Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Yes - 90125

Yes - 90125
1983 ATCO Records

1. Owner Of A Lonely Heart    4:27
2. Hold On 5:15
3. It Can Happen    5:39
4. Changes    6:16
5. Cinema    2:09
6. Leave It    4:10
7. Our Song    4:16
8. City Of Love    4:48
9. Hearts    7:34

Lata 80. w muzyce przyniosły hit-paradę ponadczasowych przebojów, które nie przełożyły się na jakość albumów. Typowy longplay składał się z kilku singli (jak dobrze poszło) i całej reszty. Wielu artystów słynęło z doskonałych „Greatest Hits”, ale nijakich albumów, np. Madonna, Wham!, Eurythmics, Duran Duran oraz nawet New Order. Albumów nie grają przecież w radiu (poza Polskim Radiem w tamtym okresie), a już na pewno nie w MTV; zatem, kto chciał coś znaczyć, musiał tworzyć hitowe single i wideoklipy, a nie kultowe albumy.

Na Zachodzie panowała narracja ‘szybkich czasów’, wg której ludzie sukcesu nie mają czasu na słuchanie 45-minutowych wypocin hipisów. Publiczność miała dosyć suit, siedmiominutowych ballad, melotronów, orkiestr i niekończącego się arpeggio. Klasyczny (oraz progresywny) rock zostały najpierw wyśmiane przez muzykę punk, potem post-punk, nową falę, a wreszcie pop w dresach, makijażu i skórzanych kurtkach w MTV. Hipisi musieli coś z tym zrobić – mieli wybór: albo jakoś się dopasować, albo pracować jako muzycy sesyjni dla młodych gwiazd.

Nikt tego nie rozumiał lepiej, niż ci, którzy figurują w słowniku pod hasłem ‘rock progresywny’. Genesis, King Crimson i Yes wymienili zarówno swoje składy, jak i brzmienie na nowe, świeże, współczesne. Wraz z przejęciem przez Phila Collinsa roli frontmana w Genesis i jego sukcesie solowym, zespół zaczął proponować więcej przebojów typu „Mama”, „Home By the Sea”, czy „Invisible Touch”. King Crimson wskoczyli w szerokie art-rockowe spodnie Talking Heads. A Yes nagrali „90125”, najbardziej kasowy album i najsłynniejszy single w całej swojej historii.

„90125” dzieli fanów Yes od bitych 40 lat. Ci konserwatywni twierdzą, że skręt w stronę pop był zdradą ideałów, jakie przyniosły chociażby „Close To The Edge”, jeden z najlepszych albumów prog-rockowych. Ci otwarci uważają, że dzięki tej płycie zespół przetrwał lata 80. i działa do dziś. Prawda jest taka, że przed „90125” Yes wyczerpał swoją formułę. Poprzednie dwa krążki, czyli „Tormato” i „Drama” nie należą do wielkich osiągnięć; „Tormato” jest nierówne i nijakie, a „Drama”, chociaż znacznie lepsza, to efemeryda Yes i The Buggles, z Trevorem Hornem na wokalu.

Po Dramie Yes przestało istnieć. Jon Anderson zajął się karierą solową i współpracą z Vangelisem i zaczął nagrywać przeboje typu „I’ll Find My Way Home”. Steve Howe i Geoff Downes stworzyli super-grupę Asia, grającą przyjaźniejsze radiu brzmienia rockowe oraz przeboje, typu „Heat of the Moment”. A Chris Squire i Alan White zostali na lodzie. Poznali wtedy niejakiego Trevora Rabina, wybornego gitarzystę z RPA, który miał wizję zespołu grającego nowoczesny rock – ambitny, ale przebojowy. To miał być jego projekt, nazywany Cinema.

Rabin wiedział czego chce i jak to osiągnąć, ale to Squire miał muzyków na zawołanie. Szybko zrekrutowali Tony’ego Kaye (oryginalnego klawiszowca Yes; Rick Wakeman nie chciał mieć z tym nic wspólnego), oraz… Jona Andersona, którego sukces solowy dał Squire’owi do myślenia. Rabin został tym samym postawiony pod ścianą; Cinema to robocza nazwa nowego Yes. Ale ostatecznie zgodził się i razem, we trójkę osobowości i głosów, nagrali coś, co stało się ich kołem ratunkowym, było nowe i przebojowe, a jednocześnie nie zrywało z dziedzictwem Yes.

„90125” to przede wszystkim „Owner of a Lonely Heart”. Yes nigdy wcześniej nie mieli takiego hitu, który chcąc nie chcąc, został nową wizytówką zespołu, w nowym medium, jakim było MTV. Fani ujrzeli swoich idoli, którzy nie wyglądali już jak drużyna pierścienia, w tunikach, obwieszona amuletami, lecz jak modele z magazynu mody, w skórach, dresach i białych trampkach. To było symboliczne także dla zmiany brzmienia; Yes zaczęło porywać do tańca, tryskać energią, nadawało się do radia w aucie, a co najważniejsze – brzmiało współcześnie, jak lata 80.

„90125” to Trevor Rabin od początku do końca, jego pomysł, jego estetyka, jego młodość. Był dla Yes ożywczym zastrzykiem, tak jak Adrian Belew dla King Crimson. Jego gitara jest inna od Steve’a Howe; Howe jest ‘Gandalfem’ - czarodziejem i nauczycielem, ale to Rabin ma w sobie nowoczesność i chwytliwy riff, który podkradło mu tak wielu innych muzyków. Ponadto, gdy jego imiennik Trevor Horn zasiada w studiu przy konsolecie można mieć pewność, że to co wydobędzie z zespołu będzie wielkie i przebojowe, kompleksowe i bezkompromisowe.

„90125” zaczyna się „Ownerem”, ale bynajmniej na nim nie kończy. To nie jest album jednego singla; praktycznie każdy z tych numerów zasługuje na uwagę, na czele z „Changes”, które moim zdaniem są kwintesencją tego wcielenia Yes. Ponadto „It Can Happen”, „Hold On”, „Our Song”, „Leave It”. Ten album płynie i wciąga, tak jak najlepsze progresywne dokonania Yes. Te numery są bardziej przebojowe, ale nie są mniej ambitne. To pieczołowite układanki, w których słychać studyjną koncepcję, ducha czasu, popisy wybornych muzyków i niezwykłe aranżacje wokalne.

Nie będę ukrywał, że jako dla osoby urodzonej na starcie lat 80, także i dla mnie „Owner” był pierwszym kontaktem z Yes. I do dziś pozostaje jedną z najulubieńszych piosenek. Dopiero później zrozumiałem, że „90125” to cudowna anomalia, a ich tożsamość i znaczenie w historii muzyki leży gdzie indziej. Po latach „90125” jest nadal elektryczne, witalne, świeże i błyszczące. Pod kątem kompleksowości walczy dzielnie, ale ostatecznie ustępuje klasykom Yes; ale taki właśnie był cel tej płyty. I być może dlatego nie jest ona tak nieśmiertelna, jak „Close to the Edge”. [8/10]

Jakub Oślak
11.12.2024 r.