Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Bush, Kate - Lionheart

Kate Bush - Lionheart
1978 EMI

1. Symphony in Blue 3:35
2. In Search of Peter Pan 3:46
3. Wow 3:58
4. Don't Push Your Foot on the Heartbrake 3:12
5. Oh England My Lionheart 3:10
6. Fullhouse 3:14
7. In the Warm Room 3:35
8. Kashka from Baghdad 3:55
9. Coffee Homeground 3:38
10.Hammer Horror 4:39

„Pierwszy album był wizytówką, stopą w drzwiach, jeśli chcemy to tak nazwać. Cały czas bardzo ważne jest dla mnie, aby się zmieniać i ulepszać. Myślę też, że potrafię być w miarę obiektywna wobec własnej pracy i miałam szczęście, że udało mi się zebrać piosenki na „Lionheart”. Nie mam specjalnych patentów, ponieważ zawsze traktuję każdą piosenkę jako osobną całość i pracuję nad nią pojedynczo. Uwielbiam też rockowe piosenki, ale zazwyczaj są to tylko trzy akordy i nie wierzę w tego rodzaju pisanie. Lubię naprawdę mocną linię melodyczną i to była technika, której musiałam się nauczyć, ale wygląda na to, że mi się udało. W każdym razie jestem zadowolona”. – Kate Bush w wywiadzie dla prasy muzycznej po ukazaniu się drugiego albumu.

Zawsze zastanawiałem się (i jak widać czynię to do dziś) dlaczego krytyka i fani nie lubią „Lionheart” tak bardzo, jak innych albumów Kate Bush. Jedyną sensowną odpowiedzią jest to, że spodziewano się płyty o podobnej „sile rażenia”, co debiut, lub nawet, co jest już absolutnie niemożliwe, większej. Przyznam się, że mój odbiór „Lionheart” jest zgoła inny. Niezakłócony nadmiernie rozbuchanymi oczekiwaniami, całkowicie odporny na niższe notowania i krytyczne recenzje. Wydaje mi się, że niezbyt uzasadnione rozczarowanie krytyki (i wytwórni z tytulu słabszej sprzedaży) przełożyło się na jakąś obiegową opinię, tyleż powszechną i ugruntowaną, co krzywdzącą. Robiąc tzw. risercz do recenzji, spytałem niektórych moich znajomych, co sądzą o tej płycie. Oczywiście najpopularniejszą odpowiedzią było „to najgorsza płyta Kate Bush, bardzo rzadko jej słucham”. Hmm… no może właśnie, za rzadko? 

W kulisy powstania „Lionheart” można zagłębić się w dowolnym artykule w „internetach”, nie będę się za bardzo więc rozpisywał. Ukazała się zaledwie dziewięć miesięcy po debiucie, w dodatku zaangażowanie w prace nad nią były ograniczone trasą koncertową. To rodzi pierwszą obiegową opinię krytyczną - płyta powstała w pośpiechu, odgrzano odrzuty z „The Kick Inside” i sięgnięto po mniej udane kompozycje z lat młodzieńczych. Prawda jest taka, że w większości materiał z „Lionheart” to utwory premierowe (poza bodajże trzema). Podobno „The Kick Inside” brzmi jak prawdziwe i autentyczne dzieło, a „Lionheart” jest pretensjonalne i zbyt mocno opiera się na strukturze swojego poprzednika. Wg mnie album jest po prostu bardziej spójny i jednolity. Pod tym względem to bardziej dojrzałe dzieło. Pamiętajmy, że druga płyta dla artysty to tzw. płyta „prawdy”. Historia muzyki notuje znacznie więcej oszałamiających debiutów, niż drugich płyt. Debiut Kate Bush „The Kick Inside” był piękną i intrygującą płytą z niesamowicie wyrafinowanymi tekstami i ciekawymi aranżacjami. Na tym tle „Lionheart” może jest nieco mniej zróżnicowany. Nie ma tu może tak wysokich, szalonych wzlotów, jak „Wuthering Heights”, ale i nie ma też żadnych słabych momentów. Efektem końcowym jest bardzo zgrabna i jednolicie brzmiąca kolekcja utworów, wyjątkowo dobrze zagrana w całości, śmiało i bez kompleksów przekraczająca drzwi art rocka, prog rocka, soft rocka, art popu. Te same drzwi, które tak udatnie zablokowała stopą „The Kick Inside”. No dobra… kluczem do „Lionheart” jest odrzucenie porównań. Warto spokojnie usiąść, położyć się, klęknąć, no nie wiem, cokolwiek, ale po prostu wsłuchać się dokładnie i wniknąć w płytę „Lionheart”, nie grzebiąc (nawet podświadomie) w „The Kick Inside”. I wtedy okazuje się, że „Lionheart” jest genialny w swych romantycznych i pięknie dziwacznych obrazach, tak charakterystycznych dla Kate Bush. Oczywistą główną atrakcją albumu jest wszechobecny wysoki, zmysłowy i emocjonalny wokal, teatralny wręcz sopran wokalistki. Nieodłącznym druhem jest zaś melodyjny fortepian. To są te przepiękne, szlachetne kamienie, które oprawiono w 24-karatowe złoto aranżacji i wykonania. Pięknie zgrane i poprowadzone są wokale drugoplanowe (celowo nie uzywam słowa „chórki” bo ono jest jakies zbyt mało znaczące, a tutaj te drugie plany są bardzo istotnymi elementami). Zespół muzyków staje na wyżynach – niesamowicie dopracowane (gdzie tu niby ten pośpiech?) aranżacje i brzmienie. Zwróćcie choćby uwagę na to, jak od pierwszych nut przez całość prowadzi bas – wysunięty nieco do przodu, ale nie agresywny. Wręcz przeciwnie, nadaje głębi, miękkości i „romantycznych dołów”. Nie w sensie uczuć, tylko brzmienia. Stonowane gitary elektryczne dodają lekko rockowych muśnięć, nie naruszając przewiewności i lekkości przestrzeni („In Search of Peter Pan”), a orkiestralne aranżacje (chociażby kabaretowe dęciaki drewniane w „Coffee Homeground”) są naprawdę na najwyższym poziomie. 

