Caribou - Andorra
2007 Megre
1. Melody Day 4:11
2. Sandy 4:10
3. After Hours 6:15
4. She's The One 4:00
5. Desiree 4:12
6. Eli 3:03
7. Sundialing 4:40
8. Irene 3:38
9. Niobe 8:51
Oto „Andorra” i to wcale nie hiszpańska. A to jej twórca: mieszkający w Londynie Kanadyjczyk, obdarzony wrażliwością zbliżoną do swoich rodaków z Broken Social Scene - Dan Snaith. Wcześniej nagrywający pod szyldem Manitoba zmuszony został do zmiany artystycznego pseudonimu, jako że tamten był już zarezerwowany prawami autorskimi dla amerykańskiej gwiazdy lat 70.; Caribou zaś to nazwa, na którą wpadł, jak mówi, „w kanadyjskiej głuszy z przyjaciółmi". Skrupulatny producent, pracowity muzyk, wrażliwy wokalista, wszechstronny kompozytor, czy też może komputerowy „nerd” – cokolwiek by o nim nie powiedzieć, trzeba przyznać jedno: we wszystkich (zresztą niezwykle ze sobą spójnych) piosenkach na swoim nowym krążku czuć iście matematyczną precyzję (nic dziwnego, skoro sam przysłowiową „matkę nauk” studiował), która czyni całość zapamiętywalną i – nie nadużywając tegoż epitetu - intrygującą. Nie powiem jednak, że dzieje się tak za pierwszym przesłuchaniem – to ten typ, który obiecuje bardzo wiele, ale wymaga oswojenia, później zaś nie musi o sobie przypominać, bo wracamy do niego sami.
„Andorra” to drugie studyjne wydawnictwo Snaitha po zmianie pseudonimu... a pomysłów, jak słyszymy, wciąż w bród. Bardzo dobrych pomysłów. To co przyciąga i zachwyca przede wszystkim, to misterność melodii, melodii tkanych (z gracją!), wijących się, niemalże eterycznych, przywodzących na myśl ducha studyjnej poprzedniczki, „The Milk Of Human Kindness”. Cały ogrom elementów współgra tu ze sobą harmonijnie, począwszy od nasycenia i często wieloetapowości (jak choćby w „Desiree”) samej muzycznej zawartości: od dzwoneczków, flecików, wszelkiego rodzaju „przeszkadzajek”, (subtelnych) chórków, poprzez (nienachalne) partie gitarowe, rumieńce elektroniki, na wizerunku i okładce skończywszy. Do tego oszczędne i raczej nieskomplikowane teksty („And in the leaves/and in my mind/you're always there” z „After Hours”), których nikt naprawdę nie ma mu za złe, przeciwnie: ujmując sprawę dość prozaicznie - to integralna część doprawdy słodkiej całości. Gdyby przyrównywać piosenki do przysłowiowych perełek, powstałby z nich z całą pewnością sznur: dopieszczony, równy i mieniący się wieloma kolorami. Jak sam twórca mówi w wywiadach, wszystkie utwory nabierają ostatecznego kształtu na jego domowym komputerze. I rzeczywiście czuć tu - nazwijmy to - przytulność (produkcyjną?) jego czterech ścian. A na koncertach (zgoła dużo bardziej dynamicznych) występując ze swoim zespołem potrafi rozruszać nawet Niemców (spostrzeżenie z autopsji). Taki z niego magik.
„Dream pop”, „noise pop”, „downtempo” - jak zwali mądrzy krytycy, tak zwali. Ale można by też powiedzieć: miód na serce i psychodeliczna podróż wyobraźni, poprzez którą dajemy się omotać tej – nie uciekajmy od drażliwego epitetu uznawanego za banał – pięknej płycie. Aż chciałoby się (analogicznie) zanucić kilka fraz z otwierającego „Melody Day”. Bo przecież „now our hearts are locked up tight again”! [8.5/10]
Zosia Sucharska
10.10.2007 r.