Depeche Mode - 101
1989 Mute
CD 1
1. Pimpf 0:58
2. Behind The Wheel 5:54
3. Strangelove 4:49
4. Sacred 5:09
5. Something To Do 3:53
6. Blasphemous Rumours 5:09
7. Stripped 6:45
8. Somebody 4:34
9. Things You Said 4:21
CD 2
1. Black Celebration 4:54
2. Shake The Disease 5:10
3. Nothing 4:36
4. Pleasure, Little Treasure 4:38
5. People Are People 4:59
6. A Question Of Time 4:12
7. Never Let Me Down Again 6:40
8. A Question Of Lust 4:07
9. Master And Servant 4:30
10. Just Can't Get Enough 4:01
11. Everything Counts 6:31
Wydanie "101" a następnie premiera albumu "Violator" [czytaj recenzję >>] to kluczowe momenty w historii Depeche Mode, które spowodowały, że zespół wszedł na "wyższy level" i zdobył międzynarodową sławę. Najpierw jednak grupa wystąpiła 18 czerwca 1988 roku w Rose Bowl w Pasadenie w Kalifornii na koncercie, który był 101. występem na trasie „Music For The Masses Tour” i jednocześnie jej zwieńczeniem. Organizacja koncertu na tak dużą skalę dla dosyć niszowego w USA wykonawcy, którym wówczas było Depeche Mode nie była łatwym przedsięwzięciem. Jego elementem stało się nakręcenie filmu dokumentalnego, który wraz z wydawnictwem audio ukazał się w 1989 roku.
Koncert w Pasadenie okazał się przełomowy dla Depeche Mode przede wszystkim z powodu liczby osób, które wzięły w nim udział a było to ok. 65 tysięcy fanów. Nie przyszli oni jednak wyłącznie na występ Depeche Mode. Wydarzenie w Pasadenie było współorganizowane przez amerykańską stację radiową KROQ, która świętowała w ten sposób swoje 10. urodziny. Jako specjalni goście Depeche Mode wystąpili: Wire, Thomas Dolby i OMD. Koncert Depeche Mode był oczywiście najważniejszy tego wieczoru, ale warto wiedzieć, że nie był jedynym magnesem przyciągającym do Pasadeny.
Zespół był wprawdzie w USA formacją niszową, ale zdobywał coraz większą popularność w kręgach słuchających "niezależnej elektroniki". Grupa miała w USA dotychczas jeden bardziej znaczący przebój - "People Are People", który w 1984 roku osiągnął 13. miejsce amerykańskiego Billboardu. Poza nim kolejne single nie mieściły się albo w ogóle w top 100, albo docierały do miejsc między 50. a 100. Furory nie robiły również albumy. Przed wydaniem "Music for the Masses" [czytaj recenzję >>] najlepiej sprzedawała się płyta "Some Great Reward" (1984) [czytaj recenzję >>] , która dotarła zaledwie do 51. miejsca listy Billboardu. "Music for the Masses" (1987) poprawił ten wynik docierając do 35. miejsca amerykańskiej listy najlepiej sprzedających się płyt. Przy tych wynikach sprzedażowych, grupa nie byłaby w stanie samodzielnie zapełnić amerykańskiego stadionu. Dlatego potrzebne były również zachęty w postaci innych wykonawców oraz intensywna akcja promocyjna koncertu w radiu KROQ. To wszystko przyniosło zdumiewający efekt w postaci dziesiątek tysięcy fanów, ktorzy przybyli do Rose Bowl.
Sukces frekwencyjny koncertu w USA zrobił też wrażenie w rodzimej Wielkiej Brytanii, gdzie grupa dotychczas też nie cieszyła się wielkiem uznaniem, ustępując popularnością choćby Erasure. Sławę koncertu wzmocniło ukazanie się w marcu 1989 roku wydawnictwa "101". Zwłaszcza film dokumentalny nakręcony przez DA Pennebakere'a przełożył się na dalsze losy nie tylko Depeche Mode. Podobno film stał się inspiracją dla MTV do tworzenia podobnych dokumentów i pchnięcia stacji w kierunku mniej muzycznym. To właśnie popularność filmu "101" zachęciła MTV do produkowania programów rozrywkowych z udziałem fanów muzyki, co doprowadziło ostatecznie do upadku znaczenia MTV jako telewizji muzycznej. Jeśli ten wpływ "101" na rozwój MTV jest prawdą, to trzeba stwierdzić, że jest to bardzo mroczna strona wydawnictwa.
Co mogło zainspirować twórców MTV? Film pokazuje grupkę fanów Depeche Mode, którzy podążają za zespołem na trasie przeżywając różne przygody, w tym sytuacje towarzyskie nie związne bezpośrednio z muzyką. Trzeba przyznać, że podobny model programów zaczął z czasem obowiązywać w MTV. Oprócz upadku MTV, film stworzył jednak również solidne podstawy do narodzenia się subkultury depeszowskiej. Skala, którą ta jednozespołowa subktulutra osiągnęła, nie była wcześniej znana w historii muzyki. Oczywiście nie przyczynił się do tego wyłącznie film "101". Prawdziwa eksplozja subktultury depeszowskiej nastąpiła po wydaniu w marcu kolejnego roku płyty "Violator". "Violator" okazał się iskrą, która spowodowała wybuch beczki nagromadzonego "depeszowskiego" prochu a film "101" wcześniej tę beczkę przygotował.
