Marc Almond - Enchanted
1990 Some Bizzare/Parlophone
1. Madame De La Luna 4:47
2. Waifs and Strays 5:09
3. The Desperate Hours 4:27
4. Toreador in the Rain 2:52
5. Widow Weeds 5:39
6. A Lover Spurned 5:37
7. Deaths Diary 4:00
8. The Sea Still Sings 3:48
9. Carnival of Life 4:38
10.Orpheus in Red Velvet 5:07
Do napisania tej recenzji skłonił mnie fakt, że na tak zacnym portalu, jakim jest Alternativepop.pl nie ma jeszcze żadnych publikacji odnośnie solowych albumów Marca Almonda. Znajdziemy recenzje płyt jego macierzystej grupy - Soft Cell, natomiast jego indywidualna twórczość pozostaje nieomówiona. Spieszę więc nadrobić te braki, a korzystając z okazji postaram się przybliżyć sylwetkę tego absolutnie nietuzinkowego i wymykającego się wszelkim klasyfikacjom artysty przez duże A. Najlepiej zacząć jest więc od albumu, który przez znakomitą większość fanów zgodnie uważany jest za najlepszy w jego dorobku. Poza samą warstwą muzyczną, w której mamy do czynienia ze swobodnym czerpaniem ze wszystkich chyba możliwych konwencji, warto nadmienić o niebanalnej stronie lirycznej. A nie sposób tego zrobić, nie wspominając o zamiłowaniu Almonda do umiejętnego przedstawiania opowieści z rejonów zarezerwowanych dla wszelkiej maści odmieńców, dziwolągów i outsiderów. W wywiadzie dla Huffington Post z 2022 roku, Marc Almond wyznał:
„Nigdy tak naprawdę nie dokonałem coming outu, ponieważ nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był w ukryciu. Ludzie po prostu na mnie patrzyli i cóż, niektóre rzeczy są zbyt oczywiste, by je ukrywać. Dorastałem kochając glam rocka, byłem dzieckiem lat 70. Oglądanie Davida Bowiego czy Marca Bolana napełniało mnie poczuciem zachwytu, podobnie jak film „Cabaret”.
Wielokrotnie też podkreślał, że nie lubi być szufladkowany jako „artysta gejowski”, mówiąc, że taka etykieta „pozwala ludziom zmarginalizować twoją pracę i zmniejszyć jej znaczenie, sugerując, że nie będzie ona interesująca dla nikogo, kto nie jest gejem”. Trudno nie przyznać mu racji. Wymykanie się szufladkom i etykietkom Almond opanował do perfekcji. Z całkowitą swobodą porusza się od pompatycznej błazenady po tragiczną powagę. Od kabaretu i wodewilu po romancę i operę. Jest naturalnie prawdziwy w swoich konfabulacjach i oszukańczy w autentyzmie. Ta niejednoznaczność i wielowymiarowość dodaje tylko jego twórczości kolorytu i tworzy niepowtarzalny, charakterystyczny dla niego, ekstrawagancki styl.
„Studenci mieli szczególny wygląd w późnych latach 70.” - wspomina Dave Ball z Soft Cell w wywiadzie dla Musicradar z 2021 roku - „Kiedy przeszedłem przez drzwi Leeds Polytechnic w 1977 roku, widziałem tylko jeansy Levi’s i długie włosy. To był standardowy uniform. W komplecie z koszulką z trasy zespołu Yes, pierwocinami zarostu i butami Dr. Martens. Ale potem zauważyłem jednego chłopaka, który miał na sobie złote spodnie z lampasami i top w lamparcie cętki. Cholera jasna, od razu wyglądał interesująco. To był właśnie Marc Almond i był on pierwszą osobą, z którą rozmawiałem”.
Marc Almond niejako rozpoczął karierę solową jeszcze przed rozwiązaniem Soft Cell, powołując do życia w 1982 roku efemeryczny projekt poboczny Marc and the Mambas. Przygotowując „Enchanted” miał już spory dorobek indywidualny na koncie. Dwie płyty z „mambami” oraz pięć sygnowanych tylko swoim nazwiskiem (de facto współtworzonych przy udziale akompaniującego zespołu The Willing Sinners). Po komercyjnym sukcesie „Something’s Gotten Hold Of My Heart”, odkurzonego przeboju Gene’a Pitneya z 1967 roku, nagranego z nim samym w sentymentalnym duecie, Almond z myślą o nowej płycie sięgnął ponownie po współtwórcę tegoż sukcesu – producenta Boba Kraushaara. I tu zaczęły się schody. Bardzo napięte relacje z Kraushaarem co do pierwotnej wizji albumu doprowadziły do tego, że jeden utwór i zarazem pierwszy singiel z albumu - „A Lover Spurned”, wyprodukował Stephen Hauge. Reszta albumu (w tym kolejne dwa single) to dzieło Kraushaara i Gary'ego Maughama, z którymi Almond przez cały czas współpracy darł koty. Artysta w zamierzeniu miał na myśli piosenkową zwiewność, lekkość, spontaniczność, ulotność, balans pomiędzy reżimem orkiestracji, a szaleństwem gitar, skrzypiec, trąbek i innych instrumentów solowych. Natomiast Kraushaar, uczeń Trevora Horna, miał wyraźne ciągoty do wytaczania elektronicznych „torów”, gęstych, „technicznych” aranżacji i perfekcyjnych, „komputerowych” ustawień. Być może właśnie te różnice i napięcia pomogły stworzyć genialną, ambitną płytę, która rozczarowująco zniknęła od razu po wydaniu, docierając tylko do 52. miejsca na listach przebojów. Almond był sfrustrowany rezultatem i całą sytuacją. Dopiero gdzieś po roku, jak wspomina, „odtworzyłem tę płytę i pokochałem ją. Bob Kraushaar stworzył bardzo dopracowany, wspaniale brzmiący album, którego w tamtym czasie po prostu nie słyszałem”. To prawda. Album do dziś zaskakuje świeżością pomysłów i lekkością wykonania.
