Recenzje

Zaobserwuj nas

Wyszukaj recenzję:

Church, The - The Hypnogogue

The Church - The Hypnogogue
2023 Easy Action

1. Ascendence    5:38
2. C'est La Vie    4:55
3. I Think I Knew    3:57
4. Flickering Lights    4:50
5. The Hypnogogue    6:14
6. Albert Ross    3:54
7. Thorn    4:12
8. Aerodrome    4:32
9. These Coming Days    4:37
10. No Other You    4:10
11. Succulent    6:48
12. Antarctica    5:34
13. Second Bridge    5:20

The Church istnieje od 1980 roku i wydaje regularnie co kilka lat kolejne płyty. Brzmienie Australijczyków ewoluowało od muzyki postpunkowej, poprzez alternatywno-popowo-rockowe aż do rodzaju psychodelicznego rocka z elementami dream popu a nawet shoegaze. Formacja znana jest w Polsce głównie z jednej płyty - "Starfish" (1988), którą zagrał kiedyś w jednej ze swoich audycji Tomasz Beksiński, dzięki czemu zespół do dzisiaj jest pamiętany. Niewielu śledzi jego kolejne dokonania. Tymczasem The Church wydaje nieprzerwanie kolejne wydawnictwa. Najnowsze, pt. "The Hypnogogue", to już dwudziesty piąty album w karierze zespołu. Wprawdzie jedynym członkiem grupy, który w niej od początku pozostał jest wokalista i basista Steve Kilbey, ale najwyraźniej to wystarczy, by utrzymać wyjątkowy klimat muzyki The Church. Inni współzałożyciele grupy, gitarzyści Peter Koppes i Marty Willson-Piper odeszli z zespołu odpowiednio w 2019 i 2013 roku. "The Hypnogogue" jest więc pierwszym wydawnictwem, na którym z oryginalnego składu pozostał sam Steve Kilbey. 

Nie będę ukrywał, że na przestrzeni lat nie śledziłem każdej kolejno wydawanej płyty The Church. Począwszy od "Starfish", która była pierwszą poznaną przeze mnie pozycją w dyskografii zespołu, sprawdzałem co którąś  płytę The Church. Za każdym razem słyszałem muzykę piękną, rozmarzoną, osadzoną w postpunkowo-dreampopowym wzorcu, podlanym duchem psychodelii. Proporcje poszczególnych elementów stylistycznych były różne, ale piękna, zamglona muzyka The Church pozostawała cechą dominującą każdego wydawnictwa. Mimo wszystko na żadnym z albumów nie było według mnie wyrazistych, chwytliwych kompozycji, które pozostałyby w pamięci na dłużej. Albumy The Church zawsze stanowiły raczej zamkniętą całość, którą należało odbierać kompletnie i bez skreśleń. To nie były zbiory świetnych, zapamiętywalnych na dłużej kompozycji. Taką też płytą jest najnowsza pozycja w dyskografii grupy pt. "The Hypnogogue", wydana w lutym tego roku.

Na "The Hypnogogue" jest trzynaście kompozycji, które trwają nieco ponad godzinę. O ile na niektórych wcześniejszych wydawnictwach The Church znajdujemy muzykę bardziej zwartą i konkretną, przynajmniej jak na The Church, o tyle "The Hypnogogue" przynosi, zgodnie z tytułem muzykę jeszcze bardziej "widmową" i "senną" niż zwykle. Mniej tutaj wyrazistych rockowych gitar, a więcej psychodelicznego dream popu, który wywołuje senne miraże. Od otwierającego "Ascendence", przez bardziej gitarowy "C'est La Vie" zagłębiamy się w atmosferę sennych, niesprecyzowanych wspomnień, które wywołuje, rozmarzona, transowa, ale przy tym subtelna muzyka The Church. "I Think I Knew" wydaje się najbardziej chwytliwym momentem na płycie. Przypomina mi nieco twórczość Belle and Sebastian z jednej strony, z drugiej przywołuje trochę klimat z najnowszej płyty Slowdive. "Flickering Lights" rozpoczyna się fortepianowym wstępem, po którym na tle dudniącego basowego podkładu elektronicznego wchodzi spokojny, ale emocjonalny wokal Kilbey'ego.  Tytułowy "The Hypnogogue" również rozpoczyna się wstępem na pianinie, ale słychać też wyraźniejsze riffy gitarowe i wybijany perkusyjny rytm. Wokal jest również bardziej zdecydowany, w tle pobrzmiewają syntezatorowe plamy. Ten ponad sześciominutowy utwór jest, moim zdaniem, punktem zwrotnym płyty. Jeśli komuś nie udało się do tej pory zagłębić w senną atmosferę albumu, to raczej porzuci dalsze jego słuchanie. Inni będą z coraz większą uwagą śledzili dalsze losy najnowszej muzyki The Church.

