożyczona" od innych. "Graceland" jest płytą Simona, to jego koncepcja, która nie wyniknęła z wyrachowania. Paul Simon naprawdę zachwycił się twórczością południowoafrykańskich muzyków. Gdy Simon podjął tę inspirację nie wiedział do czego ona go doprowadzi. Nie miał wtedy wsparcia wytwórni płytowej, która uważała jego pomysł na wyjazd do RPA i nagrywanie płyty z tamtejszymi muzykami za chybiony. Simon nie przejmował się też opinią publiczną, która krytycznie przyjmowała wyjazd do bojkotowanego kraju. Mimo tych wszystkich przeszkód Paul Simon podjął ryzyko i wygrał. Powstała płyta oparta na jego pomyśle, przez niego ułożona i wyprodukowana. "Graceland" to świetna, optymistyczna i radosna muzyka, która potrafi rozjaśnić nawet najciemniejszy dzień. To muzyka afrykańska w wersji pop i dla laików. Dla takich, którzy na co dzień nie słuchają afro beatu, ale przecież dla pozostałych, tych bardziej "ambitnych" też nie jest zakazana :). Mija prawie czterdzieści lat od wydania "Graceland" a muzyka, która znajduje się na niej nadal potrafi porwać. To najlepszy znak jakości tego albumu. Według mnie: [10/10] Andrzej Korasiewicz01.11.2025 r.

Więcej… Simon, Paul - Graceland...

de Burgh, Chris - Into The Light

26 października 2025
208 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • pop
  • 80s

Chris de Burgh - Into The Lightr>1986 A&M Records 1. Last Night    6:092. Fire On The Water    4:313. The Ballroom Of Romance    4:274. The Lady In Red    4:165. Say Goodbye To It All    5:266. The Spirit Of Man    4:427. Fatal Hesitation    4:178. One Word (Straight To The Heart)    4:339. For Rosanna    3:3910. The Leader    2:1711. The Vision    3:1312. What About Me?    3:07 Gdy Chris De Burgh dostał się w 1982 roku pod skrzydła producenta Ruperta Hine'a, ten odmienił jego muzykę na tyle, że pozwoliło to temu irlandzko-brytyjskiemu artyście urodzonemu w Argentynie odnieść międzynarodowy sukces. Chris De Burgh wydał od 1974 roku pięć płyt studyjnych utrzymanych w konwencji tradycyjnego, piosenkowego rocka, ale dopiero szósty album "The Getaway" (1982) spowodował, że De Burgh znalazł się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii i USA. Wcześniej zauważony został w krajach Ameryki Południowej i Europie kontynentalnej. "The Getaway" rozszerzył bazę odbiorców twórczości De Bugha. Album był nowocześniej wyprodukowany, dostosowując się do otoczenia, w którym królowały syntezatory. Rupert Hine nie tylko produkował muzykę na płycie, ale także włączył się w sam proces jej nagrywania odpowiadając za programowanie i obsługę syntezatorów. Przebojem stał się utwór "Don’t Pay The Ferryman", który dotarł do 5. miejsca australijskiej listy przebojów, top 50 UK Singles Charts i top 40 amerykańskiego Billboardu oraz był wysoko notowany w innych krajach. Kolejny album "Man on the Line" (1984) był kontynuacją tej stylistyki. Płyta była moim pierwszym kontaktem z Chrisem De Burghiem. Gdy usłyszałem utwór "High on Emotion" byłem zachwycony. To był jeden z moich ulubionych utworów w 1984 roku. Do dzisiaj mam ciarki, gdy słyszę jego chwytliwy refren i mocarne przejścia. Album "Man on the Line" jeszcze bardziej zbliżył De Burgha do mainstreamu. Wprawdzie wspomniany singiel "High on Emotion" nie przebił osiągnięć komercyjnych "Don’t Pay The Ferryman", ale sam album sprzedawał się lepiej niż "The Getaway" ocierając się o top 10 najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii. Na płycie De Burgha wystąpili też gościnnie, będący wówczas u szczytu swojej popularności, Howard Jones i Tina Turner. Tina zaśpiewała w jednym z nagrań a Howard zagrał partię fortepianową w innym utworze. Prawdziwy sukces przyszedł jednak dopiero wraz z następnym albumem "Into The Light". Kołem zamachowym płyty "Into The Light" okazała się ckliwa ballada "The Lady In Red", która podkład rytmiczny zawdzięcza automatowi perkusyjnemu Roland TR-808. Singiel "The Lady In Red" wprowadził Chrisa De Burgha do pierwszej ligi popkultury zapewniając mu międzynarodowy sukces. Utwór dotarł na szczyt listy najlepiej sprzedających się singli w Wielkiej Brytanii, a także w kilku innych krajach (Norwegia, Kanada, Irlandia). Nagranie znalazło się również na czele polskiej Listy Przebojów Programu Trzeciego. W pozostałych krajach również było w czołówce (3. miejsce amerykańskiego Billboardu, 5. miejsce w Niemczech, 4. w Holandii, 5. w Australii). Od tej chwili "The Lady In Red" stał się najbardziej rozpoznawalnym nagraniem De Burgha a także jednym z bardziej znanych przebojów lat 80. To co zapewniło artyście sukces, stało się jednocześnie jego przekleństwem. Z czasem utwór był wybierany przez branżę muzyczną w różnych zestawieniach jako najbardziej denerwujący i znienawidzony przebój lat 80. Nie mogę przyłączyć się do tych narzekań, bo mnie nagranie "The Lady In Red" zawsze podobało się i uważałem je za bardzo sympatyczne. W dodatku, dzięki użytemu automatowi Roland TR-808, utwór był mi bliski stylistycznie. W latach 80. podświadomie zwracałem uwagę przede wszystkim na muzykę, w której słychać było soczyste syntezatory i mechaniczny bit automatu perkusyjnego. Choć nie obojętna była mi również muzyka rockowa, to właśnie te elektroniczne brzmienia należały do moich ulubionych. "The Lady In Red", mimo balladowej słodkości, zawierał ten mechaniczny element, co z miejsca w moich oczach powodowało, że stawał się utworem akceptowalnym i lubianym. Płyta "Into The Light" to jednak nie tylko hit "The Lady In Red".  Album "Into The Light" był nagrywany już bez Ruperta Hine'a, ale pojawia się na nim gwiazdorska obsada muzyków sesyjnych. Na basie gra m.in. Pino Palladino, ale także John Giblin, były członek Simple Minds. Na gitarze, De Burgha wspiera Phil Palmer pracujący m.in. dla Erica Claptona czy Dire Straits. Wśród klawiszowców jest Andrew John Richards, którego słyszymy również w takich hitach lat 80. jak: "Relax" Frankie Goes To Hollywood, czy "Careless Whisper" George'a Michaela. Na saksofonie gra m.in. Gary Barnacle, dzisiaj członek Cutting Crew. Ten skład zaowocował na "Into The Light" muzyką bogato zaaranżowaną, która jednocześnie musiała przypaść do gustu miłośnikom plastikowych brzmień lat 80., bo na płycie dominuje taka właśnie stylistyka. Udział wybitnych instrumentalistów gwarantował, że mimo wszystko nie zrazi to przeciwników brzmień syntetycznych. Na płycie słyszymy przecież brawurowe partie saksofonowe ("The Ballroom Of Romance", "Fatal Hesitation"), są tez popisowe sola gitarowe ("Say Goodbye To It All", "The Vision", "What About Me?"), nagrania, w których zwraca uwagę pulsujący bas ("The Spirit Of Man"), a także piękne przestrzenne partie klawiszowe ("One Word (Straight To The Heart)"). Mamy też akustyczną, subtelną balladę dedykowaną narodzonej właśnie córce "For Rosanna", która w przyszłości wygra konkurs Miss World. Na koniec jest też coś w rodzaju suity, składającej się z połączonych "The Leade"/"The Vision"/"What About Me?", która w prawdziwie dramaturgiczny sposób zamyka płytę.  Od chwili, gdy usłyszałem "High on Emotion" bardzo polubiłem Chrisa De Burgha i śledziłem jego dalsze losy. "Into The Light" była jedną z moich ulubionych płyt 1986 roku i do dzisiaj mam do niej sentyment. Nie przekreśliły go powszechne narzekania na hit "The Lady In Red", który  lubię. Poza moją subiektywną oceną, nie można zarzucić De Burghowi tego, że nagrał słabą płytę. "Into The Light" to kawał solidnego, inteligentnego pop rocka z większymi ambicjami, osadzonego w ejtisowej estetyce. Moim zdaniem płyta do dzisiaj broni się i zachęcam do przypomnienia sobie jej tym, którzy jej dawno nie słuchali, albo do wysłuchania przez tych, którzy nie mieli okazji poznać "Into The Light". U mnie ocena: [8.5/10] Andrzej Korasiewicz26.10.2025 r. 

Więcej… de Burgh, Chris - Into The Light...

Kobranocka - Kobranocka (Sztuka jest skarpetką kulawego)

