Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Cure, The - Disintegration

The Cure - Disintegration
1989 Fiction Records

1. Plainsong    5:15
2. Pictures Of You    7:28
3. Closedown    4:21
4. Love Song    3:30
5. Last Dance    4:47
6. Lullaby    4:12
7. Fascination Street    5:16
8. Prayers For Rain    6:07
9. The Same Deep Water As You    9:22
10. Disintegration    8:23
11. Homesick    7:09
12. Untitled    6:30

Na nową płytę The Cure czekałem jak na najważniejsze wydarzenie 1989 roku. Wtedy jeszcze tliła się we mnie sympatia do synth-popu i new romantic, który przez kilka lat był moim ulubionym stylem, ale mając wtedy 16 lat buzowały już we mnie emocje typowe dla dorastającego nastolatka i prosta, przebojowa i miła dla ucha muzyka synth-pop nie "obsługiwała" tych emocji. W okresie płyty "Kiss Me Kiss Me Kiss Me", The Cure stał się zespołem bardzo mi bliskim. A zimnofalowa trylogia - "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" (1981), "Pornography" (1982) - idealnie do mnie przemawiała. Czekałem na "Disintegration" niemal jak na dalsze wytyczne :). Singlowy "Lullaby", który najpierw usłyszałem spodobał mi się, ale nie do końca jak się okazało oddawał brzmienie, które znalazło się na "Disintegration". 

Płytę w całości zaprezentował w programie Drugim Polskiego Radia Tomasz Beksiński i tam ją usłyszałem po raz pierwszy. Redaktor rozpływał się nad płytą jako genialną. Przyznam, że choć album spodobał mi się, a kilka utworów wręcz wgniotło w fotel, to jednak nie do końca usłyszałem to, czego się spodziewałem. Oczekiwałem powtórki z "Pornography", albo przynajmniej "Faith" a otrzymaliśmy płytę zróżnicowaną brzmieniowo i nie tak oczywistą jak zimnofalowa trylogia. Mimo wszystko "Disintegration" było wyraźnie lepszym wydawnictwem niż wcześniejsze "Kiss Me Kiss Me Kiss Me" [czytaj recenzję >>] . Mimo zróżnicowania brzmieniowego, "Disintegration" prezentuje się jak koncepcyjna całość a poszczególne utwory nie są aż tak różne od siebie, by można było nazwać album eklektycznym. "Disintegration" należy do tego rodzaju płyt, które wraz ze smakowaniem zaostrzają apetyt na dalsze i ponowne słuchanie. Ale są tutaj też utwory, które od razu wpadają w ucho jak singlowe "Lovesong" czy "Lullaby". 

Robert Smith od początku swojej drogi artystycznej zmagał się z różnymi wewnętrznymi demonami, co znajdowało wyraz w muzyce The Cure. O ile jednak artysta na zimnofalowej trylogii z młodzieńczą pasją dążył do poznania otaczającego świata, doznając uczucia pustki, zagubienia i dezintegracji, sięgając w efekcie emocjonalnego dna, o tyle płyta "Disintegration" to obraz zmagania Smitha ze światem, przemijaniem, ale jednocześnie próba utrzymania równowagi mimo depresyjnych myśli, które go gnębiły. I to również znalazło odbicie w muzyce. Mroczna trylogia, na czele z finałowym "Pornography" jest ciężka, mroczna, dołująca, bez cienia optymizmu. "Disintegration", mimo że dotyka podobnego tematu, jest w warstwie muzycznej mniej depresyjna a czasami częstuje rodzajem spowolnionego i melancholijnego popu, np. w "Pictures Of You", mającego coś z ducha jangle popu. Zanim wybrzmiał czwarty singiel z płyty pt. "Pictures of You" słychać podniosły, przestrzenny, z jednej strony orkiestrowy, a jednoczeście o gęstym, oleistym brzmieniu "Plainsong". Dopiero jednak wejście gitary rytmicznej sprowadza utwór do bardziej piosenkowej formy, którą wypełnia łagodny, ale melancholijny śpiew Śmitha. Przestrzenne, wielowarstwowe partie klawiszowe sprawiają, że kompozycja ma charakter doniosły i potężny. Po prostszym i przebojowym "Pictures Of You" następuje mroczny "Closedown". Mimo głębokiego basu, który przywołuje klimat "Pornography", przestrzenne partie klawiszowe łagodzą depresyjną wymowę nagrania i uwznioślają go. I tak jest również w dalszej części płyty. 