Album otwiera epicki „Madame de la Luna”. Po hejnałowym wstępie na skrzydłówce, porywa swym dynamicznym tempem, by w partii środkowej przejść w walc (a może to boston?), a potem w tango. Wokalnie Almonda w partiach żeńskich wspiera Blair Booth. Czy to pieśń miłosna do żeńskiej postaci Księżyca? Opowieść o podróży tajemniczej bogini w ludzkim świecie, czy historia femme fatale? Ktoś dostrzeże dialog pierwiastka kobiecego i męskiego w tej samej osobie, ktoś zaś będzie przekonany, że cały utwór traktuje o transpłciowości. A może Madame de la Luna to pseudonim artystyczny tajemniczej drag queen z dekadenckich, podziemnych klubów ze stripteasem? Ta optymistyczna piosenka doskonale wprowadza w nastrój albumu pełnego przeciwności i zagadek. Drugi utwór to „Waifs and Strays”. To znacznie prostszy w swej budowie electropop, dość charakterystyczny dla tamtych czasów. W warstwie tekstowej Almond objawia się jako bard słabych i odrzuconych (ten element zresztą przewija się w wielu jego tekstach na przestrzeni całej kariery). Wyrażenie „waifs and strays” to metafora, a właściwie już synonim bezdomnych przybłęd, porzuconych, zaniedbanych dzieci. O tym dosłownie traktuje ten utwór. Ma w sobie coś z historii bohatera „Oliviera Twista” Karola Dickensa. To trzeci singiel z płyty. Kolejny utwór to „Desperate Hours”. Drugi singiel, który przepadł na listach podobnie jak poprzednik i następca, w warstwie muzycznej ma charakterystyczny hiszpański klimat z końcówką w stylu porywającego flamenco. W warstwie lirycznej początkowa nadzieja zostaje brutalnie stłumiona realizmem.
„Dziś jest ta noc, o której mówiły moje gwiazdy
Że miłość będzie za następnym zakrętem
Czułem przez chwilę, że moja dobra passa
Nigdy się nie skończy
[Ale] Ten świat nie został stworzony dla mnie…”
Nie mam żadnych wątpliwości, że Marc Almond jest, jak to ktoś trafnie określił, największym „torch singerem”. Idiom „to carry a torch (for someone)” oznacza kochać lub być romantycznie zauroczonym kimś, kto nie odwzajemnia tego uczucia. Nieszczęśliwa miłość, utracona, lub taka, która trwa, pomimo, że związek dawno się zakończył. Jednak „płomień” w dalszym ciągu jest podtrzymywany mimo ogromu cierpień i bólu. Specyficzny, hiszpański klimat jest kontynuowany w kolejnej piosence. „Toreador in the Rain” to obok „Death’s Diary” mój ulubiony fragment płyty. Opowiada historię młodego, biednego chłopca, ulicznika, który marzy o byciu toreadorem i ostatecznie za spełnienie swojego marzenia płaci cenę najwyższą. Ubrany w złoto i brokaty umiera na arenie przebity rogami byka w swej pierwszej walce. To jakby przeciwieństwo tekstu z „The Bulls” Jacquesa Brela, piosenki, którą zinterpretował Almond na swej poprzedniej płycie „Jacques”. Tam w niedzielę, gdy byki „proszone” są, by krwawiły i cierpiały dla nas, brzydkie dziewczęta zmieniają się w Carmen, a kramarze w Don Juanów. Tym razem byk jest górą. Zamykający płytę kolejny „hiszpański” temat, czyli „Widow Weeds” kontynuuje wątek okrutnej „niespodzianki”, gdy pogrążona w głębokiej żałobie kobieta, po dwudziestu latach małżeństwa, po śmierci męża nie znajduje dla siebie żadnego zapisu w testamencie. Żal zamienia się w gniew, który natychmiast wyzwala kobietę ze smutku i przywraca do żywych.