21 października 2025
347 odsłon
Tagi:
  • rock
  • punk
  • 80s

Kobranocka - Kobranocka (Sztuka jest skarpetką kulawego)1987/1988  Polton/Klub Płytowy Razem/Wifon Str. A A1. Ela, czemu się nie wcielasz    2:58A2. Nie obgryzaj paznokci    3:01A3. Kombinat 2:27A4. List z pola boju    3:33A5. Ballada dla samobójców    3:26A6. Sztuka jest skarpetką kulawego    3:55A7. I nikomu nie wolno się z tego śmiać 3:14 Str. B  B1. To moja wina    3:36B2. Trzymaj ręce przy Irence    2:11B3. Kaftanik bezpieczeństwa    2:12B4. Biedna pani    3:01B5. Dałaś mi w brzuch tortowym nożem 2:27B6. Wiem, nie wrócisz    2:43B7. Zazgrzytam zębami    3:31 Gdy w 1986 roku dotychczasowe gwiazdy polskiego rocka złapały zadyszkę (Lady Pank), albo wręcz zaprzestały z różnych powodów działalności (Republika, Maanam, Oddział Zamknięty), na firmamencie polskiej muzyki pojawiły się nowe formacje. Byli to przedstawiciele młodszego pokolenia, którzy pierwsze szlify zdobywali na festiwalu w Jarocinie oraz byli lansowani przez Rozgłośnię Harcerską. Jedną z takich grup była Kobranocka, ale w tym przypadku historia jest znacznie bardziej skomplikowana. Jej lider Andrzej "Kobra" Kraiński funkcjonował na toruńskiej scenie muzyki nowofalowej od początku lat 80. w zespole Fragmenty Nietoperza. Wtedy poznał też Grzegorza Ciechowskiego i Republikę, której koncerty poprzedzał. Przez kilka lat był w orbicie towarzyskiej Ciechowskiego i Republiki, co zresztą zaowocowało później coverem utworu "Kombinat". Gdy w 1982 roku Kraiński został wyrzucony z Fragmentów Nietoperza, przy pomocy i wsparciu Ciechowskiego założył kolejną grupę pn. Nowo Mowa. Pomysł stworzenia zespołu pochodził od samego Ciechowskiego, który wymyślił nazwę grupy i napisał dla niej pierwsze teksty. Nazwa Nowo Mowa została zainspirowana powieścią George’a Orwella "Rok 1984". Muzycy Republiki pomogli także skompletować skład Nowo Mowy. Ciechowski namówił do gry basistę Andrzeja Gulczyńskiego, Sławomir Ciesielski zaproponował jako perkusistę Piotra Piątka. W 1983 roku zespół wystąpił na festiwalu w Jarocinie, supportował też Republikę podczas promocji płyty "Nowe sytuacje" [czytaj recenzję >>] . Mimo wszystko grupie nie udało się przebić do szerszego grona odbiorców a jedynym śladem muzycznym po zespole jest dzisiaj utwór "Dekoder", który znalazł się na składance "Jeszcze młodsza generacja" (1985).  O ile Fragmenty Nietoperza i Nowo Mowa miały wyraźnie charakter nowofalowy, to powstała na początku 1985 roku Kobranocka, która najpierw nosiła nazwę Latający Pisuar, od początku była bardziej "rock'n'rollowa" zahaczająca trochę o estetykę punk rocka. To co wyróżniało zespół to absurdalne teksty i chwytliwe refreny. Nieocenioną, choć pośrednią rolę odegrał znowu Ciechowski, który poznał Andrzeja Kraińskiego z Andrzejem Michorzewskim, psychiatrą. Miał on uchronić "Kobrę" przed poborem do wojska i załatwić mu "żółte papiery", ale przy okazji okazało się, że Michorzewski jest autorem ciekawych tekstów. To właśnie było bezpośrednią inspiracją dla powstania Latającego Pisuaru, który po roku przekształcił się w Kobranockę. Autorem nazwy był Michorzewski. O ścisłych związkach "Kobry" ze środowiskiem Republiki może też świadczyć to, że przez jakiś czas w Kobranocce grał na perkusji Sławomir Ciesielski, perkusista Republiki.  W 1986 roku Kobranocka wystąpiła w Jarocinie, zdobywając nagrodę publiczności. Machina popularności Kobranocki właśnie rozpędzała się. Grupa obecna była na liście przebojów Rozgłośni Harcerskiej, ale ja zwróciłem na nią uwagę dzięki utworowi "I nikomu nie wolno się z tego śmiać", który pojawił się pod koniec 1986 roku na Liście Przebojów Programu Trzeciego. Biorąc pod uwagę muzykę, której wówczas słuchałem był to dla mnie numer agresywny, ale przy tym nieodparcie przebojowy. Znałem już "Nową Aleksandrię" Siekiery, pierwsze utwory Armii i Brygadę Kryzys, ale Kobranocka była czymś innym i dla mnie nowym. Nie tak ciężkim jak Armia, ale jednak agresywnym, przy tym prostym, rockowym. Utwór dotarł do 4. miejsca trójkowej listy a ja dzięki niemu zainteresowałem się zespołem. Czym naprawdę jest Kobranocka okazało się dopiero wraz z następnymi nagraniami, które pojawiały się w radiu. Wtedy wyszło na jaw, że "I nikomu nie wolno się z tego śmiać", który brzmiał na serio, nie jest w pełni typowym nagraniem zespołu. "Biedna pani", "Ela, czemu się nie wcielasz" zaprezentowały w całej krasie prześmiewcze i absurdalne oblicze zespołu. Kobranocka łączyła odjechane teksty z prostą, rock'n'rollową muzyką okraszoną dźwiękiem instrumentów dętych. Kompletny wizerunek zespołu poznałem, gdy w moje ręce wpadła płyta winylowa wydana przez Wifon pt. "Kobranocka", z równie odjechaną jak teksty zespołu okładką. Autorem rysunków na okładce był modny wtedy Kain May. Jak się jednak później okazało wydanie Wifonu, które przeze mnie  było wówczas traktowane jako pierwsze i podstawowe, wcale takim nie było. Zanim w 1988 roku płytę pt. Kobranocka" wydał Wifon, najpierw, w 1987 roku ukazała się kaseta Poltonu pt. "Sztuka jest skarpetką kulawego" oraz płyta winylowa Klubu Płytowego Razem. Wydanie Klubu Płytowego Razem miało zupełnie inną okładkę, moim zdaniem nie tak dobrą, jak wersja Wifonu. I to właśnie z okładką Klubu Płytowego Razem płytę wznawiano później na CD a także z nią funkcjonuje album w streamingu. Dopiero firma MTJ wznowiła wydawnictwo z okładką Wifonu. Już same tytuły kolejnych nagrań, które znalazły się na płycie: "Nie obgryzaj paznokci", "Sztuka jest skarpetką kulawego", "Trzymaj ręce przy Irence", "Dałaś mi w brzuch tortowym nożem" sugerują z jakim rodzajem absurdalnego humoru mamy do czynienia. Zestawienie tych dziwacznych, wtedy szokujących (mnie) tekstów z dynamiczną muzyką, będącą połączeniem punk'n'rolla z intensywnymi dęciakami (saksofon, klarnet) było dla mnie wtedy czymś nowym i odkrywczym. Przy słuchaniu tekstów było sporo śmiechu, a muzyka i refreny były na swój sposób przebojowe. Cover republikańskiego przeboju "Kombinat" dawał poczucie, że Kobranocka ma dobre wzorce. Mimo wszystko nie stałem się fanem zespołu. Tego typu muzyka może zaskoczyć tylko raz. Efekt zaskoczenia szybko mija i albo się taką muzykę pokocha, albo odpuszcza. W moim przypadku nastąpiło to drugie zjawisko. Płytę "Sztuka jest skarpetką kulawego" wspominam jednak jako ważny element mojej edukacji muzycznej, do którego czasami wracam.  Kolejne płyty Kobranocki nie zrobiły już na mnie żadnego wrażenia. Zdziwiła mnie popularność utworu "Kocham cię jak Irlandię", dzięki któremu zespół na chwilę awansował w 1990 roku do czołówki polskiego rocka. Okazało się jednak, że to był sukces jednorazowy, bo choć grupa miała później jeszcze kilka mniejszych przebojów, to takiej popularności już nie powtórzyła. Zespół do dzisiaj istnieje i wydaje kolejne płyty, ale działa w "rock'n'rollowej" niszy. Dzisiaj taka muzyka mnie już nie interesuje, ale debiutancką płytę Kobranocki cały czas cenię. To kawał świetnej, energetycznej muzyki rockowej z psychodelicznymi tekstami i miejscami urozmaiconymi aranżacjami. Uważam, że cover utworu Die Toten Hosen z polskim tekstem "I nikomu nie wolno się z tego śmiać" jest genialny i lepszy od oryginału. Do dzisiaj ten numer mocno mnie "rusza". Uwielbiam też posępny, przytłaczający, ale jednocześnie nostalgiczny "Zazgrzytam zębami". Świetny jest "List z pola boju" z brawurową partią saksofonu. Lubię też wrócić do dwóch pozostałych hitów z płyty: "Ela, czemu się nie wcielasz" i "Biedna pani". Płyta bardzo dobra i upływ czasu nie zmienił mojego nastawienia do niej. [8/10] Andrzej Korasiewicz21.10.2025 r.

Więcej… Kobranocka - Kobranocka (Sztuka jest ska...

Enya - Watermark

18 października 2025
250 odsłon
Tagi:
  • electronic
  • pop
  • art pop
  • ambient
  • folk

Enya - Watermark1988 Warner Music Group 1. Watermark    2:252. Cursum Perficio 4:093. On Your Shore 4:004. Storms in Africa 4:045. Exile     4:216. Miss Clare Remembers 1:597. Orinoco Flow 4:268. Evening Falls... 3:499. River    3:1210. The Long Ships” 3:3911. Na Laetha Geal M'óige 3:56 Jedni do tej muzyki doklejali etykietkę „new age”, inni „world music”, teraz częściej mówi się o „ambient” zabarwionym popem. Autorka sama stwierdziła, że jest poza tymi kategoriami i tego się będę trzymał. Płyta „Watermark” zdefiniowała twórczość irlandzkiej artystki występującej pod pseudonimem Enya. Inaczej mówiąc, kto nie polubił „Watermark” raczej nie polubi już niczego, co nagrała później. Śledząc jej biografię od razu rzuca się w oczy fakt, że miała ogromne szczęści do ludzi, którzy pojawiali się na jej muzycznej drodze w odpowiednim miejscu i czasie. Urodziła się w muzykującej rodzinie, tworzącej jeden z najbardziej znanych irlandzkich zespołów i wcześnie mogła swój talent poprzeć także nabytymi wysokimi umiejętnościami wokalnymi i instrumentalnymi. Od rodzeństwa z zespołu Clannad wzięła też charakterystyczne multiwokale, które twórczo rozwinęła. Poznała producenta Nicky Ryana, który nie tylko przekonał ją do rozpoczęcia samodzielnej kariery i podjął z nią współpracę, ale też wraz z żoną dał jej dom i własne studio. Tak w 1986 r. powstała debiutancka płyta Enyi, której recenzję można przeczytać na Alternativepop.pl tutaj: [czytaj recenzję >>] . Kolejną osobą, która wpłynęła nie tylko na karierę Enyi, ale też na muzykę na płycie „Watermark” był Rob Dickins, prezes brytyjskiego oddziału Warner Music Group, który wysoko cenił jej debiutancką płytę. Niedługo po przypadkowym spotkaniu z nim, Enya podpisała z WMG kontrakt, który pozwolił jej na znaczną swobodę artystyczną i twórczą, przy minimalnej ingerencji ze strony wytwórni i bez żadnych terminów.  Enya nagrała „Watermark” w ciągu dziesięciu miesięcy ze wspomnianym menadżerem, producentem i aranżerem Nickym Ryanem w jednej osobie oraz jego żoną, autorką tekstów Romą Ryan. Początkowo muzyka została nagrana w dublińskim Aigle Studio w formie demo. Następnie produkcja przeniosła się do Londynu, aby ponownie nagrać cyfrowo i zmiksować materiał. Płyta ukazała się 19 września 1988 roku. Notabene kilka dni po „Spirit of Eden” Talk Talk. „Znak wodny” ma wszystkie zalety płyty debiutanckiej, ale nie ma jej ograniczeń, bo nie jest ilustracyjną muzyką filmową. W porównaniu z debiutem jest także bogatsza brzmieniowo i dojrzalsza. Muzykę na płycie charakteryzuje połączenie tradycyjnej irlandzkiej melodyki z nowoczesną produkcją. Charakterystyczne dla Enyi wielowarstwowe harmonie wokalne, nagrywane wielokrotnie i nakładane na siebie, tworzą chóralny efekt, który już od czasu debiutu stał się jej znakiem rozpoznawczym. Instrumentarium jest bogate, ale nigdy nie  przytłacza – syntezatory, fortepian, subtelnie użyte instrumenty rytmiczne splatają się w spójną całość.  Płytę rozpoczyna tytułowy „Watermark”, liryczna, instrumentalna miniatura opierająca się na powtarzającym się, płynnym motywie fortepianowym z wokalizą w tle. Więcej dramatyzmu znajdziemy w drugim utworze „Cursum Perficio” zainspirowanym napisem o tej treści, który znajdował się nad wejściem do domu Marilyn Monroe. To fraza ta w języku łacińskim, która oznacza po polsku „kończę bieg”. Także tekst całego utworu jest w języku łacińskim i stanowi filozoficzną medytację nad końcem drogi życia, nadzieją i wiecznością. Piosenka składa się on z dwóch części, wolniejszej i bardziej dynamicznej, zakończonej wręcz groźnie brzmiącym słowem „eternum”. Trzecia piosenka „On Your Shore” to eteryczny, melancholijny utwór z fragmentem solowym na klarnecie, odnoszący się do atlantyckiej plaży Magheragallon i cmentarza o tej samej nazwie w pobliżu Gweedore, miejsca urodzenia autorki. Temat główny, zagrany brzmieniem podobnym do organów, upodabnia piosenkę do wyciszonej muzyki kościelnej. „Storm in Africa” wyróżnia się wyraźnym, pulsującym motywem inspirowanym rytmami afrykańskimi. Słychać w nim rototomy i afrykański bęben ręczny. Piosenka trafiła na singiel i zyskała popularność radiową stając się jednym z bardziej rozpoznawalnych utworów artystki.  W piątej piosence „Exile” powraca klimat melancholii i tęsknoty z „On Your Shore”. Wdzięczna fortepianowa miniatura „Miss Clare Remember” (skomponowana jeszcze w 1983 r.) poprzedza „Orinoco Flow (Sail Away)”, który wprowadził Enyę na listy przebojów i do masowej świadomości publiczności. Konstrukcja tej radosnej w klimacie piosenki oparta jest na powtarzającym się, hipnotycznym motywie harmonicznym oraz nakładających się partiach wokalnych. Rozwija się wokół początkowego riffu, który stał się też podstawową częścią refrenu. W tytule „Orinoco Flow” przywołano rzekę Orinoko a fraza „Sail away, sail away, sail away”. Motywu podróży morskiej użyto jako metafory podążania ku wolności. Piosenka była jedną z najtrudniejszych w realizacji i kilka razy przerywano pracę nad nią, co stanowiło jeden z powodów do zmartwień Roba Dickinsa, aktywnie towarzyszącego procesowi nagrywania. Twórcy zrewanżowali się za jego troskę wplatając jego nazwisko do tekstu utworu bez jego wiedzy. Byli jednak tacy, którzy uważali, że utwór ten odwraca uwagę od cichego, subtelnego wdzięku całości muzyki zawartej na tej płycie. W ósmym utworze znów wraca melancholijny klimat. „Evening Falls...” zawsze było jednym z moich ulubionych utworów na płycie. Opiera się na historii zasłyszanej przez Romę Ryan o kobiecie, która miała powtarzające się sny o domu w Ameryce, tylko po to, by przypadkowo natknąć się na niego wiele lat później w Anglii. Po wejściu do domu, przestraszeni mieszkańcy wyjaśnili jej, że nawiedzała dom za każdym razem, gdy o nim śniła. Dziewiąty „River” to utwór instrumentalny, oparty wyłącznie na brzmieniach wygenerowanych na syntezatorach. Nagrano go podobno w ciągu dziesięciu minut. Jego linia melodyczna i radosny klimat skojarzyły się Ryanowi z płynącą rzeką i tak też został nazwany. Kolejny utwór „The Longships” odnosi się do langskipów, łodzi wojennych używanych przez Wikingów. Nie posiada klasycznego tekstu, a wokaliza przywołuje na myśl pokrzykiwanie Wikingów, aby równiej i szybciej wiosłować. „The Longships”, „Orinoco Flow” i „Storms in Africa” łączy motyw morskiej podróży. Zamykająca płytę piosenka „Na Laetha Geal M'óige” (pol. „Jaśniejsze dni mojej młodości”) zaśpiewana w irlandzkim języku, to spokojna ballada z nostalgiczną refleksją nad przemijaniem. Zdobi ją piękna solowa partia zagrana przez Davy Spilane’a na dudzie uilleann, tradycyjnym irlandzkim instrumencie. Enya śpiewa: „Spoglądając w mą młodość, widzę, że byłam szczęśliwa, nieświadoma śmierci. Teraz jestem smutna, dzień przeminął. Jasne dni mej młodości były pełne nadziei”. Sukces artystyczny i komercyjny, jaki odniosła płyta „Watermark” z pewnością jednak mogły pocieszyć artystkę. Sprzedała się bowiem do dzisiaj w jedenastu milionach egzemplarzy i pozostaje „opus magnum” Irlandki. Według mnie to jedna z najlepszych płyt Enyi, która wyróżnia się doskonałym połączeniem tradycyjnych motywów irlandzkich i nowoczesnej produkcji. Mieszają się w niej wątki religijne ze świeckimi ukazując duchowość człowieka,  nie zapominając przy tym o rozrywce i przebojowości. „Watermark” to jedna ze sztandarowych płyt drugiej połowy lat 80. Moja ocena: [10/10].  Krzysztof Moskal18.10.2025 r.

