Echo & The Bunnymen - Reverberation
1990 Sire
1. Gone, Gone, Gone 4:15
2. Enlighten Me 4:37
3. Cut & Dried 3:45
4. King Of Your Castle 4:35
5. Devilment 4:40
6. Thick Skinned World 4:25
7. Freaks Dwell 4:05
8. Senseless 4:50
9. Flaming Red 5:33
10. False Goodbyes 5:38
Ze wszystkich członków zespołu rockowego, wokaliści są najtrudniejsi do zastąpienia. Historia muzyki zna całkiem prominentne przypadki, gdy to zastępca wokalisty osiągał sukces większy od poprzednika, chociażby Bruce Dickinson czy Ian Gillan. Ale z reguły wszelka zmiana wokalisty oznacza ingerencję w tożsamość zespołu, a ortodoksyjni fani nie dają na to swojej zgody. Taka sytuacja miała miejsce, gdy Echo & The Bunnymen opuścił Ian McCulloch, ich gwiazda, głos, twarz, ikona i rzecznik prasowy w jednym. Za swoją motywację podawał wypalenie zespołu jako twórczej drużyny i chęć większej swobody artystycznej - czyli, między słowami, Will Sergeant, Les Pattison i Pete DeFreitas zbytnio temperowali jego gwiazdorskie ego. Jak postanowił, tak zrobił i odpalił krótkotrwałą, acz udaną karierę solową (o czym opowiem w innym odcinku), pozostawiając resztę ekipy na lodzie.
Paradoks sytuacji polegał na tym, że stało się to, gdy The Bunnymen byli na szczycie, tzn. po serii swoich klasycznych albumów, dzięki którym po dziś dzień działają i cieszą się popularnością. Co zatem mieli zrobić pozostali członkowie z tak doskonale rozwijającą się karierą? Nie chcąc zostawać ofiarami kaprysu gwiazdora, Will, Less i Pete zrekrutowali nowego wokalistę, jegomościa z Belfastu imieniem Noel Burke. Dlaczego wybór padł na niego – to pytanie do dziś zadaje sobie wielu fanów The Bunnymen. Wyjaśnienie jest takie, że zespół chciał zmienić oblicze i nie zatrudniać sobowtóra McCullocha, tylko kogoś o odmiennym głosie i temperamencie. I tak też się stało, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jedyna płyta, którą nagrali z Noelem, czyli „Reverberation”, została zmiażdżona przez krytykę i fanów i do dziś stanowi temat tabu, do którego zespół nie nawiązuje. Ale, czy słusznie?
Po latach, gdy o całej sprawie już dawno zapomniano, wielu fanów powraca do „Reverberation” i stwierdza z zaskoczeniem, że to całkiem niezła płyta. Ja uważam, że to znakomity krążek, któremu należało się znacznie lepsze przyjęcie, pod jednym warunkiem – gdyby panowie nazwali swój projekt inaczej, niż Echo & The Bunnymen. Fani oczekiwali po prostu kolejnej świetnej, zimno-falowej płyty z kolejnym alternatywnym hymnem swojego pokolenia. Tymczasem, ku zaskoczeniu wszystkich, muzycy poszli w kierunku, który mocno wyprzedził swoje czasy – zabrali się za rock psychodeliczny spod znaku lat 60., The Doors i The 13th Floor Elevators. Już sam tytuł jest hołdem dla tych ostatnich, a obecność muzyków z Indii na płycie oraz sięganie do sitarów, cymbałów, a także organów typu mellotron i farfisa było jasnym sygnałem, jakiego brzmienia będą tu teraz panować.
Na domiar złego, w przededniu rozpoczęcia prób z Noelem w składzie, w wypadku drogowym zginął Pete DeFreitas; zatem, absolutnie żaden krążek nie byłby w stanie zadowolić rozżalonych fanów, a co dopiero taki, który zmienia kierunek twórczości ich ukochanego zespołu. Ostatecznie, pod miażdżącą falą krytyki zespół rozpadł się na wiele lat. Mimo to, „Reverberation” nie jest twórczym koszmarkiem; to brzydkie kaczątko, czarna owca w stadzie, które nadal na swoje własno serce i dusze. Dziś, gdy przeżywamy renesans rocka psychodelicznego, jakikolwiek debiutant na tej scenie byłby dumny nagrywając taki krążek jak „Reverberation”. Wówczas jednak tak nie myślano; to było pogwałcenie zasad, psucie dobrego imienia i sięganie po nie interesujące nikogo brzmienie. A działo się to w tym samym czasie, gdy w działali już tacy prekursorzy jak My Bloody Valentine i Spacemen 3. [7/10]
Jakub Oślak
30.05.2023 r.