Recenzje

Zaobserwuj nas

Wyszukaj recenzję:

Arab Strap - The Last Romance

Arab Strap - The Last Romance
2005 Chemikal Underground

1. Stink    2:16
2. [If There's] No Hope For Us    3:57
3. Chat In Amsterdam, Winter 2003    3:19
4. Don't Ask Me To Dance    4:00
5. Confessions Of A Big Brother    3:35
6. Come Round And Love Me    2:58
7. Speed-Date    3:07
8. Dream Sequence    4:15
9. Fine Tuning    2:54
10. There Is No Ending    5:33

Chyba nie najlepiej dzieje się obecnie na świecie... wesołych płyt jak na lekarstwo a tych depresyjno-maniakalnych prawdziwy wysyp. Może czas stworzyć dla nich specjalną, nową szufladkę – muzyka beznadziejnych romantyków albo "sad song for dirty lovers", parafrazując tytuł jednej z płyt The National?

Arab Strap – szkocki, multi-instrumentalny duet zasłuchany w twórczości zarówno Joy Division jak i Willa Oldhama. „The Last Romance” jest już ich szóstą płytą na przestrzeni dziesięciu lat i pewnie, podobnie jak poprzednie, nie ma najmniejszych szans na przebicie się do szerokiej świadomości. Nie dlatego, że to zła muzyka, broń Boże. Ta na szczęście broni się znakomicie.

O ile Interpol czy Stellastarr* grają bardzo brytyjsko, tak Arab Strap zupełnie odwrotnie. Na pewno bliżej im do Pearl Jam niż Paul’owi Banks’owi i spółce. Naturalnie nie oznacza to, że „The Last Romance” pobłogosławią fani Eddie’go Vadder’a. Chodzi jednak o specyficzny, amerykański rodzaj brzmienia, obecny choćby u wspomnianego The National. To porównanie jest zresztą bardzo trafione, bo zarówno tekstowo jak i muzycznie jest tym zespołom bardzo do siebie po drodze.

Zaczyna się lekko infantylnie. „Stink” ma momenty trącające myszką, chociaż jest ozdobiony bardzo ładną, przestrzenną gitarą, która towarzyszyć nam będzie w tej muzyce do końca. Na szczęście drugi utwór jest tak porywający, że raz-dwa zapominamy o słabym openerze. „No Hope For Us” (muzycznie Stellastarr* jak malowany) to czysto nowofalowa produkcja opowiadająca bardzo smutną historię zarówno z Jego, jak i Jej strony (kto posłucha, będzie wiedział). Nie dające nadziei teksty, to na tym albumie norma i jeśli ktoś ma szczęście w miłości niech lepiej go nie słucha. 

„Confessions of A Big Brother” – kapitalna ballada, trochę przypominająca solowe dokonania Justina Sullivana z New Model Army. „Come Around And Love Me” (duży plus za smyki) – Matt Berninger z National powinien się zgłosić po tantiemy. Aidan Moffat ma podobną, niską i mruczącą barwę głosu, jest jednak bardziej manieryczny i chwilami denerwujący. Dalej mamy „Speed Date” – szybki, melodyjny, chwytliwy kawałek z jazgoczącymi gitarami, jednak głos Moffat’a nie zawsze pasuje do takiego tempa i brak w tym wszystkim jakiejś spójności. Na szczęście grymas na twarzy mija przy „Dream Sequence” – kapitalny, fortepianowy motyw przewodni buduje znakomitą kompozycję po raz kolejny opartą na smutnej opowiesci o nieszczęśliwej miłości. Grymas znika na chwilę bo niedosyt znów pojawia się przy „There Is No Ending” (tym razem brawa za świetne dęciaki). Po raz kolejny padnie nazwa The National, ale ten kawałek mógłby spokojnie znaleźć się na zeszłorocznym, rewelacyjnym krążku „Alligator”! Ten sam motyw gitary imitującej banjo, ten sam niski, zadziorny wokal, niby smutno, ale jednak z nadzieją, którą dają trąbki. Może się czepiam, w końcu ma to być styl beznadziejnych romantyków, może oni wszyscy z tej samej gliny? Na dobrą sprawę i Travis mógłby się załapać.

Na świecie nie dzieje się najlepiej, fakt. Ale jeszcze gorzej w życiu osobistym panów Malcolma Middletona i Aidana Moffata. A może by tak dotlenić się, wyjechać gdzieś za miasto, w góry, nad morze, poznać jakieś miłe, niewymagające dziewczyny, miło spędzić czas...Chociaż, może nie, wtedy nie powstawałyby tak ciekawe płyty. [7/10]

Mateusz Rękawek
12.06.2006 r.