Więcej… Enya - Watermark...

Republika - 1991

14 października 2025
296 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • rock

Republika - 19911991 Arston/Polton/M.M. Potocka Production  1. Kombinat 3:372. Lawa 3:093. Republika 3:424. Układ Sił 5:225. Balon 4:406. Zawroty głowy 4:527. Zawsze Ty 4:498. Telefony 4:229. Sexy Doll 4:5610. Biała flaga '91 4:4811. Sam na linie 3:5612. Gadające głowy 4:0413. Moja krew    4:20 "1991" to płyta straconej szansy. Album był pierwszym wydawnictwem reaktywowanej rok wcześniej Republiki. Po sukcesie występu Republiki w Rock Opolu podczas 27. festiwalu w Opolu, okazało się, że dawny ogień nadal się tli. Ale to nie był dobry czas dla polskiej muzyki, a zwłaszcza wykonawców, którzy sukces osiągnęli w pierwszej połowie lat 80. Szybko zmieniająca się, w iście rewolucyjnym tempie, rzeczywistość społeczno-polityczna, destabilizowała również sferę kultury. Zmiany następowały gwałtownie, szalała hiperinflacja, rozpoczęły się reformy Balcerowicza, ludzie zaczęli masowo tracić pracę, bo upadały państwowe, socjalistyczne molochy. Część młodzieży, która dekadę wcześniej szalała na koncertach Republiki, w 1991 roku miała już inne sprawy na głowie. Nowa publiczność miała swoje gwiazdy wylansowane w ramach tzw. Krajowej Sceny Młodzieżowej. W dodatku czuć było powiew czegoś nowego i oczekiwanie na to "nowe".  Na nowo organizowała się też Republika. Podczas koncertu w Opolu wystąpił pełen klasyczny skład grupy: Grzegorz Ciechowski, Zbigniew Krzywański, Sławomir Ciesielski, Paweł Kuczyński. Panowie zagrali też kilka koncertów w tym skladzie dla Polonii amerykańskiej w Chicago i Nowym Jorku. Dla wszystkich było jasne, że pozycja Ciechowskiego, który był niekwestionowanym liderem zespołu już w latach 80., po rozłące z zespołem i sukcesie jego projektu solowego Obywatel G.C., uległa jeszcze wzmocnieniu. Panowie zdecydowali, że trzeba nagrać nową płytę. Po kilku latach przerwy nie mieli jednak nowego repertuaru. Były za to utwory, które wcześniej nie ukazały się na regularanych płytach zespołu. I to nie tylko znane hity jak: "Biała flaga", "Telefony" czy "Moja krew", ale także kompozycje nigdy wcześniej nie zarejestrowane w wersjach studyjnych, znane dotychczas jedynie z wykonań koncertowych. Republika postanowiła zebrać je wszystkie i nagrać ponownie w nowych aranżacjach. Album "1991" to efekt tego pomysłu. Niestety, płyta "1991" okazała się porażką i to na każdym polu, a jej najbardziej frustrującym dowodem była nowa wersja starego hitu "Biała flaga", tutaj pt. "Biała Flaga '91". Nowa wersja nie podbiła serca nowych odbiorców a starzy fani nie mogli znieść kaleczących uszy rapowano-krzyczanych wstawek o tym, że "Ania w Ameryce" a "Gruby nie wiadomo". Straszne to było wtedy i do dzisiaj takie pozostaje. Może komuś się ta odnowiona wersja sposobała, ale na pewno ja nie należę do tego grona osób i nie znam nikogo komu ona przypadłaby do gustu. Pozostałych starych hitów nie poddano już tak radykalnym zabiegom. Jedne brzmią lepiej, inne gorzej, ale z pewnością wszystkie są gorszą wersją oryginałów. Nowe wersje zaaranżowane są bardziej elektronicznie, pozbawione są też żywego basu. Paweł Kuczyński, choć grał z zespołem koncerty przed nagraniem płyty, to nie chciał angażować się w promocję albumu. Nie miał nic przeciwko wystąpieniu na samej płycie, ale jego zaangażowanie w zespół nie było zdaniem pozostałych wystarczające. W efekcie na płycie "1991" Kuczyńskiego nie ma w ogóle. Płytę nagrało trio w składzie: Ciechowski, Krzywański, Ciesielski. Przez to, brzmienie na albumie jest suche i sterylne.  Najbardziej wartościowym elementem "1991" są cztery stare numery Republiki, które nigdy wcześniej nie były wydane i upublicznione, poza koncertami: „Republika”, „Lawa”, „Balon” i „Zawroty głowy”. To klasycznie republikańskie kompozycje, mające w sobie tę samą pasję i nerw znany z "Nowych sytuacji" [czytaj recenzję >>] . Niestety, zaaranżowane są w podobnym duchu co pozostałe nagrania na "1991", czyli w otoczce sterylnego, elektronicznego brzmienia i bez gitary basowej. Przez to moim zdaniem sporo tracą. Na pewno gdyby zostały nagrane w tradycyjnym republikańskim składzie i tradycyjnej aranżacji, słuchałoby się ich lepiej. Ale i tak cieszy to, że po latach zostały wydane, nawet jeśli forma pozostawia trochę do życzenia. Niedociągnięcia aranżacyjne wynagradza jakość samych kompozycji. Świetny jest szczególnie utwór „Republika”. Aż dziwne, że nie został nagrany i wydany wcześniej. W porównaniu do dokonań zespołu z lat 90. lśni jak prawdziwy diament. Podobnie mogę napisać o nagraniu "Balon". Bardziej banalny jest numer "Lawa", który został wybrany jako utwór promujący płytę. Utwór grano w radiowej Trójce, dzięki czemu dotarł do 2. miejsca trójkowej listy przebojów. To mogło wskazywać, że grupa wraca na tory starej popularności. Ale tak nie było, co udowodnił następny promowany utwór, wspomniany już wcześniej "Balon". On osiągnął zaledwie 16. miejsce trójkowej listy i wypadł z niej po kilku tygodniach. Na kilka najbliższych lat i tak było to największe osiągnięcie zespołu na liście Trójki. O nowej sytuacji na rynku muzycznym w pierwszej połowie lat 90., grupa przekonała się najlepiej przy okazji wydania w 1993 roku pierwszej po reaktywacji płyty z premierowym materiałem pt. "Siódma pieczęć". Ale to już temat na inny tekst. Czwartym nowym utworem na płycie "1991" były dosyć przeciętne "Zawroty głowy". Przeciętne jak na "starą" Republikę. Na płycie "Republika marzeń" (1995) byłoby to wyróżniające się nagranie. Albumu "1991" nie można uznać za całkiem złą płytę. Mimo "zepsutych" aranżacji, znajdują sie na niej nadal świetne komopozycje. Wartością są też cztery utwory "nowe" a tak naprawdę stare republikańskie. Szczególnie  w 1991 roku wydanie płyty spotkało się z "mieszanymi" reakcjami. Zamiast nowych utworów reaktywowanej Republiki otrzymaliśmy zestaw starych hitów radiowych i singlowych w nieortodoksyjnych wersjach. W kontekście tego, że stare hity wtedy nie były dostępne na żadnej płycie zespołu, nic dziwnego, że dało się słyszeć narzekania starych fanów. Na szczęście po dwóch latach grupa wydała płytę "82 ➞ 85" [czytaj recenzję >>] , która wynagrodziła zawód wydawnictwem "1991". Czy nowe aranżacje z "1991" zyskały po latach? Moim zdaniem nie. Pozostają jedynie ciekawostką a największą wartością albumu są wspomniane cztery stare nagrania po raz pierwszy zarejestrowane w studiu. Szkoda tylko, że w trochę dziwaczanych aranżacjach, ale lepsze to, niż gdyby wcale nie były dostępne. [7/10] Andrzej Korasiewicz14.10.2025 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=tRdb3RvzIi8{/youtube}

Więcej… Republika - 1991...

Republika - 82 ➞ 85

9 października 2025
365 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • rock
  • post-punk
  • 80s