Choć Robert Smith chciał wrócić do nastroju mrocznej, zimnofalowej trylogii z lat 1980-1982, to jednocześnie pragnął nagrać płytę wybitną i ponadczasową. Smith kończył właśnie trzydzieści lat, co z jednej strony było dla niego dowodem na nieuchronny proces strzenia się, z drugiej strony miał więcej doświadczenia i umiejętności muzycznych. Dzięki temu jego muzyka była bogatsza brzmieniowa, bardziej złożona a sam twórca nie potrafił wejść drugi raz do tej samej rzeki. Te sprzeczne oczekiwania i fakt, że Robert Smith był w 1989 roku innym człowiekiem niż w 1981 czy 1982 sprawiły, że "Disintegration" nie stał się prostym powrotem do "Pornography", ale czymś więcej. Nawet te najbardziej dołujące fragmenty "Disintegration" nie sięgają mięsistych trzewi, ale nabierają cech szlachetności. "Disintegration" nie jest albumem tak naturalistycznym jak "Pornography", co potwierdza czwarty utwór na płycie. "Lovesong" to piękna, melancholijna piosenka pop, która szybko przywołuje odruch nucenia. Utwór wspiął się aż na 2. miejsce amerykańskiej listy singli. To największy sukces singlowy The Cure w Stanach Zjednoczonych. W "Last Dance" znowu słyszymy bogate, przestrzenne, klawiszowe tła, ale też skromny, gitarowy motyw na wstępie, który przeradza się w bardziej wyrazistą grę gitary rytmicznej. Charakterystyczny nosowy śpiew Smitha nie jest mocno depresyjny a raczej melancholijny a nawet refleksyjny. Następnie mamy singlową walczykowatą kołysankę, która była pierwszym singlem promującym płytę. Teledysk do "Lullaby" z pewnością może wzbudzić odrazę wśród osób cierpiących na arachnofobię. Utwór na polskiej Liście przebojów Programu Trzeciego dotarł do pierwszego miejsca, na którym zadomowił się aż przez pięć tygodni.

"Fascination Street" to utwór, który ukazał się na singlu tylko w Ameryce Północnej, ponieważ początkowo amerykańska wytwórnia odmówiła wydania "Lullaby" jako pierwszego singla. Zamiast "Lullaby" w USA wydano właśnie "Fascination Street". Singiel wielkiego sukcesu nie osiągnał, bo dotarł zaledwie do 46. miejsca Billboardu. Nic dziwnego, bo trudno określić to nagranie mianem przeboju pop. "Fascination Street" to motoryczny, transowy i walcowaty numer, który napędza gitara basowa oraz wirujące efekty gitarowe w tle a także mozolny, wręcz odpychający, jęczący śpiew Smitha. Nagranie grane było również w Trójce i znalazło się na polskiej liście przebojów, gdzie osiągnęło 10. miejsce, co pokazuje, że kompozycja naprawdę nie nadawała się na singiel. Wówczas niemal wszystkie utwory The Cure trafiały na czołowie miejsca polskiej listy przebojów. Okres "Disintegration", paradoksalnie w stosunku do intencji twórców muzyki, która znalazła się na płycie, był czasem szczytowej popularności The Cure w Polsce. "Fascination Street" nie nadawał się na singiel, ale to jeden z lepszych utworów na płycie.

