Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Bush, Kate - Never For Ever

Kate Bush - Never For Ever
1980 EMI

1. Babooshka 3:20
2. Delius (Song of Summer) 2:51
3. Blow Away (For Bill) 3:33
4. All We Ever Look For 3:47
5. Egypt 4:10
6. The Wedding List 4:15
7. Violin 3:15
8. The Infant Kiss 2:50
9. Night Scented Stock 0:51
10. Army Dreamers 2:55
11. Breathing 5:29

„Jest tu wiele różnych piosenek. Nie ma konkretnego motywu przewodniego, ale wiele mówią o wolności, która jest dla mnie bardzo ważna.” (artykuł dla „Smash Hits”, maj 1980)

I to jedno zdanie chyba najlepiej tłumaczy, dlaczego „Never For Ever” z pewnością nie jest najlepszym albumem Kate Bush, ale być może najważniejszym. Umiarkowane przyjęcie „Lionheart”, a z drugiej strony niezwykle entuzjastyczne reakcje na krótkie tournée Kate Bush po UK, zaowocowały pomysłem na wydanie koncertowej EP „On Stage”. Z jednej strony aby wzmocnić promocję „Lionheart”, z drugiej by zdyskontować sukces „Tour of Life”. Ponieważ wszystko było już zarejestrowane na żywo, producent obu dotychczasowych płyt Kate Bush („The Kick Inside” i „Lionheart”), Andrew Powell podarował sobie pracę nad nią, zostawiając miks i zgranie w rękach Kate Bush i inżyniera dźwięku Jona Kelly’ego. Podczas prac nad „On Stage” nawiązała się między nimi nić porozumienia oraz pewność, że we dwoje poradzą sobie z produkcją całego albumu. Kolejną bitwę z EMI Kate Bush podjęła więc, aby na stałe odsunąć Powella od produkcji. Gdy to się udało, kolejnym krokiem było zaangażowanie swojego zespołu towarzyszącego zamiast muzyków sesyjnych, a raczej połączenie tych dwóch grup w jedną. Artystka spędziła tym razem blisko pięć miesięcy w studio Abbey Road, pisząc zarówno nowe utwory, jak i odświeżając stare pomysły. Podczas rejestracji materiału z kolei „szlifowała” obsesyjnie dźwięki, aby znaleźć w brzmieniu „coś mglistego, co trudno wskazać” ;). Po prostu dla Kate Bush ta pełna autonomia była bezcenna, bez względu na to, jak żmudny miał być proces powstawania całego albumu. „To był pierwszy krok, który naprawdę zrobiłam w kontrolowaniu dźwięków i byłam szczerze zachwycona tym, co udało się osiągnąć”. No i cóż ja mogę powiedzieć – w pełni ten zachwyt podzielam.

Płytę otwiera prawdziwy killer hit. „Babooshka” to opowieść o żonie, która chcąc sprawdzić wierność męża, wysyła doń gorące listy miłosne, rozkręcając korespondencyjny romans, w rezultacie kończący ich małżeństwo. Tytułowa „Babooshka” to pseudonim, jakim posługuje się kobieta, nie ma nic wspólnego z rosyjskim określeniem babci. Babuszka, Matrioszka, czy Kaszka (z Bagdadu), po prostu fajnie brzmiące słowa. Poza chwytliwym refrenem i „gorącym” teledyskiem, utwór wsławił się dalszym odkrywaniem możliwości syntezatora, samplera i stacji roboczej w jednym, czyli Fairlighta CMI. „Never For Ever” była drugą w historii muzyki płytą (po Peter Gabriel III) , na której użyto tej maszyny. Zarejestrowane dźwięki tłuczenia w kuchni studia filiżanek i kubków oraz zmiatania ich szczątków, towarzyszą piosence do samego jej końca, który z kolei płynnie przechodzi w „Delius” hipnotycznym rytmem kolejnej „maszynki” – Rolanda CR-78. Wspomnienie kompozytora Fredericka Deliusa, to leniwa przejażdżka łodzią w słoneczny, letni dzień, wpleciona w niezwykłe bogactwo dźwięków i odgłosów przyrody. Pamiętam dobrze te otwierające album pierwsze sześć minut z pierwszego odsłuchu. Byłem zachwycony. Oba utwory poruszają ważne kwestie - drażliwe uczucia, niełatwe relacje, ciągłe emocje - ale gdy pierwszy niemalże wybucha, drugi zwiewnie unosi się na wietrze. „Blow Away” (hołd dla zmarłego reżysera oświetlenia Billa Duffielda, w którym duchy muzyków gromadzą się na rockandrollowych Polach Elizejskich), i »All We Ever Look For« (radosna refleksja na temat skomplikowanych relacji między rodzicami a dziećmi), to przepiękne, słodkie, sentymentalne piosenki, które mogłyby nawet pasować do poprzednich albumów, ale przewiewne aranżacje i ciekawe wykorzystanie egzotycznego instrumentarium (koto), a także Fairlighta CMI znacznie przesuwają je do przodu. Wykorzystane sample dodają utworom niezwykłego kolorytu w warstwie narracyjnej. A prawdziwym arcydziełem, pełnym zwrotów akcji, zmian tempa, poruszający się między eteryczną zwiewnością, a gęstym, quasi jazzowym jazgotem,  jest kończący pierwszą stronę „Egypt”. To opowieść o zachłyśnięciu się egzotyką, wyidealizowanie „krainy faraonów” do takiego stopnia, że przestaje się widzieć jego brzydotę i biedę. No coś pięknego. Pamiętam, że (jak zresztą zawsze w przypadku albumów Kate Bush) znów przekładałem płytę na stronę B z rozdziawionym dziobem. 