Republika - 82 ➞ 851993 Sonic Records 1. Kombinat    3:192. Gadające głowy 4:203. Układ sił    5:114. Sexy Doll    3:595. Telefony    4:216. Biała flaga    4:537. Zawsze ty (Klatka)    5:018. Tak długo czekam (Ciało)    6:369. Sam na linie    3:4610. Moja krew    4:16 Ta płyta to swoisty "święty Graal" fanów Republiki z lat 80. A właściwie nie sama płyta, ale nagrania, które na niej znalazły się i fakt, że zostały zebrane w końcu w jednym miejscu. Na kompilacji "82 ➞ 85" znajduje się "crème de la crème" klasycznej Republiki. To tutaj właśnie są pierwsze największe przeboje grupy, które nie znalazły się na dwóch regularnych albumach zespołu z lat 80.  - "Nowych sytuacjach" [czytaj recenzję >>]  i "Nieustannym tangu" [czytaj recenzję >>]. Jeden z nich ("Ciało") można odnaleźć w całkowicie zmienionej formie na debiutanckim albumie Obywatela G.C [czytaj recenzję >>] . Ale pozostałe znane były jedynie z winylowych singli, albo co gorsza wyłącznie jako nagrania radiowe. Przez wiele lat fani Republiki mogli ich słuchać jedynie na kasetach zgrywanych z radia. Płyta "82 ➞ 85" to zmieniła, ale trzeba przyznać, że w 1993 roku czekali na to już nie tak liczni miłośnicy grupy. Gdyby album ukazał się w latach 80. stałby się sensacją na miarę dwóch pierwszych płyt zespołu.  Mamy zatem tutaj "Kombinat", od którego wszystko się zaczęło. To właśnie ten numer wywołał w 1982 roku szok słuchaczy radiowej Trójki a zarazem fascynację zespołem. Nagranie było tak odmienne od wszystkiego co dotychczas znali fani polskiego rocka a przy tym zupełnie nie przebojowe, że dotarcie przez niego na sam szczyt trójkowej listy przebojów było jeszcze bardziej zaskakujące. To był początek kształtowania olbrzymiej popularności zespołu w Polsce, która zyskała wymiar wręcz subkulturowy. Kolejne nagrania grane przez radiową Trójkę w 1982 roku potwierdziły to. Do pierwszego miejsca Listy Przebojów Programu Trzeciego docierały kolejno: "Sexy Doll", "Telefony" i "Biała flaga". W 1983 roku część z nich ukazała się w formie singli winylowych. Nakładem Tonpressu wyszły dwa single. Pierwszy zawierał utwór "Kombinat" na stronie A i "Gadające głowy" na stronie B, drugi "Układ sił" na stronie A i "Sexy Doll" na stronie B. Najbardziej popularne "Telefony" i "Biała flaga" pozostały dostępne jedynie jako nagrania radiowe. Podobnie stało się z nagraniami z 1985 roku: "Zawsze ty (Klatka)" i "Tak długo czekam (Ciało)". Pojawiły się one w okresie już po wydaniu "Nieustannego tanga" i były zapowiedzią trzeciej płyty Republiki. Oba dotarły do pierwszego miejsca listy przebojów Trójki a utwór "Ciało" stał się jednym z nielicznych utworów w historii listy, który jako nowość od razu zadebiutował w top 30 listy na pierwszy miejscu. To pokazuje skalę popularności grupy w Polsce. A przecież to nie były banalne hity popowe, ani prosty rock'n'roll w stylu Lady Pank.  Na przełomie 1985 i 1986 roku (dokładna data trudna jest dzisiaj do odtworzenia) ukazał się trzeci i ostatni singiel Republiki z lat 80. z utworem "Sam na linie" na stronie A i nagraniem "Moja krew" na stronie B. Numer "Sam na linie" dotarł "tylko" do drugiego miejsca listy, znacznie lepiej poradziła sobie porażająca "Moja krew", która przez trzy tygodnie zajmowała najwyższe miejsce w zestawieniu trójkowej listy. To był ostatni numer jeden Republiki na liście Trójki aż do 1998 roku, kiedy reaktywowana grupa powróciła na szczyt listy z nagraniem "Mamona". Ale to już trochę inna historia. "Moja krew" spadła z listy w listopadzie 1986 roku, gdy Republika już nie istniała. Grupa na listę powróciła dopiero w 1991 roku. Z uwagi na to, że utwory, które znalazły się na płycie pochodzą z różnych okresów działalności zespołu, album nie tworzy zwartej całości. Jest zatem klasyczną składanką nie tylko z nazwy, ale i z powodu charakteru muzyki, która się na nim znalazła. Pierwsze sześć nagrań to wczesne, postpunkowe brzmienie zespołu znane z debiutanckiej płyty "Nowe sytuacje". Nie wszystkie nagrania są równie udane, czego przykładem mogą być mniej interesujące "Gadające głowy". Nic dziwnego, że nagranie to nie zdobyło dużej popularności docierając w 1983 roku jedynie do piątego miejsca trójkowej listy. To był najniżej notowany utwór zespołu, spośród wszystkich osiemnastu, które znalazły się na liście w latach 80. Nagrania "Zawsze ty (Klatka)" i "Tak długo czekam (Ciało)" mają bogatsze aranżacje, bardziej elektroniczne i przestrzenne brzmienie, czym doskonale wpisują się w stylistykę Republiki znaną z "Nieustannego tanga". Zapowiadają też nową płytę. Ostatnie nagrania Republiki zarejestrowane w listopadzie 1985 roku pokazują czym mogła stać się trzecia płyta zespołu. Szczególnie porywający jest utwór "Moja krew". Płyta "82 ➞ 85" jest obowiązkowa dla każdego miłośnika Republiki z lat 80. Z kupieniem wydawnictwa w formie CD lub na winylu (w tej formie płyta ukazała się po raz pierwszy w 2013 roku) nie ma problemu i to podstawowa ścieżka, by albumu posłuchać, ponieważ nie jest dostępny w streamingu. Mimo że "82 ➞ 85" to składanka i nie ma tutaj jednorodności stylistycznej, ani zwartego konceptu artystycznego, to bez żadnego problemu mogę wystawić jej ocenę maksymalną. Znajdują się tutaj największe perły zespołu z lat 80. które kształtowały brzmienie zespołu (pierwsza szóstka) a także pokazywały jak dobra mogła być trzecia płyta Republiki (ostatnia czwórka). Płyty spokojnie mogę słuchać na okrągło, podobnie jak "Nowych sytuacji" i "Nieustannego tanga". [10/10] Andrzej Korasiewicz09.10.2025 r.    {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=qAZgBOlLFOk&list=RDqAZgBOlLFOk&start_radio=1{/youtube}

Więcej… Republika - 82 ➞ 85...

Republika - Nowe sytuacje

3 października 2025
364 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • rock
  • 80s

Republika - Nowe sytuacjer>1983 Polton A1. Nowe sytuacje    4:25A2. System nerwowy    3:40A3. Prąd    4:22A4. Arktyka    4:00A5. Śmierć w bikini    4:25 B1. Będzie plan    3:40B2. Mój imperializm    3:40B3. Halucynacje    3:20B4. Znak "="    2:46B5. My lunatycy    4:20 To moja polska płyta życia i nic się w tej sprawie nie zmieniło od ponad czterdziestu lat, kiedy pierwszy raz włożyłem krążek do wówczas posiadanego adapteru marki Unitra. Choć nie była to moja pierwsza płyta w ogóle, którą usłyszałem - pierwsze były albumy koncertowe TSA i Perfectu - to "Nowe sytuacje" były pierwszym muzycznym zjawiskiem, które poznałem i uznałem, że takim jest. Zjawiskiem, bo po wysłuchaniu płyty zrozumiałem, że mam do czynienia z czymś więcej niż tylko muzyka. Dotychczas muzykę uznawałem jedynie za rozrywkę, coś błahego, fajnego, ale niezbyt istotnego. Dopiero "Nowe sytuacje" spowodowały, że zacząłem inaczej na nią patrzeć. Dostrzegłem, że istnieje coś takiego jak sztuka, że muzyka jest jej częścią i że ona do mnie przemawia. A miałem wtedy ledwo 10-11 lat. Dla takiego chłopaczka to był prawdziwy cios między oczy, który spowodował, że wszedłem na ścieżkę, z której choć zbaczałem po drodze, to jednak do dzisiaj nią kroczę. Później oczywiście było wiele innych płyt i wiele innej muzyki, ale zanim nawet pokochałem Ultravox a później Depeche Mode i kolejnych wykonawców, to najpierw były "Nowe sytuacje" i Republika. Zaczynałem od muzyki rockowej, a nie elektroniczno-syntezatorowej. Tak naprawdę to jednak oba nurty były obecne w mojej percepcji równolegle, bo przecież synth popowe hity, które do mnie docierały zewsząd w tamtym czasie też podobały mi się. Ale pierwsza była Republika i chcę to jeszcze raz podkreślić. Nie dość zatem, że pierwsza u mnie była muzyka rockowa, to w dodatku polska muzyka rockowa. Album "Nowe sytuacje" nie tylko brzmiał jak zjawisko z innego świata, ale również tak wyglądał. Rozkładana okładka tego longa w czarno-białe pasy, koperta, w której znajdowała się płyta również w czarno-białe pasy a na dodatek czterostronicowa wkładka z tekstami także w czarno-białe pasy. Ta niesamowita konsekwencja graficzna świetnie korespondowała z bezkompromisową muzyką i niesamowitymi tekstami, które mój młody umysł nie do końca wtedy obejmował. Była w nich jakaś tajemnica, podteksty, które trochę rozumiałem, a trochę ich nie rozumiałem, co dodawało muzyce niezwykłości. W dodatku ta szarpana, gwałtowna, nerwowa muzyka miejscami była prawdziwie chwytliwa i na swój sposób przebojowa. Po wysłuchaniu płyty raz, włączałem ją kolejny raz i jeszcze kolejny, i znowu następny, i znowu... Ile się tylko dało. Płyta grała u mnie na okrągło i bez przerwy w każdej możliwej wolnej chwili. Chciałem się nią nasycić, ale kolejne odtworzenia nie przybliżały mnie do celu. "Nowe sytuacje" były jak bezkresne morze, którego nie byłem w stanie ani objąć rozumem, ani doświadczyć emocjonalnie. W gruncie rzeczy tak jest z tą płytą do dzisiaj. Choć przesłuchałem ją już niezliczoną ilość razy, to gdy włączam po raz kolejny, zawsze czuję tę samą ekscytację, którą odczuwałem ponad czterdzieści lat temu. Już nagranie tytułowe, od którego zaczyna się album wytycza kierunek muzyki. Po krótkiej serii delikatnych gitarowych akordów wchodzi gwałtowany, surowy bit perkusyjny i charakterystyczny "jąkający się" wokal Ciechowskiego, który kilkukrotnie powtarza "To nowe nowe nowe nowe nowe sytuacje". Rwane frazy wyrzucane z gniewem i mocą z gardła Ciechowskiego, czasami cedzone, czasami wykrzyczane są tak dosadne, że trudno przejść obok nich obojętnie. Ta surowa, gwałtowana muzyka nagle przełamana zostaje przez solo grane na flecie. Mimo to nie gubi nic ze swojego zdecydowania i pewności. "System nerwowy" zaczyna się spokojniej, choć nerwowo, jak wystukiwany kod Morse'a, ale już pod koniec pierwszej minuty utwór przez moment zyskuje wręcz punkową zadziorność, by po chwilę wrócić do wystukiwania kodu Morse'a a później znowu do rockowej gwałtowności. "AntenySygnały antenSy-sygnałyKomunikatySy-systemySystemy światówA-antenyKomunikatySystemyNerwowe świata-ta-ta-ta-ta" W utworze znowu zastosowanie znajduje partia fletu. "Prąd" rozpoczynają zdecydowane akordy na pianinie, które nadają nagraniu rytm. Za nimi podążają: bas Kuczyńskiego i perkusja Ciesielskiego. Rytm jest dominującym elementem aranżacji, a delikatne gitarowe zagrywki rytmiczne Krzywańskiego początkowo mają jedynie charakter kolorystyczny. Na przodzie jest też gniewny, nieco desperacki śpiew Ciechowskiego i proste surowe bębny. Pod koniec trzeciej minuty narasta jednak zgiełk i riffy gitarowe stają się mocniejsze, do tego dochodzi agresywna partia fletu, co powoduje wręcz kakofonię dźwiękową. Po chwili jednak brzmienie krystalizuje się, by na końcu utworu znowu wrócić do chaosu i w nim zakończyć swój bieg. "Arktyka" miała nosić tytuł "Syberia", ale na to nie zgodziła się Cenzura. Żeby ratować utwór, zmieniono tytuł i jako "Arktyka" nagranie stało się jednym z największych przebojów zespołu. Wszystko zaczyna się od wiatru, kilku rytmicznych szarpnięć strunami gitary i delikatnego śpiewu:  "Syberia właśnie w tobie w tobie jestArktyka biała w tobie leży teżI nie ma w tobie żadnych ciepłych strefSyberia właśnie w tobie leży" Ale już po chwili sytuacja ulega radykalnej zmianie i Ciechowski wręcz krzyczy:  "Lodowce już podchodzą pod nasz domSpod twoich powiek patrzy na mnie śniegCodziennie rano zmywam z twarzy szronNa naszych mapach nie ma ciepłych stref" W trzeciej minucie słychać mocniejsze riffy gitary Krzywańskiego. Po chwili sytuacja znowu ulega uspokojeniu i wracamy do wiatru, wspartego delikatnymi partiami fortepianu w tle i niemal szepczącego wokalu Ciechowskiego. Po raz kolejny następuje zmiana tempa i słychać mocne bębny Ciesielskiego oraz gwałtowny śpiew Ciechowskiego. Nagle wszystko urywa się i kończy cichnącymi powiewami wiatru. Kontrast delikatności z gwałtownością jest charakterystycznym elementem przekazu Republiki.  "Arktyka" jest tego przykładem, ale i następny utwór pt. "Śmierć w bikini" jest zbudowany według podobnego schematu. To drugi największy przebój z debiutanckiej płyty. Patrząc na tekst, to niemal erotyk: "Na plaży jesteś ze mną paniJuż nic nie zdoła mnie ocalićTwój zapach chceTwój zapach chceBym objął cię leciutko w talii" Ale tempo, śpiew, motoryka utworu nie ma nic wspólnego z romantyzmem. To kolejna ekspresyjna, mocna kompozycja, przełamana w połowie partią fletu i delikatniejszym, choć "jąkającym się" śpiewem Ciechowskiego. "Śmierć w bikini" to kolejny przebój-nie-przebój, który stał się wielkim hitem Republiki. Nagranie kończy stronę A płyty. Stronę B rozpoczyna "Będzie plan", który jest prostym, niemal rock'n'rollowym utworem utrzymanym w szybkim tempie. Mniej tutaj przejść, kontrastów i typowych dla pierwszej strony płyty rytmicznych łamańców. Podobny w swojej prostocie jest "Mój imperializm", ale tutaj słychać niemal hardrockowe riffy gitarowe na początku. Później gitara nabiera cech rytmicznych, choć hardrockowe riffy również powracają. "Halucynacje" to pierwsza ballada z prawdziwego zdarzenia, w której na plan pierwszy wysuwają się syntezatorowe partie grane na Moogu. Ciechowski śpiewa w większości nagrania spokojniej, ale w tym nagraniu  powraca większa ekspresja. Są też przyśpieszenia tempa i coś w rodzaju sola gitarowego Krzywańskiego w trzeciej minucie. Za sprawą kompozycji "Znak "="" powracamy do szybkiego tempa i prostego rock'n'rolla oraz chwytliwego refrenu. Druga strona wydaje się prostsza a może nie aż tak zaskakująca jak strona A, ale pozostaje nie mniej interesujące. Album kończy kompozycja "My lunatycy", w której śpiew Ciechowskiego ma w sobie coś nostalgicznego i nierealnego. Choć to również kompozycja prostsza i zwyklejsza, to tekst jest nad wyraz poważny i wpisuje się w nastrój stworzony na początku "Nowych sytuacji": "Somnabuliczni połykamy karmęZ księżycowych tacI nikt nie pyta nas czy chcemy bo niktJuż nie budzi nasI świeci lunatyczny luna-luna-luna- lunaparkSomnabulicy so-so-so-so somnabulicy so-so" W utworze zwraca uwagę partia gitary basowej, która w pewnym momencie wysuwa się wręcz na pierwszy plan. Gitara Krzywańskiego pełni funkcje rytmiczne. Trudno nie odnieść wrażenia, że Ciechowski swoimi tekstami wprowadza nas w klimat Franza Kafki i "Jozefa K.", co doskonale korespondowało z otaczającą obywatela PRL sytuacją realnego socjalizmu i totalitarnego państwa, szczególnie po wprowadzeniu stanu wojennego. Koncepcje Cichowskiego stworzyły prawdziwe dzieło polskiej popkultury. Trzeba jednak podkreślić, że nie wszystko w Republice było jego zasługą. Czarno-biały wizerunek zespołu, który w tak konsekwentny sposób zaprezentowano na debiutanckiej płycie, to dzieło ówczesnego menadżera Republiki Andrzeja Ludewa, z wykształcenia architekta, który tak o tym mówił w wywiadzie dla Teraz Rocka: "To było na pierwszym spotkaniu, chyba jesienią 1981 roku. Już wtedy rozmawialiśmy ogólnie o swoich rolach w tym przedsięwzięciu, a szczególnie o tym, co ja tam miałbym robić jako menadżer. I narzuciłem to swoje czarno-białe myślenie o wizerunku Republiki. To dotyczyło nie tylko sposobu ubierania się muzyków, ale też plakatu i sztrajfu. To miało być ogólnym schematem.(…)" [Teraz Rock nr 2 (108) 2012]. Ciechowski genialnie połączył ten schemat ze swoimi tekstami i kompozycjami. A pozostali muzycy wzbogacili Republikę o swoje zaangażowanie przy tworzeniu aranżacji nagrań. W efekcie otrzymaliśmy muzykę nieśmiertelną, do której można powracać wciąż i wciąż. Dla mnie "Nowe sytuacje" to bezapelacyjnie najważniejsza płyta polskiego rocka. Ocena może być tylko i wyłącznie maksymalna [10/10| a gdyby się dało to i [11/10]. Andrzej Korasiewicz02.10.2025 r.