Najważniejsze momenty na płycie to jednak "Prayers For Rain" i "The Same Deep Water As You". "Prayers For Rain" to kompozycja zarówno doniosła, jak i melancholijna. Kolejne warstwy dźwięków nakładają się na siebie kolejno i narastająco, powodując powstanie gęstej, ale w pewien sposób zwiewnej i szlachetnej ściany melancholii. Słyszymy tutaj delikatne akordy gitarowe, przestrzenne klawisze, partie smyczkowe i buczący w tle bas. Wszystko tworzy esencjonalną i emocjonalną całość, która poruszy każdego kto ma w sobie choć trochę wrażliwości. "The Same Deep Water As You" rozpoczynają znane wszystkim dźwięki burzy, z której wyłania powolny rytm perkusji wsparty gitarą rytmiczną. Na wszystko nakładają się gęste i przestrzenne partie klawiszy a następnie przybywa romantyczny wręcz, tęskny, choć nadal nosowy i cierpiętniczy śpiew Smitha wsparty partiami smyczkowymi. Prawie dziesięć minut geniuszu. To nie ma wiele wspólnego z "Pornography". "Disintegration" to muzyka melachnolijna, która przekroczyła próg depresji, wyszła poza niego i przywołuje z marzeń sennych piękniejsze wspomnienia. Nagranie kończy się tak jak sie zaczęło - grzmotami i deszczem.

Tytułowy "Disintegration" jest niemal równie długi jak utwór poprzedni, bo trwa ponad osiem minut, ale nagranie stara się przełamać klimat psychodelii i melancholii. Perkusja gra bardziej dynamicznie, chwyty gitarowe są niemal radosne i tylko wokal Smitha nie brzmi zbyt optymistycznie, choć wyraźnie chce się wydobyć na powierzchnię. W "Homesick" główny motyw melodyczny buduje fortepian, który zaczyna utwór a następnie ciągnie go przez dalszą część jego trwania. Ten subtelny nastrój próbuje zburzyć rzęrząca gitara, które rywalizuje z fortepianem o dominację w utworze. Nie bacząc na tę rywalizację spokojnie śpiewa Smith, który wyraźnie przy końcu płyty stara się wyciszyć. Pod koniec utworu nawet jakby podśpiewywał sobie pod nosem "tututuru". Trwające ponad siedem minut nagranie również wycisza się i kończy solową, klarowną grą na fortepianie. Zamykający album "Untitled" to w gruncie rzeczy typowy, gitarowy, zwykły The Cure, jakby z okresu "The Head on the Door". Pływająca partia gitarowa, spokojne, równomierne uderzenia w bębny i łagodny śpiew Smitha prowadzą płytę do finału. W finale wyciszają się główne instrumenty, by na kilkadziesiąt sekund wrócił jakby rozstrojony dźwięk klawiszy, od których utwór zaczął się.

Album "Disintegration" przez wielu uważany jest za szczytowe osiągnięcie The Cure. Prawdopodobnie tak jest. Mimo wszystko ja osobiście najbardziej lubię trzy płyty The Cure z lat 1980-1982. Są najbardziej konsekwentne i prawdziwe. "Disintegration" ma w sobie piękno i szlachetność, której brakuje tamtym wydawnictwom, ale nie ma tu dosłowności i młodzieńczej pasji, która tam występowała. Czy Robertowi Smithowi udało się zrealizować cel, jakim było stworzenie swojego opus magnum? Choć nie mogę dać płycie oceny niższej niż [10/10], to pozostawiam to pytanie otwarte. Pewne dla mnie jest tylko to, że po "Disintegration" The Cure nie nagrało już niczego równie dobrego. "Bloodflowers" świeciło tylko blaskiem odbitym od "Disintegration" a inne płyty moim zdaniem nie dorównują ani trylogii z lat 1980-82, ani płycie z 1989 roku.

Andrzej Korasiewicz
09.09.2024 r.