The Cure - The Cure
2004 Geffen records
1. Lost 4:07
2. Labyrinth 5:14
3. Before Three 4:40
4. The End Of The World 3:43
5. Anniversary 4:22
6. Us Or Them 4:09
7. Alt.end 4:30
8. (I Don't Know What's Going) On 2:57
9. Taking Off 3:19
10. Never 4:04
11. The Promise 10:21
12. Going Nowhere 3:28
Najbardziej kontrowersyjna płyta od czasu „Wild Mood Swings”. Dlaczego kontrowersyjna? Ano dlatego, że tym krążkiem udało się panu Smithowi podzielić fanów. Pierwszym ogniwem zapalnym okazał się być producent – Ross Robinson, który ma na swoim koncie współpracę z kapelami nu metalowymi. W serca fanów wkradł się strach, gdy została ujawniona ta wiadomość, gdyż współpraca z kimś takim nie mieściła się po prostu w głowie. Drugim ogniwem zapalnym okazał się pierwszy singiel „The End Of The World”, który - co tu dużo mówić - nie zachwycił. Wszyscy drżeli w obawie o resztę kompozycji, bo po czterech latach czekania nikt nie chciał się rozczarować. Czy będą tak dobre, by sprostać wygórowanym wymaganiom fanów i krytyki? Czy zatrą niesmak po singlu? Trzecim punktem zapalnym ujawnionym po ukazaniu się płyty stały się różne wersje albumu, który w zależności od kontynentu występował w pięciu odmianach. I tak, Europa otrzymała zestaw podstawowy, jak się wyraził Smith, na którym znalazło się 12 piosenek w tym „Going Nowhere” - skoro zestaw podstawowy to nie wiadomo czy traktować tę kompozycję jako bonus czy też nie, bo Ameryka nie miała tyle szczęścia. Zwyczajowo w najlepszej sytuacji znalazła się Japonia, która zawsze otrzymuje więcej niż inni. Ich wersja był bogatsza o dwa utwory: „Fake” oraz „Truth Godness And Beauty”, który z niewiadomych dla mnie przyczyn nie znalazł się w wersji podstawowej, choć to prawdziwa perła. W Anglii z kolei album ukazał się z jedną bonusową kompozycją, a mianowicie wspomnianą już „Truth Godness And Beauty”. W najgorszej sytuacji znaleźli się za to Amerykanie, którzy nie otrzymali żadnych bonusów, a jakby tego było mało zabrano im końcową kodę w postaci „Going Nowhere”. Najpełniejsze z wszystkich wydań ukazało się nie wiadomo czemu na płycie winylowej, która oprócz „Fake”, „Truth Godness And Beauty”, „Going Nowhere” została wzbogacona fenomenalnym „This Morning”. Namieszał pan Smith tym razem okropnie. Zupełnie nie rozumiem po co takie zabiegi, ale trudno, stało się.
To tyle tytułem wstępu, teraz czas przyjrzeć się temu co zostało nagrane. Zaczyna się naprawdę ostro od „Lost”. Dla mnie troszkę za mało w tym melodii, choć nie jest źle. Utwór nakręca się niczym spirala, by eksplodować na końcu z ogromną siłą. Takiej kompozycji The Cure jeszcze w swoim dorobku nie mieli. Następnie, w klimat orientalny wprowadza nas „Labyrinth”, który stanowi ważny punkt albumu, choć nie każdemu przypadł do gustu. Sam miałem z nim na początku spore problemy, bo jakoś nie chwytał, ale po kilkukrotnym przesłuchaniu bardzo polubiłem ten numer i cieszę się, że znalazł się na albumie. „Before Three” to jak dla mnie murowany kandydat na pierwszego singla. Melodyjny, mocny i co tu dużo mówić przebojowy. Dużo bardziej sprawdziłby się jako utwór zapowiadający płytę, niż „The End Of The World”, który może nie jest złym utworem, ale od takiego zespołu jak The Cure wymagamy dużo więcej. Myślę, że Smithowi znów zamarzyły się listy przebojów skoro zaczął tworzyć takie kawałki. Szkoda, że tym razem nie do końca się to udało.
„Anniversary” to powrót do lat osiemdziesiątych, a to za sprawą klawiszy nadającym tej piosence klimat. Żałuję bardzo, że rola klawiszy na albumie została tak strasznie ograniczona. Praktycznie w większości kompozycji są niesłyszalne, bo zostały zagłuszone przez ostre gitary. „Us Or Them” był na początku dla mnie takim koszmarkiem, którego nie mogłem słuchać. Wydawał się jakiś dziwny, kanciasty i nazbyt agresywny jak na The Cure. Dziś już myślę inaczej. Teraz to jeden z moich ukochanych utworów na tym krążku. Tak, wiem, że wielu niedowierza czytając te słowa, ale tak w istocie jest. Prawdę mówiąc czekałem na coś takiego i prośby zostały wysłuchane. Na drugiego singla wybrałbym „Alt. End”, który spełnia wszystkie wymogi, bo jest tu i melodia, i fajny refren, no i miło się tego słucha. Jednak najlepsze dopiero wciąż przed nami. Jeśli o „Alt. End” można by powiedzieć, że to taki błahy utworek to „(I Don’t Know What’s Going) On” to utwór banalny. Począwszy od tekstu gdzie Smith przez większość czasu powtarza tytuł utworu, a skończywszy na muzyce. Dobrze, że to tylko niecałe trzy minuty.
Próbą zmierzenia się z listą przebojów jest także „Taking Off”, lecz nie łudźmy się, że The Cure powtórzą sukces „Just Like Heaven” czy „Love Song”. To bardzo zgrabny utwór, przyjemnie się go słucha, ale przecież to nie ta klasa co wyżej wymienione. Wstydu grupie nie przynosi, ale pokłonów też nikt składać nie będzie. Jedyną ewidentną porażką na tym krążku okazał się być utwór Jasona Coopera - „Never”, w którym nic nie zachwyca. Szkoda, że w taki sposób debiutuje perkusista The Cure, ale już wybaczyłem grupie to potknięcie i nawet oswoiłem się z tym utworem. Przejdźmy jednak do tego co naprawdę ważne i piękne. Robert lubi umieszczać na albumach długie, rozbudowane kompozycje. Tak było w przypadku „From The Edge Of The Deep Green Sea” na albumie „Wish”, tak też było z „Watching Me Fall” na „Bloodflowers” i także tutaj znalazło się miejsce na taką kompozycję. Mowa tu o utworze „The Promise”, który przebija wszystko co znalazło się na tym albumie. To dziesięciominutowy kawałek, w którym smutek miesza się z rozgoryczeniem, a wszystko to doprawione jest ostrymi gitarami i desperackim głosem/krzykiem Roberta Smitha. Tak proszę państwa, na takie utwory warto czekać i cztery długie lata. Dla posiadaczy wersji amerykańskiej tu następuje koniec podróży, dalej jadą wszyscy inni, choć to tylko ledwie ponad trzy minuty drogi. Zwieńczeniem albumu jest przepiękna koda „Going Nowhere”, w dźwiękach, której słychać nawiązanie do albumu „Disintegration”. Wszystko to za sprawą dzwoneczków, klawiszy oraz przejmująco smutnego głosu, który znów stanął na wysokości zadania. I tylko żal, że to już koniec, że płyta wybrzmiała i nic już więcej nie nastąpi. Za coś takiego jestem w stanie wybaczyć im te drobne potknięcia i uwierzyć, że „The Cure” to nie ostatni rozdział w ich historii. [8.5/10]
Jakub Karczyński
27.08.2006 r.