Więcej… Republika - Nowe sytuacje...

Obywatel G.C. - Tak Tak!

30 września 2025
310 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • electronic
  • pop
  • art pop
  • art rock
  • 80s

Obywatel G.C. - Tak Tak!1988 Polskie Nagrania 1. Tak Tak... to ja    3:402. Podróż do ciepłych krajów    5:153. Umarłe słowa    5:204. Ani ty ani ja    4:405. Depesza do producenta    5:506. Nie pytaj o Polskę    5:557. Piosenka kata    4:008. Skończymy w niebie    4:25 Pierwsza płyta Obywatela G.C. z 1986 roku [czytaj recenzję >>]  była tak naprawdę trzecią płytą Republiki nagraną w nowych, nierepublikańskich aranżacjach jako solowy akt Ciechowskiego. Drugi album Ciechowskiego, nagrany pod szyldem Obywatela G.C. pt. "Tak Tak!", to pierwsza w pełni solowa wypowiedź artysty, który zapuścił się w rejony, które dla fanów Republiki mogły być trudne do zaakceptowania. Dlatego na wszelki wypadek płyta rozpoczyna się od typowo republikańskiego numeru "Tak Tak... to ja". Kompozycja, obok "Nie pytaj o Polskę", stała się największym hitem pochodzącym z płyty a także Obywatela G.C. w ogóle. "Nie pytaj o Polskę" cztery raz znalazło się na szczycie trójkowej listy przebojów a "Tak Tak... to ja" aż siedem razy okupował pierwsze miejsce listy. "Wykrojona" z albumu "Podróż do ciepłych krajów" już takiej kariery nie zrobiła docierając zaledwie do 9. miejsca listy. Pozostałych nagrań nie odważono się nawet lansować. Nic dziwnego, bo płyta "Tak Tak!" miała być rodzajem zwartego konceptu artystycznego, który niewiele ma wspólnego z przebojami.  Krytycy muzyczni byli zachwyceni solowym projektem Ciechowskiego, ale fani marzyli wciąż o powrocie Republiki. Ja również należałem do tego grona osób. Powrót zespołu w końcu nastąpił, ale poza reaktywacyjnym występem Republiki w Opolu w 1990 roku, gdy wszyscy poczuliśmy przez moment dawny nerw zespołu, reaktywowana Republika okazała się innym zespołem, niż ten na który wszyscy czekaliśmy. Republika z lat 90. nie potrafiła nawiązać ani artystycznie, ani pod względem popularności do swoich osiągnięć z pierwszej połowy lat 80. Choć album "Masakra" (1998) dawał nadzieję, że Republika weszła na lepsze tory, to śmierć Ciechowskiego nie pozwoliła przekonać się czy w nich się utrzyma. Na tym tle inaczej patrzę dzisiaj na dwie płyty Obywatela G.C. z lat 80. Debiut "Obywatel G.C." pozwolił Ciechowskiemu rozwinąć się aranżacyjnie, ale na płycie zabrakło moim zdaniem republikańskiego nerwu. Dla mnie ten album to cały czas stracona szansa na najlepszą płytę Republiki, ale nie można zaprzeczyć temu, że to nadal świetna muzyka. Płyta "Tak Tak!", gdy ukazała się w swoim czasie, wydawała się niesamowitym powiewem Zachodu w polskiej popkulturze. Słuchało się tego niemal jak produkcji na światowym poziomie. A przynajmniej tak przyjmowano tę płytę wówczas. Z dzisiejszej perspektywy widać, że stylistycznie album nie wpisywał się w wówczas aktualne trendy światowej popkultury, ale raczej w te, które modne był 3-4 lata wcześniej. Na płycie dominuje elektroniczna produkcja, automat perkusyjny, za co w największym stopniu odpowiada producent płyty Rafał Paczkowski. Niektóre elementy muzyki, jak np. śpiew i głosy Małgorzaty Potockiej (np. w "Depesza do producenta") już wtedy brzmiały moim zdaniem pretensjonalnie. Według mnie po latach nie bronią się tym bardziej. Nie ratują tego nawet świetne, nieco psychodeliczne wtręty Tomasza Stańki na trąbce.  Skład muzyków, którzy wzięli udział w sesji do płyty znowu mamy gwiazdorski. Oprócz wspomnianego Tomasza Stańki, na organach gra Wojciech Karolak, na gitarze basowej Krzysztof Ścierański a na gitarze akustycznej John Porter. Zaangażowana jest też sopranistka Agnieszka Kossakowska, która udziela się w dwóch utworach ("Podróż do ciepłych krajów", "Skończymy w niebie"), jest też José Torres na instrumentach perkusyjnych a na saksofonie gra Adam Wendt. Wydarzeniem była też trasa koncertowa Obywatela G.C. zorganizowana z prawdziwym rozmachem w największych wówczas obiektach halowych w Polsce. Miałem przyjemność uczestniczyć w koncercie w łódzkiej Hali Sportowej, o czym starałem się napisać tutaj: [czytaj relację >>]  Do dzisiaj jest to dla mnie jedno z najważniejszych wydarzeń koncertowych, w których brałem udział. A jednak płyta moim zdaniem nie broni się po latach tak dobrze jak dwie pierwsze płyty Republiki, a nawet niedoszła trzecia płyta zespołu wydana jako debiut Obywatela G.C. Rok 1988 to był trudny czas dla Polski. Nadal była tutaj straszna bieda i brak wszystkiego. Kryzys gospodarczy realnego socjalizmu i upadek PRL przekładał się też na ogólną kondycję polskiej kultury. Choć dzisiaj artyści wspominają PRL różnie, również dobrze, to jednak sam koniec PRL odcisnął na nich swoje piętno. Część z nich, z przyczyn ekonomicznych wyemigrowała z Polski. Ciechowski był w innej sytuacji, bo żył w swojej "bańce", w której mógł skupić na twórczości. Był popularny i wypracował kontakty w polskiej branży muzycznej. Mimo wszystko ta niewidzialna kurtyna, która oddzielała nas od "normalności" powodowała, że braliśmy za wybitne coś, co było jedynie dobre. I tak właśnie moim zdaniem jest z płytą "Tak Tak!". To nie jest w mojej opinii płyta wybitna, jak wówczas sądzono, jak ja wtedy również uważałem. To bardzo dobra płyta, która jednak nie korespondowała z ówczesnymi trendami muzycznymi, choć aspirowała do bycia częścią światowej popkultury. Odseparowanie polskiej popkultury od światowego obiegu powodowało, że nie mieliśmy właściwej perspektywy, by ocenić polską muzykę. To, co było przełomowe i oryginalne w ówczesnych warunkach PRL, nie było niczym wyjątkowym z punktu widzenia światowej popkultury.  Przyglądając się poszczególnym nagraniom z płyty "Tak Tak!" trudno również uznać je za szczytowe osiągnięcie autora. Wspomniany utwór "Tak Tak... to ja" brzmi jak klon wczesnego republikańskiego hitu. To jedyny numer, w którym słyszymy żywą perkusję, na której gra Marek Surzyn. Nagranie ma też typowo republikański sposób frazowania przez Ciechowskiego oraz soczyste riffy gitarowe. Tego właśnie oczekiwali fani Republiki nie mogąc do końca pogodzić się z rozpadem zespołu w 1986 roku. Ale nie tego chciał Ciechowski nagrywając "Tak Tak!". W efekcie otrzymujemy wielki hit, ale przecież nie jest to utwór na miarę "Obcego Astronoma", w dodatku odstaje pod względem koncepcji od reszty płyty. "Nie pytaj o Polskę" wiele zawdzięcza pod względem programowania perkusji hitowi Pet Shop Boys "Rent", choć solo na saksofonie robi robotę. Ciekawa jest "Podróż do ciepłych krajów", ale wokalizy Potockiej są moim zdaniem irytujące. Trochę republikański charakter mają też dynamiczne "Umarłe słowa" z mocnymi riffami gitary. "Ani ty ani ja", choć trwa zaledwie niecałe pięć minut, wydaje się numerem przeciągniętym i trochę nużącym. O dobrym, ale nie bez wad nagraniu „Depesza do producenta” pisałem już we wcześniejszym akapicie. Ciekawa jest "Piosenka kata", ale to nie jest ta jakość jak w przypadku "Śmierć w Bikini" czy "Arktyki". "Skończymy w niebie" to swoisty elektroniczny walczyk, który przyśpiesza, by w połowie nagrania osiągnąć psychodeliczną pełnię i rozpocząć się ponownie z zastosowaniem odwróconych sampli wokalu Ciechowskiego. Wszystko to jest ciekawe i świadczy o możliwościach twórczych Ciechowskiego, ale nie jest wystarczające, by uznać płytę za wybitną.  Płyta była też kolejną próbą podbicia przez polskiego artystę "Zachodu". Nagrano kilka utworów w wersjach angielskojęzycznych, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Szczególnie, że za chwilę upadł Mur Berliński a w naszym kraju trwały "przemiany społeczno-polityczne", które wkrótce wpłynęły także na przemodelowanie całej polskiej branży muzycznej. Rzadko wracam do "Tak Tak!". Jeśli słucham, to z sentymentu i by przypomnieć sobie dwa największe solowe hity Ciechowskiego, które do dziś bronią się znakomicie. Ale tak nie jest z płytą "Tak Tak!", która emanuje przepychem instrumentalnym i swoistym przeprodukowaniem. Moim zdaniem jest tu za dużo wszystkiego, na dodatek miejscami muzyka brzmi pretensjonalnie i przaśnie. W nagranie płyty włożono dużo pracy, ale przełożyła się ona tylko doraźnie na sukces w PRL anno domini 1988. Wtedy zrobiła furorę, ale upływ czasu negatywnie weryfikuje jej wielkość. Płyta jest ważna z punktu widzenia historii polskiej muzyki, jako kolejny krok rozwoju polskich technik produkcyjnych. Ale w kategorii autonomicznego dzieła sztuki lepiej odnajdują się moim zdaniem wcześniejsze płyty Ciechowskiego nagrane razem z Republiką. Mimo że umiejętności wykonawcze artysty i muzyków, z którymi wówczas grał były skromniejsze niż muzyków, którzy zagrali na albumach Obywatela G.C. Pomimo słów krytyki nie mogę jednak albumowi wystawić oceny niskiej, bo to nie jest przecież zła płyta. Moje narzekania mają za zadanie przede wszystkim uzasadnić dlaczego nie wystawiam płycie oceny maksymalnej. Nie wiem czy mi się to udało. Na koniec wspomnę tylko, że jeśli ktoś płyty nigdy nie słyszał, to powinien to nadrobić. Album nie jest moim zdaniem tak wybitny, jak niektórzy nadal chcieliby go widzieć, ale bezwzględnie zasługuje na poznanie i samodzielną ocenę. [8/10] Andrzej Korasiewicz28.09.2025 r.