Płytę otwiera niesamowita sekwencja „Symphony In Blue”, „In Search Of Peter Pan” i „Wow”. No i teraz nie wiem… Czy jak napiszę, że „Symphony in Blue” mógłby spokojnie pojawić się na poprzednim albumie, to będę dalej grzebał w „The Kick Inside”, czy bardziej wyrażę swój zachwyt nad tym, jak dobry jest to kawałek? Przyjmijmy to drugie. Progresja akordów, bas i gitary są nieco w manierze najlepszych dokonań Supertramp, czy 10cc. Kolejna piosenka, fortepianowa ballada „In Search of Peter Pan”, jest już bardzo charakterystyczna dla stylu Kate Bush. Bez wątpienia to utwór z wczesnego okresu twórczości. Urokliwy, ale nie naiwny. Następnie pojawia się „Wow”. Chyba najbardziej chwytliwy utwór z płyty. Subtelna i wysublimowana orkiestrowa aranżacja od samego wstępu, przemyślane muzyczne zwroty, jak np. pnące się w górę glissanda w refrenie i pięknie stonowana końcówka. „Don’t Push Your Foot on the Heartbrake” to dynamiczny, rockowy kawałek w refrenie, jednak, gdy już już ma się rozpędzać, pomału „lirycznieje”. Bez względu na to, jak udziwniony jest w środku, początek i koniec doskonale wpisuje się w naturalną płynność albumu. Potem „Oh England, My Lionheart”, kawałek tak emocjonalnie patriotyczny, że aż ciarki przechodzą. Muzycznie to przeprzepiękna ballada, rzekłbym, że to jest już ten poziom, który określa się „piękna, że aż strach”. Momentami dochodzi do granicy, za którą czaić się może już tylko egzaltacja i pretensjonalność. Siłą tego utworu jest jednak to, że granica dobrego smaku nie zostaje w żadnym momencie przekroczona i możemy delektować się każdym dźwiękiem bez uczucia zażenowania. Dla mnie jest to jeden z najpiękniejszych utworów na albumie. Jest staromodny, bardzo angielski, w najbardziej tradycjonalistycznym tego słowa znaczeniu, wręcz elżbietański (ten szesnastowieczny, od Elżbiety I Tudor). Tak kończy się pierwsza strona, mamy chwilę na zadumę, na oddech, zanim przejdziemy do dalszej części. Co mamy do tej pory? Pięć wspaniałych utworów, ani jednej złej nuty, żadnej mielizny. Przed nami druga strona, nie chwalmy więc dnia przed zachodem słońca, ale czy to aby na pewno jest ta najgorsza płyta? 

