Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Mission, The - God's Own Medicine

The Mission - God's Own Medicine
1986 Mercury

1. Wasteland
2. Bridges Burning
3. Garden of Delight (Hereafter)
4. Stay With Me
5. Blood Brother
6. Let Sleeping Dogs Die
7. Sacrilege
8. Dance on Glass
9. And the Dance Goes On
10. Severina
11. Love Me to Death
12. Island in a Stream

Misjonarska medycyna naturalna

Czy jest album, którego dźwięki leczą ludzkie wnętrze? Czy stworzono muzykę, która potrafi przyciągać, momentami niepokoić, a jednocześnie pozwala powrócić do harmonii i skłania do walki o lepsze jutro? Odpowiedź na to pytanie brzmi: tak. Bez wątpienia za niesłychanie ważny twór uznać trzeba debiutancki longplay The Mission zatytułowany "God's Own Medicine".

Jak Czytelnicy Altenativepop zapewne wiedzą, The Mission powstał po pierwszym rozłamie The Sisters Of Mercy w 1985 roku. Pamiętne słowa Andrew Eldritcha podczas jednej z sesji nagraniowych: "niepotrzebni mogą odejść" zadziałały na Craiga Adamsa jak czerwona płachta na byka. W ślad za nim Eldritcha opuścił również Wayne Hussey, jedna z najciekawszych oraz najmniej docenianych osobowości świata muzyki.

Po różnych perturbacjach związanych z nazwą zespołu - The Mission nazywało się początkowo The Sisterhood, co znalazło swój epilog niemalże w sądzie - jak też wielu niedojrzałych publicznych wypowiedziach Wayne Husseya na temat rywala - Andrew Eldritcha, lecz równie chętnie o alkoholowych libacjach Misjonarzy, skład ustalił się jako kwartet. Dodatkowymi muzykami zostali Simon Hinkler (gitara, klawisze) oraz Mick Brown (perkusja). Z miejsca wzięli się do roboty, czego efektem były bardzo ciekawe, proste, choć porywające single, wydane później na składance "The First Chapter". Prawdziwym przełomem był jednak wspaniały album "God's Own Medicine" z 1986 roku. Niestety, nie zdobył zasłużonego uznania - głównie ze względu na ciągłą wojnę na linii Hussey - Eldritch, którą dodatkowo podsycali dziennikarze spragnieni sensacji. Ekscesy alkoholowe towarzyszące The Mission też nie umacniały wizerunku grupy, jako poważnego zespołu z konkretnym przesłaniem.

"God's Own Medicine" otwierają pamiętne słowa Hussey'a: "I still belive in God, but God no longer belives in me" ("ciągle wierzę w Boga, lecz Bóg już nie wierzy we mnie"). Po nich następuje porywający "Wasteland", z powtarzaną niczym mantra figurą basową Craiga Adamsa. Całość, zarówno jako piosenka i jako kompozycja, buduje wspaniały nastrój - jednoczesnego niepokoju i stabilności, gniewu i spokoju, rozpaczy i szczęścia, samotności i samodzielności. Pod względem pomysłów muzycznych wiele z utworów jest kontynuacją "First And Last And Always" The Sisters Of Mercy, lecz The Mission stworzyła własną, nową - i wcale nie gorszą! - jakość. "Bridges Burning" wyróżnia typowe brzmienie rocka lat 80., lecz również w nim dostrzec można coś, co każe się zatrzymać na dłużej. W sposób umiejętny Hussey pomieszał elementy patosu z kiczem. Następny, "Garden Of Delight" - odrzucony zresztą wcześniej jako piosenka The Sisters przez Eldritcha - to zupełnie inna jakość, z brzmieniem smyczków, wydaje się być parodią rocka gotyckiego lub new romantic.