Więcej… Obywatel G.C. - Tak Tak!...

U2 - The Unforgettable Fire

28 września 2025
307 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • rock
  • art rock

U2 - The Unforgettable Fire1984 Island Records  1. A Sort Of Homecoming    5:282. Pride (In The Name Of Love)    3:493. Wire    4:194. The Unforgettable Fire    4:555. Promenade    2:346. 4th Of July    2:147. Bad    6:088. Indian Summer Sky    4:199. Elvis Presley And America    6:2210. MLK 2:32 U2 powstali w Irlandii, gdy w Wielkiej Brytanii właśnie przetoczyła się fala punk rocka. Formacja z Dublina nigdy nie miała ambicji grać takiej muzyki, ale nie miała też umiejętności muzycznych, by aspirować do roli wirtuozów rocka. Dlatego punk rock był dla U2 przydatnym zjawiskiem, które dało im argumenty do istnienia i do tego, żeby dążyć do osiągnięcia sukcesu w show-biznesie. Muzycy początkowo poruszali się stylistycznie wokół muzyki nowofalowej, choć nie przeszkodziło im to wygrać konkurs „Pop Group '78" w Limerick. W tym samym roku grupę opuścił starszy brat The Edge'a, Dik Evans, który dołączył do kontrowersyjnego, postpunkowego i undergroundowego zespołu Virgin Prunes. Obie formacje występowały początkowo na jednej scenie, na której Virgin Prunes poprzedzał koncerty U2. Od chwili, gdy grupa zyskała menadżera w osobie Paula McGuinnessa, wyraźnym celem stało się osiągnięcie sukcesu komercyjnego. Mimo wszystko początkowo w muzyce U2 nadal słyszalne były nowofalowe naleciałości. Zarówno debiutancki album "Boy" (1980), jak i drugi "October" (1981) z pewnością można uznać za płyty rockowe z elementami nowofalowej surowości. Oczywiście od początku słychać było swoiście "hymniczne" zacięcie wokalisty, które miało potencjał, by rozwinąć się w kierunku charakterystycznym dla tzw. rocka stadionowego. W repertuarze grupy były również chwytliwe kompozycje, które mogły zapewnić jej silną pozycję na rynku muzyki pop. Póki co ukazał się jednak album "War" (1983), który był swoistym zwieńczeniem tego pierwszego, "nowofalowego" okresu działalności grupy. Płyta jednak różniła się od dwóch poprzednich. O wiele wyraźniejsze stały się w muzyce grupy atrybuty rocka stadionowego i hymnowość. U2 gubiła gdzieś tę nowofalową prostotę i skromność. Brzmienie stało się potężniejsze, pełniejsze, co zapewniło pierwszy większy sukces komercyjny. Nadal była to jednak przede wszystkim muzyka rockowa, swoiście oszlifowana "nowa fala". Dalej już w tej stylistyce nie dało się pójść. Można było wydawać kolejne albumy w podobnym charakterze, albo spróbować czegoś nowego. U2 postanowiło poszukać nowego kierunku a płyta "The Unforgettable Fire" miała być pierwszym krokiem w tę stronę. By ruszyć w nową stronę potrzeba było zatrudnić producentów, którzy potrafią wydobyć z muzyki zespołu coś mniej oczywistego. Jak już wspomniałem U2 nie byli wirtuozami rocka, dlatego, by ich muzyka mogła objawić się w nowym świetle potrzeba było nadać jej nowy charakter. A kto mógł zrobić to lepiej jak nie Brian Eno, który wraz z Danielem Lanois zajął się produkcją "The Unforgettable Fire"? Wprawdzie to nie Eno był producentem pierwszego wyboru, ale gdy już doszło do współpracy to spółka Brian Eno i Daniel Lanois rzeczywiście pchnęła U2 do przodu. Eno i Lanois wydobyli z muzyki zespołu zupełnie inne elementy, oszlifowali je i połączyli w imponującą całość. W efekcie ich pracy, czwarta płyta U2 okazała się dziełem z innego świata niż wcześniejsze pozycje w dyskografii zespołu. Muzycznie to nadal było U2, ale marsz w kierunku rocka stadionowego, widoczny na płycie "War",  został na chwilę zastopowany. Na "The Unforgettable Fire" słyszymy masę smaczków produkcyjnych i kilka wręcz eksperymentalnych efektów, które spajają płytę w integralne dzieło. W połączeniu z hymnowym wokalem Bono i rockową swoistością U2, metody Eno przyniosły płytę, która w dyskografii U2 okazała się wyjątkowa. Dla mnie osobiście to również pierwsza płyta zespołu, którą poznałem w chwili wydania. A właściwie wtedy, gdy została zaprezentowana w Wieczorze Płytowym Programu Drugiego Polskiego Radia. Prawdopodobnie wcześniej usłyszałem na liście Trójki "Pride (In the Name of Love)" i zobaczyłem klip w polskiej telewizji. Utwór mocno mnie poruszył i z miejsca spowodował, że U2 stał się moim ulubionych wówczas "zachodnim" zespołem rockowym. Gdy poznałem nagranie tytułowe "The Unforgettable Fire", moja miłość do zespołu rozpaliła się jeszcze mocniej. A utwór "Love Comes Tumbling", pochodząc z epki  "Wide Awake in America" (1985), który radiowa Trójka wylansowała w Polsce jako przebój nr 1 trójkowej listy, umocnił jeszcze bardziej pozycję U2 w mojej hierarchii muzycznej. W gronie "zachodnich" zespołów rockowych Irlandczycy utrzymywali się jako moi zdecydowani faworyci przez najbliższych kilka lat. Sentyment do grupy pozostał zresztą do dzisiaj. Przyznam jednak, że samej płyty "The Unforgettable Fire" wtedy do końca nie rozumiałem a jej pełen kunszt doceniłem dopiero po latach. Zmianę w muzyce U2 słychać już w otwierającym album "A Sort of Homecoming", gdzie zamiast dynamicznego rockowego, napędzającego rytmu, słychać delikatne, niemal swingujące uderzenia bębnów obudowane rytmicznymi, ale schowanymi w tle zagrywkami gitarowymi The Edge'a. To niemal rozmarzone, subtelne otwarcie prowadzi jednak do pełnego dynamiki singlowego "Pride (In The Name Of Love)". Ale i tutaj muzyka U2 nabiera szlachetności i swoiście rozumianego artyzmu. To nie prący do przodu, brutalny rocker, a namalowany pastelowymi barwami obraz, dynamiczny, ale piękny, podniosły i subtelny. Na plan pierwszy wysuwa się repetytywny, gitarowy motyw rytmiczny a chwytliwy refren, w którym Bono śpiewa "In The Name Of Love" zapewnia piosence przebojowość. Dalej mamy niesamowicie energetyczny, porywający, z pulsującym rytmem, przy tym na swój sposób mistyczny "Wire". Niesamowity jest tutaj skrzący się dialog efektów gitarowych The Edge'a z powracającą gitarową ścianą dźwięku oraz niemal transowy wymiar całego nagrania. Kolejny to tytułowy "The Unforgettable Fire", jeden z moich ukochanych i nigdy nie nudzących się utworów U2. Kompozycję zaczynają subtelne efekty m.in. gitarowe, na które po trzydziestu sekundach wchodzą dynamiczne uderzenia bębnów Larry Mullen Jr. Bono zaczyna śpiewać delikatnie, ale z pasją, która narasta wraz z upływem czasu. W tle słychać przewijające się dźwięki różnego pochodzenia, głównie delikatne liźnięcia gitary, ale także klawisze. W czwartej minucie słychać jakby wybuchy klawiszy, prawdopodobnie uzyskane dzięki Fairlight CMI, który też jest użyciu na płycie. Całości dopełniają partie smyczkowe w aranżacji Noela Kelehana, które ostatecznie kończą gasnącą kompozycję. "The Unforgettable Fire" to dla mnie jeden z najważniejszych utworów w historii muzyki pop w ogóle. Geniusz w czystej postaci. Stronę A kończy sielski "Promenade", jakby nie pasujący do powagi wcześniejszych kompozycji, folkowy, nawiązujący do twórczości Van Morrisona.  Stronę B otwiera instrumentalny, ambientowy, niemal eksperymentalny "4th Of July". W tym miejscu najbardziej widać wpływ Briana Eno na powstanie płyty. Brzdąkający na gitarze basowej Adam Clayton dialoguje z gitarowymi zagrywkami The Edge'a a w tle słychać dźwięki różnego pochodzenia, które uzupełniają nagranie. Kompozycję można potraktować jak rodzaj wstępu do bardziej znaczącego "Bad", który następuje po niej. "Bad" to jeden z najczęściej wykonywanych utworów U2 na żywo, lubiany przez większość fanów zespołu. Niestety, ja do tej większości nie należę. To jest ten rodzaj twórczości U2, za którą nie przepadam. Podobno Bono próbował opisać w tekście do nagrania emocje towarzyszące zażywaniu heroiny, choć interpretacje jego słów są różne. Nie dlatego jednak nie podoba mi się ten numer. Właśnie w "Bad" w największym stopniu ujawnia się ta hymniczność śpiewu Bono wsparta powolnym, monotonnym akompaniamentem rockowym zespołu. Nie zmienia tego użycie sekwencera, które posłużyło zespołowi do wygenerowania sekwencji dźwięków w "Bad". Nie lubię i nic na to nie poradzę. Bardzo za to lubię transowy, motoryczny i dynamiczny "Indian Summer Sky". Kompozycja aż tryska energią i dynamizmem a przy tym jest w niej przestrzeń, dzięki której nagranie "oddycha". Słychać tutaj też miejscami mocniejsze riffy The Edge'a. "Elvis Presley And America" to trick Eno i Lanois, którzy zwolnili podkład muzyczny do "A Sort Of Homecoming" i zaprezentowali muzykę w takiej formie nieświadomemu niczego Bono, prosząc o zaimprowizowanie do niego śpiewu. W ten sposób powstała nowa kompozycja, która stała się refleksją nad życiem Elvisa Presleya. Utwór kontrowersyjny, ale w ciekawy sposób urozmaica płytę. "The Unforgettable Fire" kończy delikatna, rzewna ballada "MLK" śpiewana niemal a capella przez Bono. Jej bohaterem jest, jak nietrudno się domyśleć, Martin Luther King. Ładne zakończenie świetnej płyty. Mimo kilku fragmentów, które lubię mniej, "The Unforgettable Fire" zasługuje na najwyższą ocenę. To świetny przykład rockowego dynamizmu ujętego w artystyczne ramy przez Briana Eno. Płyta z upływem czasu jedynie zyskała a to wskazuje na to, że mamy do czynienia z albumem ponadczasowym. [10/10] Andrzej Korasiewicz28.09.2025 r.