"101" bywa jednocześnie tym co łączy "starych fanów" Depeche Mode z lat 80. i nowy narybek, który pojawił się po wydaniu albumu "Violator", czyli tzw. "enjoyów". Swoją drogą ten "nowy narybek" jest z dzisiejszej perspektywy niemal w tym samym wieku co znaczna część "starych fanów". Czas, jaki upłynął od tamtego momentu, a także dołączenie kolejnych pokoleń sympatyków Depeche Mode, teoretycznie powinno unieważnić tamte podziały. A jednak nawet po tylu latach wyraźnie zaznacza się różnica w postrzeganiu zespołu i odbieraniu jego muzyki przez część z tych, którzy poznali grupę w latach 80. i część z tych, którzy polubili ją po "Violatorze" i później.
Zaliczając się do sympatyków DM "przedenjoyowych" zawsze uważałem "101", wraz z solowym wydawnictwem Martina L. Gore'a "Counterfeit E.P" [czytaj recenzję >>] , za rodzaj ostatniego aktu "mojego" ulubionego Depeche Mode. Nie twierdzę, że "Violator" jest zły, ale w 1990 roku był dla mnie dużym rozczarowaniem. Z dzisiejszej perspektywy widać, że przygotował grunt do zmian stylistycznych, które nastąpiły na kolejnych płytach, choć album zachowuje jeszcze pewne cechy starego stylu grupy.
Wydawnictwa "101"nie uważałem też nigdy za album w pełni koncertowy. Wprawdzie słychać na nim odgłosy publiczności i to całkiem sporo, ale wówczas muzyka Depeche Mode, poza śpiewem Gahana i Gore'a oraz niektórymi partiami syntezatorowymi a także gitarowymi, w większości była grana z przygotowanego specjalnie na potrzeby koncertu podkładu, rejestrowanego wówczas na taśmie. Trudno więc uznać to za granie na żywo, co zresztą do dzisiaj jest problemem wykonawców z kręgu muzyki elektronicznej, którzy wykonują tzw. "live act". U Depeche Mode współcześnie sytuacja wygląda inaczej, bo na koncertach od lat 90. gra na żywo perkusista i choć nadal znaczna część muzyki "leci" z podkładu, bo inaczej w przypadku muzyki elektronicznej zwyczajnie się nie da, to ze względu na tę żywą perkusję, jestem skłonny uznać to za granie na żywo.
Z powyższego powodu od początku traktowałem płytę "101" bardziej jak rodzaj "greatest hits", kontynuację składanki "Singles 81-85" [czytaj recenzję >>] . Wprawdzie część utworów powtarza się na obu albumach, ale na "101" przeważają jednak nagrania z "Music fort the Masses", są też te z "Black Celebration" [czytaj recenzję >>] , których siłą rzeczy nie było na "Singles 81-85". Podkłady na trasie przygotowywane były przez Alana Wildera, ale znaczących różnic strukturalnych między wersjami studyjnymi a koncertowymi nie ma. To, że w tle muzyki słychać okrzyki i oklaski publiczności powoduje, że nagrań ze "101" słucha się trochę inaczej niż studyjnego "greatest hits". Mimo wszystko trudno uważać tę płytę za typowy album koncertowy. Płyta sprawdza się jednak doskonale w kategorii zbioru największych przebojów i dobrze wprowadza w twórczość Depeche Mode nowych sympatyków zespołu. Taką funkcję zresztą album "101" spełniał u "enjoyów". U mnie z kolei był to rodzaj pożegnania ze grupą.
"101" to ważny punkt zwrotny w historii Depeche Mode. Sam tytuł płyty okazał się symboliczny i wielokrotnie wykorzystywany przez fanów DM jako rodzaj i sposób identyfikacji z zespołem. Bardzo lubię ten zbiór nagrań podsumowujący drugą połowę lat 80. w twórczości zespołu. Nie lubię jednak filmu i żałuję, że w późniejszych wydaniach DVD i Blu-ray nie ma całości koncertu a jedynie jego fragment, który został dołączony jako dodatek do filmu. Podobno jednak nie istnieje rejestracja wideo całego koncertu, bo D.A. Pennebaker od początku planował kręcić film ukazujący fanów rodzącej się nowej gwiazdy muzyki pop i nie był zainteresowany aspektem czysto muzycznym koncertu. Szkoda, ale i tak dobrze, że ukazał się jego zapis audio.
Płyta była poprawiana przed wydaniem w studiu, ale nikogo to nie powinno dziwić. Podobne praktyki stosowały wówczas również zespoły rockowe. W przypadku Depeche Mode było to dodatkowo uzasadnione trudnością z właściwym nagłośnieniem stadionu w Pasadenie. Dlatego dźwięk z występu był w wielu miejscach poprawiany i dogrywany w studiu. Z tego powodu nie oceniam płyty, ale polecam jako świetny zbiór ponadczasowych klasyków z najlepszego moim zdaniem okresu twórczości Depeche Mode.
Andrzej Korasiewicz
20.06.2024 r.