"Albert Ross" zaczyna się od kilku spokojnie zagranych chwytów gitarowych, jakbyśmy mieli do czynienia z utworem country. Bardziej akustyczny i standardowy charakter nagrania, daje oddech od psychodeliczno-sennego klimatu płyty. "Thorn" zaczyna się od klawiszowych, drżących przejściówek i podniosłego, wyrazistego śpiewu Kilbeya. Już w drugiej minucie dołącza jednak delikatna, ale motoryczna gra na gitarze oraz perkusja, która dzięki inteligentnej i niejednorodnej grze brzmi bardziej jak ornament, niż wyznacza rytm, który przez to nie jest dominującym elementem nagrania. Nastrój muzyki pozostaje senny, psychodeliczny, melancholijny, choć nie ponury, z pewną dozą nadziei i optymizmu. Podobnie jest na "Aerodrome" oraz "These Coming Days". "No Other You" rozpoczyna wyraźne brzmienie gitary elektrycznej, które jest przeciągłe i nieco rozbudzające. Jednak utwór kontynuuje senną atmosferę, mimo że w dalszej części gitara powraca w formie niemal solówki, która jednak nie dominuje nad sennym, psychodelicznym nastrojem. "Succulent" to najdłuższy utwór na płycie, który rozpoczyna się od psychodelicznych, płynących brzmień klawiszowych, powolnych uderzeń w perkusję, wzbogaconych o gitarowe zagrywki z pogłosem. Senne tempo narasta, ale nie dzięki dynamice a swojej esencjonalności. W dalszej części utworu słychać swoiste "westernowe" zagrywki gitarowe w charakterze ornamentu, a następnie psychodeliczne głosy, jakby wycięte z jakiegoś filmu. Utwór zwalnia i gaśnie w psychodelicznej mgle. "Antarctica" jest kontynuacją tej sennej, psychodelicznej atmosfery. Nagranie gdzieś w połowie zwalnia, pozbawione wyraźnej rytmiki, tworzonej wcześniej przez miarowe uderzenia w bębny. Perkusja aktywna jest co jakiś czas, za to wchodzi elektryczna gitara, a bębny zaczynają grać nierównomiernie, jakby perkusista improwizował w jakimś senny koszmarze. Niemal nagle utwór urywa się i pojawia się znowu muzyka bardziej sielska, jakby w słoneczny dzień właśnie ruszały prace na polu. Sielskość zostaje zmącona nieco przez wyrazistrze riffy gitarowe, po których utwór staje się ponownie bardziej psychodeliczny. "Second Bridge" kończy "The Hypnogogue".

Na "The Hypnogogue" miesza się atmosfera psychodeliczna, nieco mroczniejsza, jakby z sennego koszmaru z motywami bardziej sielskimi, optymistycznymi. Ten urokliwy miks to typowa muzyka "widmowa", która w każdym słuchaczu może wywołać różne wspomnienia, w zależności od własnego bagażu doświadczeń. Dodam, że muzykę opisuję niezależnie od warstwy tekstowej stworzonej przez The Church a właściwie z jej pominięciem. Lubię skupiać się na samej muzyce a głos traktować jak jeden z instrumentów tworzących dodatkowy dźwięk.

Nowa płyta The Church to kolejny klejnot stworzony przez firmę o długoletnim stażu i dużym doświadczeniu w produkowaniu takich cennych skarbów. Muzyka The Church jest urokliwa i klimatyczna a jej twórcy to wybitni artyści rzemieślnicy. Rzemiosło artystyczne to przez wieki lekceważona przez wielu dziedzina sztuki. Niesłusznie, bo dzieła takich twórców dzisiaj wprawiają współczesnych w prawdziwy zachwyt. I właśnie w ten sposób odnoszę się również do muzyki The Church. To świetne rzemiosło artystyczne. Mimo że wspaniale się tego słucha, a atmosfera wykreowana przez zespół jest tym artystycznym elementem sztuki The Church, to w mojej opinii, to nie jest twórczość naprawdę wielka. W niczym to jednak nie ujmuje ani zespołowi, ani muzyce przez niego tworzonej, ani najnowszej płycie, która jest jednym z najciekawszych wydawnictw tego roku. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
09.12.2023 r.