Więcej… U2 - The Unforgettable Fire...

Nation of Language - Dance Called Memory

25 września 2025
286 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • new wave
  • indie pop

Nation of Language - Dance Called Memory2025 Sub Pop 1. Can't Face Another One    3:522. In Another Life    3:493. Silhouette    3:504. Now That You're Gone    5:055. I'm Not Ready For the Change    4:476. Can You Reach Me?    4:177. Inept Apollo    3:018. Under The Water    3:289. In Your Head    4:5610. Nights Of Weight    3:21 Nation of Language to młody zespół amerykański, który powstał w 2016 roku na bazie fascynacji wokalisty grupy utworem OMD "Electricity". Wcześniej Ian Richard Devaney występował w zespole typowo rockowym i właśnie OMD stało się bezpośrednim impulsem do zabawy z keyboardem, co doprowadziło do założenia Nation of Language. Grupa miała dotychczas na swoim koncie trzy płyty a najnowsza, "Dance Called Memory" jest czwartą. Zespół zawitał nawet do Polski, gdzie można było go zobaczyć i usłyszeć na Off Festivalu w 2023 roku [czytaj relację >>] . Przyznam, że początkowo byłem rozczarowany nową płytą Nation of Language. Po pierwszym przesłuchaniu muzyka przeleciała i nic po sobie nie pozostawiła. Ale przecież również poprzednie płyty Amerykanów nie były nachalnie chwytliwe. Nie na tym polega urok Nation of Language. Zespół od początku bazuje na zgrabnym połączeniu syntezatorowo-zimnofalowej melancholii i nowofalowej konkretności. Do tego dochodzi nieco zblazowany, ale romantyczny śpiew Ian Richarda Devaneya. Słyszymy zatem zarówno soczyste synthy Aidan Noell, dudniący bas Alex MacKay, jak i konkretne riffy gitarowe grane przez wokalistę Iana Devaneya. Najlepszym przykładem jest tutaj utwór "I'm Not Ready For the Change", jeden z singli promujących album. Podobny opis można zastosować w gruncie rzeczy do całej płyty. Choć nie w każdym utworze pojawia się tak wyraziste brzmienie gitary, to jej większy udział jest właśnie tym co odróżnia najnowszą propozycję grupy od poprzednich, które bazowały głównie na brzmieniu syntezatora i basu. Nation of Language stał się zespołem bardziej zróżnicowanym brzmieniowo, ale żeby to zauważyć trzeba spokojnie posłuchać tej muzyki kilka razy. Na "Dance Called Memory" mamy więcej brzmień gitary, co jednak nie zakłóca odbioru muzyki Nation of Language jako przede wszystkim elektroniczno-syntezatorowej. Na grupę, zamiast jako kontynuatorów stylu OMD, należy patrzeć raczej jako następców New Order. "Dance Called Memory" nie przynosi utworów wyrazistych i chwytliwych, ale ta rozmyta syntezatorowo-nowofalowa muzyka, która znajduje się na płycie ma swój urok i dobrze wpisuje się w korzenie stylistyki. Twórczość Nation of Language nie jest jednocześnie prostym naśladownictwem. Grupa stara się wypracować własny styl, co nie jest łatwe, bo w stylistyce, którą uprawiają wydaje się, że wszystko już zostało powiedziane. Mimo wszystko Nation of Language podejmuje tę próbę i chwała im za to. Na pewno zespół gra stylowo i muzyka, którą tworzy jest miła dla ucha. Dla mnie to już dużo. Ciekawostką jest też fakt, że nowa płyta ukazała się w wytwórni... Sub Pop. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz25.09.2025 r.

Więcej… Nation of Language - Dance Called Memory...

Kirlian Camera - Nightglory

18 września 2025
238 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • electronic
  • dark wave

Kirlian Camera - Nightglory2011  Out Of Line 1. I'm Not Sorry 6.002. Nightglory 3.303. Hymn 5.254. Save Me Lord (From Killing Them All) 2.325. Winged Child... 4.256. I Killed Judas 2.287. Immortal 5.318. I Gave You Wings - I Gave You Death 5.379. Black Tiger Rising 1.5210. Gethsemane 4.03 Po wydawnictwach podsumowujących dotychczasowy dorobek grupy Kirlian Camera (m.in. „Shadow Mission HELD V” z 2009 r. i „Odyssey Europa” z 2010 r.) w wytwórni Out Of Line miała ukazać się już zupełnie premierowa płyta, pierwsza po czteroletniej przerwie. Zapowiedział ją na początku 2011 roku singiel zatytułowany w języku irlandzkim „ Ghlóir Ar An Oíche” czyli po angielsku „Nightglory”, zawierający cztery utwory, w tym dwa, które miały znaleźć się na nowym longplayu. Ten ukazał się 28 października tego samego roku.  Album otwiera utwór „I'm Not Sorry", zaczynający się spokojnym śpiewem Eleny A. Fossi przy akompaniamencie fortepianu. Potem główną rolą przejmują instrumenty elektroniczne. Niewinna z początku historia o pewnym uzdolnionym muzycznie chłopcu, który marzył o nagraniu płyty zamienia się w mrożący krew w żyłach thriller. Koda piosenki, także fortepianowa, z pełnym szaleństwa krzykiem „I'm Not Sorry!” długo pozostaje w pamięci. Tytułowy „Nightglory” z gitarami: elektryczną (Kyoo Nam Rossi) i basową (Naym Ceithre), z radosnym wokalem Eleny A. Fossi, to najbardziej przebojowy numer na płycie, znany już z singla. Mimo dominacji instrumentów elektronicznych piosenka posiada rockową dynamikę, co stanowi nowość w muzyce Kirlian Camera. W refrenie wokalistka powtarza „come to me”, oczekując tęsknie nadejścia nowej ery, której mają bać się łajdacy całego świata.  „Hymn” to już drugi cover Ultravox w dorobku zespołu Kirlian Camera, ale pierwszy z udziałem Eleny A. Fossi, która jest równie wielką fanką tego zespołu, co założyciel KC Angelo Bergamini. „Hymn” na „Nightglory” brzmi niczym majestatyczna sceniczna ballada z refrenem wzmocnionym potężnymi gitarowymi riffami. Nie każdemu będzie odpowiadać tak odmienna od oryginału dynamika, ale na pewno nie można zarzucić zespołowi nadmienrnej odtwórczości i braku szacunku dla jego twórców.  Czwarty „Save Me Lord (From Killing Them All)” wnosi potrzebne w tym miejscu wyciszenie po dwóch hymnicznych utworach, a dla niektórych brzmi trochę jak ukłon w stronę neofolku, który bliski był Kirlia Camera w latach 90. Piosenka, z uroczą melodią i akompaniamentem gitary akustycznej, jest w istocie dramatycznym błaganiem, modlitwą o ocalenie przed własnym gniewem i ciemnością korespondującym z tekstem otwierającej płytę „I'm Not Sorry". „Winged Child” to piosenka rozpięta pomiędzy spokojem a rockową ekspresją wokalu, kontrastującego z chłodnym brzmieniem instrumentów klawiszowych. Z tempem zbliżającym się do tanecznego, ale także z momentami gwałtownego zwolnienia. Tytułowe uskrzydlone dziecko a dokładnie dzieci (chłopiec i dziewczynka) symbolizują niewinność i zarazem zapowiedź przemiany po apokaliptycznym zniszczeniu. Podczas gdy ludzie uciekają przed nadciągającymi chmurami, szukając schronienia one siedzą spokojnie na ławce. „Kilka ostatnich kropli deszczu zaczyna padać na nowy, milczący świat”.  Szósta piosenka „I Killed Judas” to krótka spokojna ballada, właściwie kołysanka z nieobecną sekcją rytmiczną, zakończona sekwencją dziwnych, niepokojących dźwięków. Następna „Immortal” to wyznanie miłości, w którym na tle zagęszczonego elektronicznego akompaniamentu żarliwy śpiew Eleny A. Fossi unosi się do stratosfery. Ósmą piosenkę „I Gave You Wings - I Gave You Death” poznaliśmy już w wersji instrumentalnej na singlu „Ghlóir Ar An Oíche”. W tekście przewijają się uczucia utraty i nostalgii, ale także pragnienie przemocy i zemsty. Znów pojawia się motyw skrzydeł, tym razem danych, aby lecieć ku śmierci.  „Black Tiger Rising" to niespełna dwuminutowy utwór instrumentalny, jakby symfoniczny, który stopniowo przybiera monumentalny rozmiar, godny finału filmowego dramatu. I wreszcie na koniec „Gethsemane”, czyli piosenka z drugiego aktu opery rockowej „Jesus Christ Superstar” autorstwa Andrew Lloyd Webbera (muzyka) i Tima Rice’a (libretto). Przedstawia ona modlitwę Jezusa Chrystusa w ogrodzie oliwnym w noc przed męką i śmiercią. W przypadku coveru tego utworu nie ma żadnych dźwiękowych eksperymentów i zabawy z oryginałem. Brzmienie orkiestry smyczkowej, a wokal godny wielkich scen. Dlaczego z takim szacunkiem do oryginału, łatwo można zrozumieć. Dlaczego pojawił się tu utwór tak odległy formalnie od stylistyki zespołu, na tej płycie i dokładnie w tym miejscu? Nie znalazłem odpowiedzi w wywiadach z członkami zespołu. W tekstach na płycie „Nightglory” dużo jest gniewu, słów o przemocy a nawet zabijaniu głupców, łajdaków i zdrajców. Czy chodziło o to, aby na koniec oddać głos Temu, przeciw któremu skierowała się nienawiść świata i który sam dał się zabić za innych? Nie będę jednak dalej dywagował na ten temat, bo niedługo po wydaniu płyty sam Bergamini powiedział w wywiadzie, „że nie czuję żadnego szacunku do promotorów, menedżerów, muzyków, dziennikarzy i ogólnie subfauny biznesu muzycznego. Nie jestem pewien, czy mogę dalej żyć z takimi kretynami, nie zabijając niektórych z nich...”. Mimo, że Elena A. Fossi stwierdziła kiedyś, że nie czyta recenzji, a na pewno tych, w których muzyka Kirlian Camera jest oceniana, lepiej nie ryzykować ;-) Podsumowując, aranżacje poszczególnych utworów są jak zwykle w przypadku zespołu bardzo staranne, a melodie atrakcyjne, jeśli nie piękne, i nie ma sensu pisać o tym przy każdej okazji. Największą zmianą w porównaniu z poprzednimi płytami jest wokal Eleny Alice Fossi. Na „Nightglory” stał się zdecydowanie bardziej ekspresyjny i wyeksponowany na tle muzyki. Gitary elektrycznej poza piosenką tytułową nie ma za dużo i tak naprawdę momentami jej głos jest najbardziej rockowym elementem muzyki. Na wersji podstawowej płyty zabrakło charakterystycznych dla muzyki Kirlian Camera eksperymentalnych utworów. Znajdziemy je za to na wersji De Lux. Moja ocena: [8.5/10]. Krzysztof Moskal18.09.2025 r.