Drugą stronę płyty otwiera nieco pokręcony „A Lover Spurned”. To klasyczny „torch song” Almonda w latynoskiej konwencji. Pewnie dlatego utwór został wybrany na pierwszy singiel, jako najmniej zaskakujący dla dotychczasowych fanów artysty. Wokalnie udziela się w nim Julie T. Wallace, odgrywając rolę wściekłej skrzywdzonej kobiety, która jest zdeterminowana, aby całkowicie zniszczyć swojego byłego kochanka. „Death's Diary” to kolejny utwór, którego porywajaca, taneczna muzyka w klimacie pendżabskiej bhangry towarzyszy przerażającemu tekstowi, w którym śmierć pojawia się w kolejnych, coraz bardziej eskalujących odsłonach. Od uschłego kwiatu po cały ziemski padół. Ale czy na pewno to enigmatyczny „ponury żniwiarz” uderza na wiele sposobów, czy raczej to sam człowiek gotuje taki los sobie i innym? Ptak oblepiony ropą naftową, eutanazja cierpiącego mężczyzny, morderstwo kobiety w ciąży na ulicy… Ta piosenka przypomina natrętnie słuchaczowi, że za każdym razem, gdy kogoś gdzieś spotyka ostateczny cios, dalej „w moim pamiętniku jest miejsce dla ciebie, mój przyjacielu”. Nie wywiniesz się. Na koniec cała Ziemia rozpada się w ogromnej, nuklearnej katastrofie i dopiero wtedy w tym straszliwym diariuszu nie ma już wolnego miejsca dla nikogo, bo nikogo już nie ma. Siedem dni by stworzyć Świat, tylko jeden by go zniszczyć. Trzeba przyznać, że już ponad trzy dekady temu Almond wiedział w jakim kierunku zmierza ludzkość.
W piątek zająłem miasto
Przekląłem je plagą sproszkowanych kryształów, dymiących fajek
By je zmiażdżyć i zniewolić
A rzędy brudnych igieł
Wyznaczają drogę do grobu
„The Sea Still Sings” to melancholijny hymn o pięknie i potędze natury. Almond śpiewa o dostojności morza, czy raczej oceanu w jego ogromie, bezruchu i spokoju (a właściwie nie jego, tylko JEJ, feminizując sugestywnie piękno - „na jej linii brzegowej naszyjnik z piór i kości”), by za chwilę przywołać gniew, nieujarzmioną dzikość i bezlitosną wściekłość, gdy zabiera życie żeglarzom i topi w powodziach ludzi śpiących w domach. Urzekające smyczki współtworzą wrażenie majestatu. Naprawdę mocna, emocjonalna podróż. Z kolei „The Carnival of Life” to niczym nieskrępowana, radosna lambada o magii i tajemnicy życia, pożądania i miłości. To celebracja wszystkiego, co radosny karnawał ma do zaoferowania. To jazda na karuzeli do zatracenia, gdy jesteśmy odurzeni dżwiękiem, obrazem, zapachami, gdy rzeczywistość jest daleko i bez znaczenia. Zdecydowaną, elektroniczną linię basową przełamują akordeony i wokale, nadając utworowi wrażenie nieco staroświeckiej piosenki francuskiej (chanson). Ostatnim utworem na albumie jest prześliczny „Orpheus in Red Velvet”, druga refleksyjna, sentymentalna piosenka na albumie. Przesiąknięta mistycyzmem epicka ballada o konieczności doświadczania bólu i nieszczęścia, bez którego trudno byłoby dostrzec i docenić piękno życia.
Losy Marca Almonda są idealnym materiałem na jedną z jego piosenek. Oto piosenkarz, który chciał porzucić muzykę, ale jest zbyt zakochany w występach, by zejść z rozrywkowej karuzeli. Swego czasu zasugerował on na Twitterze, że ma zamiar rozpocząć okres tytanicznej pracy przez kolejne dwa, trzy lata, aby potem zniknąć na zawsze. Byłoby to coś w stylu „Oddałem Wam już wszystko, co stworzyłem przez całe swoje życie, a teraz żegnajcie. Czyż to wszystko nie było cudowne?” I cicho odejdzie w stronę zachodzącego słońca. Ale póki się tak nie stanie, słuchajmy i przeżywajmy, albowiem ze wszech miar jego twórczość na to zasługuje. A „Enchanted” to perełka perełek zasługująca bezdyskusyjnie na ocenę [10/10].
P.S. Nie jestem zwolennikiem wszelkiego rodzaju wydawnictw poszerzonych (Expanded Version), ale w tym przypadku warto nabyć dwupłytową wersję CD/DVD z 2021 roku. Poza stronami B singli, które tworzą osobną wartość, dostaniemy ciekawostki, jak wersje demo, które były bliższe zapatrywaniom Almonda na ostateczny obraz płyty, a także remixy. W tym „Waifs and Strays” sygnowane przez The Grid, kapelę dawnego kolegi z Soft Cell – Dave’a Balla. Można też dokupić dwupłytową winylową wersję w kolorze purplish blue aby napawać się wyjątkową poligrafią właściwych rozmiarów. Okładka albumu została stworzona przez francuskich artystów Pierre et Giles, których estetyka idealnie pasuje do zawartości albumu. Wydawnictwo kompletne we wszystkich aspektach.
Robert Marciniak
13.09.2024 r.