The Knife - Silent Shout
2006 Rabid
1. Silent Shout
2. Neverland
3. The Captain
4. We Share Our Mother’s Earth
5. Na Na Na
6. Marble House
7. Like A Pen
8. From Off To On
9. Forest Families
10. One Hit
11. Still Light
No i doczekaliśmy się. Ubiegły rok przyniósł całą masę świetnych płyt, ale dokonanie wyboru tej jednej najlepszej było dość trudny do momentu, gdy pojawiła się perełka w postaci „Alligator” zespołu The National. Rok 2006 zapowiada się jeszcze ciekawiej, ale zagadką pozostaje, ile znakomitych płyt przyniesie. Pierwszą już mamy – przypłynęła promem prosto ze Szwecji. „Alligator” był płytą opowiadającą o kobiecie imieniem Karen, z kolei połową The Knife jest Karin. Przypadek?
Na pewno znacie ten głos. Gdyby nie gościnny udział Karin na ubiegłorocznym albumie Royksopp byłoby z twórcami „The Understanding” kiepsko. „What Else Is There?” okazało się być sporym przebojem - kto widział teledysk ten już wie jak wygląda pani z The Knife - i narobiło smaku na kolejną płytę szwedzkiego duetu Olof Dreijer - Karin Dreijer Andersson. I oto jest „Cichy Krzyk” – rzecz piękna i porywająca, którą śmiało można postawić obok fenomenalnego „Felt Mountain” Goldfrapp.
Zaczyna się dosyć dziwacznie. Tytułowy numer to lekko orientalny, falujący numer, z bardzo zgrabnym wykorzystaniem kraftwerowskich klawiszy i, jak wskazuje tytuł, przytłumionym, cichym śpiewem. Dalekim Wschodem pachnie też motyw przewodni „Neverland”. O ile pierwszy utwór był nastrojowy, bujający gdzieś w obłokach, tak ten jest już prawdziwym krzykiem w ciszy. Krzykiem może nie dosłownie, bo na całej płycie nie znajdziemy podniesionego głosu Karin, ale całość brzmi bardzo zgryźliwie i dobitnie. Na ogólny odbiór płyty wpływa niewątpliwie nastrój i atmosfera, typowe dla skandynawskich zespołów czyli chłód, tajemnica, zapach lasu i zimnego morza. We wstępie „The Captain” słychać niemalże szum drzew niesionych wiatrem, po czym znów mamy motyw dalekowschodni, tym razem typowo japoński. Zadziwiający paradoks, mimo fascynacji orientem, ani przez moment nie zapominamy, że to muzyka stworzona przez Szwedów. Przy „We Share Our Mother’s Earth” wchodzimy już na parkiet - któż nie uwielbia klawiszy imitujących cymbałki i ostrego, syntezatorowego bitu – wokal Karin staje się bardziej agresywny a przy tym pozostaje w nim nutka dziecinnej niewinności. Podobną umiejętność posiada jedynie Helen z Ladytron. Piosenkę numer pięć możemy sobie właściwie darować – jedyny niewypał na płycie, na szczęście to tylko dwuipółminutowy przerywnik. To, co następuje po nim, to czyste piękno – przejmujący „Marble House” przywołuje trochę na myśl piosenki Lenny Valentino, choć muzycznie to zupełnie inna bajka. Smutna opowieść o samotności z piękną melodią i świetnym, wielogłosowym refrenem z klawiszami a’la debiut Alphaville lub Ultravox. Wracamy na parkiet – zadziorne klawisze i przeszywający, chłodny wokal Andersson. W tym śpiewie, mimo tanecznej i bujającej muzyki, zawarty jest straszny żal, smutek, rodzaj nieprawdopodobnej, zimnej melancholii, która trudno rozgryźć. Podobnie jest z zamykającym „Still Light” – ten utwór budują szmery, szepty, przedziwne dźwięki jakby tulące do snu.
Co pamiętam z dzieciństwa? Kołyskę, smoczek, pluszowe misie. Pamiętam też zabawne plastikowe delfinki, „fruwające” nad łóżkiem. Gdy się poruszały, grały kołysankę, która w założeniu miała rozweselać a mnie zawsze było przez nią smutno. „Silent Shout” jest jak ta kołysanka i jak te beztroskie wspomnienia z dzieciństwa, o których trudno zapomnieć.
[9/10]
Mateusz Rękawek
08.04.2006 r.