Więcej… Kirlian Camera - Nightglory...

Bush, Kate - The Sensual World

13 września 2025
313 odsłon
Tagi:
  • pop
  • art pop
  • art rock
  • folk

Kate Bush - The Sensual World1989 EMI 1. The Sensual World    3:532. Love And Anger    4:423. The Fog    5:014. Reaching Out    3:115. Heads We're Dancing    5:156. Deeper Understanding    4:407. Between A Man And A Woman    3:298. Never Be Mine    3:429. Rocket's Tail (For Rocket)    4:0310. This Woman's Work    3:38 CD bonus 11. Walk Straight Down The Middle 3:48 Kate Bush po sukcesie "Hounds of Love" wysoko zawiesiła poprzeczkę. Oczekiwania wobec niej również były wielkie. Zwłaszcza, że artystka postrzegana była wtedy przez szerszą publiczność przede wszystkim przez pryzmat mainstreamowej gwiazdy, która ma za zadanie dostarczać przeboje na miarę "Running Up That Hill". Wytwórnia EMI, która chciała wykorzystać ten moment, wypuściła w listopadzie 1986 roku album kompilacyjny pt. "The Whole Story". Płyta nie była jednak prostym zbiorem starych nagrań. Znalazł się na niej m.in. premierowy miks "Wuthering Heights" z nowo nagranym wokalem a także wydany na singlu utwór "Eksperyment IV". "Wuthering Heights" w nowej wersji trafił na Listę Przebojów Programu Trzeciego docierając w marcu 1987 roku do 7. miejsca. "Eksperyment IV" osiągnął 23. miejsce na brytyjskiej liście przebojów, 12. na irlandzkiej a nawet trafił do top 50 listy niemieckiej. Album "The Whole Story" stał się trzecim w karierze Kate Bush numerem jeden na brytyjskiej liście przebojów i  najlepiej sprzedającym się wydawnictwem artystki do tej pory. Kompilacja uzyskała trzykrotny status platynowej płyty w Wielkiej Brytanii. EMI udało się podtrzymać komercyjny status Kate Bush i zdyskontować sukces "Hounds of Love" dzięki w większości staremu repertuarowi. Z drugiej strony słuchacze, którzy poznali Kate Bush dopiero dzięki płycie "Hounds of Love", mogli poznać jej starszy repertuar. Same plusy. Czas mijał jednak nieubłaganie i Kate Bush musiała w końcu wydać kolejny premierowy album. "The Sensual World" ukazał się w październiku 1989 roku, poprzedzony we wrześniu singlem tytułowym. To był najbardziej przebojowy fragment płyty, ale nie powtórzył sukcesu "Running Up That Hill", choć dotarł do całkiem niezłego 12. miejsca brytyjskiej listy przebojów, 6. miejsca w Irlandii i 20. w Holandii. W innych krajach radził sobie gorzej. Sporym przebojem został za to w Polsce, która właśnie wchodziła w czas przemian i upadku komunizmu. Mimo że był już nowy, nie całkiem komunistyczny rząd i rozpoczęły się tzw. "przemiany społeczno-polityczne", to jednak system dystrybucji muzyki w Polsce działał po staremu. Nadal byliśmy odseparowani od zachodniej Europy niewidzialną, ale odczuwalną barierą. Dlatego fakt, że utwór "The Sensual World" osiągnął 4. miejsce Listy Przebojów Programu Trzeciego nie przekładał się w najmniejszym stopniu na sprzedaż płyt Kate Bush w Polsce. Wtedy cały czas płyty nagrywało się z radia, albo z "przegrywalni", które wypożyczały również albumy CD za opłatą. Utwór "The Sensual World", choć był najbardziej przebojowym momentem płyty, to jednak słychać było, że artystka zmierza w innym kierunku niż na "Hounds of Love". O wiele bardziej słyszalne były tutaj elementy folkowe i akustyczne. Gdy ukazał się album, te spostrzeżenia potwierdziły się w całej rozciągłości. Z tego powodu płyta "The Sensual World" była dla niektórych delikatnym rozczarowaniem. To nie była kontynuacja "Hounds of Love", ale przecież nikt nie zapowiadał, że będzie. To były tylko pobożne życzenia części słuchaczy. Kate Bush zawsze tworzyła muzykę kierując się jedynie własną wizją artystyczną, która mogła lecz nie musiała korespondować z oczekiwaniami słuchaczy. Czasy zresztą też były już inne i ponowne nagranie płyty podobnej do "Hounds of Love" wcale nie gwarantowało sukcesu. A przecież "The Sensual World" trudno  uznać za płytę złą czy słabą. To album inny, trudniejszy w odbiorze, mniej komercyjny, ale równie znakomity. W dodatku nadal zawierał elementy chwytliwego popu. Początkowa rezerwa do "The Sensual World" ustąpiła z czasem zachwytowi muzyką, którą płyta przynosi.  Album otwiera tytułowy "The Sensual World", w którym zmysłowy wokal Bush miesza się z brzmieniem irlandzkich dud i delikatnie wybijanym rytmem perkusyjnym a całość dopełnia chwytliwy refren, który wpisuje się w eteryczny śpiew Kate Bush. "Love And Anger" to trzeci singiel wydany w ramach promocji albumu. Trudno jednak uznać tę kompozycję za przebojową. Utwór rozpoczyna się od partii fortepianu, delikatnie muskanych bębnów oraz śpiewu Bush. Pod koniec pierwszej minuty niespodziewanie słyszymy wyrazistą serię riffów gitarowych graną przez... Davida Gilmoura. Rytm perkusyjny staje się bardziej miarowy i zdecydowany. Cały czas w tle przygrywa fortepian. Nie wiadomo tylko co i kiedy nucić. Tytułowe słowa "Love And Anger" powtarzane są mimochodem i trzeba uważnie słuchać, by zwrócić na nie w ogóle uwagę. Wyraźnie za to słychać chór utkany z wielogłosów, uzyskanych prawdopodobnie przy pomocy Fairlight CMI i wielokrotnemu nakładaniu wokalu Kate Bush a także głosu towarzyszącego jej brata Paddy Busha.  Pięknym nagraniem jest "The Fog", w którym orkiestrowe aranżacje przygotował Michael Kamen a skrzypcowe solo wykonuje Nigel Kennedy. Nagranie dzięki temu zyskuje przestrzeń, ale folkowy nastrój podtrzymuje gdzieniegdzie słyszalna harfa celtycka. Muzyka jest iście mglista i tajemnicza pozostając oniryczna. To jeden z moich ulubionych utworów na płycie. "Reaching Out" rozpoczyna się od subtelnej gry na fortepianie i korespondującego z nią śpiewu Kate Bush. Ale już w drugiej minucie kompozycja zyskuje wyraźny rytm i dynamikę, która napędza tytułową frazę "Reaching Out" śpiewaną przez Bush. To bardzo chwytliwy moment, moim zdaniem o większym potencjale przebojowym niż singlowy "Love And Anger". Smyczkowe aranżacje  opracował tutaj Michael Nyman a wykonuje je Balanescu String Quartet. Kolejne wymienione przeze mnie nazwiska wskazują, że obsada albumu jest iście gwiazdorska. A to jeszcze nie koniec. "Heads We're Dancing" od początku jest silnie zrytmizowany i dynamiczny. W tle brzęczy bezprogowy bas Micka Karna a smyczkowe aranżacje ponownie przygotował Michael Kamen. Na skrzypcach po raz kolejny gra Nigel Kennedy, ale słychać go dopiero w końcowej minucie utworu. "Deeper Understanding" jest delikatniejszy, ale o wyraźnie zaznaczonym, pulsującym rytmie. W tle pobrzmiewa fortepian, słychać też syntetyczne efekty generowane przez Fairlight CMI. Na basie tym razem gra John Giblin a w wokalne tła zaangażowany jest bułgarski zespół wokalny Trio Bulgarka. Słychać też solo bułgarskiej pieśniarki Yanki Rupkhiny ze wspomnianego trio. W "Between A Man And A Woman" wokal Kate Bush na początku brzmi jak śpiew pieśniarki na japońskim dworze cesarskim, ale po chwili Bush zmienia frazowanie i operuje głosem w innej skali. Utwór ma wyrazisty rytm a jako ornament tym razem użyta jest wiolonczela a także celtycka harfa, która nie pozwala zapomnieć o etnicznych elementach muzyki Bush. "Never Be Mine" rozpoczyna fortepian i stonowany śpiew Kate Bush, istotny jest znowu bas, ale tym razem klasycznie grany przez Eberharda Webera. Ornamentalnie w tle słychać irlandzkie dudy (uilleann pipes) a pod koniec ponownie bułgarskie trio wokalne. W "Rocket's Tail" powraca na gitarze David Gilmour, ale zanim to nastąpi, utwór zaczyna bułgarskie trio wokalne, które w tle wspiera śpiew Kate Bush. Dopiero po półtorej minucie popisów wokalnych wchodzą partie instrumentalne, czyli wspomniane riffy Gilmoura oraz soczyste uderzenia w bębny Stuarta Elliotta. Gilmour wykręca prawdziwe solówki gitarowe, które zaostrzają cały numer i powodują, że w połączeniu z bułgarskimi śpiewami i mocnym wokalem Kate Bush, "Rocket's Tail" staje się kompozycją bardzo mocną, niemal rockową o folkowej barwie. Dla odmiany, kończący oryginalny winylowy album "This Woman's Work" jest delikatny i subtelny. Oparty na charakterystycznym sopranie wokalistki i podniosłych akordach fortepianowych a także swoiście chwytliwie powtarzanej frazie tytułowej, ma potencjał przebojowy. Nic dziwnego, że został wydany jako drugie nagranie z płyty na singlu. Dla porządku należy dodać, że kompozycja była już znana wcześniej, bo w 1988 roku. Została wtedy wykorzystana w komedii romantycznej „She's Having a Baby”. Aranżację orkiestrową do "This Woman's Work" opracował Michael Kamen. Utwór dotarł do 25. miejsca brytyjskiej listy przebojów i 20. irlandzkiej, odnotowany został również w pierwszej setce australijskiej listy singli. Jako bonus do CD dodano nagranie "Walk Straight Down The Middle" i łącznie z nim płyta znana jest dzisiaj również w serwisach streamingowych. Przyznam jednak, że choć "Walk Straight Down The Middle" jest bardzo sympatycznym utworem, to jako koniec płyty bardziej pasuje mi "This Woman's Work". To byłoby idealne zakończenie "The Sensual World" a "Walk Straight Down The Middle", który jest nagraniem dobrym, ale niekoniecznie dobrym na zakończenie płyty, szczególnie po takiej kompozycji jak "This Woman's Work", "wcisnąłbym" gdzieś wcześniej.  W 1989 roku album "The Sensual World" nie poruszył mnie jakoś szczególnie. Płyta podobała mi się, ale przesłuchałem ją kilka razy i odłożyłem kasetę na półkę. Wtedy bardziej zajmowało mnie kontemplowanie "Disintegration" The Cure [czytaj recenzję >>] . Ale dzisiaj lepiej rozumiem to, że Robert Smith uznał w 1989 roku „The Sensual World” za swój ulubiony album roku. To jest świetna płyta, która ma dramaturgię i łączy zdobycze ówcześnie najnowszej techniki wykonawczej (Fairlight CMI) z elementami tradycyjnymi, folkowymi. Wszystko spina głos i myśl Kate Bush, która zaplanowała i zrealizowała kolejne dzieło muzyki pop. Choć bardziej przemawia do mnie "Hounds of Love", to "The Sensual World" również oceniam wysoko. [9.5/10] Andrzej Korasiewicz13.09.2025 r.

Więcej… Bush, Kate - The Sensual World...
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
Image


kontakt@alternativepop.pl

  • Facebook
  • YouTube
  • Instagram
  • MIX
Patronite
|
Buy Coffee
Głosuj na listę przebojów Alternativepop.pl
Informacje
Recenzje
Relacje
Artykuły
Rankingi
Podsumowania
O Alternativepop.pl
Kontakt
  • Strona główna
  • Newsy
  • Recenzje
  • Relacje
  • Artykuły
  • Rankingi
  • Podsumowania
  • O stronie
  • Kontakt
  • Lista przebojów Alternativepop.pl