Otwierający stronę B „Fullhouse” to kolejny z mocniejszych momentów na albumie, serwujący słuchaczowi mieszankę quasisymfonicznej atmosfery i energii prowadzącego śpiewu, ozdobiony klimatycznymi wokalami w tle. To utwór pełen pozornych dysonansów i jazzowego kolorytu. Zabawy z metrum i stylami (echa reggae w refrenie) i wysmakowane gitary. Wszystko to wydaje się w bardzo satysfakcjonujący sposób współgrać ze śpiewem. „In The Warm Room” to ten już bardzo znajomy klimat, lecz Kate Bush wyczarowuje w nim specyficzną atmosferę posługując się zmianami tonacji i ciekawą progresją akordów. To ten moment, gdy głos nie przeplata się z podkładem muzycznym, a zostaje niejako nań narzucony, w sensie lekkiej narzuty. A ponieważ jest zwiewny jak muślin, może się przesuwać w różne strony, nie tracąc jednak kontaktu z materią, którą przykrywa. No dobrze, muszę w końcu to z siebie wykrztusić – rewelacyjny „In The Warm Room” jest najsłabszym utworem z całej płyty… Boże, czemuś nie dał mi talentu pisania tak słabych kawałków!? „Kashka from Bagdad” to w warstwie lirycznej znów zabawa wieloznacznością, ironią, pastiszem. Gdyby ubrać ten kawałek w aranżacje z moogów i mellotronów, byłby to rasowy progrockowy killer. W zamian dostajemy jednak cudownie oszczędną, wręcz ascetyczną aranżanżację w lekko jazzującym klimacie. Żebyśmy całkiem nie odpłynęli, na ziemię sprowadza nas „Coffee Homeground”, kabaretowa piosenka z absurdalnym tekstem. Utwór tyleż zabawny i rozrywkowy, co niezwykle stylowy. Grande finale i dopełnienie całości stanowi „Hammer Horror”. Tytuł o tyle przewrotny, że w ogóle nie jest o wytwórni Hammer, znanej z horrorów. Natomiast opowieść o aktorze, którego nawiedza duch innego aktora, zmarłego podczas kręcenia filmu, mogłaby posłużyć właśnie jako kanwa scenariusza horroru klasy B. Wstęp godny romantyków rosyjskich przechodzi w teatralną piosenkę z refrenem opartym na „groźnych” smykach i obniżonym dźwięku bębna. Nie szedłbym tak daleko, aby aranż tej piosenki określić mianem przesadnego, wagnerowskiego, ale na pewno jest odpowiednio dramatyczny, filmowy, z gongiem wieszczącym koniec spektaklu. Trzydzieści siedem minut, w czasie których nie sposób się nudzić.

Ok, może moje bezkrytyczne podejście do twórczości Kate Bush przesłania mi niedostatki tej płyty, a może moja wrażliwość jest na innym poziomie, bo uważam, że jest bardzo, bardzo dobry album. Łagodny, ale nie mdły. Spójny, jednorodny, ale nie nudny. To po prostu album, który trzeba słuchać od deski do deski, bowiem wszystkie utwory znakomicie się uzupełniają i tworzą jedną całość. Na tej płycie po raz kolejny Kate Bush zabiera muzykę pop tam, gdzie ta muzyka jeszcze nie była. To już nieco inne miejsce niż to na „The Kick Inside”. „Lionheart” tworzy naturalny pomost pomiędzy tym niewinnym, młodzieńczym optymizmem, naturalną świeżością, pasją, a głosem artystki dojrzałej, doskonale zorientowanej w swoim potencjale i umiejętnościach, mającej pełna kontrolę nad procesem twórczym i produkcją, nie bojącej się eksperymentować. „Lionheart” jest takim, jedynym w swoim rodzaju doświadczeniem, którego nie znajdziesz na „The Kick Inside”, ani na „Never For Ever”. Płyta zapomniana, obarczona absolutnie krzywdzącym piętnem tej najgorszej w dorobku Kate Bush, na której moim zdaniem artystka po raz drugi udowadnia, że ma do zaoferowania coś wyjątkowego i niezwykłego, momentami wręcz ekscytującego. Obok „The Kick Inside”, na tym albumie da się jeszcze odczuć tę szczególną, intymną wręcz więź ze słuchaczem. Wraz z dojrzałością i złożonością kolejnych płyt ta więź maleje, zamienia się bardziej w podziw, który wynosi co prawda na piedestały, ale tym samym nie jest już tak bliskim uczuciem. „Lionheart” to pełny, przemyślany album, który, jeśli mogę tak to ująć „zestarzał się” o niebo lepiej niż „The Kick Inside”. No cóż, może faktycznie moja wrażliwość jest specyficzna i jednostkowa i zwichrowana. Jeśli tak jest, to bardzo dobrze. Nie muszę się jeszcze ranić, by zobaczyć, czy jeszcze coś czuję. Jeśli dam ocenę [10/10], to zostanę posądzony o nadmierną egzaltację. Jeśli napiszę [9/10], niechcący potwiedzę coś z czym się nie zgadzam, a mianowicie że jest to najsłabsza płyta Kate Bush. Nie dam więc żadnej oceny, niech każdy zrobi to sam, jeśli już bardzo chce. Ale nie wcześniej niż po poświęceniu temu albumowi takiej porcji uwagi, na jaką on niewątpliwie zasługuje. 

Robert Marciniak
26.11.2024 r.