Druga strona zaczyna się nie mniejszym ciosem. „The Wedding List”, zainspirowany francuskim filmem „The Bride Wore Black” z 1968 roku, opowiada o ciężarnej wdowie, która chce pomścić męża zabitego w dniu ślubu. Co jakiś czas dynamiczne partie przeplatają się ze stonowanymi żałobnymi wstawkami, a wszystko kończy się, gdy załamana kobieta zwraca broń przeciwko sobie. „Violin” można w pewnych fragmentach, zwłaszcza na początku, muzycznie odnieść do wczesnego Roxy Music. Rozkręca się jednak w swoim szaleństwie tak bardzo, że trudno aż zapanować nad jego przyswojeniem. Potem następuje intrygujący „The Infant Kiss” oparty na horrorze Henry'ego Jamesa z 1961 roku o tytule „The Innocents”, w którym guwernantka jest przekonana, że dziecko jest opętane przez ducha jego zmarłego ojca, a jej kochanka. Płynnie przechodzi on w króciutki „Night Scented Stock”, złożony z nakładek wokaliz Kate Bush. Natomiast to, co następuje potem, te ostatnie osiem i pół (zbieżność z tytułem filmu Felliniego przypadkowa) minuty zamykające album to arcydzieło w najczystszej postaci. „Army Dreamers”, to lament matki targanej żalem i poczuciem winy, gdy jej syn ginie na manewrach wojskowych. Każdy, kto zetknął się z przerażającym absurdem wojska, z łamaniem charakterów i upokarzającym, odczłowieczającym postępowaniem, mającym na celu produkcję „mięsa armatniego” dobrze rozumie wymowę utworu. Przekaz wzmacnia zestawienie akcentów w postaci sampli odgłosów przeładowania broni z metrum tego walczyka. Tekst jest o brutalnie przerwanym życiu, gdy tyle było jeszcze planów i marzeń. Bardzo mocna rzecz. Nic jednak nie jest tak druzgocące, jak zamykający płytę „Breathing”. To wizja powolnej śmierci w wyniku nuklearnej zagłady, przed którą nie ma się gdzie ukryć. Symbolicznie szukamy schronienia w łonie matki, najbezpieczniejszym miejscu, w którym było nam dane przebywać, ale w tym świecie matka wcale nie oznacza ochrony. Przerażenie wzrasta gdy brakuje powietrza do oddychania. Tę prześlicznie smutną „kołysankę” kończy krzyk rozpięty od zduszonego, aż do zdzierającego gardło „Boże, zostaw nam coś do oddychania!”. Z tego swojego apokaliptycznego koszmaru Kate Bush była szczególnie dumna.

Nie ma wątpliwości co do tego, ile ciężkiej pracy artystka włożyła w swój trzeci album i jak wielkim punktem zwrotnym się on okazał. I znów muszę to powiedzieć, ale tak po prostu jest - tej płyty tylko dlatego nie wymienia się jako opus magnum Kate Bush, gdyż potem nagrała rzeczy jeszcze większe. Za to „Never For Ever” jest na pewno kolejnym etapem wyjątkowej transformacji w jedyną w swoim rodzaju Artystkę przez duże A. Komercyjnie był to również sukces. Płyta osiągnęła szczyt UK Albums Chart. Dzięki temu Kate Bush mogła dyktować wytwórni warunki i następny album, oszałamiające, awangardowe arcydzieło „The Dreaming” mogło być pierwszym, nad którym pracowała bez żadnej presji czasowej i które wyprodukowała całkowicie samodzielnie. Wpływu Fairlighta CMI na proces twórczy Kate Bush też nie da się przecenić. Po raz pierwszy nie była przywiązana do fortepianu i ozdobnych aranżacji orkiestrowych z jej pierwszych dwóch LP. Mogła teraz pisać piosenki oparte na nieskończonej gamie tekstur dźwiękowych. Sukcesywnie dodając inne syntezatory do swojego instrumentarium, mogła sama tworzyć całe symfonie i zaklinać je w kilkuminutowe piosenki. „Never For Ever” to dla mnie niekwestionowane arcydzieło. [10/10]

Robert Marciniak
13.12.2024 r.