"Stay With Me" bez obaw można nazwać kompozycją przebojową, poruszającą - z przymrużeniem oka, tak typowym dla Hussey'a - tematykę miłosną. Jednakże następujący po nim "Blood Brother" jest dziełem z prawdziwego zdarzenia. Co ciekawe, w warstwie tekstowej zawiera motywy okultystyczne, podobnie zresztą jak okładka albumu - chociaż "przepuszczone" przez nieco hippisowskie, postrzeganie świata Hussey'a. Z całą pewnością Wayne'owi nikt nie może odmówić smaku oraz subtelności - a czasem brutalności - poezji, tekstów piosenek The Mission. Piosenka - spokojna, dająca poczucie stabilności oraz pewności - wybucha nagle gniewem, by po chwili wrócić do stanu poprzedniego oraz zakończyć się monologiem wokalisty. Lidera zespołu można podziwiać za świetną budowę nastroju. Muzyka idealnie komponuje się z przekazem, jaki niesie wiersz.

"Let The Sleeping Dogs Die" jest wolny, całość sprawia wrażenie śpiewu od niechcenia. Refren, zamiast uderzyć w słuchacza, do czego przyzwyczaja muzyka rockowa, tym razem zdaje się ciągnąć, tak jak cała piosenka. Jest w niej zawarte kolejne ciekawe połączenie - rezygnacji, rozgoryczenia, a po chwili - walki, pomimo poczucia beznadziei. Stanowi to idealny wstęp do "Sacrilege" - bardzo przebojowej kompozycji, w interesujący - choć typowy dla Hussey'a - sposób zaaranżowanej. Tym razem Wayne posłużył się klimatem walki, horroru oraz odrzucenia wszelkich dogmatów religijnych w obliczu brutalności świata.

"Dance On Glass" - całkowita zmiana nastroju, tajemniczy początek wzbudza zainteresowanie... Tym razem Hussey zdaje się wyrażać to, w jaki sposób ideały zawodzą w zderzeniu z bezlitosną rzeczywistością i przemijającym czasem. Co ciekawe, w piosence pojawiają się motywy, które niektórzy uznają za nawiązania do fetyszy - inni zaś za wampiryzm. Tematyka wojenno - okultystyczno - magiczna powraca w "And The Dance Goes On" oraz w bardzo przebojowym "Severina". Czy Wayne Hussey uczynił to z przekory, czy też rzeczywiście traktował poważnie swoje zainteresowania? Sami musimy zdecydować. Jedno jest pewne - muzyka The Mission nie jest stworzona wyłącznie dla zabawy...

"Love Me To Death" - śpiew Hussey'a brzmi tu jak imitacja wokalu Andrew Eldritcha. Być może to zamierzone, być może kolejna złośliwość wymierzona w niedawnego kolegę. Elementy zawarte w tekście, nasz bohater ponownie potraktował nieco żartobliwie, chociaż niektórzy dopatrzyliby się w tym masochizmu. Po wszystkich emocjach zawartych na niewątpliwie mocnym albumie, "Island In A Stream" wprowadza spokój. Tak jak w dobrym filmie są różne stopnie napięcia, w tym przypadku końcowa piosenka stwarza nastrój bezpieczeństwa i szczęśliwego zakończenia.

Rzadko we współczesnej muzyce, zwłaszcza rockowej, spotkać można wykonawcę, który zawarł na jednym, niespełna godzinnym albumie, tak różnorodne uczucia. Jakkolwiek nie spojrzeć na osobę Wayne Hussey'a i jego kolegów z zespołu - z przymrużeniem oka, czy też całkiem na serio - udało im się nagrać coś wyjątkowego. Do dziś można spotkać się z opinią, iż "God's Own Medicine" jest "prawdziwym" The Mission, ich najbardziej wartościowym osiągnięciem, mimo że to debiut. Gdyby każdej grupie przytrafiały się takie albumy na samym początku kariery - wtedy świat byłby pełen gwiazd.

Adam Pawłowski
12.09.2004 r.